Q. Ponadczasowa historia miłosna - Evan Mandery - ebook

Q. Ponadczasowa historia miłosna ebook

Evan Mandery

3,0

Opis

"Nie możesz poślubić Q..."

Co byś zrobił, gdyby ktoś kazał Ci zrezygnować z miłości Twojego życia?

A co, jeśli tym kimś... byłbyś Ty?

Na krótko przed planowanym ślubem z Q główny bohater spotyka samego siebie - ale starszego i doświadczonego. Tajemniczy gość udowadnia, że mające się wkrótce rozpocząć małżeństwo będzie początkiem lawiny nieszczęść... A to jedynie punkt wyjścia dla tej niezwykłej historii miłosnej. Tutaj przyszłość dynamicznie wchodzi w zakręty i zawiedziony, próbujący wypełnić ziejącą w duszy pustkę kochanek zmuszony jest do nieustannych zmian w swoim życiu, aby za nią nadążyć. Pośród mnóstwa zmiennych i nietrafionych decyzji jedyną stałą i punktem oparcia jest jego miłość do Q.

Miłość, którą porzucił...

Evan Mandery stawia na głowie tradycyjną opowieść o miłości, dając upust swojej pisarskiej finezji i niezwykłej elokwencji. Ta szalona, mądra i zabawna książka łączy elegancką satyrę z sentymentalną magią chwytającej za serce i wyciskającej łzy historii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 420

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (28 ocen)
4
3
13
4
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

Q PONADCZASOWA HISTORIA MIŁOSNA

EVAN MANDERY

tłumaczenie ALEKSANDER MACHURA MIRKO KUFLEWICZ

Dedykacja

Dla V - mojej Q

Wstęp

Po co opowieść ta jest?

Czego dowiemy się z niej?

Że serce i głowa uparcie nas dręczą,

Że zawsze mogłoby być lepiej.

PAUL SIMON, fragment piosenki Train in the distance

Prolog NIEŹLE

Q, czyli Quentina Elizabeth Deveril, jest miłością mojego życia. Do naszego pierwszego spotkania dochodzi przypadkowo, w kinie Angelika, podczas łączonego pokazu filmów Casablanca i Zagraj to jeszcze raz, Sam. Jest poniedziałek, dziesiąta rano. Na widowni tylko trzy osoby – Q, ja i jakiś dżentelmen głośno robiący sobie dobrze na tyłach sali. Uznałbym to za niepokojące, acz w pewnym sensie zrozumiałe zachowanie, gdyby było reakcją na Ingrid Bergman, ale akurat leci Zagraj to jeszcze raz, Sam, a on jęczy: „Och, Grover”. Bardziej niż zniesmaczony, jestem chyba zaniepokojony, podobnie Q. To właśnie zbliża nas do siebie po raz pierwszy. Kilka razy odwraca głowę w kierunku głośnego widza i wtedy właśnie nasze oczy się spotykają. Chce stłumić śmiech, ale wcześniej zaraża nim mnie i druga połowa filmu upływa nam obojgu na próbach opanowania chichotu. Tworzy się więź. Po seansie rozmawiamy w holu jak starzy znajomi.

– Co to miało być? – pyta Q.

– Nie mam pojęcia. Czy on jęczał do Grovera z Ulicy Sezamkowej?

– A to są jacyś inni osobnicy o tym imieniu?

– Był kiedyś prezydent Grover Cleveland.

– Przystojny? – pyta Q.

– Nie sądzę.

– Czy w ogóle pod koniec XIX wieku żył ktoś przystojny?

– Czy ja wiem? Chyba nie.

– Sama jestem sobie winna. Tak to jest, jak się chodzi do kina w poniedziałek rano – mówi i, zdając sobie sprawę z implikacji płynącej z tej wypowiedzi, rzuca na mnie podejrzliwe spojrzenie.

– A ty? Przesiadujesz całe dnie w kinie z palantami czy masz jakąś pracę? – pyta.

– Pracuję. Jestem profesorem na uczelni i piszę – wyjaśniam. – Właśnie pracuję nad książką. Zwykle piszę rano, ale w niedziele mam problem z zasypaniem, więc w poniedziałki rano bywam zmęczony i nie mogę tworzyć. Czasem przychodzę tu dla zabicia czasu.

