Przygody Kanoniera Dolasa - Kazimierz Sławiński - ebook

Przygody Kanoniera Dolasa ebook

Kazimierz Sławiński

4,3
21,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

To na podstawie tej właśnie książki nakręcono jedną z najlepszych komedii w historii kina polskiego! Oto przygody jednego z najbardziej pechowych żołnierzy II wojny światowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 303

Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




STRONA REDAKCYJNA redakcyjna

KAZIMIERZ SŁAWIŃSKI

Przygody Kanoniera Dolasa

Warszawa 2012

ISBN 978-83-63764-17-3

Copyright © Spadkobiercy Kazimierza Sławińskiego

Copyright © for this edition by AGOY.PL

AGOY.PL Piotr Cholewiński

www.agoy.pl

Wszelkie

Przedmowa

Przedmowa

W roku 1932 ukończyłem gimnazjum starego typu w Gnieźnie, mieście pretendującym do miana pierwszej stolicy Polski. Gimnazjum to nosiło godne tych aspiracji imię Bolesława Chrobrego i dzieliło się na klasyczne i matematyczno-przyrodnicze.

Poszedłem do wojska, gdyż skończyłem 18 lat, i zgodnie z obowiązującymi wówczas przepisami miałem prawo wyboru broni. Wybrałem, jak nakazywała tradycja, artylerię, do kawalerii zgłaszali się bowiem gimnazjaliści z kierunku klasycznego. Niebawem otrzymałem powołanie do Szkoły Podchorążych Rezerwy we Włodzimierzu Wołyńskim. Stawiłem się tam 15 sierpnia 1932 roku wraz z grupą moich kolegów szkolnych. Od stacji kolejowej do szkoły prowadziła ulica wybrukowana „kocimi łbami”, a wzdłuż niej biegły drewniane chodniki. Była to dla nas egzotyka nie oglądana w Wielkopolsce.

Otrzymałem przydział do 18 baterii. Wśród starszych rekrutów znajdował się doktor historii sztuki, wysoki, lekko garbiący się, wiecznie gubiący okulary w złotej oprawce. Zwracał na siebie uwagę absolutną obojętnością wobec wszystkiego, co go otaczało. Gdy po wojnie, będąc architektem spróbowałem pisania, właśnie ten rekrut-historyk sztuki stał się pierwowzorem Adolfa Dolasa, któremu kazałem przeżywać przeróżne perypetie. Nie były one całkowitą fikcją literacką, ale prawdziwymi przygodami kilku innych osób, „zapożyczonymi” dla mego bohatera. W sumie Dolas istniał w mojej fantazji, lecz przygody jego były autentyczne. Niech mi czytelnicy darują tę nieścisłość.

Autor

Rozdział I -w którym poznaję dra Adolfa Dolasa

Rozdział I

w którym poznaję dra Adolfa Dolasa

Jesienią 1947 roku pracowałem w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Pewnego dnia wezwał mnie szef.

– Kolego – oświadczył z miejsca – musicie koniecznie pojechać do Łyczkowic Śląskich i osobiście zapoznać się ze sprawą Dolasa. Oto akta tej sprawy. Przejrzyjcie i powiedzcie, co o ’tym sądzicie.

„Sprawa Dolasa” była znana w całym resorcie. W małej dolnośląskiej mieścinie działał niejaki Adolf Dolas, doktor historii sztuki. Z raportów i doniesień władz terenowych oraz różnych organizacji wynikało, że Dolas nigdzie nie pracuje i zająwszy willę po autochtonie śląskim trudni się szabrem i nielegalnym handlem. Co innego mówiło pismo prokuratora powiatowego, który umorzył śledztwo przeciwko Dolasowi z braku dowodów winy, zaświadczenie o moralności wydane przez MO i wreszcie zaświadczenie władz wojskowych, stwierdzające, że ob. Dolas jest zdemobilizowanym oficerem II Armii Wojska Polskiego.

Sam natomiast Dolas, załączając odpisy dyplomów, zwracał się do różnych władz terenowych z prośbą o zorganizowanie w Łyczkowicach Śląskich muzeum. Prośbę swą Dolas motywował dużą ilością odnalezionych w Łyczkowicach i okolicy niezwykle wartościowych dzieł sztuki. Istotnie, załączony sp. przedstawiał się imponująco.

