Ptaszyna - Dezso Kosztolányi - ebook
PROMOCJA

Ptaszyna ebook

Dezső Kosztolányi

4,1
27,90 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 27,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

Początek września 1899, prowincjonalne miasteczko Sarszeg na Węgrzech. Emerytowany urzędnik Akacjusz Vajkay i jego żona Antonina wyprawiają swoją jedyną córkę do wujostwa na wieś. Ptaszyna, jak ją nazywają, jest starą panną. Brzydką, zwiędłą, pozbawioną wdzięku. Ale chociaż wyjeżdża tylko na tydzień, państwo Vajkayowie bardzo przeżywają rozstanie.

Smutek rodziców szybko przyćmią niezwykłe emocje, jakich dostarczy im nagła zmiana trybu życia. Bo przez ten tydzień wiele się wydarzy. Będą jadać w restauracji - od dawna jadali tylko w domu, ponieważ Ptaszynie nie służą zbyt wymyślne potrawy. Pójdą do teatru, czego od dawna nie robili, ponieważ Ptaszyna nie lubi teatru. Antonina kupi sobie nową torebkę. Będzie grała na pianinie, czego nie robiła, odkąd okazało się, że Ptaszyna nie ma talentu muzycznego. A przede wszystkim - Vajkayowie zaczną spotykać się z ludźmi. Okaże się, że Akacjusz był kiedyś członkiem miejscowego klubu i świetnym graczem w karty, a Antonina miała przyjaciółki, z którymi plotkowała przy kawie...

Chwilę przed wyjściem po córkę na dworzec będą nerwowo sprzątać dom. Antonina schowa nową torebkę, Akacjusz w ostatniej chwili wyrzuci do kominka bilet z teatru. Kiedy dowiedzą się o parogodzinnym opóźnieniu pociągu, pierwszą ich myślą będzie: Katastrofa kolejowa! Czy myśli tej towarzyszy strach, czy podświadoma nadzieja, można tylko zgadywać.

Kosztolanyi z niebywałą lekkością i elegancją opisuje toksyczne relacje rodzinne, które na zewnątrz wyglądają na wzorowe, a rozpacz i pustkę kryjącą się pod codzienną rutyną przedstawia z subtelną ironią i poczuciem humoru najwyższej próby.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 224

Oceny
4,1 (7 ocen)
3
3
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału:Pacsirta

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2011

Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B., 2011

Przedmowa Pétera Esterházyego:A csokornyakkendős ember

Copyright © by Péter Esterházy, 1993

Wydanie II

Warszawa 2011

Redaktor serii: Karolina IwaszkiewiczPtaszyna

Przekład: Andrzej Sieroszewski

Korekta: Beata Wójcik, Małgorzata Kuśnierz

Przedmowa

Przekład: Elżbieta Cygielska

Redakcja: Ewa Rojewska-Olejarczuk

Korekta: Małgorzata Kuśnierz

Redakcja techniczna: Anna Hegman

Projekt i logo serii: Sylwia Grządzka i Jacek Szewczyk

Opracowanie graficzne okładki i stron tytułowych: Jacek Szewczyk

Fotografia wykorzystana na I stronie okładki:

© Hulton Collection/Hulton Archive/Getty Images/Flash Press Media Fotografia autora: © PIM, Budapest

Wydawnictwo W.A.B.

02-386 Warszawa, ul. Usypiskowa 5

tel./fax (22) 646 01 74, 646 01 75, 646 05 10, 646 05 11

[email protected]

www.wab.com.pl

ISBN 978-83-7747-291-0

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

DEZSŐ KOSZTOLÁNYI (1885-1936) – węgierski pisarz, poeta, dziennikarz i tłumacz. Urodził się w Suboticy, na południu ówczesnych Węgier. W 1903 roku rozpoczął studia na wydziale humanistycznym Uniwersytetu Budapeszteńskiego, ale po trzech latach porzucił je dla dziennikarstwa. Był związany z wychodzącym w latach 1908-1941 czasopismem literackim „Nyugat” (Zachód). Zadebiutował w 1907 roku tomem poezjiNégy fal között(W czterech ścianach). Pozostawił po sobie dziesięć tomów utworów poetyckich, kilkanaście zbiorów nowel i opowiadań, kilka powieści i liczne przekłady z poezji światowej. Był także autorem wielu artykułów, szkiców, rozpraw i organizatorem życia literackiego. Jego utwory przetłumaczono na kilkanaście języków. W Polsce opróczPtaszyny(1924, I wyd. pol. 1962) ukazały się powieściKrwawy poeta(1921, wyd. pol. 1928),Grzech słodkiej Anny(1926, wyd. pol. 1931) iKornel Esti(1933, wyd. pol. 1981) oraz zbiór opowiadańNoc poślubna(wyd. pol. 1989).

Przedmowa

Człowiek w muszce

Dobrze jest sprawy gruntownie przemyśleć:na ogól do czegoś się w końcu dochodzi,jeśli nawet niezupełnie do tego, do czego chciało się dojść.