Q też nie może spać w niedziele. To pierwszy z ogromnej ilości punktów wspólnych, które przyjdzie nam odkryć.

– Mam na imię Q – mówi i wyciąga do mnie długą, sztywną, uwodzicielską dłoń.

– Twoi rodzice byli chyba przesadnie oszczędni w słowach.

Śmieje się.

– Oficjalnie nazywam się Quentina Elizabeth Deveril, ale wszyscy mówią na mnie Q.

– Więc i ja tak będę mówił.

– Będzie ci łatwo zapamiętać, nawet w stanie zmęczenia.

– Co ciekawe, moja niedzielna bezsenność jest niczym narząd szczątkowy. Podczas studiów, gdy kończyłem pisać pracę magisterską i jednocześnie prowadziłem trzy kursy dla studentów, nigdy nie wiedziałem, czy przetrwam kolejny tydzień. Denerwowałem się, więc nie mogłem spać. Ale teraz sam organizuję sobie pracę. Piszę, kiedy chcę, i prowadzę tylko jeden kurs w tym semestrze, i to w czwartki. Nie czuję żadnej presji, a mimo to nie mogę spać w niedziele.

– Może to jakaś immanentna cecha poniedziałków, bo ja mam tak samo. Naprawdę nie mam się czym niepokoić w związku z początkiem tygodnia. Kocham swoją pracę i w dodatku mam wolne poniedziałki – mówi Q.

– Może to zostaje nam wszystkim zaszczepione w dzieciństwie.

– A może w tkaninie wszechświata istnieją małe pęknięcia, które w niedzielne wieczory prują się pod ciężarem czasu i istnienia, te zaś spadają na głowy sennych chłopców i dziewczynek. A potem życzliwe stworzonka, które wyglądają jak malutkie kangurki zamieszkujące wyspę u wybrzeży Australii, pracują całą noc, by zaszyć rozdarcia i rano wszystko wraca do normy.

– Że niby walabie?

– Walabie, tylko mniejsze i o wiele lepsze.

Przytakuję.

– Masz niezłą wyobraźnię. Czym się zajmujesz?

– Zazwyczaj marzę. Ale w weekendy – Q dodaje jakby odrobinę figlarnie – pracuję na stoisku ze zdrową żywnością na placu Union Square.

W sobotę idę na targ na Union Square. Jest jeden z tych dziesięciu najlepszych dni w roku, którymi pogoda obdarza Nowy Jork tylko w kwietniu i październiku – suche powietrze, bezchmurne niebo i piękne słońce. Mam wrażenie, jakby cało miasto budziło się oszołomione z zimowego snu i zbierało się właśnie tu, na rozległym bazarze, by powitać wiosnę. Mija dłuższa chwila, zanim udaje mi się znaleźć Q.

W końcu dostrzegam jej stoisko, przycupnięte pomiędzy wejściem do stacji metra przy Lexington Avenue a niewielką karuzelą. Widzę, jak Q sprzedaje starszej pani bochenek chleba bananowego. Podchodzi do mnie dopiero, gdy klientka wręcza jej pieniądze i odchodzi.

Q jest w figlarnym nastroju.

– Czym mogę szanownemu panu służyć?

Odchrząkuję, by brzmieć bardziej oficjalnie.

– Chciałbym kupić gruszki. Rozumiem, że na całym targu nie ma bardziej soczystych i smaczniejszych gruszek niż u pani.

– W rzeczy samej, proszę pana. Jaki gatunek szanowny pan sobie życzy?

Zrzucam oficjalną maskę i wracam do swojego normalnego głosu:

– A to jest więcej niż jeden?

– Nie żartuj sobie!

– Tylko się ze mnie nie śmiej, proszę.

Q powstrzymuje się od śmiechu, zupełnie jak w kinie, ale widzę, że bawi ją moja niewiedza. Krępująca chwila. Wiem przecież, że są różne gatunki jabłek, ale jakoś nie przyszło mi do głowy, że podobna różnorodność panuje wśród gruszek. Do tej pory jedyne gruszki, jakie jadłem, miały postać kawałków owocu w syropie, jako deser u babci B. Jak dla mnie gruszki to gruszki, zupełnie jak wieprzowina to wieprzowina, i już. Q ma więc pełne prawo śmiać się ze mnie. Nie korzysta jednak z niego. Zamiast tego bierze mnie za rękę i prowadzi do skrzynek z owocami.

