Punkt cięcia - Michał Cholewa  - ebook + audiobook + książka

Punkt cięcia ebook

Michał Cholewa

4,4
27,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

[color=rgb(68, 68, 68)][font=Ubuntu]Zapomniany i pozostawiony na New Quebec oddział porucznik Cartwright ciągle walczy z wrogiem i ogarniającym go zwątpieniem, pokładając nadzieję w wyszkoleniu oraz instynkcie. Kiedy Unia sobie o nim przypomina, okazuje się, że wytrzymałość żołnierzy będzie wystawiona na jeszcze cięższą próbę. Wojna przenosi się na teren Imperium, a Marcin Wierzbowski i jego towarzysze zostają rzuceni w sam środek najbardziej umocnionej prowincji Cesarstwa. Czy plan pułkownika Brisbane’a ma jakiekolwiek szanse na realizację? Jaki efekt przyniesie ich poświęcenie? Nowa powieść autora „Gambitu” przenosi wojnę w przestrzeń międzyplanetarną. Starcie eskadr bojowych, misterne plany ataków i zasadzek w systemach gwiezdnych, widowiskowe potyczki i przejmujące konanie okrętów sprawiają, że „Punkt cięcia” staje się areną bitwy kosmicznej na miarę Davida Webera. Michał Cholewa z wielkim rozmachem kreśli obraz uniwersum, nie tracąc przy tym z oczu losów swoich bohaterów – samotnych w niekończącej się wojnie, w której łatwiej zachować życie niż człowieczeństwo.[/font][/color]

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 690

Oceny
4,4 (321 ocen)
178
107
34
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
witwas

Z braku laku…

Znudziła mnie i nie dotarłem do końca; może później się rozkręciła?
00
zakuty

Całkiem niezła

Drugi tom cyklu wydaje się lepszy od pierwszego. Przyjemne zaskoczenie. SpaceOpera się rozwija.
00

Popularność




MICHAŁCHOLEWA

PUNKT CIĘCIA

Prolog

Świtało, kiedy wahadłowiec admirała Liao Tzu osiadł na płycie lądowiska Tian’anmen, na granicy wewnętrznej strefy zakazu lotów cesarskiego pałacu. Lekka mgiełka spowijała wiecznie zielone ogrody, a blask porannego słońca wydobywał jasne refleksy z żółtych dachów odległego o kilka kilometrów Zakazanego Miasta. Wybudowana w centrum Imperium idealna kopia pałacu z czasów dynastii Ming robiła jak zawsze monumentalne wrażenie. Liao potrafił sobie wyobrazić, jak powalający efekt musiał wywierać pierwowzór Zakazanego Miasta w czasach, kiedy ludzie nie kroczyli pośród gwiazd. Siedziba Cesarza z pewnością wydawała się wtedy centrum świata.

Czterech gwardzistów w czarno-czerwonych mundurach czekało pół kroku od strefy bezpieczeństwa lądowiska, tuż obok zaparkowanego samochodu. W porównaniu do żołnierzy z jednostek frontowych, do których admirał był przyzwyczajony, sprawiali wrażenie wręcz operetkowo ceremonialnych bez pancerzy, uprzęży i systemów wspomagania. Byli w końcu zaledwie elementem rytuału audiencji, a ich obecność świadczyła o – przynajmniej etykietalnym – szacunku dla gościa. Stanowili też pierwszy system obronny na wypadek problemów – grzeczni, obeznani z procedurami, a każdy z nich znał pewnie z kilkadziesiąt sposobów zabicia człowieka poskładaną kartką papieru.

Naturalnie ochrony Niebiańskiego Smoka nie powierzano wyłącznie tym kilku strażnikom. Gdzieś w okolicy – Liao był tego pewien – czekało wielu innych, gotowych do akcji na wypadek prawdziwych zagrożeń. Ci jednak pozostawali niewidoczni dla gości. Zakazane Miasto miało swoje reguły, a pierwsza z nich mówiła, że ukochany przez poddanych Cesarz w swoim pałacu nie musi się niczego obawiać. Co prawda, na pragmatycznym imperialnym dworze nawet nie rozważano próby kierowania się duchem tej zasady, rygorystycznie dbano jednak o pozory. Demonstrowanie uzbrojonych po zęby żołnierzy gościom byłoby zwyczajnie niewłaściwe.

Mężczyzna zajął miejsce na wygodnej kanapie pojazdu, który sekundę później ruszył poprzez Bramę Południową, wymijając olbrzymią statuę Konfucjusza – jedyną budowlę, którą zdecydowano się dodać do nowego Zakazanego Miasta jako element niemający swojego pierwowzoru. Kamienna podobizna mędrca zdawała się śledzić przejazd pojazdu, karcąco spoglądając na zmierzającego do pałacu oficera.

Liao Tzu doceniał ironię faktu, że kiedy Rada Dowódców Chin doprowadziła do narodzin Imperium, jednym z pierwszych dekretów cesarskich było przywrócenie kaście wojskowej jej niegdysiejszego niskiego statusu. Posąg Konfucjusza stał się subtelną, lecz niemożliwą do zignorowania aluzją sugerującą żołnierzom, że Zakazane Miasto nie jest miejscem dla nich. Jakby pomimo tej jasnej deklaracji zbrojenia trwały. Zapewne w swoim planie Niebiański Smok przewidział, że nie wszystko może pójść ścieżką idealnej harmonii, a przynajmniej – nie od razu. Dopóki Imperium musiało bronić się przed najeźdźcą, wojownicy byli potrzebni.

Pojazd sunął cicho po gładkich jak szkło płytach wewnętrznego dziedzińca, kierując się w stronę zachodniej części Miasta. Oficer jednak tylko ułamek uwagi poświęcał na podziwianie emanujących przepychem pawilonów i misternie wykonanych kamiennych smoków spoglądających z postumentów. Myślał o czekającym go spotkaniu. Nie z Cesarzem, rzecz jasna – Liao nie był wystarczająco ważny, by móc zobaczyć Niebiańskiego Smoka osobiście. Obiecano mu jednak spotkanie z mandarynem pierwszego stopnia, a to oznaczało, że sugestie Rady Dowódców były w Zakazanym Mieście traktowane poważnie. Bądź – z czego oficer zdawał sobie doskonale sprawę – grzeczność nakazywała przyjąć należycie emisariusza Rady, która od miesięcy coraz bardziej stanowczo upominała się o swoje prawa.

Być może właśnie to spotkanie pozwoli w końcu imperialnej machinie wojennej ruszyć z miejsca, które Tzu mógł określić tylko mianem zastoju. Od trzynastu miesięcy Imperium nie wykonało ani jednego działania ofensywnego. Przez ponad rok Niebiański Smok w swojej mądrości decydował się nie korzystać z przewagi, którą zapewniła mu właśnie Rada. Oczywiście, oficerowie wierzyli, że obecna statyka linii frontu jest częścią cesarskiego planu, i niecierpliwie wyczekiwali momentu, kiedy przyjdzie im korzystać z jego owoców. Jego Imperialna Wysokość wyraźnie jednak wolał czekać. Być może nie otrzymywał dokładnych informacji lub Ministerstwo Wiedzy wprowadzało go w błąd? A może Jego doradcy po prostu nie byli w stanie pojąć okazji, jaką dał im los? Liao nie zdziwiłby się ani trochę – kasta urzędnicza nie miała charakteru odpowiedniego do prowadzenia wojny i trudno się było spodziewać, żeby raporty ministerialne nie odzwierciedlały jej słabości. A przecież to one stanowiły główne źródło wiedzy Niebiańskiego Smoka.

Liao Tzu spojrzał przez przyciemnione okna na poruszające się po dziedzińcach pałacu sylwetki – urzędnicy, gwardziści, służący, wszyscy kroczyli ścieżkami wyznaczanymi przez sztywne rytuały cesarskiego pałacu równie pewnie, jakby ktoś wykreślił je na gładkim podłożu. Pojazd admirała zatoczył lekki łuk, aby dopasować się do ceremonialnego tańca Zakazanego Miasta. Wyminął raptem o kilka kroków procesję urzędników średniego szczebla i wyhamował przed wysokimi schodami Pawilonu Waleczności. Kiedy automatyczne drzwi samochodu otwarły się z cichym sykiem, po obu ich stronach czuwali już milczący gwardziści. Liao musiał przyznać, że był pod wrażeniem – nawet nie zarejestrował, kiedy towarzyszący mu żołnierze opuścili pojazd.

Odetchnął głęboko i wyszedł na lekki chłód poranka.

Przez chwilę pozwolił sobie na podziwianie wysokich, kamiennych schodów wiodących do budowli. To właśnie tutaj dowódcy spotykali się z mandarynami, może nawet z samym Niebiańskim Smokiem. W tym miejscu oficer frontowy mógł najbardziej zbliżyć się do Jego Imperialnej Wysokości. Sam Liao, mimo że służył jeszcze przed Dniem, a stopień admiralski otrzymał podczas narodzin Imperium, długie lata temu, dotąd nigdy nie zawitał do cesarskiego pałacu. Choć zaproszenie przynosiło mu niewątpliwy zaszczyt, admirał czuł niepokój.

To nie był jego świat, na tyle mógł się zgodzić z nieprzychylnie spoglądającym kamiennym Konfucjuszem. Znał jego reguły – w końcu służył jako oficer Imperium – ale nie czuł się tu komfortowo. Prawdziwe bitwy, festiwale świateł ognia rakietowego, mozaiki wektorów ruchu i precyzyjne linie namiarów były prostsze od tysięcy parawanów, jakimi mieszkańcy Zakazanego Miasta otaczali każde wypowiadane zdanie. Zmuszony do przedstawienia swoich argumentów najwyższej administracji, Tzu spodziewał się oporu i zdawał sobie sprawę, że czeka go starcie na polu, na którym potencjalny przeciwnik był zwyczajnie lepszy.

W dodatku nie wiedział, czy ma do czynienia po prostu z nieświadomością urzędników wprowadzonych w błąd przez raporty niewłaściwie rysujące sytuację na froncie, czy też z celowym ignorowaniem nadarzających się okazji. Jeśli problemem była niemoc samych urzędników, czekała go ciężka walka, w której dodatkowo nie mógł wspomnieć ani słowem o swoich wątpliwościach dotyczących działań urzędników Zakazanego Miasta. Kwestionowanie pobudek i kompetencji najwyższych mandarynów było niedopuszczalne.

Po raz nie wiadomo który sprawdził, czy galowy mundur admiralski dobrze leży, pochylił głowę i powolnym krokiem wkroczył na schody.

Mandaryn był już stary. Musiał mieć przynajmniej osiemdziesiąt lat. Jego upięte ciasno włosy były białe jak śnieg, a twarz znaczyły mu głębokie linie zmarszczek. Niewysoki i drobny, zdawał się wręcz tonąć w ceremonialnym, jedwabnym stroju zdobionym wizerunkiem żurawia.

Liao Tzu dostrzegł go przy samym końcu niemal pustego pawilonu, na jednym z dwóch siedzisk przy rozłożonym gobanie. Zdawał się w ogóle nie zauważać oficera, pochłonięty uważnym studiowaniem sytuacji na planszy.

Wokół niego z tworzących zawiły wzór na podłodze pawilonu kwietników wyrastały krzewy jaśminu, wypełniającego powietrze gęstym, słodkim zapachem. Skądś – admirał nie mógł dokładnie określić źródła dźwięku – dobiegał cichy śpiew słowika.

Liao – żołnierz widział przed sobą starego, osłabionego upływem czasu człowieka, łatwego przeciwnika. Liao – wódz patrzył na człowieka mądrego, którego umysł musiał być ostry jak najlepszy miecz, aby utrzymać tak wysoką pozycję na dworze. Do nadchodzącej rozmowy przygotowanego zapewne lepiej niż on sam.

Liao Tzu zatrzymał się dziesięć kroków od starca. Lekko skłonił głowę i czekał. Słowik zamilkł na chwilę i cisza pawilonu szybko wyparła resztki jego pieśni. Żołnierz i doradca trwali nieruchomo na swoich miejscach.

Minęła minuta, potem druga. Wreszcie mandaryn gestem zaprosił go na siedzisko naprzeciw siebie. Admirał okazał, że zrozumiał zaproszenie, pogłębiając ukłon zaledwie o milimetry, a potem powoli podszedł do planszy. Rozgrywana na niej partia osiągnęła punkt zwrotny. Przeważały czarne, a zepchnięte do defensywy białe kamienie urzędnika znajdowały się w trudnej sytuacji.

Starzec uniósł wzrok. Czarne oczy, niemal pozbawione białek – znak rozpoznawczy wspomaganych kilkoma neurozłączami mandarynów pierwszego stopnia – wpatrywały się w oficera. Wskazał ledwo dostrzegalnym drgnięciem dłoni na goban.

Liao Tzu zmarszczył brwi.