BÉLA HAMVAS

I

Etykietki

KAŻDY się wtedy urodził, Joyce, Musil, Broch, Rilke, Bartók, Tomasz Mann, Kafka, Einstein, Picasso, Wittgenstein, każdy, kto się liczy, „tout Paris”. Również węgierscy tak zwani nowocześni klasycy wywodzą się z tego matecznika: Endre Ady, Mihály Babits, Zsigmond Móricz, Gyula Juhász, Lajos Kassák, Bartók, Kodály.

Na przełomie XIX i XX wieku wszystko się nad wyraz pomyślnie zbiegło. Zanim świat się zawalił, w istocie zbiegło się wszystko nadzwyczajnie. To umysłowy złoty wiek, którego jednym z najważniejszych, błyszczących najjaśniejszym blaskiem bohaterów jest Dezső Kosztolányi.

Kosztolányi urodził się w roku 1885 w Szabadce1, w tym (że użyjemy jego słów) biednym, szarym, nudnym i znudzonym, spowitym kurzem, komicznym, prowincjonalnym mieście. Gdybyśmy się nawet nie zgadzali, że literatura jest zwierciadłem, w którym spostrzega siebie nagle zdjęta grozą rzeczywistość, to, mówiąc między nami, ktoś, kto przeczytaPtaszynę(i powieśćAranysárkány[Złoty latawiec]), rozpozna w Sárszegu Szabadkę z przełomu wieków. Przełom wieków to okres przyśpieszonego rozwoju, uprzemysłowienia, wtedy właśnie rodzi się Budapeszt, by niebawem stać się naprawdę wielkim miastem, może nawet nieco ponad własną miarę.

Szabadka jest miastem ŚREDNIM pod każdym względem, ani takim, ani siakim, solidnym, że aż strach, rozwijającym się równomiernie, nie tak gwałtownie, jak, powiedzmy, leżący na południe od niej Újvidék2, lecz i nie tak ospale, jak położone nieco na północ, nad Dunajem, Baja. Dwoistość cechuje również stan ducha tutejszego mieszczaństwa, czyli tak zwanej klasy średniej, której charakterystycznym przedstawicielem jest rodzina Kosztolányich. WPtaszynieteż ją mamy, to znaczy dwoistość, czy pośredniość, która polega na tym, że mieszczaństwo czuje się spadkobiercą zarówno 1848, jak i 1867 roku. (Patrz: András Gerő,Egy viselkedésforma ellentmondásai a századelőn[Sprzeczności pewnej postawy na początku dwudziestego wieku]).

Kosztolányi jest utalentowanym młodzieńcem, lśni jak brylant. Mimo to zostaje wyrzucony ze szkoły średniej, gdzie funkcję dyrektora pełni jego ojciec (chyba w imię wspomnianej już dwoistej natury tego miasta, a głównie dlatego, że w samokształceniowym kółku literackim, w trakcie jakiejś dyskusji tyczącej bodaj rymu, nie uznał autorytetu nauczyciela). Kuzynem Kosztolányiego jest Géza Csáth, autor krótkich form prozatorskich, które tak naprawdę są pierwszymi nowoczesnymi tekstami, pierwszymi XX-wiecznymi tekstami; a piękniej to formułując, można by rzec, że Csáth jest niczym ów Gogolowski płaszcz, spod którego wszyscyśmy się wyłonili (Istnieją angielskie przekłady jego utworów3).

Kosztolányi trafia na uniwersytet w Peszcie, gdzie poznaje między innymi Mihálya Babitsa i Gyulę Juhásza (wzruszająco piękna i ciekawa jest korespondencja między tymi trzema młodymi ludźmi: powierzchowna, pompatyczna, pełna wdzięku, świadcząca o ich wrażliwości, i o tym, że mierzą bardzo wysoko), a kiedy zakosztuje miasta, zakochuje się w nim bez pamięci. Będzie jednym z najbardziej wytrwałych i najwierniejszych kochanków Budapesztu. Będzie DOBRYM KOCHANKIEM. Krótko studiuje w Wiedniu, ale rzuca studia i w wieku dwudziestu trzech lat zostaje dziennikarzem w redakcji „Budapesti Napló”, zastępując tam Endre Adygo, który wyjechał do Paryża. Do końca życia nie rozstanie się już z dziennikarstwem, a tego, jak należy pisać dwu-, trzystronicowe „barwne tekściki”, uczą się od niego (albo i nie uczą) całe pokolenia.

Zaczyna od wierszy i symbolistycznych opowiadań. Pierwszy sukces w skali kraju odnosi wydanym w 1910 roku tomem poezji ASzegény kisgyermek panaszai[Skargi biednego dziecięcia] i odtąd już prawie co rok publikuje nową książkę. Kosztolányi jest zachłanny na wszystko – na życie, literaturę, powodzenie.

W 1908 roku powstaje czasopismo „Nyugat”, alfa i omega nowoczesnej literatury węgierskiej. I dziś jeszcze naszym sędziwym kolegom po piórze łamie się głos, kiedy opowiadają, w jaki sposób wyrzucał ich z redakcji pan redaktor Osvát; niezapomniane przeżycie (Nas już takie przeżycia nie czekały, my byliśmy wyrzucani przez byle kogo).