Władze terenowe, zajęte w tym czasie dziesiątkami innych ważnych spraw, albo nie odpowiadały na petycje Dolasa, albo zbywały je stwierdzeniem „na razie nie czas na zabezpieczanie starożytności”. Wreszcie sprawa trafiła do ministerstwa. Akta sprawy Dolasa opuściły wytworny i elegancki gabinet ministra z adnotacją: „Dyr. B. – zapoznać się i zreferować”. Z mniej eleganckiego gabinetu dyrektora B. powędrowały z kolei do naczelnika Z., z uwagą: „Naczelnik Z. – zreferować”. A naczelnik Z. przekazał je mnie. Siedziałem w dużym pokoju pod oknem. Nikt mi nie podlegał, nie pozostawało więc nic innego, jak zapoznać się z aktami sprawy Dolasa i pojechać do Łyczkowic.

Z trudem odnalazłem na mapie Łyczkowice Śląskie i przy pomocy sporego sztabu pracowników „Orbisu” ustaliłem trasę. Nie było to takie proste. Po drodze miałem sześć przesiadek, a rozkład był tak ułożony, że gdy przyjechałem do stacji A, aby tam się przesiąść na pociąg do stacji B, to pociąg ten odchodził piętnaście minut wcześniej, a na następny trzeba było czekać dwie lub trzy godziny. Na szczęście pociągi się spóźniały, tak że praktycznie czekałem przeważnie nie dłużej niż półtorej godziny. Warunki podróży nie były wygodne. Pociągi składały się z wagonów towarowych i osobowych trzeciej klasy. Wagony towarowe „honorowano” (tak się wyrażali kolejarze) jako trzecią klasę, a trzecią jako drugą.

Ponieważ mego biletu trzeciej klasy nie chciano „honorować” jako biletu klasy drugiej, jechałem przeważnie wagonami towarowymi. Drugiego dnia podróży dobrnąłem, do Łyczkowic Śląskich. Była to nieduża mieścina położona w pagórkowatej okolicy. Nie stanowiła ważnego obiektu strategicznego, nie została więc zniszczona w czasie działań wojennych.

Po wyjściu z dworca zapytałem o ulicę Le Ronda, przy której mieszkał dr Dolas. Nikt jednakże nie wiedział, gdzie jest taka ulica. Zebrała się spora grupka miejscowych obywateli, zastanawiając się, gdzie może być ulica Le Ronda.

– Przyjechałem z Warszawy, nie znam Łyczkowic – wyjaśniłem.

– A może przyjechał pan do Dolasa, co handluje garnkami? – zapytał jakiś wyrostek.

– Tak – odpowiedziałem.

– To mów pan od razu. Dolasa wszyscy znają.

Na przewodnika zgłosił się starszy pan, jak się później okazało – emerytowany kolejarz.

– Zaraz po wyzwoleniu jedną z ulic nazwano imieniem Le Ronda. Pan wie, to był francuski generał, przewodniczący komisji nadzorującej plebiscyt na Śląsku, wielki przyjaciel Polaków. Po roku ktoś w Radzie Miejskiej zaczął się zastanawiać, co robił generał Le Ronde w czasie okupacji. A może służył Petainowi? Przemianowano więc ulicę Le Ronda na Bulwar Osóbki-Morawskiego. Gdy Osóbka-Morawski przestał pełnić godność premiera, ulicę przemianowano na Aleję Socjalistycznej Brygady Pracy imienia Zofii Kurek-Kociokiewicz.

Kim była Zofia Kurek-Kociokiewicz, nie dowiedziałem się. Zatrzymaliśmy się bowiem przed sporą willą stojącą w ogrodzie, a mój przewodnik oznajmił:

– Jesteśmy na miejscu. Tu mieszka pan Dolas.