Nieskończenie lepsza strategia.

– Mamy gruszki Bonkreta Williamsa, klapsy, boski i konferencje. Są też odmiany wschodnie, chińskie i syberyjskie. Na które masz ochotę?

– Wezmę boski. Zawsze ich podziwiałem za opór wobec hiszpańskiej opresji i silną autonomię języka i ludzi.

– Chyba masz na myśli Basków. Ta gruszka to bera boska – wyjaśnia Q.

– W takim razie poproszę najbardziej soczyste.

– Czyli klapsy.

– Zatem wezmę klapsy.

– Ile?

– Trzy – odpowiadam.

Q pakuje do torby trzy gruszki, dziękuje za zakup i z serdecznym uśmiechem na ustach zaczyna obsługiwać kolejnego klienta. Nie do końca wiem, co teraz powinienem zrobić, ale niepewność nie trwa długo. Po powrocie do domu otwieram torbę i oprócz owoców znajduję karteczkę od Q z numerem telefonu.

Na pierwszej randce wynajmujemy łódki w Central Parku.

Pamiętam ten dzień jak przez mgłę.

Zaczynamy rozmawiać i popołudnie płynnie przechodzi w wieczór, a wieczór w poranek. Żadnych pocałunków i pieszczot. Cały czas rozmawiamy.

Tworzymy listy rankingowe. Najlepsi prowadzący teleturniejów. Ona wybiera Alexa Trebeka – przyzwoity, ale zbyt ostrożny wybór jak dla mnie. Ja proponuję niedocenianego Berta Convy’ego. Ostatecznie znajdujemy wspólny mianownik w postaci Chucka Woolery’ego.

Najlepsze piosenki z seriali komediowych. Ja proponuję utwór z serialu Ed, koń, który mówi. Q docenia mój wybór, ale sama proponuje piosenkę z Maude i muszę przyznać, że jej propozycja jest lepsza. Dzielę się z nią mało znanym faktem, że serial Alice miał w sumie trzy różne piosenki. Q jest pod wrażeniem, że znam słowa każdej z nich, imponuje jej również moja znajomość biografii serialowego restauratora, Vica Tabaka.

Odkrywamy, że między nami istnieje niesamowita więź. Podczas tworzenia rankingu najlepszych gotowych mrożonek na obiad, obawiam się, że Q wybierze stek Salisbury z makaronem lub ziemniakami albo jeden z innych zestawów obiadowych firmy Swanson, ale nie – na pierwszym miejscu umieszcza makaron z serem firmy Stouffer, na co ja wykrzykuję: „Ja tak samo!”. Opowiadam jej, jak rodzice wychodzili w sobotnie wieczory, a ja w piekarniku robiłem makaron z serem od Strouffera z posypką z tartej bułki, a następnie z radością konsumowałem moje ulubione danie, oglądając jeden po drugim seriale Statek Miłości i Wyspa Fantazji i marząc, że gościnnie pojawi się Barbi Benton. Odkrywamy też, że najbardziej lubimy takie same knysze (gabilla), taką samą pizzę (z pizzerii Patsy’s, ale tej pierwszej, historycznej, we wschodnim Harlemie, gdzie ciągle używają pieców węglowych) i takie same książki dla dzieci autorstwa Roalda Dahla (zwłaszcza Jakubek i brzoskwinia olbrzymka). Oboje myślimy, że najlepiej ogląda się zachód słońca nad Nowym Jorkiem z klifów w parku Fort Tryon, pod stopami mając dawne zabudowania klasztorne The Cloisters – obecnie oddział Metropolitan Museum of Art. Oboje sądzimy też, że bajgle z H&H są lepsze niż te z Tal Bagels oraz że Time Square był bardziej wyrazisty, gdy wystawały tam prostytutki. Raz za razem – ten sam, ta sama, to samo. Nasze unisono rozbrzmiewa coraz głośniej wraz z narastającym podnieceniem tą zgodnością, aż nieuchronnie przechodzimy do najlepszego wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych i jednogłośnie wydobywa się z nas radosny okrzyk ekstatycznej rozkoszy: „Al Gore! Al Gore! Al Gore!”.