„Nyugat” to prawdziwe czasopismo, a więc nie tylko miejsce gromadzące dobrych autorów i teksty, lecz również ośrodek krystalizowania się postaw w tym nowym, śmiało można powiedzieć: nowoczesnym, ruchu umysłowym, siła integrująca. Gdyby tak ponaklejać etykietki, a na początek nie zawadzi to zrobić, okazałoby się, że Kosztolányi to członek tak zwanej pierwszej generacji „Nyugatu”, przedstawiciell'art pour l'art,literat literacki;homo aestheticus,jak mawia o sobie, w odróżnieniu odhomo moralis.Śmiało i kokieteryjnie wybiera „paplanie, ślizganie się po powierzchni”, nie zaś „milczącą głębię”. „O, pustoto, święty pajacu!” – wykrzykuje z lekka urażony wEsti Kornél éneke[Pieśń Kornela Estiego] (w gruncie rzeczy kontestując Babitsa).

Szuka nie tyle własnej wiarygodnej twarzy, ile wiarygodnej maski, bezustannie gra jakąś rolę, skłaniając się ku klasycznej rzymskiej dekadencji. Dandys to ostatni przebłysk heroiczności w naszej schyłkowej epoce, powiada wielki znawca dandyzmu Baudelaire. Kosztolányi jest dandysem na modłę latyńską, surowym.

Nieuchwytny, wielobarwny niczym tęcza. Nie przez przypadek wędruje po gatunkach. Pośród fachowców co rusz wybucha dyskusja, czy jest przede wszystkim poetą, czy prozaikiem, czy jego wszechstronność stanowi wadę, czy zaletę. Sądzę, że ani jedno, ani drugie, to po prostu fakt. W wierszach jest brawurowym, urzeczonym i wstrząśniętym cudami świata dzieckiem, w prozie zaś dokładnym, skrupulatnym niemal jak przyszli przedstawicielenouveau roman,liczącym się z faktami dorosłym.

Dłuższe utwory prozatorskie pisuje od roku 1920, lata dwudzieste to dla niego lata powieści:Krwawy poeta, Ptaszyna, Aranysárkány[Złoty latawiec],Anna Edes(alboGrzech słodkiej Anny)4.W 1924 roku wydaje tom wierszy Abús férfi panaszai[Żale smutnego mężczyzny], jako pendant i ciąg dalszy bestsellerowych ASzegény kisgyermek panaszai[Skarg biednego dziecięcia] z roku 1910. Jest to w ogóle czas smakowania osiągnięć. Kosztolányi cieszy się coraz większym autorytetem zarówno w kraju, jak i za granicą. Poznaje Tomasza Manna, który – tego Węgrzy nigdy nie omieszkają z dumą zaznaczyć – pisze przedmowę do niemieckiego wydaniaKrwawego poety.

Na Węgrzech zawsze doceniano przekład literacki (taki ukłon małych krajów wobec samych siebie). Dorobek Kosztolányiego w tej dziedzinie też jest znaczący, niezwykłe wyczucie formy predestynowało go wręcz do roli tłumacza(Zimowa opowieśćSzekspira,Alicja w Krainie Czarów,by wspomnieć tylko angielskie referencje).

W 1933 roku ukazują się jego brawurowe nowele, zebrane w cykluKornel Esti,późne wielkie wiersze zaś w tomieSzámadás[Obrachunek] (1935). Ów „mistrz urokliwej poezji, utkanej z zabawy i losu, z wyobraźni i łez” umarł ciężką śmiercią, na raka krtani w roku 1936.

II

A parlamentafalra ment5

Najpierw, rzecz jasna, nieszczęsny tłumacz dochodzi do ściany, rwąc sobie włosy z głowy i waląc nią w mur. Ale takie jest życie, trudne. Moje życie również jest trudne(schwer),życie biednego Kosztolányiego też takie było, dlaczego tłumaczowi miałoby się upiec… Niezależnie wszak od tego, co znaczy, a znaczy: parlament chodzi po ścianach, na pierwszy rzut oka widać, jaką zdanie węgierskie ma urodę – rym, rytm i symetrię. Zdanie to legło u podstaw edukacji politycznej moich dzieci. Kiedy przejeżdżaliśmy samochodem koło parlamentu, tego niewiarygodnego, dla oka Węgra pięknego, choć raczej nieznośnego, pseudogotyckiego czy jakiego tam budynku, który tchnie niepojętą wprost pewnością siebie, wybujałą ambicją, a zarazem czającą się w tle pustką, co cechowało czasy młodego Kosztolányiego, czyli przełom wieków, no więc, kiedy mijaliśmy ten budynek, wystarczyło, żebym wskazał nań palcem, a moje dzieci od razu radośnie wykrzykiwały:a parlament a falra ment!Wtedy o węgierskim Parlamencie, czyli o tak zwanej socjalistycznej demokracji, nie warto było wiedzieć więcej.

Kosztolányi jest bodaj największym rymopisem na świecie, prawdziwym mistrzem rymu. Język węgierski wyjątkowo sprzyja takim cyrkowym wyczynom, ale nawet nie o wyczyn tu chodzi, bo w odróżnieniu od innych literatur w naszej rym, ten wątpliwy, tani efekt, do dziś ma swoje miejsce i bywa stosowany.