Gospodarza spotkałem w hallu zastawionym antycznymi meblami, porcelanowymi wazami, rzeźbami z drzewa i marmuru, prostymi ludowymi ławami, skrzyniami i zydlami. Jednym słowem – muzeum. Podobnie wyglądał sąsiedni pokój. W trzecim natomiast stały ordynarne gipsowe figurki, zwykłe fajansowe miski, półmiski, talerze, a pod ścianami typowe niemieckie, ohydne oleodruki. Trochę mnie to zaszokowało. Gospodarz zaprowadził mnie do gustownie i ze smakiem urządzonego gabinetu, kontrastującego wyraźnie z poprzednim pomieszczeniem. Przyglądałem się uważnie obrazom o niewątpliwej wartości artystycznej, pięknym stylowym meblom, kilku drewnianym rzeźbom, pamiętającym chyba epokę gotyku.

Tymczasem mój gospodarz mówił. Mówił miłym, nieco matowym głosem, poprawiając co chwila charakterystycznymi ruchem okulary w złotej oprawie.

– Jakże się cieszę, że przyjechał nareszcie inspektor z Ministerstwa Kultury. Nareszcie ktoś zainteresuje się moją sprawą. Naturalnie w sposób obiektywny. Opowiedział mi, jak po zakończeniu wojny znalazł się tu, na Śląsku.

– Nie było to przypadkowe – mówił. – W czasie wojny pełniłem funkcję tłumacza w jednej z naszych dywizji zdobywających Berlin. Kiedyś przesłuchiwałem jednego z jeńców. Nazywał się Bomba, był Ślązakiem, zmobilizowanym w ostatniej fazie wojny. Za niemieckich czasów pracował w Łyczkowicach u właściciela miejscowego browaru, jako kustosz prywatnego muzeum. Hitlerowiec był bowiem estetą i zbieraczem dzieł sztuki. W czasie wojny przesłano mu na przechowanie część dzieł sztuki zrabowanych w Polsce. Gdy zjawiłem się tu zaraz po demobilizacji, zająłem tę willę stanowiącą własność Bomby. Część cennych zbiorów została w bezmyślny sposób zniszczona, część po prostu rozszabrowana. Pan wie, jak to było po zakończeniu wojny. Na Ziemie Odzyskane ciągnęło mnóstwo różnych niebieskich ptaków. Polskie władze były dopiero w stadium organizacji. Na głowie miały tysiące przeróżnych spraw i problemów. Zacząłem w terenie szukać zaginionych dzieł sztuki. Czyniłem to przeważnie na własną rękę. Po pewnym czasie zjawił się tu wypuszczony z niewoli Bomba. Bez wahania zrzekł się swej willi i wspólnie zabraliśmy się do pracy nad zabezpieczeniem tego, co zostało. W terenie wynajdywaliśmy bezcenne przedmioty, stanowiące ongiś nie tylko własność hitlerowskiego piwowara, ale i byłych właścicieli okolicznych majątków. Znajdowaliśmy zabytki sztuki ludowej. Zaczęły się przeróżne pierepałki. Miejscowi osadnicy nie znając się na wartości tych przedmiotów, nie chcieli ich oddawać. Należało z nimi prowadzić handel wymienny. Na przykład portret tego rycerza z osiemnastego wieku kupiłem za dwa obrazy jeleni na rykowisku, tę oto wspaniałą sewrską wazę, która uroczemu skądinąd wilniakowi służyła do karmienia gęsi, zdobyłem za trzy fajansowe półmiski. Moja działalność stała się dla wielu ludzi solą w oku. Zaczęto pisać na prawo i lewo donosy, że zająłem bezprawnie poniemiecką willę, że wyrzuciłem stąd pana Bombę, że szabruję i handluję. Z kolei ja pisałem petycje do władz. Wyniki tej korespondencji zapewne pan zna. Zwracałem się do konserwatora zabytków we Wrocławiu. Ucieszył się, że historyk sztuki opiekuje się dziełami sztuki w Łyczkowicach. Na razie nie mogę pomóc – mówił – mam tysiące, dosłownie tysiące obiektów, którymi muszę zająć się osobiście. A brak mi ludzi, środków transportowych, pieniędzy, jednym słowem wszystkiego. Niech się pan opiekuje i ratuje, co się da. Zwróciłem się więc do ministra Kultury i Sztuki.

Dalsze losy petycji drą Dolasa były mi znane. Zaczął mnie oprowadzać po willi. Dosłownie od piwnic po strych była zawalona muzealnymi zabytkami. Wspaniały zbiór, naprawdę godny Muzeum Ziemi Łyczkowicklej. Gospodarz spojrzał na zegarek. Dochodziła godzina trzecia po południu.