– Gra nie jest skończona – powiedział. – Zagrać z tobą, szlachetny Żurawiu, będzie dla mnie prawdziwym zaszczytem, ale czy nie lepiej rozpocząć nową rozgrywkę?

– Życie rzadko pozwala na zupełnie świeży start – uśmiechnął się mandaryn. – Zamiast tego oferuje bitwy, które brzmią echem naszych dotychczasowych kroków.

Admirał lekko zmrużył oczy. Powierzenie mu czarnych kamieni wydawało się jawnym afrontem – zupełnie jakby mandaryn sugerował, iż Liao nie jest w stanie dać sobie rady bez znaczącej przewagi już na początku rozgrywki. Zaczynając na z góry wygranej pozycji, nie miałby żadnej satysfakcji ze zwycięstwa, a porażka byłaby hańbą. Sytuacja nie do pozazdroszczenia...

Z drugiej strony, była również bardzo czytelna, bowiem wyrażała wprost okazaną pobłażliwość. Trochę mało subtelne jak na mandaryna wysokiego stopnia. Zakazane Miasto tak nie działało, tutaj nawet o własnej śmierci człowiek dowiadywał się z uprzejmego listu trzy tygodnie po fakcie. Wydawało się wątpliwe, żeby urzędnik po prostu chciał go obrazić, w dodatku w tak pozbawiony finezji sposób. Nie, za propozycją musiało się kryć coś jeszcze.

Przyjrzał się planszy po raz kolejny – układ wyglądał nie tylko na korzystny, ale wręcz stworzony specjalnie na jego użytek. Całe ryzyko czarnych tkwiło w słabych skrzydłach, podczas gdy centrum frontu było doskonale ubezpieczone. Dokładnie takie układy na gobanie admirał lubił. Z drugiej strony, jako wprawny gracz, nie mógł nie zauważyć kilku opcji dla białych, które przy umiejętnej grze mogły jeszcze odwrócić sytuację na korzyść przeciwnika.

Być może mandaryn do tego właśnie zmierzał – oferowane mu zwycięstwo było zasadzką i admirał miał zostać pokonany, dysponując początkową przewagą. Mniej uważny gracz mógłby nie dostrzec ukrytej siły białej strony i dać się omamić pozornie pewną przewagą czarnych kamieni. Jednocześnie gdyby pułapka miała się nie zatrzasnąć, w dalszym ciągu będzie to gra w lepszej sytuacji, więc oczywiście przypadnie mu w udziale zwycięstwo pozbawione chwały. Urzędnik rozpoczął spotkanie bardzo dobrym manewrem.

Liao Tzu skłonił się z szacunkiem.

– Jeśli jednak pozwolisz mi w jakiś sposób wynagrodzić trudną pozycję, w jakiej się znalazłeś – zwrócił się do starca – przyjmij jeden kamień wyprzedzenia. Potraktuj go, proszę, jako dar od gościa.

– Hojny to dar. – Twarz mandaryna nie wyrażała nic. – Jako gospodarz nie mogę odmówić.

Urzędnik sięgnął kościstymi palcami do urny i wydobył jadeitowy kamień. Na planszy położył go niemal natychmiast. Zupełnie jakby był przygotowany na taki prezent, pomyślał Liao. Być może oddanie wyprzedzenia również mieściło się w planach starca. A to oznaczało, że oficer nadal idzie przygotowaną dla siebie ścieżką. Tzu westchnął cicho. Rozmowa zapowiadała się coraz trudniej.

W ciągu następnej godziny nie wypowiedzieli zbyt wielu słów, ograniczając się do krótkich grzeczności. W tym czasie admirałowi udało się skonsolidować słabe prawe skrzydło i wyeliminować większość białych kamieni w tym rejonie. Kilka manewrów starego mandaryna sprawiło, że pozycja Liao na lewym skrzydle była mocno niestabilna i admirał oczekiwał, że utraci je lada moment. Od kilku posunięć była to część jego planu – potrzebował czasu, żeby rozwinąć kontratak, i cicho liczył na to, że przeciwnik da mu go, trwoniąc ruchy na eliminację słabych ognisk.

– Jak wygląda sytuacja w Liaoning? – zapytał nagle mandaryn, pierwszy raz poruszając temat inny niż gra. – Fakt, że prowincja już wkrótce stanie się jedną z najważniejszych w Imperium, musi napawać pana dumą.

– Liaoning podlega Cesarzowi. Ja jedynie mam zaszczyt jej bronić – odparł oficer.

Zdecydował się pominąć temat niekończącej się irytacji, jaką wywoływała w nim sytuacja „już wkrótce jednej z najważniejszych prowincji”. Można by pomyśleć, że decyzja odbudowy nadajnika łączności czasu rzeczywistego, jednego z czterech istniejących, największego cudu technologii wymyślonej przez człowieka spowoduje, że Imperium zechce zabezpieczyć go odpowiednio solidną strefą buforową. Nic bardziej mylnego.

Mimo iż określany kryptonimem Nefrytowy Tygrys nadajnik przechodził już pierwsze testy, nadal nie zadbano o jego bezpieczeństwo. Owszem, dowodzona przez admirała flota została pokaźnie wzmocniona, niemniej oczekiwany rozkaz wkroczenia na terytorium wroga nie nadchodził. Prowincja stała się co prawda twierdzą doskonale umocnioną, ale nadal graniczną. W dodatku nieistotny militarnie i bardzo ważny dla administracji nadajnik wymuszał oddelegowanie części jednostek do jego obrony.

– Cesarz pokłada wielkie nadzieje w pańskich umiejętnościach. – Mandaryn pochylił głowę.

– Wiara Cesarza w moje dowodzenie jest widoczna w każdym rozkazie dotyczącym obronności Liaoning – powiedział admirał, choć jego uprzejmy ton podszyty był kwaśnymi tonami.

Starzec uśmiechnął się tylko zagadkowo i położył na gobanie kolejny kamień, w pozornie niegroźnym manewrze, w którym jednak wprawne oko Liao rozpoznało preludium do ataku. Istotnie, w ciągu kilku następnych ruchów słaba sieć kamieni mandaryna scaliła się w klin ofensywy trwającej przez kolejne kilkanaście tur toczonej w milczeniu gry. Minęła godzina, potem druga. Coraz więcej kamieni trafiało do obróconych nakryć urn.

Milcząca służba podała herbatę. Dopiero kiedy ponownie zasiedli przy gobanie, starzec znów się odezwał.

– Przyszedł pan z pytaniem, admirale. – Jego głos był cichy i uprzejmy, ale Liao nie dał się zwieść pozornemu spokojowi. Właśnie teraz rozpoczynała się najważniejsza część pojedynku.

– Można tak powiedzieć. – Skinął głową. – Również z przeprosinami.

Starszy mężczyzna uniósł pytająco brwi i spojrzał na rozmówcę z wyczekiwaniem.

– Rada Dowódców w swej małości dopiero teraz zrozumiała wielki zamysł Niebiańskiego Smoka, który mnożąc pośredników pomiędzy wiernymi żołnierzami Imperium a swoją osobą, starał się wskazać nam właściwą ścieżkę – wyjaśnił Liao Tzu. – Zatem, niewątpliwie zgodnie z jego perfekcyjnym planem, inicjatywa bezpośredniego łącznika wychodzi od nas. Dzięki temu wszyscy będą wiedzieć, że to nie miłujący pokój Niebiański Smok wzywa swe armie, a wierni poddani sami przychodzą do niego.

Mandaryn pokiwał głową. Przez chwilę wpatrywał się w rozłożone kamienie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Liao czekał – następny ruch miał zadecydować o kierunku uderzenia, jaki poweźmie urzędnik.

– I cóż chciałby Jego Imperialnej Wysokości przekazać łącznik wiernej Rady Dowódców? – Powoli, niemal delikatnie mandaryn umieścił na planszy kolejny biały kamień wydobyty z bogato zdobionej urny.

Tzu zmarszczył brwi – zdawało się, że przeciwnik nie dostrzega jego ofensywy lub świadomie ją ignoruje.

– Rada Dowódców z radością zawiadamia Jego Wysokość, iż zapoczątkowane przez niego plany wkrótce wydadzą owoce. – Liao uważnie zlustrował sytuację na planszy. Jeśli nie popełniał właśnie błędu, układ stawał się niekorzystny dla jego przeciwnika. Z drugiej strony, miał do czynienia z mandarynem pierwszego stopnia. Przy takich osobach nie należało czuć się zbyt pewnym. – Wszystkie floty są gotowe do uderzenia na wrogów Imperium. Ani słaba Unia, ani dumne Stany Zjednoczone nie będą mogły opierać się długo.

– I Rada jest przygotowana do uderzenia... – To nie było pytanie. Mandaryn położył kolejny kamień. Posunięcie nie dawało mu wiele, lecz o ile zmysł taktyka nie mylił Liao, w ciągu następnych kilkunastu ruchów mogło stać się ogniskiem kontry przeciwko jego systematycznemu atakowi. – Lecz pewien mędrzec powiedział kiedyś, że tygrys jest najniebezpieczniejszy, kiedy zostaje przyparty do muru.

– W tych słowach kryje się mądrość – przytaknął oficer. Przez chwilę rozważał możliwości. Mógł zignorować kamień przeciwnika. Zyskałby czas na rozwój ofensywy oraz być może nawet dałoby to mandarynowi złudne wrażenie, że jego zamiar nie został przejrzany... Nie, lepiej nie zostawiać tego na później. – Jednak przebywanie w pobliżu tygrysa nie sprzyja harmonii. To zawsze będzie trwanie w gotowości. Człowiek mądry zabije bestię, kiedy dysponuje przewagą.

Mandaryn powolnym ruchem pogładził krótką brodę, patrząc na goban. Zamilkł na dłuższą chwilę, jakby wsłuchując się w słowicze trele. Wokół pachniał jaśmin, słodko i ciężko.

– Widzę, że jest pan gotów poprzeć swe słowa działaniami. – Skinął głową, nie spuszczając wzroku z toczącej się na planszy bitwy. – Istotnie, w niektórych sytuacjach opieszałość prowadzi do słabości.

– Niebiański Smok wspaniałomyślnie pozwolił nam samym dojść do tego wniosku, wyrażając życzenie, by jego wierna armia ograniczyła działania już na ponad rok. Dziś możemy z radością uznać, że pojęliśmy naukę.

– Nie ma dla Cesarza większej radości, niż patrzeć na swych poddanych wspinających się po stopniach oświecenia – rzekł starzec, a jego jednolicie czarne oczy zdawały się spoglądać drwiąco. – Jak zdecydowałbyś się streścić tę naukę, admirale?

– Me słowa tylko zubożą myśl Jego Wysokości... – Tzu skłonił się minimalnie. Nadeszła pora na wyłożenie swojej sprawy. – ... lecz mógłbym ująć ją tak: przy tym rozmiarze Imperium obrona jest trudniejsza niż natarcie. Defensywa winna być więc jedynie okresem przygotowania do ataku.

Spojrzał na urzędnika wyczekująco. Nie mógł być już bardziej bezpośredni, nie bez łamania etykiety. Jego rozmówca co prawda na pewno wiedział, do czego zmierzała rozmowa, ale aż do tego punktu mógł się cofać i kluczyć poprzez konwersacyjny labirynt. Teraz będzie musiał coś powiedzieć.

– Nie powinieneś tak wstydzić się swojego języka, admirale – zauważył starzec pełnym wystudiowanej grzeczności tonem. – Bardzo wprawne określenie.

Gdzieś na zewnątrz zabrzmiał gong obwieszczający rozpoczęcie kolejnego z setek codziennych rytuałów Zakazanego Miasta.

Mandaryn i admirał znów skupili się na planszy. Kilka następnych wykonanych w milczeniu ruchów nie było dla Liao Tzu korzystnymi posunięciami. Niepotrzebnie stracił dwa ruchy na eliminację domniemanego ataku i jego przeciwnik dobrze wykorzystał dany mu czas. Całe północne skrzydło ofensywy admirała chwiało się i teraz oficer rozpaczliwie usiłował je utrzymać.

– Kto umie wprawiać przeciwnika w ruch, zaskakuje go pozorami, za którymi tamten podąża. – Starzec zdecydował się przerwać milczenie dopiero wtedy, gdy pierwsze promienie zachodzącego słońca wpadły do pawilonu. – Wabi go przynętą, którą tamten na pewno nie pogardzi. Porusza go i nęci, czekając ze wszystkimi siłami w zasadzce.

Liao Tzu skupił się na planszy. Rozpoznał cytat ze „Sztuki wojny”, choć wiedział, że to samo dzieło mówiło o oślepianiu przeciwnika oznakami siły. Sytuacja wcale nie była tragiczna, musiał tylko... Tak! Prawie pozwolił sobie na uśmiech.

– „Pojawiaj się w miejscach, gdzie wróg musi pospieszyć z pomocą i gdzie najmniej się ciebie spodziewa” – odpowiedział cytatem. Dołożył kolejny kamień, rezygnując z obrony upadającego skrzydła tylko po to, by rozpocząć uderzenie. Teraz przeciwnik musiał zdecydować, czy rozbije osłabione pozycje admirała, czy stawi czoła nowemu zagrożeniu.