Istna magia.

Odprowadzam Q do mieszkania na skrzyżowaniu Allen i Rivington w Lower East Side. Kupuję jej kwiaty u ulicznej kwiaciarki i z radością przyjmuję całusa w policzek na pożegnanie. Do swojego domu przy ulicy Riverside Drive, oddalonego o dziesięć kilometrów, sunę, nie dotykając stopami ziemi. W głowie mi się kręci. Q wypełnia mnie bez reszty.

Na drugą randkę proponuję minigolfa. Q zgadza się i sugeruje zapomniane pole golfowe na brzegu rzeki Hudson. Miejsce to przeżywa pewne trudności. W ciągu ostatnich trzech lat przechodziło z rąk do rąk cztery razy i za każdym razem jego kariera kończyła się bankructwem. Ostatnio znowu zmieniło wygląd i właściciela i teraz funkcjonuje jako działalność non-profit Neomarksistowskiego Towarzystwa Dolnego Manhattanu, które samo też walczy o przetrwanie. Od dwudziestu lat ilość członków zasilających jego szeregi z roku na rok systematycznie się kurczy. Q wyjaśnia, że nowe kierownictwo uznało, że minigolf może podreperować nadwątlony budżet organizacji i idealnie nada się jako element popularyzujący komunizm wśród nowojorskiej młodzieży. Mają też w planach wydanie rapowej płyty wstępnie nazwanej Czerwień ciągle żywa.

Q jest zachwycona zbliżającą się randką i w drodze na pole golfowe wzdłuż Houston Street oznajmia, że jest świetną golfistką. Jakoś wątpię. Po dotarciu na miejsce z przykrością stwierdzam, że pole jest prawie zupełnie puste, mimo że mamy kolejną piękną, wiosenną sobotę. Nie to, żeby obchodził mnie los Neomarksistowskiego Towarzystwa Dolnego Manhattanu, ale naprawdę bardzo lubię minigolfa. Za to Q i ja możemy od razu udać się na pierwsze stanowisko, z budką obsadzoną tłustawym mężczyzną z siwiejącym, komunistycznym wąsem, czytającym z zaangażowaniem gazetę. Ubrany jest w tak spraną, że aż niemal przezroczystą koszulkę z napisem:

CHE DZIŚ BARDZIEJ NIŻ KIEDYKOLWIEK

Napis na budce został częściowo zamalowany, ale nadal można przeczytać:

OPŁATA ZA GRĘ 10 DOLARÓW OD OSOBY

Druga linijka została pobielona i nowy napis głosi:

OPŁATA ZA GRĘ CO ŁASKA

Wręczam mu dwadzieścia dolarów i w zamian dostajemy dwa kije i dwie czerwone piłki.

– Przepraszam, ale obie piłki są czerwone – zauważam.

– Wszystkie są czerwone – pada odpowiedź.

– Więc jak mamy je rozróżnić? – pytam, ale na próżno. Z powrotem zagłębił się w lekturze Daily Leader.

Ścieżka na pierwszym stanowisku składa się z sierpa i młota i wymaga precyzyjnego poprowadzenia piłeczki wzdłuż trzonu młota. Zgodnie z zapowiedzią, Q świetnie radzi sobie z kijem golfowym. Idealnie wstrzela się pomiędzy dwa kawałki drewna, które tylko czyhają, by posłać źle uderzone piłeczki w nieprzyjazne rejony sierpa. Bez problemu zapewnia sobie wynik w dwóch uderzeniach, na co ja odpowiadam przyzwoitym, ale raczej przeciętnym parem.