Zaryzykuję twierdzenie, że Kosztolányi zrobił chyba najwięcej, by dzisiejszy język węgierski był taki, jaki jest. Zmienić język w sposób widoczny, odczuwalny na poziomie codziennego doświadczenia, to coś, co niewielu pisarzom się udaje. Kosztolányi dokonał takiej zmiany, dzięki niemu zdanie się zmieniło. Bo język węgierski tak czy owak ma, że się tak wyrażę, dramatyczną relację ze zdaniem. Nasz język – pisze Babits – „nie toczy się gładko po utartych koleinach, nie myśli za pisarza. Brakuje w nim gotowych, zgrabnych fraz, drobnych części składowych stylu, które tak beztrosko może stosować pisarz angielski czy francuski”. W języku węgierskim nie ma radykalnych zakazów, w pewnym sensie wszystko wolno, wszystko też wciąż na nowo trzeba odkrywać. Każde poszczególne zdanie jest osobistą zdobyczą autora. I właśnie ów osobisty rys skłania nas do twierdzenia, że to i dobrze, i źle.

Kosztolányi uprościł zdanie węgierskie, skrócił je i uczynił jaśniejszym. XIX-wieczne zdanie było rozwlekłe, „sens” błąkał się w meandrach okresów, a tymczasem DŁUGIE zdanie węgierskie i tak jest wątpliwą konstrukcją, bo ze względu na to, że słowa nie mają płci, zdania podrzędne dużo mniej pewnie łączą się ze zdaniem głównym, niż w dającym pewność rygorzeSatzbau.Takie zdanie waha się, drży, samemu sobie nie dowierza, trochę się jąka (jednym słowem: nie sposób go nie lubić).

To są nasze wewnętrzne sprawy, ważne wewnętrzne sprawy; spójrzmy więc, co istnieje poza zdaniami.

Na początek, w duchu Kosztolányiego, można by powiedzieć, że nic. Poza językiem nie ma nic, są tylko słowa, i z tych słów poeta buduje wszystko, nie tylko swoje książki, swoje dzieło, lecz koniec końców samego siebie, swój własny los składa ze słów, swoje uczucia, swego ojca, tych, których kocha. To oczywiście przesada, jeśli nawet prawda. Prawda, o ile pisarz – zdaniem autora tego tekstu – nie chce się koniecznie w jakiejś kwestii wypowiedzieć, a przesada, bo chyba jednak niedobrze by się stało, gdyby jego książki również o niczym nie mówiły. Jeśli pisarz mówi, to się mądrzy, jeśli książka milczy – to po co jest?!

Książki Kosztolányiego, bądźmy pedantyczni, mówią O ŚMIERCI, O ZABAWIE I O KAKANII oraz o splataniu się tych trzech rzeczy, a czasem o tym, że są one tożsame, o konsternacji człowieka XX wieku, dla którego śmierć jest zabawą, zabawą jest cały świat, a taki świat to śmierć. Choć nawet co do tego nie ma pewności.

Kosztolányi pisze w swoim dzienniku: „Mnie zawsze tak naprawdę interesowała tylko jedna rzecz: śmierć. Nic poza tym. Stałem się mężczyzną, gdy zobaczyłem swojego dziadka martwego, dziadka, którego wtedy, jako dziesięciolatek, kochałem chyba najbardziej. Również poetą, artystą, myślicielem jestem od tamtej pory. Uderzająca różnica, jaka zachodzi między człowiekiem żywym i martwym, różnica, która wyraża się w milczeniu śmierci, uświadomiła mi, że muszę coś zrobić. Zacząłem pisać wiersze. […] Jedyne, co mam do powiedzenia, nieważne, jak błahą rzecz udaje mi się uchwycić, to to, że umrę. Bezgranicznie pogardzam pisarzami, którzy mają też coś innego do powiedzenia, coś o problemach społecznych, o relacjach męsko-damskich, o walce płci itd., itd. Wszystko się we mnie przewraca, kiedy pomyślę, jak bardzo są ograniczeni. Jaką zbędną pracę wykonują, biedaczkowie, i jacy są z niej dumni”.

Kosztolányi jest stoikiem, ale w osobliwy sposób, można by rzec, z gruntu nieszczery. To stoicyzm młodego człowieka. Wszystkie jego odruchy są odruchami młodego człowieka (Z trudem się zresztą starzał, starzenie się było mu ciężarem, niczym pięknej kobiecie). Nie wierzył w nic, jedynie w styl. Ale nie był człowiekiem ZASADNICZYM. Cechuje go umiłowanie życia, na równi z lękiem przed życiem. Nie istnieje cudowne lekarstwo, powiada, nic człowiekowi w obliczu śmierci nie pomoże – dlaczego jednak miałby być z tego powodu rozczarowany? Kosztolányi stawia pytania, jakie stawia współczesny człowiek, ale nie człowiek rozczarowany, tylko ktoś, kto z godnością żyje w cieniu śmierci, próbując zrozumieć, kim jest.