– Zaparzę kawę. Za dwie godziny wróci z pracy żona i przygotuje nam kolację. Ma pan czas. Przed północą i tak pan stąd nie wyjedzie.

Zostawił mnie w gabinecie samego. Przyglądałem się uważnie postaci wychodzącego gospodarza. Był to mężczyzna na oko lat około trzydziestu. Dobrze i silnie zbudowany, lecz lekko przygarbiony, o sylwetce i sposobie bycia raczej intelektualisty niż wojskowego. Nosił jednak stary wojskowy mundur bez dystynkcji, lewą pierś ozdabiał Krzyż Walecznych.

„Za co on otrzymał ten krzyż? – rozmyślałem. – Był tłumaczem w sztabie. Pewnie tam się wystarał o odznaczenie. W sztabach bywa różnie”.

Gdy wrócił i postawił na stoliku dwie filiżanki mocnej kawy, wyczuł na sobie mój pytający wzrok.

– Interesuje pana mój Krzyż. Niezbyt do mnie pasuje. To bardzo długa i pouczająca historia. Jeśli pan chce, mogę ją opowiedzieć.

– Bardzo proszę, mam przecież czas.

– Dobrze. Muszę zacząć od początku. Urodziłem się w Katowicach. Mój ojciec był adwokatem...

Rozdział II -w którym Adolf Dolas zostaje powołany do wojska

Rozdział II

w którym Adolf Dolas zostaje powołany do wojska

Każdy bohater musi się urodzić. Urodził się więc i nasz. Po urodzeniu następuje okres dzieciństwa, w czasie którego dziecko w oczach matki jest cudowne. Potem idzie do szkoły i naturalnie źle się uczy. Przynajmniej gorzej od swego ojca. W okresie wczesnej młodości występują pierwsze zawodowe zainteresowania. Jeden chłopiec chce zostać maszynistą wąskotorowego parowozu, inny góralem lub profesorem. Tym ostatnim chciał właśnie koniecznie zostać Dolas. W tym czasie zaczynają się też pojawiać pierwsze tzw. hobby. Jeden kopie z pasją piłkę, inny ugania się po świecie rowerem. Nasz bohater w tym czasie zaczął marzyć o podróżach. Jednakże aby podróżować, należy znać języki. Gdy zdał maturę, z miejsca wstąpił na Wydział Historii Sztuki Uniwersytetu Jagiellońskiego, ucząc się jednocześnie języków obcych.

Gdy jego rówieśnicy zastanawiali się nad tematem pracy magisterskiej, Dolas kończył pracę doktorską. Miał już za sobą kilka zagranicznych podróży. Znał świetnie niemiecki, angielski i francuski, uczył się włoskiego i hiszpańskiego. Marzył o podróży do Włoch i Hiszpanii. Nade wszystko nęcił go jednak Daleki Wschód.

Plany te musiał jednak odłożyć ad acta. Komisja lekarska uznała go za zdolnego do służby wojskowej. Nic zresztą dziwnego, chłop, był zdrów, rosły, wprawdzie miał słaby wzrok, ale to nikomu nie przeszkadza polec w obronie Ojczyzny. Ojczyzna więc upomniała się pewnego sierpniowego słonecznego popołudnia 1938 roku o swego wiernego syna. Doktor Dolas otrzymał wezwanie do odbycia służby wojskowej, którą mu parokrotnie odraczano.

Dolasowi-intelektualiście było zupełnie obojętne, czy zostanie ułanem, huzarem czy też marynarzem łodzi podwodnej. Z wezwania wynikało, że zostanie artylerzystą, miał się bowiem zameldować w Szkole Podchorążych Rezerwy Artylerii.

Gdy młody doktor podzielił się tą nowiną ze swoim rodzicielem, ten pokiwał głową, popatrzył w niebieskie wiecznie zamyślone oczy syna i stwierdził:

– Wiem, synu, że wojsko jest nie dla ciebie. Ale cóż robić? Odbędziesz służbę wojskową i wrócisz do pracy naukowej. Staraj się uczciwie wykonywać swe obowiązki i być dobrym żołnierzem. Czasy są niepewne – dodał po chwili, mając na myśli sąsiadów spoza bliskiej granicy.