– Mniemam, że Rada potrafi wskazać takie miejsca?

– „Aby mieć pewność, że zdobędziesz to, co atakujesz, uderzaj w miejsca, których wróg nie broni” – odparł oficer. Rozmowa szła w dobrym kierunku. Pytanie sugerowało, że mandaryn próbuje dowiedzieć się, jak daleko Rada posunęła się w samodzielnym działaniu. Mogło to oznaczać zarówno to, że urzędnik naprawdę tego nie wie, jak również być po prostu naturalnym ustąpieniem pola w konwersacji. Liao bardzo chciał wierzyć w pierwszą ewentualność, jednak wolał nie kierować się zbyt wielkim optymizmem. – W tej chwili ukończone są plany uderzeń na systemy Tau II Eris i Kappa I Gemini na froncie Unii, a także Alfa V oraz VI Antares wzdłuż krawędzi kolapsara Wielki Mur.

Jakby na podsumowanie swojej wypowiedzi zdecydowanym ruchem wykonał kolejne posunięcie, zgarniając w dłoń kilka kamieni na zaniedbanym wschodnim skrzydle sił urzędnika. Wiedział, że plan jest dobry, analizował go pod wszelkimi kątami. Zakładał uderzenie w na tyle mało istotne strategicznie systemy, że ich obrona była do przełamania. Jednocześnie musiało ono sprowokować reakcję, co oznaczało, że wróg sam do nich przyjdzie.

– Cesarz zechce osobiście wydać rozkaz ataku – zauważył mandaryn. Zdawał się nie przejmować stratą, którą poniósł na planszy. Kolejnym ruchem połączył dwie grupy białych kamieni, konsolidując linie obronne.

Admirał z trudem powstrzymał się od grymasu irytacji. Oczekiwanie na osobisty rozkaz Cesarza oznaczało de facto odłożenie operacji na bliżej nieokreśloną przyszłość. Najwyraźniej jego rozmówca – admirał skrzętnie odrzucił myśl, że być może i sam Cesarz – chciał zastoju na froncie. Ale na to Liao był przygotowany.

– Staramy się nie przynosić sobie wstydu, nie spostrzegając jasnego sygnału od Jego Wysokości aż dwukrotnie. – Kontynuował ofensywę, niemal bezwiednie kładąc kolejny kamień. Czarny kolor mocno dominował na planszy. – W tym kwartale Nefrytowy Tygrys osiągnie pełną sprawność. W ciągu półrocza zakończy się jego synchronizacja z Jadeitowym Ogniem. Po raz pierwszy od Dnia jedno mocarstwo będzie dysponować dwoma nadajnikami łączności czasu rzeczywistego.

Podświadomie napiął mięśnie. Wiedział, że idzie dosyć niebezpieczną ścieżką. Wszystkie rozkazy Cesarza przechodziły oczywiście przez mandarynów Zakazanego Miasta, co stawiało ich praktycznie na pozycji osób kontrolujących Imperium. Liao był tutaj, żeby zamanifestować, iż Rada Dowódców nie zamierza się bezustannie cofać, że jest gotowa podjąć działania sama. Powołanie się na symbolikę nadajników łączności czasu rzeczywistego pozwalało mandarynom utrzymać twarz – „Sztuka wojny” mówiła, żeby nigdy nie stawiać wroga w sytuacji bez wyjścia – lub też faktycznie zdobyć niewzbudzający wątpliwości rozkaz Niebiańskiego Smoka.

– Istotnie. – Mandaryn podniósł wzrok znad planszy. Wbite w Liao spojrzenie było jednolicie czarne. – Nie posiadam się z radości, że cierpliwa Rada zdawała sobie sprawę, iż jak długo Nefrytowy Tygrys nie funkcjonuje, atak jest nieostrożnością.

– Rozumiesz, panie, ścieżki, którymi podążają myśli Rady Dowódców, jakbyś sam nimi wędrował. Bez zsynchronizowanych nadajników atak byłby niepotrzebną utratą sił. – Admirał zgodził się bardziej z szacunku dla starszeństwa niż z faktycznej konieczności. Do ataku nie potrzebowali ani Nefrytowego Tygrysa, ani Jadeitowego Ognia, niezależnie od tego, jak bardzo tego chcieli popierający ich konstrukcję. Liao naturalnie pojmował wagę międzygwiezdnej łączności w czasie rzeczywistym, ale zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo odległa jest to wizja. Nie wyobrażał sobie sensownego zastosowania militarnego sieci złożonej z zaledwie dwóch nadajników, mimo jej gigantycznego znaczenia dla nauki i dumy Imperium.

Starzec pokiwał głową, jakby zadowolony z danej mu szansy. Zamiast jednak odpowiedzieć, wrócił do gry. Kolejne posunięcia były tylko odwlekaniem nieuchronnego. Mimo to admirał nie pozwalał sobie na opuszczenie gardy. Cokolwiek by nie powiedzieć o urzędniku, był doskonałym graczem. Liao miał już swoje lata i potrafił spojrzeć na niego ponad osobistą niechęcią do mandarynów – złapał się nawet na myśli, czy taka osoba nie przydałaby się na froncie.

– Cztery systemy, o których wspomniałeś, nie dadzą nam zwycięstwa, a zaledwie zarysują pancerną skorupę zewnętrznych systemów, którymi otaczają się wrogowie. Ostrze jednak nie zadaje najstraszniejszych ran, kiedy ledwie rozcina skórę, a wtedy, gdy z całą siłą zagłębia się w ciele. Mądra Rada z pewnością pamięta maksymę, iż zwycięzca idzie do bitwy, już wiedząc, że zwycięży, podczas gdy pokonany najpierw wkracza na pole, aby potem szukać sposobu na odwrócenie karty losu. Mniemam, iż plany ataków w głąb terytoriów Unii i Stanów Zjednoczonych są gotowe? – rzekł nagle starszy mężczyzna.

Liao Tzu ledwo dostrzegalnie drgnął. Nie spodziewał się sugestii, że plany Rady są zbyt ostrożne. Przez chwilę rozważał, czy starzec nie próbuje zastawić na niego kolejnej pułapki – jego słowa otarły się o zarzut marnowania sił na mało znaczący atak.

– Cztery systemy, o których wspomniałem, sprowokują wroga do działania. Będzie zmuszony spróbować nas z nich wyprzeć. To przestrzeń bardzo dogodna do prowadzenia bitwy na naszych warunkach – sparował. – Plany kontynuacji ataku istnieją i zostaną przedstawione w pełni na pierwsze życzenie Niebiańskiego Smoka.

Mandaryn przez chwilę milczał, gładząc krótką brodę. Czarne oczy starca wydawały się skupiać na jakimś punkcie za ramieniem admirała, choć oczywiście mogło to być tylko złudzenie.

– Zapobiegliwość Rady Dowódców wskazuje na wielką mądrość – powiedział wreszcie cichym głosem. – Niebiański Smok z radością przyjrzy się planom jak najszybciej, tak aby móc uderzyć na wrogów Imperium, kiedy tylko Jadeitowy Ogień i Nefrytowy Tygrys osiągną pełną synchronizację.

Oficer utrzymał kamienny wyraz twarzy, mimo że wewnątrz trząsł się z nerwów. „Tygrys jest najniebezpieczniejszy, kiedy zostaje przyparty do muru” – powiedział mandaryn. Kto wie, czy ta nauka nie przyda mu się w tej chwili... Czy urzędnik nadal chce swoją porażkę zamienić w zwycięstwo? Może uważa, że plany nie będą gotowe na czas, więc atak zostanie po raz kolejny odłożony, a kilku admirałów straci pozycję przez domniemaną niekompetencję? Czy też może w ciągu tego kwartału mandaryni planują własny ruch, coś, co sprawi, że plany Rady staną się całkiem bez znaczenia?

– Z radością dostarczymy plany ofensywy – powiedział, starając się, by wątpliwości nie odbiły się w tonie jego głosu. – W dniu, kiedy pierwsza wiadomość popłynie linią pomiędzy Nefrytowym Tygrysem i Jadeitowym Ogniem, zaniesiemy zniszczenie na ziemie naszych wrogów.

Wykonał kolejny ruch, odcinając ostatni oddech od niewielkiego zgrupowania białych kamieni, odgrodzonych od głównych sił starca.

Mandaryn spojrzał na goban.

– Pas – powiedział po chwili namysłu. Pomimo porażki wydawał się niemal zadowolony z rozgrywki.

– Pas. – Admirał uśmiechnął się lekko. – Uczynisz mi zaszczyt przeliczenia?

– Tylko ślepiec nie dostrzegłby ogromu twego zwycięstwa, admirale. Liczenie nie jest tu potrzebne. – Mandaryn skłonił się w ledwie zauważalnym ruchu. – Jesteś bezlitosnym graczem.

– Jestem żołnierzem Imperium. – Admirał odpowiedział ukłonem nie głębszym nawet o milimetr. – Bycie bezlitosnym to część mej służby.

– Mogę się jedynie cieszyć, że Niebiański Smok ma w swoich szeregach takich ludzi. Będzie dla mnie radosnym dniem spotkanie pana po raz wtóry. Nie mam wątpliwości – starzec uśmiechnął się uprzejmie, podkreślając wagę swoich słów – iż Rada wybierze cię, admirale, na swojego reprezentanta, który przedstawi w Zakazanym Mieście plany ofensywy. Niezmiernie żałuję, że pańskie obowiązki nie pozwalają zabawić tutaj dłużej.

– Nie wszystkim nam dany jest zaszczyt przebywania blisko Niebiańskiego Smoka. – Liao wstał. – Moja powinność wzywa mnie na powrót do Liaoning. Pozostaje mi jedynie cieszyć się, że dano mi chociaż te kilka chwil na zmierzenie się z tak znamienitym graczem.

Cofnął się z powrotem do linii, na której wcześniej czekał na zaproszenie. Już miał się obrócić, kiedy zatrzymał go głos starszego mężczyzny.

– Admirale.

– Słucham?

– Czy wyświadczysz mi przysługę i przyjrzysz się kamieniom?

– Naturalnie. – Oficer pochylił się lekko i zlustrował opustoszałą planszę. Ustawienie nie było trudne do zapamiętania i nie zostawiało białym zbyt wielu opcji.

Mandaryn po raz kolejny pogładził brodę. Jego czarne oczy zdawały się pochłaniać światło.

– Co widzisz, admirale Liao Tzu?

– Widzę, że los okazał się dla mnie szczęśliwy, szlachetny Żurawiu – odparł uprzejmie Liao. – Moje kamienie są tuż przed zadaniem białym ostatecznego ciosu.

Urzędnik pokiwał głową.

– Patrzysz, admirale, na bitwę, gdyż jesteś wielkim wodzem – powiedział cicho. – Ale nie widzisz wszystkiego, co pokazuje gra.

Starzec obrócił się i odszedł powolnym krokiem. Zaskoczony Liao Tzu raz jeszcze przyjrzał się gobanowi. Wyglądał dokładnie tak samo jak jeszcze przed chwilą, jednak teraz nie stanowił już dla niego świadectwa zwycięskiej bitwy. Był po prostu pojedynczym ruchem w o wiele większej rozgrywce i admirał miał niejasne przeczucie, że jego znaczenia długo jeszcze nie będzie dane mu poznać.

1 Porzuceni

Droga 23–19, New Quebec, terytorium USA, 2.12.2211 ESD, 11:19

Mgła rezonowała nadchodzącą potyczką.

Jej zwykłe szepty stopniowo przycichły, ustępując miejsca echom silników pracujących na niskich obrotach. Zanurzony w czarnej wodzie Bagna Wierzbowski przymknął oczy. Osiem. Dwa wyciszone musiały należeć do transporterów osłony – wojskowy sprzęt stworzono po to, żeby trudno go było wykryć. Reszta to pewnie ciężarówki z ładunkiem. Tak skompletowane grupy kursowały pomiędzy koloniami wydobywczymi a centrum składowania urobku od ponad miesiąca. Wtedy to zespołowi Cartwright udało się uszkodzić linię transferową i Amerykanie musieli słać transporty drogami. Siłą rzeczy konwoje nie były zbyt liczne – Sto Pierwsza Dywizja Powietrznodesantowa, która odbiła New Quebec, odleciała, pozostawiając jedynie niewielki garnizon. Miał on bez trudu dać sobie radę z tą częścią unijnych niedobitków, która odmawiała kapitulacji. Cóż, na szczęście dla oddziału Wierzbowskiego, jak dotąd te założenia się nie sprawdzały.

Poprawił chwyt na karabinie. Tuż obok niego zamaskowany błotem Weiss ruchem kciuka odbezpieczył świnkę. Lekkie działko przeciwpancerne cichym piskiem potwierdziło gotowość do prowadzenia ognia. Polak nie musiał widzieć pozostałych, by mieć pewność, że są gotowi. Poprawił wystrzępioną pałatkę z CSS-u, przez chwilę obserwując, jak jej barwa stapia się z czarno-brunatną wodą. Potem przymknął oczy i wziął kilka głębokich oddechów.