Wiosną 1923 roku Kosztolányi zaczyna pisaćPtaszynę.To klasycznie środkowoeuropejski czas – akurat znowu nic z tego, co do tej pory obowiązywało, nie obowiązuje, Szabadka należy już do innego kraju, nasz ojciec i matka też należą do innego kraju, właśnie uczą się serbskiego, wszystko jest obce, widzimy, jak znika nam sprzed oczu nasza własna przeszłość. Kosztolányi spogląda wstecz, zapuszcza wzrok w świat, który dobrze znał, w którym poruszał się jak po domu, lecz nie odczuwa nostalgii. Wie, jak ta historia się skończy, sam tkwi w czymś, czego nie ma.

Czas powieści, rok 1899, to chwila wiecznego teraz, chwila faustowska: w mikroskali, w skali peryferyjnej. Dzięki Musilowi znamy centrum tego świata, dzięki Kosztolányiemu zaś jego obrzeża. Jesteśmy na krańcu Kakanii. To ten sam świat.

Lecz Kosztolányiemu jako prozaikowi bliżej do Czechowa niż do Musila. Z uwagą i pokorą pochyla się nad rzeczami banalnymi, nad drobiazgami. W jego prozie dramat egzystencjalny wyłania się z błahych gestów, ze skrzywienia ust, machnięcia ręką, ze światła lampy i z brzydoty. Pajęczyna, która oplata minę.

Brzydota Ptaszyny to nie symbol, lecz nienazwany niepokój, o którym wolelibyśmy zapomnieć, odegnać go, lecz nie możemy, zawsze wraca, zawsze jest z nami, towarzyszy nam nieubłaganie, jak córka ojcu. Szpetota Ptaszyny, jej rozlazła tusza, tępota, agresywna dobroć – to my; to nasze życie – takie drętwe, obliczalne, takie bezosobowe, takie węgierskie. Ptaszyna jest wieczna. Nie ma przed nią ucieczki. „Nasz ptaszek zawsze przyfrunie do domu”.

Proza Kosztolányiego jest cicha i ostra, dzisiaj książki bywają bardziej zgiełkliwe (i chyba bardziej rozmyte).

III

Starszy brat

Już w szkole słyszeliśmy wiele złego o tym Kosztolányim i jego przyjacielu Babitsu. (Od którego z czasem trochę się oddalił, ale naprawdę tylko trochę, malutko, tragicznie mało, jak to się zwykle dzieje, kiedy człowiek przekroczy czterdziestkę i zaczyna być coraz bardziej przywiązany do samego siebie, do własnej natury…). Wtedy, rzecz jasna, było to już tylko kręcenie nosem w porównaniu z tym, jak traktowano literaturę w czasach Rákosiego i Stalina, bo w latach pięćdziesiątych NAPRAWDĘ ryzykowało się życie, będąc otwarcie uczniem Babitsa czy wielbicielem Kosztolányiego. I nie ma w tym cienia przesady, bo weźmy tylko los „Újholdu”, czasopisma pokolenia startującego tuż po wojnie (Pilinszky, Ágnes Nemes Nagy, Mándy), które po siedmiu numerach, w roku 1948, zostało zamknięte przez cenzurę, a na życiu jego autorów dramatycznym piętnem odcisnęło się ich zaangażowanie w ideały literackie, którym hołdował Babits. Proszę sobie tylko wyobrazić, że angielska policja zaczyna węszyć w sprawie wpływu, jaki wywiera na innych T.S. Eliot… Czy panu rzeczywiście podoba się ten wers?These fragments I have shored against my ruines…Tak, proszę pana. Na szubienicę z nim! Wkrótce my też nie będziemy już rozumieli takich zdań. Dla nas Kosztolányi był przykładem i niezbitym dowodem, że istnieje jakaś inna literatura, nie tylko oficjalna, a nawet, że to właśnie jest prawdziwa literatura. Stał się więc Kosztolányi dla młodych niczym drogowskaz, niczym dział wodny. (W nawiasie zaznaczę, że to na długo uczyniło z nas głuchych na konflikt Babitsa z Kosztolányim, choć to był prawdziwy literacki dramat – z jednej strony trudny i głęboki Babits, z drugiej lekki i barwny Kosztolányi, dwa rodzaje powagi.)

Klasyk, który jest blisko, wręcz na wyciągnięcie ręki, obowiązkowa lektura, o której wszak oficjalnie mówi się z lekceważeniem – cóż mogło uczniów bardziej pociągac? Oto wkracza między nas ktoś z pokolenia dziadków, z szelmowskim uśmiechem, niczym starszy brat. Nasz starszy brat Kosztolányi.

Na wielu fotografiach widzimy go w muszce. Muszka na Węgrzech długo uchodziła za burżuazyjny przeżytek, w gruncie rzeczy była zakazana, dzisiejsze zaś nowobogackie muszki zwisają na szyi jak skarpetka.

Dla nas Anglia to sama tradycja, uosobienie tradycji. Z oddali wydaje nam się taka piękna. Bardzo jej zazdrościmy owego bezpiecznego mijania czasu, bo u nas czas albo nie istnieje – za dyktatury zastygł, żyliśmy w szarej wieczności – albo tak szybko się zmienia, że wręcz nie warto się przyzwyczajać, bo zaraz zacznie się nowa era. Angielski dowcip, który nam się nigdy nie znudzi, to (proszę wybaczyć) dowcip o trawniku. Dlaczego w Anglii trawniki są takie piękne? Odpowiedź: bo się je strzyże i podlewa. Och, tylko tyle?Yes, sir,tylko tyle, strzyże się i podlewa, od czterystu lat.