Tu Dolas-senior powinien nieznacznie otrzeć łzę z oka, podejść do mahoniowego biurka, wyjąć z szuflady pamiątkę po dziadku, co to brał udział w powstaniu i wręczyć ją synowi. Następnie wyjść na ganek modrzewiowego dworku, ucałować syna, przeżegnać znakiem krzyża i stać, aż pierworodny zniknie na zakręcie drogi wysadzanej lipami. Było to jednak niemożliwe. Papa Dolas nie brał udziału w żadnym powstaniu, a działalność bojowa Dolasa-ojca ograniczała się do dyskretnego opuszczenia w roku 1915 szeregów armii Wilhelma i spędzenia resztek dni wojennej zawieruchy na prowansalskiej farmie.

Gdy nadszedł więc dzień zameldowania się w szkole, Dolas pożegnał się z rodzicielem, ujął w rękę walizeczkę i pojechał tramwajem na stację kolejową.

Po długiej i męczącej podróży kandydat na artylerzystę stanął przed bramą pomalowaną w biało-czerwone pasy i ozdobioną napisem: Szkoła Podchorążych Rezerwy Artylerii.

Wartownik z karabinem sprawdzał karty powołania, kierując przybyłych do oficera służbowego.

Szkoła miała opinię twardej, takiej, gdzie to zdrowo dają w kuper, ale za to z najgorszej ofermy potrafią zrobić gwardzistę.

O tym wszystkim Dolas wiedział od kolegów mających za sobą odbytą służbę wojskową oraz od dorożkarza wiozącego go rozklekotanym wehikułem z dworca kolejowego.

– A najgorsza to jest bateria kapitana Lasockiego. Żeby się tam tylko pan podchorąży nie dostał – ostrzegał dryndziarz.

Dolas otrzymał naturalnie przydział do baterii kapitana Lasockiego. Specjalnie się tym nie przejął.

„Dziewięć miesięcy jakoś tu wytrzymam – rozmyślał. – Potem dwa miesiące w pułku i jesienią 1939 roku wrócę do cywila. Będę musiał pomyśleć o wyjeździe do Włoch”.

Tak to sobie rozmyślając nasz wojak znalazł się w rejonie baterii kapitana Lasockiego. Podoficer gospodarczy, plutonowy Gorzko, obdarował go stosem niezbędnych sort mundurowych i przydzielił łóżko, na którym miał od tego dnia sypiać.

Dolas przedstawił się sąsiadowi z lewej strony, młodemu, uroczemu blondynkowi, a potem sąsiadowi z prawej, potężnemu, świetnie zbudowanemu, czarnemu dryblasowi.

– Lanckoroński jestem – usłyszał.

Dolas patrzył z zazdrością na osobnika noszącego historyczne nazwisko. „Ten będzie się czuł w mundurze jak ryba w wodzie”.

– Tu panuje zwyczaj mówienia sobie per ty – wywodził Lanckoroński, wkładając drelichową bluzę mundurową – szanujmy więc tradycję. Jak tobie na imię?

– Adolf.

– Dość dziwne imię. Ale ja mam jeszcze dziwniejsze: Izaak. Pewnie sądzisz, że jestem potomkiem wielkich Lanckorońskich? Nieprawda. Mój pradziadek był pachciarzem u Sanguszków. Któryś z Sanguszków, pokłóciwszy sic z Lanckorońskim, zrobił mu na złość, nazywając starego Żyda Lanckorońskim. W moich papierach figuruje więc wyznanie mojżeszowe. Nie wróży mi to tutaj nic dobrego. Na pewno nasi dowódcy nie potrafią sobie wyobrazić hetmana Lanckorońskiego wyznania mojżeszowego.

Dolasa nie interesowało, czy Izaak Lanckoroński jest czy nie jest skoligacony z wielkimi Lanckorońskimi, jak również, czy jest on wyznania mojżeszowego, czy też mahometańskiego. Zaprzyjaźnił się z nim, przekonawszy się, że jest to inteligentny człowiek. Obaj mieli jednakowy pogląd na służbę wojskową. Uważali, że jest ona obowiązkiem każdego mężczyzny, że przybywszy tu muszą posiąść pewien niezbędny zapas wiedzy wojskowej.