Dźwięk silników nadjeżdżających pojazdów narastał.

Konwój zmniejszył szybkość, zbliżając się do obszaru, gdzie droga biegła w zanurzeniu. Prowadzący transporter włączył reflektory. Jasne snopy światła wyżłobiły dwa korytarze w szarym całunie Mgły i oświetliły niknącą w czerni bagna kompozytową nawierzchnię. Podobne sytuacje zdarzały się relatywnie często – budowa wielokilometrowych pomostów była nieopłacalna, kiedy twardy grunt znajdował się na głębokości nieco tylko utrudniającej ruch. Ciężkie pojazdy musiały co prawda zwalniać, gdy sunęły po drodze biegnącej metr pod powierzchnią bagna, ale w większości przypadków ich olbrzymie koła nie były nawet w połowie zanurzone. Na New Quebec rzadko kiedy zysk wynikający z pośpiechu przewyższał oszczędności, jakie przynosiła tańsza w utrzymaniu trasa. Znaczniki wbudowane w kompozytowe płyty pozwalały pozostać na drodze, nawet gdy ta była zakryta przez bagienną wodę. Dzięki temu nikt nie musiał się martwić o to, że któryś pojazd zjedzie z niewidocznej ścieżki i utknie w błocie, co mogło stanowić dość poważny problem. Sprowadzanie dźwigów oznaczało koszty, a ekonomia była podstawowym prawodawcą w dziedzinie przepisów BHP na dalekich koloniach.

Konwój pojazd za pojazdem zanurzał się w bagnie, przechodząc całkowicie na jazdę według przyrządów i wyczucia kierowców.

– Pancerne burty... Wojskowe ciężarówki. – Głos porucznik w słuchawce komlinka Wierzbowskiego był bardzo bliski szeptu. – Będzie łatwiej.

Sekundę później odpaliły ukryte pod wodą ładunki, niemal unosząc w powietrze prowadzący transporter. W ciągu pięciu uderzeń serca spokojny obraz sunącego przez Mgłę konwoju zamienił się w chaos pełen migotliwych świateł i huku.

Weiss wystrzelił kilkakrotnie ze świnki, raz za razem, i przeciwpancerne rdzenie pocisków otoczone plazmową tarczą pomknęły w stronę pojazdu zamykającego konwój. Ze stanowiska zdalnie sterowanych zabawek Szczeniaka wysunęły się mordercze pazury wiązki rakietowej ciągnące za sobą skręcone warkocze dymu, a seria z miotacza granatów eksplodowała kilkoma kulami ognia, rozświetlając powierzchnię moczarów. Prowadzący transporter spóźnił się z uruchomieniem aktywnych systemów obronnych o kluczową sekundę. Ten właśnie czas pozwolił trzem z pięciu pocisków Szczeniaka wpakować się prosto w kabinę. Bierne systemy pancerza dały sobie radę z dwoma z nich, ale trzeci przebił kompozytowe płyty i eksplodował wewnątrz, wypełniając kabinę światłem, ogniem i śmiercią.

Zamykająca konwój maszyna była szybsza – a może po prostu miała więcej szczęścia – i przetrwała inferno pierwszych pięciu sekund zasadzki. Jej załoga postawiła błyskawicznie gęstniejącą zasłonę dymną i otwarła silny ogień zaporowy, biorąc odwet za atak na kolegów – stanowisko rakietowe Szczeniaka zostało momentalnie zmiecione w feerii eksplozji dwudziestomilimetrowych pocisków.

– Są lepiej przygotowani, niż mieli być – zauważył Thorne. Jego głos dodatkowo tłumiła maska tlenowa. – Spodziewali się nas tutaj.

– Wokół konwoju gęsto, mamy piechotę z obu transporterów. Dwanaście, poprawka, szesnaście. Prowadzący niemobilny – do głosu szeregowca dołączył meldunek sierżant Niemi. Finka, podobnie jak Thorne, miała wyznaczoną pozycję przy samym konwoju, tam gdzie czarna woda Bagna była głębsza.

Weiss klepnął Wierzbowskiego w ramię. Obaj mężczyźni poderwali się jednocześnie i pobiegli do drugiego stanowiska. Zasłona gorącego dymu, która osłaniała konwój przed napastnikami, była bronią obosieczną – kryła dwie skulone sylwetki unijnych żołnierzy tak samo dobrze, jak ich przeciwników. Kilkanaście susów i Wierzbowski plasnął w wodę za niewielkim pagórkiem, we względnie bezpiecznej strefie drugiego stanowiska. Obok przykucnął Weiss, natychmiast sięgając po przygotowane na miejscu detonatory.

– Czy akcja jest wykonalna? – chciała wiedzieć Cartwright. Pomimo chaosu głos porucznik pozostawał równie spokojny jak na odprawie dwie godziny wcześniej.

– Tak. – Niemi nie wahała się ani chwili. – Kiedy tylko dostaniemy sygnał.

– Rozumiem. Wierzba?

– Jesteśmy przy stanowisku B – rzucił Polak do mikrofonu. Skrzywił się, kiedy seria bliskich eksplozji pocisków moździerzowych obwieściła zniszczenie jego poprzedniej pozycji. – Gotowi do odpalenia.

– Wstrzelili się w A – włączył się Weiss. – Sądzę, że sprzęt będzie nie do odzyskania.

– Isaksson?

– Przebili się przez zagłuszanie. Złoto przeciw orzechom, że właśnie wzywają pomoc. Cokolwiek pani postanowi, zalecam zrobić to szybko.

– Dziękuję. – Wierzbowski niemal zobaczył drapieżny uśmiech porucznik. – Weiss, Wierzba, odpalajcie. Niemi, zaczynacie na T plus trzydzieści.

Polak spojrzał na Wunderwaffe Weissa i odliczył na palcach od trzech. Kiedy doszedł do zera, obaj wdusili przyciski detonatorów.

Kilkanaście jednoczesnych eksplozji zakopanych przy drodze ładunków wybuchowych uniosło fontanny brudnej wody widoczne nawet zza osłony kryjącej obu mężczyzn. Sekundę później eksplodowały kolejne świece dymne, momentalnie pogarszając widoczność w strefie zasadzki ze złej do fatalnej.

Jazgot broni jankesów dowodził jednak, że przeciwnicy nie dali się wystraszyć. Kanonada dokładnie pokryła strefę, gdzie rozstawione przez Isaksson wabiki generowały fałszywe echa cieplne, do złudzenia przypominające źle zamaskowanych ludzi.

Dwadzieścia, trzydzieści sekund, wreszcie minuta. Wierzba przymknął oczy i wsłuchał się w odgłosy odległej o zaledwie sto metrów walki. Mgła robiła dziwne rzeczy z dźwiękami i kiedyś, dawno temu, Polak czuł się w niej zagubiony. Ale wtedy był tu obcym, intruzem na Bagnie. Teraz cieszyła go jej obecność. W wilgotnym powietrzu niósł się pluszczący dźwięk biegnących przez głęboką ponad kolana wodę żołnierzy oskrzydlających domniemane pozycje przeciwników, jakimś cudem przebijający się przez serie karabinowe. Potrafił rozróżnić odgłosy silników wojskowych ciężarówek. Mógł usłyszeć huk ognia trawiącego trzewia prowadzącego transportera i rozpaczliwe wrzaski co bardziej pechowych ofiar dość niecelnego ostrzału.

A potem... coś jeszcze.

– Kilka strumieniowców, trzy, może cztery. Odsiecz. – Głos Sokolego Oka zabrzmiał w słuchawce dokładnie w momencie, kiedy Marcin zidentyfikował dźwięk jako turbiny mohikanów.

– Rozumiem. Niemi? – Cartwright zareagowała natychmiast.

– Kończymy. Dziesięć, piętnaście sekund i po robocie. – Rzeczowy raport Finki zupełnie nie sugerował, że kobieta znajduje się o kilkanaście kroków od amerykańskich żołnierzy. – Możecie się cofać, poradzimy sobie.

– Przyjęłam, cofamy się. Pary jak na odprawie, stanowisko Gemini, osiem godzin.

Odpowiedziała jej fala cichych potwierdzeń. Zadanie zostało wykonane, teraz trzeba było zniknąć, zanim amerykańska pułapka się zatrzaśnie.

Kiedy Wierzba i Weiss oddalali się od miejsca zasadzki, przy konwoju wciąż jeszcze rozbrzmiewał intensywny ostrzał ochraniających go żołnierzy. W chaosie i zamieszaniu nawet wyszkolenie i dyscyplina nie pozwalały im odróżnić prawdziwych upiorów od tych stworzonych przez ich własną wyobraźnię.

Wierzba i Wunderwaffe sunęli niemal bezgłośnie poprzez wytłumiający dźwięki szary opar, przyjazny i miękki. Gdzieś z tyłu nad strefę zasadzki nadlatywały amerykańskie strumieniowce, najpierw kilka, które usłyszeli, potem następne. Ogień ucichł, kiedy ochrona konwoju zorientowała się, że nie ma z kim walczyć. Świst silników mohikanów zataczał w powietrzu nierówne pętle – maszyny na próżno poszukiwały wrogich żołnierzy.

Gdzieś daleko za ich plecami pozostali też Niemi i Thorne, ale Marcin Wierzbowski nie martwił się o nich ani trochę. Nie potrafił sobie wyobrazić zagrożenia, które dałoby sobie radę z tą dwójką.

Idąc w głębokiej po kolana wodzie w stronę bezpiecznego schronienia bunkra Gemini, żołnierz uśmiechał się do siebie. Szósty raz Amerykanie zasadzali się na ludzi Cartwright. Szósty raz pętla zaciskała się w próżni. Osiem widm pozostawało nieuchwytnych.

*

Kiedyś jakiś chiński mędrzec – Wierzba był niemal pewien, że Sun Tzu – powiedział, iż zwycięstwo płynie z poznania przeciwnika. Wtedy znaczyło to zapewne zwyczaje i lęki nieprzyjacielskich wodzów oraz sposoby myślenia generałów ustawiających wojska do bitwy. W nowoczesnej wojnie często wystarczało poznać procedury. Osiem osób było siłą zbyt małą, bo wydać bitwę komukolwiek. Taki oddział mógł być postrzegany co najwyżej jako niewygoda. Co prawda, ostatnie miesiące wykazały, że żołnierze Unii potrafią zadać straty, ale nadal żaden wielki wódz nie nosił się z zamiarem stawienia czoła Cartwright. Amerykanom zwyczajnie nie opłacało się dosyłać posiłków.

Prawdziwym przeciwnikiem ósemki żołnierzy były właśnie procedury – sposoby postępowania tak głęboko wbite w szkolenie, że właściwie wykonywały się same, bez udziału myśli. A amerykańskie podręczniki dla dowódców piechoty Cartwright miała rozpracowane perfekcyjnie. Znali więc z wyprzedzeniem każdy kolejny krok podejmowany przez ochronę zaatakowanego konwoju, jak również wiedzieli, co prawdopodobnie zdarzy się później.

Za jakieś dwadzieścia minut strumieniowce zbiorą amerykańskich rannych i konwój ruszy do bazy. Porzuci wypalony wrak transportera opancerzonego zniszczonego pociskiem Szczeniaka – jedyną poważną stratę jankesów podczas potyczki. Pozostawi też Niemi i Thorne’a, ukrytych pod czarną powierzchnią wody, przez którą przejeżdżały ciężarówki. Ta dwójka podczas całej wymiany ognia przemieszczała się pod wojskowymi pojazdami niezauważona przez przeciwnika, wykonując właściwą część planu.

Mniej więcej za godzinę kolumna dotrze do bazy macierzystej, żołnierze udadzą się na odprawę, a pojazdy do parku maszyn.

Za trzy godziny eksplodują ładunki, które podłożyło dwoje ludzi Cartwright. W wydzielonych dla wojska strefach kolonii pojazdy na ogół stały poupychane gęsto obok siebie. Przy odrobinie szczęścia ta jedna akcja poważnie uszczupli możliwości pościgowe amerykańskiego garnizonu.

W tym czasie oddział Cartwright będzie już daleko.

*

Odkąd siły Unii Europejskiej opuściły planetę, minęło już niemal cztery i pół miesiąca. Oddział Cartwright pozostał, wiedziony nagłym porywem humanitaryzmu, i Wierzbowski miewał chwile, kiedy tego żałował. Nie trwały one zbyt długo – nadal uważał, że odstąpienie rannym miejsc w strumieniowcach było tym, co należało zrobić. Po prostu oczekiwał, że wkrótce ich szczęście się wyczerpie, a Amerykanie wreszcie dopadną niewielką grupę ukrywających się we Mgle żołnierzy.