Drugi dołek skonstruowany jest na podstawie mitu o Scylli i Charybdzie i stanowi pozostałość po pierwotnym polu golfowym – dość niefortunnie wplecioną między motywy komunistyczne. Jednym ze sposobów posłania piłeczki do dołka jest pokonanie salta – przypuszczalnie przypominającego kształtem język Stalina. Druga możliwość to precyzyjny strzał ponad metalową rampą. Jeśli uderzy się za słabo, piłeczka wyląduje u stóp gracza, jeśli zbyt mocno – przeleci ponad dołkiem i wyląduje w mętnym stawie o makabrycznej nazwie „­Pęcherz Lenina”, za co gracz otrzyma dodatkowy punkt karny. Q oczywiście wybiera odważną opcję strzału ponad rampą i prawie trafia do dołka. Przy szóstym dołku z motywem wiatraka Q doskonale wybiera odpowiedni moment i uderza dokładnie wtedy, kiedy nogi Trockiego rozchylają się do rozkroku, bezbłędnie umieszczając piłeczkę w dołku. Q aż piszczy z radości. Natchniony jej grą, dziesiąty dołek też zaliczam jednym uderzeniem, a piłeczka toczy się na zakrętach wokół Castro. W ten sposób nawiązuję kontakt z rywalką. Przy czternastym dołku udaje mi się zrównać z Q dzięki niewiarygodnemu zaliczeniu dołka – wprowadziłem piłeczkę przez lejek wprost w usta Eugene’a V. Debsa. W odpowiedzi Q zalicza kolejny dołek, umieszczając piłeczkę w lewym oku Engelsa. Przy siedemnastym dołku – dwupoziomowym, w którym przeszkodę stanowi para chińskich komunistów – idziemy już łeb w łeb. W tym przypadku dołek wymaga precyzyjnego pierwszego uderzenia, trzeba posłać piłeczkę między dwie miniaturowe postaci Denga Xiaopenga i Lina Biao do lejka, którym bezpośrednio potoczy się na dolny poziom. Jeśli graczowi nie uda się trafić w lejek, piłeczka spada z rampy i ląduje w martwej uliczce, chronionej przez groźnego Jianga Qinga, którego płaskorzeźba zdaje się wpatrywać oskarżycielsko w gigantyczną replikę Mao, górującą nad przedostatnim dołkiem.

Q sprytnie odbija piłeczkę od Denga, sprowadzając ją na dolny poziom. Zaliczywszy dołek w dwóch uderzeniach, w napięciu czeka na moją odpowiedź. Uderzam piłeczkę trochę niekonwencjonalnie i przez chwilę wydaje się, że nie dotoczy się do Denga i Lina. Jednak dociera do nich i przez chwilę zatrzymuje się na brzegu lejka. Q i ja wstrzymujemy oddech, aż piłka spada w tunel i toczy się hałaśliwie na dolny poziom. W przeciwieństwie do piłeczki Q, moja nie tylko stacza się na dolny poziom, ale toczy się dalej, aż w końcu, ku mojej ekstazie, wpada do dołka, tym samym przesądzając o mojej bezapelacyjnej przewadze w grze. Z szerokim uśmiechem na ustach schodzę po Schodach Tysiąca Bohaterów Golfa i kłaniam się triumfalnie, chcąc wydostać piłeczkę z dołka. Prostując się, walę głową centralnie w pachwinę Mao z brązu.

Zdarzenie o tyle bolesne (dość), co rozczarowujące (nie udaje nam się dokończyć osiemnastego dołka i bezpowrotnie tracimy szansę na wygranie darmowego kuponu na kolejną rundę po trafieniu piłeczką w nos Kropotkina), ale ma też swoje plusy – Q zabiera mnie taksówką do domu, kładzie do łóżka i całuje w czoło. W magiczny sposób ból znika.

Na drugi dzień Q dzwoni, by zapytać, jak się czuję.

Informuje mnie, że planuje coś wyjątkowego na trzecią randkę. Mogę się o tym przekonać już w drzwiach do jej mieszkania. Czeka na mnie ubrana w letnią sukienkę, a w lśniące rudo-brązowe włosy wpięła goździk. Wygląda jak hipiska, choć pewnie żadna hipiska nigdy nie wyglądała tak dobrze. Promienieje.

– Zabiorę cię w moje ulubione miejsce w mieście – mówi i bierze mnie za rękę.

Z przyjemnością daję się prowadzić.

