Puk z Pukowej Górki - Rudyard Kipling - ebook

Puk z Pukowej Górki ebook

Rudyard Kipling

0,0

Opis

Una i Dan mieszkają w angielskiej wsi, w starym dworku. Dzieci spędzają letnie wakacje, bawiąc się w lesie. Podczas jednej z zabaw udaje im się przywołać Robina Goodfellowa – leśnego, psotnego skrzata znanego jako Puk. Zawierają z nim niezwykłą przyjaźń, która zaowocuje kolejnymi ciekawymi spotkaniami – Puk przyprowadza duchy postaci z różnych epok, które opowiadają dzieciom historie dotyczące ich kraju.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rudyard Kipling

Puk z Pukowej Górki

Tłumaczenie: Józef Birkenmajer

Warszawa 2017

Rozdział 1

Miecz Welanda

ŚPIEW PUKA

Widzisz miedzę, co biegnąc przez łan niewyraźnie

w wybojach cała się kładzie?

Tędy wieziono działa, co sprawiły łaźnię

króla Filipa armadzie!

Widzisz nasz miły młynek, co pilnie i gwarno

turkoce wciąż nad młynówką?

Od czasu Księgi Ustaw on tu miele ziarno

i płaci czynsze – gotówką!

Czy widzisz – obok dębów zadumanej kępy –

parów wyschnięty już dawno?

Tam się – hej! – załamały saksońskie zastępy,

Harold śmierć poniósł tam sławną!

Widzisz tych równin przestwór, rozległy i gładki,

co miejskie opasał furty?

Tu pierzchli Normanowie, gdy Alfreda statki

przez morskie płynęły nurty!

Czy widzisz naszych pastwisk obszerne pustkowie,

gdzie wołów pasie się stado?

Było tu miasto głośne, a w nim ludu mrowie,

nim Londyn stał się – osadą!

Widzisz nieraz, jak z ziemi ulewa wyorze

rów jakiś, majdan, częstokół?

Tu był obóz legionu, gdy Cezar przez morze

z Galii przyleciał jak sokół!

Widzisz sieć dziwnych znaków, co ledwie że błyszczy

wśród wzgórków jak majak senny?

Stawiali je – w obronie swoich horodyszczy –

ludzie z epoki kamiennej...

Z szlaków zatartych, z grodów, obozów zburzonych,

z bagnisk (gdzie łan dziś bogaty),

z dawnych wojen, przymierzy i sztuk zaginionych

Anglia powstała przed laty.

Niezwykłe lasy, wody ma ona kraina,

więc sobie ją upodobaj,

bo ta wyspa jest wyspą zaklętą Merlina,

my zaś – pojedziem tam obaj!

Dzieci bawiły się w teatr. Mając za widzów jedynie trzy krowy, grały przed nimi Sen nocy świętojańskiej – ile tylko zdołały zapamiętać z tej sztuki. Ojciec przerobił dla nich długą komedię Szekspira na małą komedyjkę, a one póty powtarzały ją za ojcem i matką, aż w końcu nauczyły się wszystkich ról na pamięć. Zaczęła od tej sceny, w której tkacz Mikołaj Kłąb z oślą głowa na karku wychodzi z zarośli i dostrzega śpiącą królowę Czaroludków Tytanię. Potem od razu przeskoczyły do tego miejsca, gdzie Mikołaj Kłąb prosi trzy małe Czaroludki, by go poskrobały w głowę i przyniosły mu miodu; wszystko zaś kończyło się tą chwilą, kiedy to Mikołaj zasypia w objęciach Tytanii. Dan grał kolejno rolę Puka, Kłęba i trzech Czaroludków. Jako Puk, miał za godło rogatą czapkę sukienną, a jako Kłąb – oślą głowę z otrzymanej na gwiazdkę „strzelającej torebki” papierowej, z którą jednakże trzeba było obchodzić się ostrożnie, gdyż darła się nader łatwo. Una grała Tytanię; na głowie miała wianek z ostróżek, a w ręce berło z kwiatu naparstnicy.

Za widownię służyła łąka zwana Długim Wygonem. Mała rzeczułka, zasilająca młyn oddalony o kilka zagonów, skręcała właśnie koło jej naroża, opasując odwieczny Krąg Czarodziejski sczerniałej trawy – czyli „scenę” teatru. Brzegi młynówki, porośnięte łozą, leszczyną i kaliną, były doskonałymi kulisami, za którymi ukrywać się mogli aktorzy oczekujący swej kolejki. Ktoś z dorosłych, oglądając ten teren, wyraził się, że sam Szekspir nie mógłby wymarzyć lepszej oprawy dla swego widowiska.