Nie miał wątpliwości, że warunki panujące na moczarach oraz mała wartość samego New Quebec były jedynymi powodami, dla których w ogóle jeszcze żyli. Nie opłaca się w końcu strzelać z armaty do muchy, nawet jeśli jej bzyczenie jest irytujące. Ostatnio jednak kilka sprawnie przeprowadzonych akcji powoli przenosiło ósemkę żołnierzy z kategorii „lekko irytująca niewygoda” do „wróg destabilizujący wydobycie” i mały oddział zmuszony był nauczyć się w pełni wykorzystywać przewagę, jaką dawało Bagno tym, którzy je dobrze znali. Detektory ruchu, kamery multispektralne, obserwacja z powietrza... wszystko to miało niemiły zwyczaj zawodzenia na wiecznie spowitych szaro-białą zasłoną moczarach. Poza wyrwanymi planecie wyspami placówek górniczych człowiek zdany był praktycznie wyłącznie na własne wyczucie.

Polak już od dawna czuł się swobodnie we Mgle, korzystając z osłony jej miękkich i cichych pasm oraz stąpając w rytmie zlewającym się z jej szeptami. Nauczył się nie polegać na sprzęcie i słuchać jej cichych podpowiedzi, wypatrywać lekkich drgnięć siwych smug, zdradzających ruchy przeciwników.

Wiedział to wszystko, ale i tak zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później wróg weźmie się za nich naprawdę na serio. A wtedy ich dni będą policzone.

Bunkier Gemini, New Quebec, terytorium USA, 2.12.2211 ESD, 21:49

Bunkier Gemini, postawiony tu przez zwiadowców podczas unijnej okupacji New Quebec, był prawie niewidoczny, nawet kiedy wiedziało się, gdzie go szukać. Prefabrykowana konstrukcja, na wpół zanurzona w błocie i przykryta CSS-owymi płachtami niemal idealnie stapiała się z jednolicie szarym krajobrazem Bagna. Trudno go było też nazwać przestronnym – pomiędzy zapasami, konsoletą radiową, ciasnym ambulatorium i stanowiskiem sterowania perymetrem pozostawało niewiele miejsca. Tę wolną przestrzeń w dużej mierze zresztą zajmowały teraz plecaki, ustawiony na pełną moc grzejnik pokryty mokrymi ciuchami i stojący obok rządek nieprzemakalnych, według producenta, butów. Wojna z wilgocią była oczywiście z góry skazana na porażkę, ale to nie znaczyło, że mieli rezygnować choćby z prób podsuszenia rzeczy.

Dlatego też, kiedy wszyscy akurat siedzieli wewnątrz, Wierzba nie mógł pozbyć się wrażenia, że znajduje się na zatłoczonej ulicy. Osiem osób na małej przestrzeni po prostu oznaczało tłum. O dziwo, nie było to jednak uciążliwe. Marcin przebywał na Bagnie od dziewięciu miesięcy, z czego ponad cztery stanowiła partyzancka wojna Cartwright. Przez ten czas Polak przywykł do uczucia samotności, jakie stwarzała wszechobecna Mgła, dzięki której nawet odległy o kilkanaście kroków człowiek zdawał się być w innym świecie, i polubił je. Mimo wszystko jednak świadomość ludzkiej obecności miała duże znaczenie. Powolne stawanie się częścią świata Mgły, majaków i ułudy nie potrafiło całkiem zagłuszyć pradawnych, wprogramowanych przez milenia ewolucji mechanizmów. Zagubiony na Bagnie, nieco bardziej rozwinięty małpolud wciąż pamiętał, że nieznane jest mniej groźne, kiedy przebywa się w stadzie.

Tuż obok niego, z medplastrami na gołych stopach, drzemał oparty wygodnie o plecak Thorne. Żołnierz w dalszym ciągu stanowił dla Polaka zagadkę. Starszy o dobre osiem lat od Wierzbowskiego nadal był szeregowcem, co sugerowało jakiś poważny problem z administracją wojskową. Jednocześnie sprawiający wrażenie ciągle lekko znudzonego, wydawał się czuć na Bagnie jak w domu. Jakby po długich mękach zorganizowanej walki zbrojnej właśnie takie balansowanie na krawędzi najbardziej mu odpowiadało.

Widoczna przez otwarte drzwi do pomieszczenia kontrolnego sierżant Niemi, małomówna Finka o oczach w kolorze stali i włosach niemal tak jasnych jak Mgła, rozmawiała o czymś ściszonym głosem z porucznik.

Na środku niewielkiego pomieszczenia Szczeniak toczył z Isaksson codzienną potyczkę słowną na temat racji żywnościowych. Ta dwójka gorzej niż pozostali znosiła samotność. Wobec braku współpracy ze strony kolegów z oddziału musieli wypracować pewną samowystarczalność w tej dziedzinie – a posiłki były świetną okazją do kontaktu. Przypominały dawne czasy uporządkowanego wojskowego życia, kierowanego przydziałami i procedurami. Nie bez znaczenia był fakt, że wobec ciągłej ruchliwości oddziału i nieregularności jego działań przypadały również na niewielkie wycinki czasu, który można było uznać za wolny.

– Co masz? – Isaksson była w szampańskim humorze. Ona i Weiss wylosowali na wieczór jedyne, przechowywane jak skarby suche mundury oddziału. Spojrzała na rację żywnościową Szczeniaka, głośno wciągając powietrze nosem. Zamknięta porcja siedzącej po turecku radiooperatorki spoczywała na jej udach.

– Pyszne jedzenie, oczywiście. – Van Reuters, w samych spodenkach i podkoszulku, z namaszczeniem nabił na plastikowy widelec kawałek czegoś, co mogło być mięsem. – Jest ciepłe i ma wszelkie wartości odżywcze, jakich potrzebuje mój organizm. Ma też smak.

– Brzmi niesamowicie – mówiąc to, Szwedka wprawnym ruchem wyjęła nóż i rozcięła opakowanie racji. – Jaki?

– Obawiam się, że będę musiał potrzymać cię w niepewności. – Szczeniak przybrał pełną namysłu minę. – Ale to tylko z tego powodu, że sam jeszcze nie umiem tego określić, a nie dlatego, że już cię nie kocham.

– Co za ulga. – Radiooperatorka wywróciła oczami i poprawiła zbyt długi rękaw munduru przewidzianego na kogoś o wiele większego. – Moja jedyna szansa – człowiek o wymaganiach tak niskich, że absolutnie każdy posiłek zaczyna od chwalenia wojskowych racji...

– Och, powiedz tylko, że cię to nie śmieszy.

– A to coś da?

– Przestanę. Słowo.

– Zatem: nie śmieszy mnie to. – Uśmiechnęła się słodko, ruszając zabawnie palcami bosych stóp.

Szczeniak prychnął głośno i zajął się swoją porcją. Co jakiś czas zerkał znad posiłku na koleżankę, jakby chciał się upewnić, że ta na pewno jest świadoma jego udawanej urazy.

Wierzba popatrzył na swój nieodpakowany jeszcze zestaw. Nie był głodny, ostatnimi czasy w ogóle rzadko bywał, ale porucznik zarządziła jedną ciepłą porcję dziennie. Bazując na zasobach rozrzuconych przez zwiadowców, nim ci opuścili New Quebec, drużyna miała ich więcej, niż potrzebowała i – paradoksalnie – była lepiej odżywiona i wyposażona niż w ostatnich dniach regularnej bitwy o Bagno.

Zabawne – dopiero teraz, na planecie wroga, mogli czuć się żołnierzami pełną gębą, nie liczyć amunicji i leków. Zupełnie jakby armia w końcu sobie o nich przypomniała, teraz, gdy już pozostali daleko za jej plecami.

Kończyli właśnie posiłek, kiedy porucznik wyszła ze stanowiska sterowania. Jeyne Cartwright w ciągu ostatnich miesięcy zdawała się niemal pozbawiona człowieczeństwa, jakby jej organizm po kolei eliminował cechy, które nie były absolutnie niezbędne do przeżycia oddziału i jej samej. Praktycznie nie spała, chociaż nikt nie dostrzegał u niej efektów brania stymulatorów. Bez końca studiowała mapy, planowała przemarsze, przygotowywała się do kolejnych uderzeń. Nigdy nie szła na skróty. Zanim padał pierwszy strzał w zastawionej pułapce, drużyna od przynajmniej dwóch tygodni kręciła się po okolicy, zbierając dane, obserwując patrole i drogi. Porucznik natomiast spędzała długie godziny na analizowaniu zdobytych informacji. Czasem rozmawiała z Niemi, rzadziej z innymi – i tylko wtedy, kiedy wydawała rozkaz lub o coś pytała. Niewidzialna bariera rozdzielająca oficerów i resztę żołnierzy nie tylko nie została zniesiona, ale ostatnie miesiące jakby ją jeszcze wzmocniły.

– Isaksson – powiedziała Cartwright, stojąc w wejściu do pomieszczenia radiowego. – Już pora.

Szwedka bez słowa oddała Szczeniakowi opakowanie z resztkami posiłku i podniosła się z miejsca. Po chwili zniknęła za uchylonymi drzwiami.

Jedyny problem z Bagnem stanowiła całkowita izolacja. Drobne starcia pomiędzy oddziałem a garnizonem amerykańskim trudno było nazwać czymś więcej niż incydentami. Wojna – prawdziwa wojna – omijała New Quebec szerokim łukiem. Nie słyszeli jej zewu, przekazywanego tysiącem czołgowych silników, nie widywali przemykających jak duchy strumieniowców. Pociski okrętowe nie rysowały na niebie skomplikowanych krzywych podczas walk orbitalnych. Prawdziwa wojna mogła toczyć się o jeden skok dalej lub być dawno zakończona – nie mieli szans tego określić. Czasami po trudnej potyczce albo długim i forsownym marszu Wierzba łapał się na powracającej myśli – a co, jeśli zwyczajnie o nich zapomniano? Jeśli ich działania były po prostu ostatnim podejmowanym przez Cartwright wysiłkiem, żeby całkiem nie dać się zagubić, rozpuścić we Mgle? Marcin rozmawiał kiedyś o tym ze Szczeniakiem. Holender co prawda zbył wszystko dość marnym żartem, ale śmiał się zupełnie bez przekonania. Pewnie też się nad tym zastanawiał.

Jedynym świadectwem, że drużyna Cartwright jest częścią jakiegokolwiek większego organizmu, że istnieje coś poza nimi i Amerykanami z garnizonu, był codzienny rytuał składania raportu. Każdego wieczora, tuż po posiłku, Isaksson włączała radiostację i przebiegała wszystkie bezpieczne częstotliwości, na każdej wysyłając raport z działalności oddziału. Początkowo meldunki były kompletne i szczegółowe – z czasem jednak, w miarę jak rosło prawdopodobieństwo, że bezpieczne częstotliwości zostały w końcu odkryte, stawały się coraz bardziej zwięzłe, by wreszcie ograniczyć się do informacji o istnieniu jednostki.

Każdego dnia kilka par oczu niezmiennie śledziło też skupioną na konsolecie łączności Szwedkę. Usiłowali wyłowić z ciszy jej mówione niemal szeptem słowa, nasłuchiwali nagłej reakcji czy przyspieszonego oddechu. Czegokolwiek, co mogłoby oznaczać zmianę.

Nikt im nigdy nie odpowiedział. W systemie prawdopodobnie nie znajdował się ani jeden żołnierz Unii, który nie był podwładnym Cartwright, a radio zwyczajnie nie mogło wysłać wiadomości nigdzie dalej. Zimna logika kazała przypuszczać, że codzienne nadawanie jest już tylko stratą czasu i wystawianiem się na zbędne ryzyko. Z jakiegoś jednak powodu nikt, nawet Weiss czy Thorne, nigdy nie zakwestionował sensu cowieczornego seansu radiowego. Rachunek prawdopodobieństwa to tylko liczby, więc zawsze istniał ułamek procenta szansy... nikt właściwie nie wiedział, na co.

Tego wieczora ułamek procenta okazał się wystarczający – składająca cichym głosem meldunek Szwedka nagle zamilkła. Przez chwilę poprawiała zestaw słuchawkowy, po czym zaczęła pospiesznie wprowadzać jakieś komendy w interfejsie konsoli łączności. Kiedy zmarszczyła śmiesznie brwi, zsunęła słuchawkę z jednego ucha i odwróciła się w stronę dowódcy, obserwowali ją już prawie wszyscy.

– Nie jestem pewna, pani porucznik – powiedziała powoli, z namysłem, jakby sama trochę wątpiła w swoje słowa – ale chyba coś mam.

– Nasi? – Cartwright momentalnie znalazła się przy radiooperatorce.

– Właśnie trudno powiedzieć. To nawet... nie wygląda jak zwykła łączność.

Isaksson podała zestaw słuchawkowy porucznik. Ta założyła go i na chwilę zamarła, skupiona na niesłyszalnej dla pozostałych żołnierzy transmisji.