Zanurzamy się w trzewia Nowego Jorku. Z linii numer dwa przesiadamy się na linię numer jeden i wysiadamy na Chambers Street. Jest środa, wcześnie rano – na ulicach roi się od mężczyzn i kobiet w szarych garniturach i czarnych garsonkach nad kolano, pośpiesznie zmierzających do swych biur. Ja z kolei czuję się zupełnie wyzwolony. W figlarnym nastroju.

– Idziemy na giełdę? – pytam. – Aha, czyli w weekendy sprzedajesz zdrową żywność, a w tygodniu jesteś maklerem giełdowym i zabierasz mnie na zwiedzanie parkietu. Czym handlujesz – papierami, kontraktami terminowymi, towarami? Założę się, że sprzedajesz metale. Niech zgadnę – handlujesz miedzią i cyną na Nowojorskiej Giełdzie Towarowej. Rewelacja!

Zaczepiam mijającego nas dżentelmena, biznesmena w stroju prosto z posezonowej wyprzedaży u Barney’a:

– Spotykam się z kobietą, która handluje miedzią. Da pan wiarę, co za szczęście? Nie dość, że piękna, to jeszcze handluje towarami!

Q zasłania usta dłonią, ale wiem, że udało mi się ją rozbawić.

Zaczepiony przeze mnie mężczyzna znika za naszymi plecami, a Q przyciąga mnie do siebie, bierze pod rękę i prowadzi dalej wzdłuż Church Street.

Nie pojmuję tego. Jesteśmy w samym sercu królestwa Ameryki Korporacyjnej, gdzie dzisiejsi anonimowi panowie feudalni sypią węgiel do kotła napędzającego statek pod nazwą gospodarka, a ich dóbr strzegą wartownicy-giganci, drapacze chmur, kolosy z betonu i stali, przy których podlegli panom wyrobnicy wydają się być karłami.

To nie miejsce dla dzieci kwiatów.

A jednak właśnie tu jesteśmy – mijamy światową siedzibę Agencji Moody’s, a teraz odbudowany wieżowiec numer 7 World Trade Center, a teraz aktualnie odbudowywane wieżowce numer 1 i 2, a teraz dom handlowy Century 21 po przeciwnej stronie ulicy, gdzie zdarzało mi się upolować świetne koszulki i paski, które potrafią trochę kosztować. Jakimś cudem Century 21 przetrwał obydwa ataki, tak jakby chciał dać muzułmańskim fundamentalistom do zrozumienia, że mimo iż zrzucili na nas, co tylko mogli, i to dwa razy, my nadal trwamy i na przekór im ubieramy ich śmiertelnych wrogów, Synów Kapitalizmu, w markowe ciuchy w bardzo przystępnych cenach: Niech Bóg błogosławi Amerykę! Mijamy hotel Marriott, a teraz budkę z hot-dogami koło Statuy, której wyrobów spróbowałem tylko raz – podczas wycieczki szkolnej na Nowojorską Giełdę z panem Hendersonem i tak się pochorowałem, że lekarze podejrzewali zatrucie jadem kiełbasianym. Mijamy Tybetańczyka sprzedającego swetry z wełny jaka, rozłożone na kocu, a teraz skręcamy w lewo w Thames Street i za budynkiem trochę przypominającym Woolworth wchodzimy w ciemną alejkę śmierdzącą bez wątpienia wino-moczem.

A teraz jestem już zupełnie skołowany.

– Co? – zaczynam, ale Q zamyka mi usta ręką.

– Czekaj – mówi i daję jej się prowadzić wzdłuż zatęchłej uliczki jak mały, ufny szczeniak. Mijamy worki ze śmieciami, jednookiego kota-dachowca chłepczącego skisłe mleko, i w końcu docieramy do wysokiej, żelaznej furty, takiej, co to bronią wejścia na cmentarze w horrorach.

– Strasznie tu – mówię.

– Czekaj – upomina mnie ponownie i otwiera furtę, która idealnie wciela się w rolę i piszczy przy każdym ruchu. Q chwyta mnie za rękę i prowadzi do środka. Rozglądam się dookoła.

– No i co ty na to? Znam się na rzeczy, co?