Dlaczego jednak pobieranie tej wiedzy ma się odbywać wśród wrzasków, wymyślań i tak zwanego „cukania”? Dlaczego pojedyncza słomka, która wypadła z siennika, musi być koniecznie furą gnoju, wynoszoną uroczyście w nocy na kocu przez cały działon?

Tymczasem szef baterii, starszy ogniomistrz Kaczmarczyk, chodząc pomiędzy działonami, wypowiadał parę razy dziennie swoje credo:

– U mnie w baterii to grunt porządek i dyscyplina. Wy jesteśta zamazane rekruty, ale ja z was zrobię żołnierzy, jakem podoficer spod Werduna. I nie próbujta mi się tu stawiać, bo takiemu nogi wrosną w tyłek.

„Wodza” baterii., mocno już podtatusiałego kapitana Lasockiego, zobaczyli dopiero po paru dniach, gdy już jako tako potrafili stać w dwuszeregu.

Kapitan, odebrawszy raport, przeszedł przed frontem baterii i zatrzymawszy się przemawiał ze śpiewnym, wschodnim akcentem:

– Tak wy tu przyszli, aby zostać żołnierzami. I znaczy się, kto mi będzie brykał i nie będzie się uczył – to ja tego strzelę w kuper i won ze szkoły.

Po tych przemówieniach oficerowie i podoficerowie zabrali się do robienia v z kupy niesfornych cywili – wojska, ba! można powiedzieć gwardii. I to od wczesnego świtu. Natychmiast po pobudce pędzili do umywalni, a potem na gimnastykę. Zaczynało się od marszu ze śpiewem:

Marszałek Smigły-Rydz,

Nasz drogi, dzielny Wódz,

Gdy każe, pójdziem z nim

Najeźdźców tłuc!

Nikt nam nie zrobi nic,

Nikt nam nie weźmie nic,

Bo z nami Śmigły, Śmigły, Śmigły-Rydz!

Po śniadaniu gnali na wykłady lub ćwiczenia. Tu w całej rozciągłości i krasie wychodziły na światło dzienne antywojskowe talenty rekruta Dolasa. Podczas jazdy konnej spadał na ziemię, gubił okulary, garbił się w siodle, zyskując wśród instruktorów miano „biskupa na nocniku”. Na działoczynach zapominał o kolejnych czynnościach, przewracał się o łoże, no i naturalnie zawsze miał najgorzej zasłane łóżko. Zacinał jednak z pasją zęby, powtarzając parę razy dziennie:

– Muszę się starać. Muszę być dobrym żołnierzem. Muszę. Dotrwał do przysięgi. Został kanonierem z cenzusem i doczekał się wielkiego dnia. Na wieczornym apelu ukazał się dowódca baterii.

– Tak znaczy się – zaczął – pierwszy okres szkolenia mamy za sobą. Tak ja was wszystkich podał do awansu na bombardierów. Tak ja wiem, że nie wszystkim się on należał. No, tak ja myślę, że ten awans będzie podnietą do dalszej pracy dla tych, którym się nie należał.

Tu spojrzał wymownie w stronę prawego skrzydła, gdzie stała „bateryjna oferma”, kanonier Dolas, i ten „parszywy Żydek” – kanonier Lanckoroński. Potem wódz przeszedł przed szeregami sprężonymi na baczność i niedbale zasalutowawszy zniknął w korytarzu. Szef podał komendę:

– Rozejść się!

Do godziny dziewiątej mieli wolny czas. Można się było uczyć, pójść na piwo do kantyny lub oddawać się uciechom życia towarzyskiego. To ostatnie koncentrowało się w trzech miejscach: w świetlicy, w tak zwanym kąciku za szafami i w latrynie. W świetlicy – małym, ciasnym pokoiku, było zawsze ciemno i duszno od dymu papierosowego. W kąciku za szafami urzędowali zazwyczaj amatorzy ruletki, wykorzystując do tego celu karabin maszynowy Hotchkiss, posiadający tę właściwość, że obracał się wokoło swojej osi pionowej. Gracze wpłacali krupierowi stawkę, ten obracał karabinem i na kogo wskazał wylot lufy, ten inkasował bank. Było to naturalnie zabronione i tępione przez podoficerów. Ani Lanckoroński ani Dolas nie interesowali się kącikiem, hazard nie leżał bowiem w ich naturze.