– Chcę wiedzieć, co to jest – powiedziała wreszcie, oddając Szwedce słuchawki. – Jeśli da się zidentyfikować nadawcę, tym lepiej.

– Tak jest. – Niebieskie oczy radiooperatorki zabłysły podnieceniem. Pospiesznie wdusiła kilka przycisków na konsolecie, aktywizując jeden z bocznych ekranów. Ręce dziewczyny niemal rozmyły się na klawiaturze.

Cartwright obserwowała ją przez moment, a potem zwróciła się ku reszcie żołnierzy, wpatrzonych w widoczną przez uchylone drzwi kabinę łączności. Nawet Thorne’owi nie udało się całkiem ukryć zainteresowania.

– Warty według normalnego rozkładu, reszta niech próbuje spać. Jej nie pomożecie – wskazała za plecy, na pracującą radiooperatorkę – a kiedy już skończy, być może trzeba będzie się zbierać.

Zrobiła krok w stronę stanowiska sterowania perymetrem, lecz zatrzymała się. Przez chwilę jakby rozważała, co powiedzieć, wreszcie jednak tylko kiwnęła energicznie głową i wyszła. Wierzba nie był pewien, ale porucznik chyba się uśmiechała – pierwszy raz od miesięcy.

*

Niemi miała akurat zmianę perymetrową, przez co ciasne wnętrze bunkra stało się minimalnie bardziej komfortowe. Oczywiście Wierzbowski, pomimo podejmowanych prób, nie mógł zasnąć. Ostatnio zresztą rzadko bywał śpiący – od miesięcy nie sypiał dłużej niż pięć godzin na dobę, ale z jakiegoś powodu zmęczenie jeszcze nie dawało mu o sobie znać. Może to była kwestia przyzwyczajenia, a może po prostu Bagno tak działało. Świadomość, że w sąsiednim pomieszczeniu Isaksson odcyfrowuje wiadomość wysłaną na częstotliwości kontaktowej, również nie pozwalała mu zmrużyć oka. Nie jemu jednemu zresztą. Szczeniak siedział na podłodze bunkra dokładnie naprzeciwko uchylonych drzwi do kabiny radiowej, wybijając dłońmi nierówny rytm na podkurczonych udach.

– Jak sądzisz, co to? – zwrócił się do Polaka, kiedy tylko ten otworzył oczy. – Ktoś po nas przyleciał?

– Nie wiem. – Marcin nawet się nad tym nie zastanawiał. – Trochę nie widzę powodu, dla którego miałby to robić akurat teraz.

– Zapomnieli czegoś ważnego? – zgadywał szeregowy. – Stwierdzili, że mało im razów, i postanowili najechać Bagno po raz drugi?

– ... A kiedy siedzieliśmy tutaj, wybrali cię na prezydenta. To musi być to.

– Nie obraziłbym się. – Van Reuters uśmiechnął się słabo. – Ani trochę.

– Z twoim szczęściem, wiesz...

– Moje szczęście trzyma was przy życiu, bando darmozjadów. – Szczeniak obdarzył go wyniosłym spojrzeniem. – Dawaj karty, sprawdzimy. Figura oznacza, że to nasi. Blotka, że jankesi.

Marcin sięgnął do kieszeni munduru. Jego szczęśliwa talia nadal tam była, bezpiecznie ukryta w foliowym woreczku, razem z holo siostry. Wydobył ją i szybko przetasował. Części kart brakowało, pozostałe przeszły w ciągu ostatnich miesięcy – dosłownie – próbę wody. Brały udział w tuzinie potyczek z siłami amerykańskimi, pławiły się w moczarach, a raz nawet o mało nie spłonęły. Ktoś uważny mógłby pewnie z nich wyczytać całą trasę bojową dowodzonej przez porucznik Cartwright drużyny.

Z jakiegoś powodu Szczeniak nabrał przekonania, że świetnie nadają się do zaklinania losu, i z dużym upodobaniem propagował tę teorię. Miał przy tym szczęście i zwykle faktycznie trafiał pożądaną kartę. Sam Wierzbowski nie wierzył w takie rzeczy, ale musiał przyznać, że miło było mieć pomyślną zapowiedź na następny dzień, nawet jeśli sygnował ją kawałek nadpalonego plastiku. Coś z prawdy musiało być w przysłowiu, że w okopach nie ma niewierzących.

– Nie wiem, czy zauważyłeś, ale figur jest trochę mało. Zużywają się. – Przetasował karty, jednocześnie odtwarzając w myślach ich układ. – Przełóż.

– Tasowałeś.

– Tak. I wiem, że na wierzchu jest dziewiątka trefl – odparł Polak. – To szmaciana wróżba, więc przełóż, ma być losowo.

Szczeniak odebrał mu talię i spojrzał na nią podejrzliwie. Odgiął róg pierwszej od góry i zerknął na nią szybko.

– Nie mieści mi się w głowie, dlaczego nie grasz w karty zawodowo. – Przełożył talię.

– Nie umiem blefować.

– Ja cię nauczę, monsignore. – Van Reuters kilka razy zabębnił paznokciami w wierzch talii. – To nie problem.

– Jestem pewien. – Wierzba uśmiechnął się krzywo. – Pociągnij kartę.

– Tak, wiem...

Szczeniak przymknął teatralnie oczy i zatoczył dłonią krąg nad trzymaną w drugiej ręce talią. Nie zdążył jednak zrobić nic więcej, bo właśnie wtedy z kabiny radiowej wypadła z trzaskiem uderzających o ścianę drzwi Isaksson. Oczy radiooperatorki błyszczały, a na brudnej twarzy wykwitł promienny uśmiech.

– Mam to! – rzuciła radośnie do kolegów. – Jestem królową łączności!

– Jeśli tylko o tym mówi owa wiadomość – na posłaniu pod ścianą Thorne otworzył jedno oko – uznaję to za spory zawód.

Dziewczyna prychnęła i miała właśnie ruszyć do stanowiska dowodzenia, kiedy w jego drzwiach stanęła Cartwright.

– Poprzecie to czymś więcej niż okrzykiem, szeregowa? – spytała cicho, lecz z naciskiem.

– Tak jest – zmieszała się Szwedka. – Mam wiadomość, jest krótka, ale dalszy nasłuch to tylko zapętlenie tego samego zestawu danych.

Szybko podeszła do dowódcy i podała jej datapad. Ta przez chwilę przyglądała się w milczeniu wyświetlonym na ekranie informacjom.

– Identyfikator nadawcy? – spytała wreszcie.

– Pakiet kodowy. Tutejszy sprzęt nie rozpoznaje go, ale może po prostu to powyżej jego uprawnień. W ogóle ten format jest dziwaczny. To, co wzięłam początkowo za szyfrowanie, tak naprawdę było pewnego rodzaju szumem – tłumaczyła Isaksson z przejęciem. – Zresztą sama wiadomość też nie jest lepsza. Strumień ma nieregularne przerwy i strasznie niską rozdzielczość. Jakby ktoś wysyłał dane na glinianej tabliczce.

– Jakieś pomysły, dlaczego? – Cartwright na chwilę uniosła wzrok znad ekranu.

– Nie. – Radiooperatorka pokręciła szybko głową. – To koszmarnie niepraktyczne. To, co pani widzi, pochodzi z prawie pięciu minut nadawania.

– Może uszkodzony nadajnik? – zasugerował Sokole Oko. Marcin nie zauważył, w którym momencie kapral wstał ze swojego posłania. Po prostu nagle był tuż obok.

– Nie wykluczam... – Isaksson zmarszczyła brwi. Wierzbowski patrzył na koleżankę i w tym momencie z trudem powstrzymał się od parsknięcia śmiechem. W sytuacjach takich jak ta wychodził z niej dziecinny niemal entuzjazm.

– Potem się tym zajmiemy – przerwała jej porucznik. – Alvarez, proszę ściągnąć tu sierżant Niemi.

Sokole Oko tylko skinął głową i sięgnął po zestaw słuchawkowy. Szczeniak spojrzał na Wierzbowskiego i rozłożył w milczeniu ręce.

– W pakiecie danych znalazłam też współrzędne geograficzne, ale żadnych odniesień do siatki taktycznej – podjęła Szwedka. – Mogę nanieść je na nasze mapy i wtedy dowiemy się, gdzie to jest...

– Nie ma potrzeby, szeregowa. – Cartwright w namyśle potarła podbródek grzbietem dłoni. – Doskonale wiem, gdzie to jest.

*

Kilka godzin później porucznik zebrała oddział do odprawy. W bunkrze mającym na celu zaopatrzenie działających niezależnie czteroosobowych oddziałów zwiadu brakowało oczywiście właściwego ku temu miejsca – żołnierze zgromadzili się po prostu przy składanym stoliku w głównym pomieszczeniu. Na blacie leżał datapad z odcyfrowaną przez Isaksson wiadomością. Nie było tego wiele. Większą jej część stanowiła mapka, czy też plan sytuacyjny jakiegoś miejsca na Bagnie, którego koordynaty nic Wierzbie nie mówiły. Identyfikacja po punktach charakterystycznych też nie wchodziła w grę – niewielki, dobrze opisany posterunek był raczej typowy, a coś, co mogło okazać się zarówno magazynem, jak i po prostu oznaczoną prostokątną strefą, również nie budziło żadnych szczególnych skojarzeń. Nadawca wiadomości uznał za to za stosowne umieszczenie dokładnych informacji dotyczących pola obserwacji sensorów ochraniających posterunek, jego wyposażenia oraz załogi. W kilkunastu liniach opisu podane zostały nawet godziny rekalibracji czujników i czas łączności z garnizonem.

– Patrzycie na dane taktyczne zawarte w przekazie z dzisiejszego wieczora – zaczęła Cartwright. – Łatwo się domyślić, że nie dostaliśmy ich po nic. Jak można wyczytać z wiadomości, Amerykanie przetrzymują tam oficera wywiadu Unii.

Ktoś wciągnął głośno powietrze, ktoś inny rzucił ciche, niedowierzające „kurwa mać”. Tajemniczy oficer wywiadu nieco wyjaśniał sprawę niespodziewanej wiadomości. Ktokolwiek ją wysłał, musiał mieć w głębokim poważaniu Cartwright i jej ludzi – nadał dopiero teraz, bo pojawiła się potrzeba ich wykorzystania.

– Mamy rozkaz uderzenia na posterunek i uwolnienia jeńca. – Cartwright jakby nie zauważyła reakcji podwładnych. – Nie posiadamy precyzyjnych danych na temat nadawcy przekazu, niemniej używa on kodów dowódczych Dowództwa Operacji Specjalnych.

Thorne przymknął oczy i ciężko westchnął, a Szczeniak odchylił głowę w tył i zaśmiał się bezgłośnie. Po tym, jak kilka miesięcy temu oficer Operacji Specjalnych skazał kompanię dowodzoną przez Cartwright na śmierć tylko po to, żeby wykonać swoje zadanie, notowania Dowództwa nie były wśród ocalałych szczególnie wysokie. Thorne twierdził nawet, że cały atak na New Quebec i rzeź Czterdziestego Regimentu były prawdopodobnie ustawione tylko pod działania oesów i choć wszyscy zdawali sobie sprawę, że szeregowiec nie może tego wiedzieć, jego teoria miała sens. Nagły atak w głąb terytorium Stanów Zjednoczonych, późniejsza bezczynność, wreszcie determinacja Dowództwa Operacji Specjalnych w kwestii zajęcia starego wraku, który leżał w błocie od siedmiu lat, dawały sporo do myślenia. I choć same w sobie nie były dowodami, to ludzie Cartwright przecież ich nie potrzebowali. W grupie odciętych od własnych sił, działających samotnie żołnierzy hipotezy tego rodzaju padały na podatny grunt – zwłaszcza jeżeli pozwalały określić wroga, kogoś, kogo można było darzyć czystą, bezinteresowną niechęcią.

Amerykanie niespecjalne pasowali do tej roli – trudno było czuć nienawiść do rozmytych we Mgle sylwetek, z którymi w zasadzie nie mieli bliższego kontaktu, w dodatku broniących swojego terenu – na New Quebec to Unia była najeźdźcą. Jankesi, choć nieprzyjaciele, nader często widziani tylko ponad lufą karabinu, nie budzili żadnych szczególnych uczuć.

Z kolei żołnierze oesów ze swoją bezwzględnością i podejściem do pozostałych oddziałów Unii zdecydowanie lepiej nadawali się na cel niechęci.

– Rozkaz zaleca jak największy pośpiech, jeniec ma być przenoszony w ciągu kilku dni. – Porucznik nie zmieniła intonacji, choć zmierzyła Thorne’a ostrym spojrzeniem. – Z tego względu zarządzam wymarsz oddziału za pół godziny. Celem będzie bunkier Virgo, około piętnaście kilometrów na północny zachód stąd.