No cóż, tylko tyle, muszka Kosztolányiego jest dla nas taką noszoną już czterysta lat muszką.

PÉTER ESTERHÁZY

(przełożyła Elżbieta Cygielska)

Dezső Kosztolányi

Ptaszyna

ROZDZIAŁ I

Czytelnik poznaje dwoje starszych ludzi, ubóstwianą przez nich córkę i dowiaduje się o pewnym niezwykłym wyjeździe na wieś

W stołowym pokoju na kanapie leżały bezładnie porozrzucane kawałki kolorowego szpagatu, resztki konopnego sznurka, strzępy papierów i rozdarty numer miejscowej gazety z wydrukowanym tłustymi czcionkami tytułem: „Sárszegi Közlöny 1899 rok”.

Wiszący koło lustra ścienny kalendarz, oświetlony jasnymi promieniami słońca, wskazywał dzień i miesiąc: piątek, i września.

Wahadłowy zegar zaś, który tkwiąc w bogato rzeźbionej, drewnianej szafeczce, mosiężnymi wskazówkami ciął na drobne kawałki niekończący się na pozór dzień, pokazywał godzinę: była dwunasta trzydzieści.

Ojciec i matka, mocując się z wytartą brązową walizką, pakowali rzeczy. Wreszcie, wcisnąwszy do kieszeni walizki gęsty grzebień, związali ją paskami i postawili na podłodze.

Stała gotowa do drogi, wypchana po brzegi najróżniejszymi fatałaszkami, wydęta monstrualnie jak kotka, która lada dzień wyda na świat dziewięcioro kociąt.

Potem do stojącego na stole podróżnego koszyka włożyli jeszcze ostatnie rzeczy, skrupulatnie przygotowane przez córkę: koronkowe majtki, bluzkę, bambosze i haczyk do zapinania butów.

– A szczotka do zębów? – spytał ojciec.

– No właśnie, szczotka do zębów – przytaknęła matka. – W końcu wszyscy o niej zapomnimy.

Kiwając głową, wyszła na korytarz, skręciła do pokoju córki i z emaliowanej umywalki zabrała szczoteczkę do zębów.

Ojciec jeszcze dokładniej poutykał zapakowane rzeczy i czule je pogłaskał, by dobrze do siebie przylegały.

Starszy brat jego żony, Wojciech Bozsó, już niejednokrotnie zapraszał ich latem na odpoczynek do swoich włości w Tarkő.

Pośrodku niewielkiego, liczącego sto holdów6 folwarku, wśród rozpadających się budynków gospodarskich wznosił się trzypokojowy „dwór”. Vajkayowie szczególnie dobrze pamiętali nieco przestronniejszy od innych pokój gościnny o bielonych wapnem ścianach, na których wisiała broń myśliwska i rogi jelenie.

Wprawdzie od lat nie byli w Tarkő, lecz żona często wspominała „majątek” i płynący u stóp wzgórza, zarośnięty trzciną i sitowiem strumyk, na którym niegdyś w dzieciństwie puszczała papierowe łódki.

Ciągle jednak odkładali wyjazd.

W tym roku wszystkie listy przychodzące ze wsi kończyły się niezmiennie tym samym: „Przyjeżdżajcie, i to jak najprędzej”.

Wreszcie w maju zdecydowali, że odwiedzą braterstwo. Lato jednak, jak zwykle, minęło na sporządzaniu zapasów na zimę, smażeniu konfitur z czereśni i wiśni i zamykaniu słoików. Pod koniec sierpnia napisali, że znowu utknęli w domu, że niechętnie się ruszają, bo są już starzy, lecz w zamian za to przyślą na tydzień córkę. Ona także się napracowała, krótki wypoczynek dobrze jej zrobi.

Krewni bardzo się z tego ucieszyli.

Zaczęła się codzienna wymiana korespondencji. Najpierw wuj Wojciech i ciocia Etelka napisali do siostrzenicy, potem ona im odpowiedziała, następnie matka napisała do bratowej, a wreszcie ojciec do szwagra, prosząc go, by osobiście wyjechał po siostrzenicę na pociąg, gdyż folwark leży o trzy kwadranse drogi od stacji. Wszystko zostało uzgodnione.

Mimo to w ostatnich dniach między Sárszegiem a Tarkő zaczęły kursować telegramy precyzujące najdrobniejsze szczegóły. Wyjazdu już nie można było odwołać.

Matka przyniosła szczoteczkę do zębów. Ojciec troskliwie zapakował ją w jedwabny papier.

Jeszcze raz rozejrzeli się po pokoju i przekonawszy się, iż o niczym nie zapomnieli, opuścili przykrywę koszyka.

Zamek jednak nie chwytał, za każdym razem odskakiwał, więc ojciec przygniótł pokrywę swymi chudymi piersiami, aż mu żyły nabrzmiały na czole, i związali koszyk konopnym sznurkiem.