– Jeżeli nie można grać, to nie ruszajmy karabinu – tłumaczył Lanckoroński. – Jeszcze się strefni i nie będzie strzelał na wojnie.

Pomimo więc nawoływań krupiera, że dziś” wielka gra po pięćdziesiąt groszy, udali się do latryny. Pod ścianą znajdowało się coś w rodzaju długiej ławy z licznymi otworami, pośrodku stał piecyk. Było tu zawsze ciepło, przytulnie i można było uciąć pogawędkę. Obok, przegrodzona przepierzeniem, znajdowała się ubikacja dla podoficerów i oficerów. Na ścianie wisiała potężna rolka papieru toaletowego. Ta piękna ozdoba latryny stanowiła dumę lekarza, kapitana, z pochodzenia Niemca, uważającego, iż najlepszym sposobem utrzymania właściwego stanu sanitarnego szkoły jest używanie papieru toaletowego. Wydał więc zarządzenie, że w każdej latrynie ma być papier toaletowy i skrupulatnie tego przestrzegał. Ponieważ z drugiej strony bateria nie posiadała kredytów na zakup papieru, szef nabył za własne pieniądze jedną rolkę, zapowiadając przy wieczornym apelu:

– Żeby tylko nikt nie śmiał używać tego papieru. Macie po to gazety. Odpowiedzialnym za przestrzeganie zarządzenia został plutonowy Gorzko. Niestety,

dorywcze wizytacje latryny nie dawały rezultatu i papier z rolki ginął w tajemniczy sposób. Plutonowy wywiercił w przepierzeniu otwór i siedząc w ubikacji dla podoficerów prowadził obserwacje. Z tej kombinacji obie strony miały wyraźne korzyści. Plutonowemu nie ginął papier, a hazardziści spokojnie grywali za szafami. Gdy Dolas z Lanckorońskim przybyli do latryny – plutonowy tkwił już na posterunku. Lanckorońskiemu przypomniała się dyskusja na temat teorii ewolucji, toczona w swoim czasie na łamach jakiegoś pisma katolickiego we

Włoszech. Powtórzył ją Dolasowi, ten coś dodał od siebie i nagle usłyszeli trzask zamykanych drzwi w podoficerskiej ubikacji. Jako kanonierzy po przysiędze wiedzieli, że na tematy wojskowe nie wolno rozmawiać w miejscach publicznych, tu jednak nie było miejsce publiczne, a poza tym teoria ewolucji nie jest tematem wojskowym. Rozmawiali więc dalej. Tymczasem plutonowy wpadłszy do kancelarii, zameldował:

– Panie starszy ogniomistrzu, melduję posłusznie, że Dolas i Lackoroński to komuniści.

– Skąd o tym wiecie, plutonowy?

– Podsłuchałem rozmowę w latrynie. Mówili, że nie ma Boga, a człowiek pochodzi od małpy.

– Jak to mam rozumieć? To ja też pochodzę od małpy?

– Tak jest, panie starszy ogniomistrzu.

– Plutonowy, wypraszam sobie. Zawołać tych dwóch. Gorzko kłusem pobiegł do latryny i przerwawszy posiedzenie Dolasowi i Lanckorońskiemu, zabrał ich do kancelarii.

Wy podobno twierdzicie, że człowiek pochodzi od małpy? – zapytał szef.

– Niezupełnie, panie szefie. A poza tym to nie my twierdzimy.

– A kto?

– Darwin.

– Darwin? Ach tak, pamiętam takiego. Był w naszym dywizjonie. Abram Darwin ze Złoczowa. Ale poszedł tam, gdzie idą wszyscy Żydzi i komuniści – do pułku. No, ale jak wy znacie Darwina, to ja wam dam taką szkołę, że wam się żyć odechce, będziecie jeszcze żałować, że was tato spłodził.

Tak to Dolas z Lackorońskim zaczęli cierpieć za popełnione czy też nie popełnionie winy Abrama Darwina ze Złoczowa.

Nazajutrz rano ogniomistrz Kaczmarczyk zameldował o incydencie dowódcy baterii.