Szczeniak podrapał się po karku i spojrzał na Wierzbowskiego z ponurą miną. Nie trzeba było telepatii, żeby odgadnąć, o czym myśli, choć zwerbalizowanie jego rozważań wymagałoby zapewne dogłębnej znajomości niderlandzkich przekleństw. Polak odpowiedział mu skrzywieniem się w pełnej dezaprobaty minie. Piętnaście kilometrów oznaczało w warunkach Bagna ośmiogodzinny marsz.

– Tam zatrzymamy się do zmroku. Według naszych danych na wyposażeniu Virgo znajduje się poduszkowiec patrolowy. Wykorzystamy go do przemieszczenia się w kierunku celu zasadniczego. Na miejscu zaatakujemy i przejmiemy wrogi posterunek.

Zapadła cisza. Przez chwilę oddział czekał na ciąg dalszy, ale ten nie następował.

– Pani porucznik... – zapytała nieśmiało Isaksson. – Ale co potem? Znaczy, zajmiemy to stanowisko, odbijemy oficera i... co?

– Nadamy wiadomość o wykonaniu zadania. – Cartwright skupiła wzrok na Szwedce. – I będziemy czekać na dalsze rozkazy.

– Na dalsze rozkazy... – powtórzył cicho Szczeniak i przejechał palcami po nierównym zaroście. – Pani porucznik, czy... no, ostatnio wykonywanie poleceń Operacji Specjalnych nie skończyło się dobrze.

– Zgadzam się – Cartwright kiwnęła głową i popatrzyła zimno na żołnierza. – W znaczeniu, że nie skończyło się dobrze dla nas. Chciałabym jednak zauważyć, że jesteśmy żołnierzami Unii i niekoniecznie robimy rzeczy, które dla nas osobiście oznaczają najlepsze rozwiązanie.

– Tak jest. – Holender jakby skurczył się pod spojrzeniem przełożonej.

– Robert ma na myśli – szeregowcowi przyszedł z pomocą Sokole Oko – że Dowództwo Operacji Specjalnych ma tendencję do niedzielenia się z jednostkami liniowymi pełnią informacji.

– Właśnie. – Szczeniak bez wahania skorzystał ze wsparcia.

– Więc tak naprawdę może warto zastanowić się nad działaniami drużyny, na wypadek gdyby nasz atak służył tylko jako zasłona dymna, na przykład do uderzenia na ten magazyn. – Hiszpan wskazał podłużną bryłę zajmującą znaczną część hologramu.

– To nie magazyn – odparła Cartwright. – Obiekt zaznaczony obok posterunku to wrak okrętu.

Wierzba wymienił szybkie spojrzenia z Isaksson, Szczeniak prychnął i nawet Weiss zesztywniał na ułamek sekundy. Oczywiście, o wraku wiedzieli wszyscy. Uszkodzony okręt wywiadowczy lądował awaryjnie na New Quebec długie lata temu, kiedy Dzień rozdzierał systemy komputerowe jeden po drugim, a kolonie płonęły atomowym ogniem albo wymierały pozbawione opieki komputerów. Rozbita maszyna była jednym z głównych powodów – Thorne twierdził, że jedynym – dla którego Czterdziesty Regiment Unii w ogóle wylądował na Bagnie, mało ważnej planecie w głębi terytorium Stanów Zjednoczonych. Z całego oddziału wrak widzieli tylko Isaksson i Szczeniak, ale – naturalnie – każdy, kto tylko chciał słuchać gadania tej dwójki, potrafił go opisać ze szczegółami.

– Zatem tym bardziej. – Jeśli wiadomość zrobiła wrażenie na Hiszpanie, nie dał tego po sobie poznać. – Dowództwo już wcześniej się nim interesowało.

Sokole Oko nie mógł być bardziej eufemistyczny. Na wpół zatopiony w Bagnie wrak okazał się na tyle ważny dla Dowództwa Operacji Specjalnych, że kompania Cartwright była „akceptowalnymi kosztami” dotarcia do niego. Lub też, jeżeli słuszność miał Thorne – tą dopuszczalną ceną był cały Czterdziesty Regiment.

– Rozumiem wątpliwości – odezwała się porucznik łagodniejszym tonem. – Jesteśmy jednak zmuszeni założyć, że jeśli istnieje jakakolwiek metoda wydostania się z New Quebec drogą inną niż przez obóz jeniecki, to zna ją właśnie Dowództwo Operacji Specjalnych. Uważam więc, że skoro i tak walczymy z wrogiem, możemy równie dobrze zrobić to w sposób, który zakwalifikuje nas jako przydatnych.

– Tak jest. – Sokole Oko mówił spokojnym, niemal pogodnym głosem. Wierzbie nagle błysnęła myśl, że jest to ton osoby, która pogodziła się z nieuchronnym.

Podobne wrażenie musiała odnieść porucznik, bo nie pozwoliła słowom Hiszpana zawisnąć w powietrzu.

– Są jeszcze jakieś pytania? – Patrzyła prosto na Wierzbę.

Teraz już mogła oczekiwać ich w zasadzie tylko od Polaka. Niemi prawdopodobnie wszystko, co chciała, wiedziała po półgodzinnej naradzie z dowódcą. Weiss rzadko w ogóle miewał pytania, a i tak raczej w odniesieniu do spraw taktycznych, o których jeszcze nie mówiono. Thorne tym bardziej. Szczeniak boleśnie się przekonał, że jego zwykłe gierki nie będą dziś tolerowane, a Isaksson – cóż, ona pewnie cieszyła się, że znowu mają cel.

Porucznik odczekała kilka sekund, ale zgodnie z przewidywaniami pytań nie było.

– Zatem przygotować się do wymarszu. Dwadzieścia sześć minut.

*

Przygotowania szły bez zakłóceń i w zasadzie bez udziału świadomości – ostatnie kilka miesięcy częstych zmian miejsca postoju nauczyło ich efektywności. Dlatego oddział Cartwright działał teraz jak dobrze naoliwiona maszyna. Isaksson czyściła banki danych i dzienniki bunkra z wszelkich śladów obecności ludzi. Przemieszczając się metodycznie od konsoli do konsoli, Szwedka usuwała zapisy w logach stanowisk i perymetrowych – krótki pobyt w bunkrze Gemini zaowocował kilkoma setkami wpisów w wewnętrznych systemach posterunku. Thorne z kolei uzupełniał leki. Pełniący obowiązki drużynowego sanitariusza szeregowiec zgromadził przy sobie zarówno osobiste zasobniki medyczne wszystkich żołnierzy, jak i drużynową apteczkę i punkt po punkcie dobierał kolejne specyfiki z miejscowych zasobów. Pod jego opieką pakiet medyczny zaledwie przypominał przepisowy zestaw – Thorne jakiś czas temu pozbył się rzeczy, które uznał za niepotrzebne, a większość uzyskanego w ten sposób miejsca wykorzystał na upchnięcie mnóstwa dawek środków przeciwgrzybicznych. Cartwright nawet wtedy nie mrugnęła – byli na Bagnie zbyt długo, by nadal sądzić, że poważnym zagrożeniem będzie przegrzanie albo broń chemiczna, za to schorzenia skóry... walka z nimi zajmowała częstokroć więcej czasu i energii niż zasadzki na jankeskie transporty.

Szczeniak przygotowywał zapasy wody i prowiantu, Sokole Oko i Niemi siedzieli skupieni przy mapniku i omawiali trasę przemieszczania się zespołu. Finka i Hiszpan mieli całkowicie różne pomysły – sierżant Niemi patrzyła na trasę jako na labirynt prawdopodobieństw trafienia na patrole jankesów, statystyki wykrycia przy drogach i zagrożenia płynące ze stref obserwacji z powietrza, a Sokole Oko skupiał się raczej na samej topografii moczarów. Kapral miał istny dar, jeśli chodziło o teren – wystarczyło, że był gdzieś przez tydzień, i sprawiał wrażenie, jakby mieszkał tam od zawsze. Zdawało się, że instynktownie wyczuwa obecność innych ludzi czy znajduje trasy. Szczeniak sugerował, że Sokole Oko używa jakiegoś – jak to określił – voodoo, ale Hiszpan utrzymywał, że to po prostu zmysł obserwacji. Często jednak nikt nie potrafił dostrzec – nawet po fakcie – wskazówek, które powiedziały Sokolemu Oku, że w danym miejscu ktoś ich obserwuje albo że często chodzą tamtędy patrole. Po pewnym czasie przestali dociekać, po prostu akceptowali ten dar od opatrzności i nie pytali o jego naturę.

Wierzbowski i Weiss zajmowali się z kolei uzbrojeniem. Jeden po drugim z rąk do rąk przechodziły karabiny, elementy wyposażenia, amunicja. Mając solidne zaplecze w postaci dobrze zaopatrzonych bunkrów i zdając sobie sprawę z przewagi wroga, drużyna Cartwright na ogół nie przenosiła przeciwpancernych świnek, cięższych systemów zdolnych do uszkodzenia czołgu czy moździerza automatycznego – takie rzeczy żołnierze zabierali tylko na przygotowane zasadzki. W ich miejsce większą część sprzętu stanowił taki, który miał pomóc w oderwaniu się od wroga – granaty dymne, wyrzutnie wabików, urządzenia zakłócające. Lekkie, jednorazowe wyrzutnie uniwersalne całkowicie wystarczyły do zatrzymania poduszkowców czy próby zagrożenia strumieniowcom – a niczego innego nie można się było spodziewać w terenie, po którym zwykle podróżowali. Cartwright dbała o to, żeby zawsze istniała opcja uniknięcia walki, jeśli miałaby być ona wydana na cudzych warunkach.

Marcin spojrzał na pakunki, po czym z namysłem wyciągnął spośród rzeczy i odłożył na bok system zakłócający. Przyjrzał się krytycznie przygotowanym zestawom.

– Myślę, że powinniśmy to trochę odchudzić.

– Mieścimy się w limicie. – Wunderwaffe poprawił paski przy hełmie. – Po co rezygnować z czegoś, co nam nie przeszkadza?

– Ponieważ limit to górna granica?

– Zgadza się. – Niemiec kiwnął głową. – Górna granica. Poniżej której się mieścimy.

– Wiesz, że szybciej pójdziemy z mniejszym obciążeniem?

– Owszem – zgodził się Weiss. – Wiem również, że prawdopodobnie będziemy żałować wszelkich cięć, kiedy tylko spotkamy wroga.

Uniósł odłożony przez Marcina pakiet i dołożył go do przygotowanego dla siebie pakunku. Wierzbowski westchnął.

– Nie o to chodziło.

– Masz rację, zależy nam na tempie. – Niemiec wyjął chustkę z kieszeni i przeczyścił nią wyświetlacz gogli. – Ale wolę mieć ten zestaw, niż go nie mieć. Zwłaszcza że nic nas to nie kosztuje.

– Przeciąża ciebie.

– Nie, po prostu nie wezmę dociążenia.

– Słucham? – Brwi Marcina powędrowały do góry.

– Dociążenia. Zwykle biorę magazynki. Nigdy nie trać okazji do wzrostu. Takie powiedzenie.

– Niemieckie powiedzenie, co? – Wierzbowski spojrzał na kolegę z rezygnacją.

– Jakbyś zgadł. Masz jakieś polskie na wymianę?

– Kiedyś mieliśmy „Bij Niemca”, ale się zdezaktualizowało. Choć teraz myślę, że z dociążeniem bylibyście łatwymi celami.

Wunderwaffe tylko się uśmiechnął, w skupieniu przesuwając szmatkę wzdłuż krawędzi przezroczystego tworzywa.

– Co myślisz o tej akcji Dowództwa Operacji Specjalnych?

– Cieszę się, że zaczynamy działać w jakiejś strukturze. – Weiss założył oczyszczone gogle na hełm. – Lubię świadomość bycia częścią większego planu.

– Nawet oesów? – skrzywił się Polak.

– Szczególnie oesów. To pion, który doskonale wie, co robi.

– O, tak. Zawsze wiedział. – Wierzba usiadł na składanym stołeczku. – Tylko my na tym nie najlepiej wychodziliśmy.

– Takie życie. – Niemiec wyszczerzył się w Wunderwaffowej wersji radosnego uśmiechu. Tak musiały uśmiechać się czołgi. – Ale przynajmniej wiemy, że to coś większego.

Marcin westchnął ciężko. Wunderwaffe nie na darmo nosił swoje przezwisko. Armia UE byłaby o wiele szczęśliwsza, mogąc wymienić sobie kilka tysięcy żołnierzy na Weissów – Niemiec wydawał się całkowicie odporny na wszelkie problemy z morale. Sprawiał wrażenie, że nawet perspektywa własnej śmierci niespecjalnie mu przeszkadza, o ile wiedział mniej więcej, co robi.