Ma się rozumieć, że dzieciom nie pozwolono urządzić przedstawienia w samą noc sobótkową. Rozpoczęły je przeto wieczorem, zaraz po podwieczorku, gdy po ziemi snuć się poczęły coraz to dłuższe cienie. Kolację wzięli z sobą; złożyły się na nią: jajka na twardo, herbatniki i garstka soli zawiniętej w papierek. Trzy krowy, niedawno wydojone, pasły się pracowicie, a pochrzęst skubanej trawy rozlegał się daleko po całej łące. Młyn właśnie szedł – i rzeczywiście tak dudnił i stukał, jak gdyby ktoś stąpał prędko bosymi stopami po gołej ziemi. Na jakiejś furtce ogrodowej kukułka kukała swą urywaną śpiewkę czerwcową, a niestrudzony zimorodek przelatywał ustawicznie od młynówki do małego strumyczka płynącego po drugiej stronie łąki. Senna cisza poza tym panowała wszędzie w parnym powietrzu, przesyconym wonią słodyczki łąkowej i zeschniętej trawy.

Przedstawienie udało się wybornie. Dan pamiętał wszystkie swoje role: Puka, Kłęba i trzech Czaroludków, a Uno nie opuściła ani jednego ze słów Tytanii; przebrnęła szczęśliwie nawet to trudne miejsce, gdzie królowa przykazuje Czaroludkom, by przyniosły do jedzenia Kłębowi „morele, dojrzałe (a może zielone) figi i jeżyny” – przy czym wszystkie wiersze kończą się tym samym rymem. Zachęceni powodzeniem, odegrali całą rzecz trzy razy od deski do deski, po czym zasiedli do zasłużonego spoczynku na wolnym od ostów skrawku Czarodziejskiego Kręgu, by spożyć jajka na twardo i herbatniki. Nagle jednak zerwali się na równe nogi, posłyszawszy jakiś dziwny świst pośród olszyn nadbrzeżnych.

Zarośla rozchyliły się – i oto w tym samym miejscu, gdzie przed chwilą stał Dan, odgrywający rolę Puka, ukazał się mały, smagły i krępy człowieczek o piegowatej twarzy, na której uwydatniały się skośne, niebieskie oczka, mały, perkaty nosek oraz usta rozdziawione w uśmiechu niemal po same podługowate i spiczaste uszy. Przysłonił dłonią czoło, jak gdyby chcąc się przyjrzeć Pigwie, Kłębowi, Ryjowi tudzież ich kamratom odbywającym próbę Pirama i Tysby, po czym głosem basowym, przypominającym porykiwanie trzech krów przed udojem, jął deklamować:

Cóż to za zgrzebne Filipy z konopi

gwarem swym mącą sen naszej królowej?

Przerwał na chwilę, przyłożył zgiętą dłoń do ucha i mrugając złośliwie oczyma, ciągnął dalej:

Co? Widowisko?! Chętnie będę widzem,

a w razie czego nawet i aktorem...

Dzieci otworzyły usta w zdumieniu. Tymczasem mały cudak – który ledwie że sięgał do ramienia Danowi – najspokojniej w świecie wstąpił w sam środek Czarodziejskiego Kręgu.

– Wyszedłem już trochę z wprawy – odezwał się. – W każdym razie moją rolę należało grać w ten właśnie sposób.

Dzieci wciąż w osłupieniu mierzyły go wzrokiem – od ciemnobłękitnej czapeczki, przypominającej olbrzymią, wspaniale rozkwitniętą ostróżkę, aż po bose, kosmate nożęta. Nie mógł już dłużej wytrzymać i roześmiał się.

– Nie patrzcie na mnie tak srogo, moi mili. Jam tu nic nie winien. Czegóż innego mogliście się spodziewać?

– Nie spodziewaliśmy się tu nikogo – odpowiedział Dan. – Przecież to nasze własne pole.

– Wasze? – spytał zdziwiony przybysz siadając. – Jakaż więc siła ziemska kazała wam powtarzać aż trzy razy Sen nocy świętojańskiej właśnie w wieczór sobótki, w samym środku Czarodziejskiego Kręgu?... I to nie gdzie indziej, ale u stóp... u stóp jednego z najstarszych wzgórków Starej Anglii, zostających pod moją władzą? Jak się zwie ta miejscowość? Pook’s Hill! A co znaczy Pook’s Hill? Pukowa Górka! A więc to moje wzgórze, Pukowa Górka! To takie jasne jak koniec mojego nosa!