Tego dnia wszyscy troje wcześnie się obudzili i natychmiast zabrali się do pakowania; krążyli po mieszkaniu niebywale podnieceni. Nawet nie zjedli porządnie obiadu, ciągle bowiem coś im przeszkadzało.

Wreszcie byli gotowi.

Postawili koszyk na podłodze, tuż obok walizki. Na wybrukowanej cegłami dróżce, prowadzącej od chodnika ulicy Petőfiego aż do samej werandy w ogrodzie, zaterkotał wózek.

Kilkunastoletni dryblas z obojętną miną ułożył koszyk i walizkę na wózku, po czym pociągnął go w kierunku stacji.

Ojciec ubrany był w garnitur mysiego koloru, zupełnie takiego samego jak jego włosy. Był już mocno szpakowaty, wąsy miał przyprószone siwizną, a pod oczyma małe woreczki z pomarszczonej, zniszczonej, cienkiej niczym pergamin skóry.

Matka, jak zawsze miała na sobie czarną suknię. W jej włosach, które smarowała olejkiem orzechowym, tylko gdzieniegdzie jaśniały białe pasma, na twarzy prawie nie miała zmarszczek, jedynie przez czoło biegły dwie głębsze bruzdy.

Mimo to byli bardzo do siebie podobni. W oczach obojga rodziców drżał ten sam ognik przerażenia, ich cienkie, chrząstkowate nosy były tak samo spiczaste, a uszy jednakowo zaczerwienione.

W pewnej chwili oboje spojrzeli na ścienny zegar. Ojciec, by się upewnić, wyciągnął kieszonkowy zegarek, do którego miał większe zaufanie. Wyszli na werandę i zawołali w głąb ogrodu:

– Ptaszyno!

Koło klombu, na ławce pod dzikim kasztanem siedziała młoda kobieta. Robiła szydełkiem żółtą kordonkową serwetkę.

Z werandy widać było tylko czarne włosy dziewczyny, które – tak jak korona drzewa na ziemię – rzucały cień na jej policzki, zasłaniając trzy czwarte twarzy.

Nie od razu się poruszyła. Może nie usłyszała wołania.

Lubiła tu przesiadywać, ze spuszczoną głową, z oczyma wbitymi w robótkę, nie bacząc na zmęczenie, bo z wieloletniego doświadczenia wiedziała, że to zajęcie najbardziej jej odpowiada.

Zdarzało się, że słyszała jakiś hałas, lecz nie podnosiła wzroku. Niczym chory człowiek, narzuciła sobie żelazną dyscyplinę i opanowywała swoje odruchy.

– Ptaszyno! – dobiegło ją głośniejsze niż przedtem wołanie.

Po chwili jeszcze bardziej przybrało na sile:

– Ptaszyno!

Dziewczyna spojrzała w stronę werandy i na najwyższym stopniu zobaczyła rodziców. To oni dawno temu, kiedy jeszcze bardzo lubiła śpiewać, nazwali ją Ptaszyną. Od tego czasu przezwisko przylgnęło do niej i nosiła je jak wyrośnięte dziecięce ubranko.

Ptaszyna westchnęła głęboko – zawsze zresztą głęboko wzdychała – zwinęła kordonek, włożyła go do koszyczka i pospieszyła ku obrośniętej dzikim winem altance. „A więc trzeba jechać – pomyślała – niedługo odchodzi pociąg, już dziś będę spać u wujostwa w Tarkő”. Szła, chybocząc się na boki jak kaczka.

Rodzice z tkliwym uśmiechem śledzili jej kroki. Po chwili jednak, gdy spośród liści nagle wyłoniła się twarz córki, uśmiech na ich ustach nieco przybladł.

– Idziemy, kochanie – rzekł ojciec, patrząc w ziemię.

ROZDZIAŁ II

Ulicą Széchenyiego dochodzimy do stacji i jesteśmy świadkami odjazdu pociągu

Szli wysadzaną topolami ulicą Széchenyiego, jedyną asfaltową ulicą miasteczka, która prowadziła prosto do stacji. Tak jakby wybrali się na codzienny spacer: w środku Ptaszyna, po prawej stronie matka, a po lewej ojciec.

Matka mówiła o tym, że w ostatniej chwili włożyła do koszyka szczotkę do zębów, tłumaczyła, gdzie zapakowali poszczególne drobiazgi. Ojciec niósł wełniany koc w białe pasy i manierkę, którą napełnił na drogę dobrą wodą z domowej studni.

Akacjusz Vajkay nie odzywał się. Szedł w milczeniu, przyglądając się córce.

Na głowie miała olbrzymi kapelusz z niemodnymi już, ciemnozielonymi piórami, ubrana była w lekką sukienkę, a w ręku trzymała różową parasolkę, która chroniąc przed upałem, sączyła na twarz dziewczyny ostre światło.

Ptaszyna była dobrą córką, bardzo dobrą córką, jedyną radością w życiu ojca. Akacjusz zawsze to powtarzał, przypominał sobie i innym.

Wiedział, że biedaczka nie jest ładna; przez długi czas bardzo nad tym bolał. Z biegiem lat jednak coraz mniej to dostrzegał, prawdziwy obraz córki zatarł mu się, okrył mgiełką, ojciec przestał o tym myśleć i kochał ją bezgranicznie taką, jaka była.