Patrząc, jak kolega pakuje przygotowane dla siebie wyposażenie do plecaka, Marcin uświadomił sobie, że Günter Weiss jest bardziej zadowolony z życia niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich miesięcy. Początkowo sądził, że to kwestia charakteru Niemca i jego zamiłowania do porządku, jednak w całym oddziale można było zauważyć ożywienie. Może tylko Thorne go nie okazywał, lecz on zawsze wyglądał albo na zaspanego, albo na znudzonego. Nikt oczywiście nie cieszył się otwarcie, ale kiedy przebywa się z ludźmi przez długi czas, można nauczyć się odczytywać nawet drobne sygnały. Minimalnie bardziej energiczne ruchy, odrobinę pogodniejsze wyrazy twarzy, wymieniane od czasu do czasu uwagi – delikatne znaki, że drużyna powoli zaczynała czuć się z powrotem na swoim miejscu – jako element armii, istniejącej, planującej struktury wojskowej. Poczucie celowości zdawało się przynosić iście cudowny efekt.

Kiedy zakończono przygotowania i drużyna Cartwright zostawiała za plecami bunkier, który był jej domem przez ostatnie kilka dni, Wierzba zauważył coś jeszcze – porucznik, z której przecież właśnie zdjęto największe brzemię, wydawała się bardziej spięta niż kiedykolwiek. Próbował sam siebie przekonać, że to po prostu niechęć do Operacji Specjalnych, ale podskórnie wyczuwał, że chodzi o coś zupełnie innego.

*

Przejście do Virgo zajęło im niekończące się osiem godzin. Często musieli brodzić w głębokiej niemal do pasa wodzie, a dwukrotnie słyszeli niedaleką pracę silników strumieniowców. Marcin raz był prawie pewien, że gdzieś na stalowym niebie widzi ciemną sylwetkę maszyny. Pomimo świadomości, że Mgła zamienia idący oddział w praktycznie niemożliwe do wykrycia fantomy, nie przepadał za dziennymi marszami. Wiedział oczywiście, że tak naprawdę nie ma żadnej różnicy – szary, kryjący moczary całun mącił działanie sensorów równie dobrze w dzień, jak w nocy, a widoczność wykluczała namiar optyczny. Bagno obezwładniało technologię, a elektroniczne oczy i uszy człowieka nie działały tu dobrze. Pojęcie tej lekcji wymagało od oddziału Cartwright uczestnictwa w przegranej inwazji i długich miesięcy przemykania się po moczarach, kiedy musieli polegać tylko na instynkcie i wszechobecnej pieśni Mgły. To dzięki zrozumieniu jej muzyki przetrwali do dziś, ale życie w ciągłym półśnie rozmytych kształtów Bagna otwarło w umysłach inne ścieżki, dawno zapomniane. W żołnierzu budził się instynkt starszy niż zaufanie do technologii, bardziej pierwotny niż pierwsze kamienne narzędzia. Ten właśnie instynkt kazał Marcinowi patrzeć w niebo oczyma myszy i wypatrywać cienia sokoła. Gdzieś w głębi duszy Polak czuł, że jeśli opuści New Quebec, upłynie wiele czasu, zanim uda mu się go całkiem wygasić.

Bunkier Virgo, New Quebec, terytorium USA, 3.12.2211 ESD, 15:19

Virgo różnił się od Gemini tylko zamaskowanym CSS-ową płachtą poduszkowcem patrolowym. Marcin uśmiechnął się bezwiednie, kiedy Cartwright odsłoniła opancerzoną burtę. Maszyna była tego samego typu co „Świstak”, ich plutonowy patrolowiec z czasów, kiedy New Quebec było terytorium okupowanym przez Unię. Myśli odruchowo powędrowały do reszty plutonu, do tych, których wahadłowce zabrały z Bagna. Do prostego jak kawał kija i lojalnego jak nikt inny Małego, pyskatej, zadziornej Bueller, Szafy i Neve’a... do Kici. Czasem zastanawiał się, czy jeszcze kiedykolwiek ich zobaczy, czy może po prostu nigdy już na siebie nie trafią na froncie rozciągającym się na wiele lat świetlnych.

– Wierzba. – Thorne wyrwał Polaka z zamyślenia. Dopiero teraz Marcin zauważył, że reszta oddziału znikała właśnie w bunkrze.

– Już idę. – Poklepał poduszkowiec po burcie. – Zastanawiałem się tylko, czy to jeszcze działa.

Szeregowy nie odpowiedział, wskazując ruchem głowy wejście do bunkra. Odwracał się już, kiedy zatrzymał go głos Wierzbowskiego.

– Thorne?

– Tak?

– Nie sądzisz, że ta sprawa z jeńcem śmierdzi? No wiesz, po co go trzymać w takim posterunku, skoro można przewieźć od razu? Dlaczego czekać, aż ktoś go odbije?

Starszy żołnierz przez chwilę przyglądał się Polakowi w bezruchu. Szare plamy przesuwały się po CSS-owej chuście osłaniającej mu twarz. Z całym ekwipunkiem, który wyglądał tak, jakby wisiał na nim niemal w strzępach, mężczyzna bardziej niż inni sprawiał wrażenie upiora.

– Garnizon na Bagnie jest nieduży – powiedział wreszcie. – Boją się, że są pod obserwacją i oesy zaatakują strumieniowiec. Mohikany to delikatne maszyny, nawet mały oddział może im poważnie zaszkodzić, a skoro my mamy tak dokładne dane, to znaczy, że posterunek jest pod ciągłą obserwacją. Chcą pewnie przerzucić go drogą lądową, a do tego potrzebują ze trzech poduszkowców. To jest środek niczego, a nasz skok na konwój bankowo załatwił im sporą część parku maszyn w okolicy.

Wierzbowski zmarszczył brwi. To był chyba najdłuższy monolog, jakim szeregowiec go uraczył... właściwie odkąd się znali. Nagła chęć uspokojenia kolegi była oczywiście chwalebna, ale na tyle nietypowa, że w głowie Polaka uruchomiły się dzwonki alarmowe.

– Naprawdę sądzisz, że tak się boją dwóch żołnierzy, z których jeden ma wyrzutnię pilum, a drugi dobre chęci?

Thorne, skręcający właśnie w stronę uchylonego włazu do bunkra, zatrzymał się w pół kroku i obrócił do Wierzby. Przez moment patrzył na Marcina, stojąc bez ruchu.

– Widocznie tak jest – powiedział wreszcie, wzruszając ramionami na swój zwykły irytujący sposób. – O cóż innego może chodzić?

Soren Thorne nie był najwyraźniej aktorskim nowicjuszem – fałszywe nuty w jego tonie były prawie niezauważalne.

*

Virgo spało w oczekiwaniu na nocny marsz. Porucznik dała zmęczonej drużynie kilka godzin snu – po wieczornym nadawaniu mieli wyruszać w stronę oznaczonego przez sygnał oesów celu. Tym razem na straży stał tylko Weiss – pojedynczy wartownik, nasłuchujący zaśpiewu spowijającej wszystko Mgły. Początkowo, w pierwszym okresie samotnej walki na New Quebec, wystawiali przepisową parę wartowników. Później oczywiście Cartwright doszła do wniosku, że to nie ma sensu. Jankesi i tak praktycznie nie mieli szans ich znaleźć – a jeśliby zapuścili się przypadkiem w okolice obozu, każdy bunkier był otoczony strefą czujników, które z pewnością wyłapałyby wroga, zwłaszcza że ten nie mógł się ich spodziewać. Później jednak znów pojawili się wartownicy – nie dlatego, że Amerykanie mogli łatwiej znaleźć unijny oddział. Po prostu elektronika nie czuła Mgły, nie słyszała niesionych nią głosów. Nie potrafiła patrzeć w nią i odczytywać dziesiątek drobnych ostrzeżeń, które przekazywała, na długo zanim pojawiło się zagrożenie. Wrócił zwyczaj wart, najczęściej pojedynczych. Czasami jednak przez długie godziny straż pełniła dwójka lub nawet trójka osób. Nie dlatego, że to było konieczne.

Słuchali szeptów. Pozwalali siwym smugom wilgotnego całunu opływać ich, wypatrywali kształtów w zawirowaniach i cieniach pokracznych, lilipucich drzewek. Kiedy Wierzba się nad tym zastanawiał, czuł, że powinien być zaniepokojony. Kiedyś pewnie tak by się działo.

New Quebec zmieniło ich wszystkich. W ciągu miesięcy ciszy i samotności sukcesywnie pożerało wspomnienia innego życia, zastępując je szarym całunem i wilgocią moczarów. Marcin spędzał czasem całe godziny, próbując przypomnieć sobie jak najwięcej szczegółów z cywila czy choćby nawet czasu sprzed desantu. Pamiętał twarze rodziców i oczywiście siostrę – holo Barbary nadal nosił przy sobie. Pomysł na wstąpienie do wojska, by załatwić siostrze drogie ubezpieczenie medyczne... Rekrutację, szkolenie, przeniesienie na front. Wspomnienia jednak rozmywały się coraz bardziej.

Zza uchylonych drzwi kabiny radiowej słyszał cichy szum elektroniki i postukiwanie paznokci Isaksson o plastikowy blat. W ciągu godziny miała nadejść kolejna wiadomość, jeśli oczywiście były one nadawane regularnie. Przy przeciwległej ścianie leżała Niemi, której jasne oczy niemal świeciły w delikatnym fosforyzującym świetle wydobywającym się z centrum dowodzenia. Nie spała. Ani ona, ani Szczeniak, Sokole Oko czy nawet Thorne, półsiedzący z przymkniętymi oczami. Zapadała noc, zbliżała się idealna pora na przemarsz. Jankesi, pomimo ogromu sprzętu, którym mogli się wesprzeć, bali się Bagna po zmierzchu.

*

Holograficzna projekcja terenu wokół amerykańskiego posterunku unosiła się ponad niewielkim projektorem. Nie pokazywała zbyt wiele – ot, dwa przysadziste budynki, jeden zwieńczony piktogramem anteny łącznościowej, kilka czworościanów symbolizujących systemy przeciwartyleryjskie i okręg znaczników lądowiska. Dookoła placówki ciągnęła się podświetlona czerwono, szeroka – sądząc po zamieszczonej skali – na niemal dwieście metrów wstęga strefy kontrolowanej przez sensory obronne. Już samo to wydawało się paskudnie niedobrym znakiem – każdy w oddziale doskonale zdawał sobie sprawę, że zupełnie czym innym było zajęcie mało ważnego punktu przekaźnikowego niż takiego chronionego strefą bezpieczeństwa. Różnica zwykle w podobnych przypadkach okazywała się drastyczna i – najczęściej – liczona w ofiarach.

– Wrak leży dwieście pięćdziesiąt metrów od posterunku, na granicy strefy sensorów. – Cartwright przesunęła palcem po dotykowym ekranie datapada i po zewnętrznej stronie czerwonej wstęgi otaczającej budynki pojawiła się prostopadłościenna bryła symbolizująca rozbity okręt. – Co prawda, znajduje się poza perymetrem, ale dane Operacji Specjalnych wskazują, że został obłożony niezależną siatką sensoryczną.

Posłuszny komendzie rzutnik naniósł na hologram sieć czerwonych punktów pokrywających wrak.

– Wygląda bardziej świątecznie – mruknął Szczeniak z nieco zbyt ostentacyjnym przekąsem.

– Dziękuję, Van Reuters. – Porucznik zgromiła go wzrokiem. – Stałą obsadę posterunku stanowi sześć osób mieszkających w budynku numer jeden, kryptonim Wieża. W budynku numer dwa znajduje się transporter opancerzony typu Grizzly oraz, prawdopodobnie, narzędzia i sprzęt konieczny do utrzymania go w stanie sprawności. Ten budynek zostanie oznaczony jako Brama.

Nazwy „Wieża” i „Brama” zabłysły błękitem na hologramie. Bunkier i garaż, standardowa placówka wartownicza. Mała obsada i transporter do wsparcia ogniowego – tego rodzaju posterunki nie służyły do odpierania ataków wroga, a raczej jako ochrona przed niewielkimi oddziałami, które mogły zapędzić się w ich okolicę.

– Łączność z kwaterą główną jest, według danych, realizowana dwojako. Po pierwsze, kontakt bezpośredni z oficerem dyżurnym. Raz na dobę cel odwiedza strumieniowiec z garnizonu, z niepełną drużyną piechoty na pokładzie. Taka wizyta trwa około godziny. Co tydzień załoga posterunku jest rotowana, również drogą powietrzną. Ostatnia taka rotacja odbyła się cztery dni temu. Drugim sposobem jest łączność radiowa. Posterunek nadaje dziennie sześć komunikatów o długości około minuty każdy.

Na mapie holograficznej obok piktogramu oznaczającego antenę pojawiło się sześć zakresów czasowych.

– Antena? – chciała wiedzieć Isaksson.

– Dwie, ale jeśli zniszczymy główną w trakcie ataku, automat wystawi rezerwową dopiero po pięciu minutach. W tym czasie atak powinien albo się udać, albo nie. W obu przypadkach ich łączność nie ma już znaczenia.

– To by oznaczało, że kiedy tam wejdziemy, mamy jakieś cztery godziny, zanim dowie się o tym garnizon? – upewniła się Isaksson.