To mówiąc wskazał na ogołocone z drzew, paprociami porosłe zbocze Pukowej Górki, zaczynające się od przeciwległego brzegu młynówki i wspinające się ku czerniejącemu w dali lasowi. Poza tym lasem grunt podnosi się dość stromo na wysokość pięciuset stóp, dochodząc na koniec do nagiej płaśni Beacon Hillu, skąd roztacza się widok na równiny Pevensey, na kanał La Manche i część Kredowego Pogórza południowej Anglii.

– Na Dąb, Jesion i Głóg! – zaklął się skrzat rechocąc śmiechem nieprzerwanym. – Gdyby to zdarzyło się kilkaset lat temu, już by się tu wszędy koło was wyroili różni Górscy Ludkowie niby pszczoły w czerwcu!...

– Nie wiedzieliśmy, że w tym było coś złego – usprawiedliwiał się Dan.

– Złego! He! He! He! – zatrząsł się od śmiechu mały cudak. – Juści, że nie było w tym nic złego. Dokonaliście rzeczy takiej, za której wykrycie dawni królowie, rycerze i uczeni oddaliby korony, ostrogi i księgi. Nie zdołalibyście się sprawić lepiej nawet z pomocą samego Merlina! Wdarliście się w tajniki gór! Wdarliście się w tajniki gór! Coś podobnego nie zdarzyło się od tysiąca lat!

– Myśmy... myśmy nie mieli tego zamiaru – tłumaczyła się Una. – Nie chcieliśmy...

– Pewnie, żeście nie chcieli... I dlatego właśnie się wam udało! Niestety, wzgórza już opustoszały, a Ludek Górski wywędrował z tych okolic. Ja tu tylko pozostałem... samotny! Jestem Puk, najdawniejsza z dawnych istot Starej Anglii... i jestem do waszych usług, o ile zechcecie z nich korzystać. Jeżeli nie życzycie sobie mego towarzystwa, oddalę się bez szemrania na każdy wasz rozkaz.

Przez dobre pół minuty przyglądał się dzieciom, a one nawzajem spoglądały na niego. Przestał już mrugać oczyma – owszem, miał w nich wyraz bardzo uprzejmy, a na wargach zajaśniał dobrotliwy uśmiech.

Una wyciągnęła rękę.

– Nie odchodź – rzekła. – Bardzo nam z tobą przyjemnie.

– Masz tu od nas herbatnika! – dodał Dan, podsuwając mu zmiętoszoną torebkę z zapasami żywności.

– Na Jesion, Głóg i Dąb! – zaklął się znów Puk, zdejmując błękitną czapeczkę. – Mnie też jest z wami nader miło! Sypnij no, Danie, dużo soli na ten sucharek, to przyłączę się do waszej wieczerzy! Będziecie mogli z tego wysnuć pewne wnioski co do mnie. Bo to niektórzy z nas – ciągnął dalej, napchawszy sobie usta – niektórzy z nas czują wstręt do soli, do podków przybitych nad drzwiami, do jagód jarzębiny, do płynącej wody, do zimnego żelaza czy wreszcie do dźwięku dzwonów kościelnych. Ale co Puk, to Puk! A ja jestem Puk!

Starannie strzepnął z kaftana wszystkie okruszynki i uścisnął dzieciom ręce.

– Zawsześmy sobie z Danem mówili – bąknęła nieśmiało Una – że gdyby... gdyby coś takiego się zdarzyło, tobyśmy wiedzieli doskonale, co mamy robić... ale... teraz to nam wszystko jakoś inaczej się składa...

– Ona ma na myśli spotkanie z Czaroludkami – wyjaśnił Dan. – Ja bo nigdy w nie nie wierzyłem... przynajmniej od czasu, gdy ukończyłem sześć lat.

– A ja wierzyłam – rzekła Una. – W każdym razie wierzyłam na poły aż do czasu, gdy uczono nas piosenki: Żegnajcie, nagrody! Czy znasz piosenkę: Żegnajcie, żegnajcie, nagrody i baśnie?

– Czy to o tę piosenkę ci chodzi? – spytał Puk i odrzuciwszy w tył dużą głowę, zaczął od razu od drugiego wiersza:

...Tak skrzętna gosposia rzec może,

bo jej się dziś w pracy powodzi tak właśnie,

jak dziewce leniwej w oborze!

Bo chociaż wymiecie kominki w izdebkach

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.