Przed pięciu, więcej nawet, przed dziesięciu laty pożegnał się ze wszystkimi nadziejami i nawet mu do głowy nie przychodziło, że kiedykolwiek wyda ją za mąż. Natomiast gdy w życiu Ptaszyny następowała jakaś zmiana, gdy na przykład zaczynała inaczej się czesać, u schyłku jesieni wkładała zimowy płaszcz albo na wiosnę przywdziewała nowy strój, Akacjusz, dopóki się nie przyzwyczaił, był nieszczęśliwy.

Teraz także cierpiał. Współczuł Ptaszynie i wszelkimi siłami starał się tę swoją żałość jakoś złagodzić. Wpatrywał się w córkę z obraźliwą niemal uwagą: patrzał na jej niezwykłą, ni to tłustą, ni to chudą twarz, na mięsisty nos z szerokimi, końskimi chrapami, na męskie, surowe brwi i malutkie, wodniste oczka, trochę przypominające jego własne.

Nigdy nie był znawcą kobiet, ale wyjątkowo jasno zdawał sobie sprawę z tego, że jego córka jest brzydka. W tej chwili była nie tylko brzydka; zwiędnięta, przekwitła – prawdziwa stara panna.

Właśnie teraz, w tym różowym snopie światła, rzucanym przez parasolkę, w tym jakby scenicznym oświetleniu zobaczył to zupełnie wyraźnie. „Wygląda jak gąsienica pod krzakiem róży” – pomyślał.

Szedł tak u boku córki w swoim mysim garniturze, a gdy dotarli do placu Széchenyiego, będącego jedynym dużym placem, rynkiem i agorą miasteczka, podświadomie przyspieszył kroku, żeby nie iść obok niej.

Tu bowiem znajdował się ratusz, tu była kawiarnia „Pod Barossem”, gimnazjum ze zdartymi, wydeptanymi kamiennymi schodami i niewysoką drewnianą wieżyczką, na której co rano odzywał się dzwon, wzywający uczniów do szkoły, tu stała restauracja „Pod Węgierskim Królem”, a naprzeciwko gospoda „Pod Széchenyim” z teatrem imienia Kisfaludyego w jednym skrzydle, tu wreszcie po przekątnej otwierał się widok na jednopiętrowy, ozdobiony gipsowymi różami i złotym piorunochronem pałac, jeden z najładniejszych budynków w Sárszegu, będący siedzibą Klubu Panów. Trochę niżej usadowiły się sklepy: skład farb, dwa sklepy żelazne, księgarnia i papeteria Vajny, apteka oraz nowy, pięknie urządzony, duży magazyn galanteryjny Weisza i spółki. Pan Weisz stał właśnie w drzwiach sklepu, ćmiąc cygaro i wystawiając na słońce swą przypominającą arbuz łepetynę. Był w dobrym humorze. Wyjął cygaro z ust, ukłonił się i szerokim uśmiechem powitał Vajkayów.

Vajkayowie rzadko pokazywali się w mieście, przeto czuli się skrępowani każdym tego rodzaju wystąpieniem na forum publicznym i zainteresowaniem, jakie budzili.

Siedzący na tarasie kawiarni „Pod Széchenyim” i popijający południową kawkę goście podnieśli głowy znad gazet i popatrzyli na Ptaszynę. Wcale nie lekceważąco, lecz normalnie, tak jak zwykle. Z pewnego rodzaju życzliwą, bezbarwną sympatią, podszytą od wewnątrz purpurową radością z cudzego nieszczęścia.

Widząc to, Akacjusz porzucił trapiące go przykre myśli. Zwolnił kroku, poczekał na córkę i hardo stanął u jej boku, by zaakcentować, że te uczucia sympatii i radości z cudzego nieszczęścia przyjmuje także pod swoim adresem; jak zwykle, gdy chciał ukryć zakłopotanie i z dumnym czołem stanąć przeciw światu, który w jego dziecku widział przykry wybryk natury, uniósł nieco w górę lewe ramię.

Wreszcie doszli do stacji. Na torze sapała już podmiejska ciuchcia. Odezwał się dzwonek nawołujący do wsiadania.

Vajkayowie pospieszyli do pociągu, by znaleźć dobre miejsce w damskim przedziale. Ku ich wielkiemu przerażeniu wszystkie miejsca były zajęte.

Ptaszyna musiała odbyć uciążliwą wędrówkę po wagonach, aż wreszcie na końcu pociągu znalazła przedział drugiej klasy, w którym siedział tylko jakiś młodzieniec i stary, chudy duchowny katolicki. Nie mając lepszego miejsca, postanowiła tu zostać, więc ojciec wsiadł, by ułożyć bagaże.

Wniósł walizkę, położył koszyk na siatce, oddał córce wełniany koc w białe pasy i manierkę, by nie musiała w drodze pić jakiejś niepewnej wody, opuścił firankę, by do przedziału nie wpadały promienie rozpalonego słońca, wreszcie usiadł, by wypróbować sprężyny. Następnie pożegnał się, całując Ptaszynę w oba policzki.