Ogród – tak jedynie można to miejsce nazwać, ale jaki ogród! Wewnętrzną część furty oraz ogrodzenie szklarni oplata gęsty bluszcz. Winorośl chroni to miejsce przed utratą ciepła i wilgoci. Panuje tu wyjątkowy klimat. Powietrze okazuje się lekko wilgotne, niczym w lesie podzwrotnikowym, i jest przynajmniej o dziesięć stopni cieplej niż na ulicach miasta. Gdy Q zamyka za nami furtę i odcina dopływ lepkiego powietrza z uliczki, wydaje mi się, że wkroczyliśmy w inny świat, jakbyśmy byli – aż nie śmiem tego słowa powiedzieć, by nie zabrzmieć banalnie, ale to jedyne, co przychodzi mi do głowy – w Raju.

Oto jabłonie uginają się od dojrzałych owoców. Q kiwa głową przyzwalająco i delikatnie trącam jedną z gałęzi. Jedno z jabłek ulegle wpada w moje dłonie. Gryzę. Owoc jest bardzo soczysty i smakuje jak ambrozja. Oto ogródki warzywne – uporządkowane grządki brokułów, kabaczków, słodkich ziemniaków, trzech gatunków cebuli, marchwi, szparagów, pasternaku i czegoś, co na moje oko wygląda na ketmię. Oto ogród ziołowy rozsiewa zapachy rozmarynu, tymianku, bazylii i szałwii, mięty, ruty i kwitnącego ogórecznika. Czuję nieodpartą ochotę, by zrobić sałatkę. Oto morele. Oto śliwy. Oto, o dziwo, awokado.

Porządnie utrzymane ścieżki okalają wszystkie grządki. Jedna z nich wiedzie do zagonu z papryką. Q zdradza mi, że zasadzono tu dziewięćdziesiąt siedem odmian. Inną ścieżką można dojść do ostro­krzewu japońskiego, ustawionego na kamieniu. U kresu kolejnej ścieżki znajduje się wodospad do medytacji Zen.

Mam milion pytań do Q. Skąd bierze się wystarczająca ilość światła, skoro ogród otoczony jest wieżowcami? Kto go założył? Kiedy? Do kogo teraz należy? Jak udało się utrzymać w tajemnicy istnienie tego miejsca? Czemu nie ma tu hord mieszczuchów niszczących wszystko, co im wpadnie w ręce? Jak możliwy jest ten cud?

Q zaspokaja moją ciekawość w najcudowniejszy sposób. Sadza mnie u stóp gruszy – gruszy w sercu Manhattanu! – składa na mych ustach namiętny pocałunek i… o mój Boże, mój Boże, ja jestem zakochany.

KSIĘGA PIERWSZA DOBRZE

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział PIERWSZY

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział DRUGI

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział TRZECI

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział CZWARTY

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział PIĄTY

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział SZÓSTY

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział SIÓDMY

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział ÓSMY

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział DZIEWIĄTY

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział DZIESIĄTY

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział JEDENASTY

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział DWUNASTY

Dostępne w wersji pełnej

KSIĘGA DRUGA LEPIEJ

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział TRZYNASTY

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział CZTERNASTY

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział PIĘTNASTY

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział SZESNASTY

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział SIEDEMNASTY

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział OSIEMNASTY

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział DZIEWIĘTNASTY

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział DWUDZIESTY

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział DWUDZIESTY PIERWSZY

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział DWUDZIESTY DRUGI

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział DWUDZIESTY TRZECI

Dostępne w wersji pełnej

KSIĘGA TRZECIA NAJLEPIEJ

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział DWUDZIESTY CZWARTY

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział DWUDZIESTY PIĄTY

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział DWUDZIESTY SZÓSTY

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

Karta redakcyjna

Tytu oryginału: Q

Copyright © Evan Mandery, 2011

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Sine Qua Non, 2012

Copyright © for the translation by Aleksandra Machura & Mirko Kuflewicz, 2012

Korekta: Sonia Miniewicz

Polska wersja okładki: Paweł Szczepanik

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

ISBN 978-83-63248-12-3

www.wsqn.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

www.woblink.com