Kapitan Lasocki nie darzył sympatią legionistów rządzących w wojsku, bardziej jednakże nie cierpiał wszelkiego rodzaju „wywrotowców”.

Kapitan pochodził z byłej armii carskiej, jeszcze za życia ostatniego z Romanowych ukończył Wojennoje Artilerijskoje Ucziliszcze i spędził dwa lata na froncie. To, że dziś jest zaledwie kapitanem od dawna oczekującym awansu na majora, to wina legionistów i bolszewików. Tych pierwszych, bo objęli władzę w Polsce i gnębią wszystkich oficerów z armii zaborczych, a tych drugich, bo uniemożliwili mu karierę w artylerii Jego Imperatorskogo Wieliczestwa Mikołaja II.

Lasocki, dowiedziawszy się od Kaczmarczyka, typowego pruskiego zupaka, o wyczynach Lanckorońskiego i Dolasa, nie wchodząc w meritum sprawy, stwierdził krótko i węzłowato:

Tak my ich wykończymy. Ja żydokomuny w baterii znaczy się tolerował nie będę. A teraz zawołajcie ich tu!

Po chwili obaj wywrotowcy stanęli przed obliczem dowódcy baterii:

– No, tak ja słyszał, że wy uprawiacie wywrotową robotę w baterii. Tak i wy bombardierów nie dostaniecie. A jeszcze jedno wystąpienie – to znaczy się w kuper i won ze szkoły.

Dla obu „wywrotowców” zaczęły się czarne dni. Nie mieli chwili spokoju od rana do wieczora.

Zima tego roku była ostra i śnieżna. Rozrywki w zapadłym wschodnim garnizonie, poza dwiema knajpami i ulicą „rozkoszy”, zabudowaną nędznymi, drewnianymi domkami, prawie nie istniały. Szczytem marzeń każdego podchorążaka w tym czasie było dostanie się do izby chorych. Nie przedstawiało się to prosto.

Izbą chorych rządził niepodzielnie kapitan o nazwisku Niemiec, zresztą Czech z pochodzenia. Lekarz ten traktował każdego chorego jako symulanta. Czynności swe ograniczał do ordynowania doraźnych zabiegów, które przeprowadzał kapral-sanitariusz. Ten jednak, drżąc ze strachu przed naczelnym lekarzem, stale się mylił. Stąd na porządku dziennym było, iż chory na żołądek dostawał kompres na nogę, a uskarżającemu się na ból gardła – aplikowano czopki hemoroidalne.

Jakież było zdziwienie Dolasa, gdy zjawiwszy się tu pewnego dnia z prośbą o założenie opatrunku na otartą nogę, został z miejsca zamknięty w izolatce, na drzwiach której widniał napis: Obserwacja.

Po dziesięciu dniach sprawa się wyjaśniła. Jakiś kanonier, z innej zresztą baterii, przebywając na okolicznościowym urlopie, znalazł się w domu, w którym chorowano na tyfus. Lekarz zarządził obserwację oraz izolację na dziesięć dni. Kanonier ów dostał kompres na nogę, a Dolasa skierowano na obserwację.

Gdy kanonier z cenzusem zameldował swój powrót z izby chorych, usłyszał od dowódcy baterii:

– Tak wy się tam pewnie uczyli. Tak jutro przyjdziecie na egzamin z instrukcji strzelania i topografii.

Dolas w izbie chorych naturalnie nie uczył się, po pierwsze nie spodziewał się natychmiastowego egzaminu, a po drugie, leżąc na obserwacji, był izolowany. Egzamin więc zaskoczył go. Pomimo tego uważał, że egzamin zda, ostatecznie początki instrukcji strzelania i topografii nie są wielkimi mądrościami. Omylił się. Dowódca baterii oblał go, wyznaczając za dwa tygodnie egzamin komisyjny. Teraz Dolas przygotował się solidnie. Gdy stanął jednak przed komisją egzaminacyjną i wyczuł wrogą atmosferę, zrozumiał, że i ten egzamin musi oblać. Tak się też stało. Komisja jednogłośnie orzekła, że kanonier Dolas jest tumanem i nie. nadaje się na oficera rezerwy artylerii, wobec czego należy skierować go do pułku. A kapitan Lasocki tryumfalnie powiadomił szefa baterii:

– No tak, znaczy, jednego wywrotowca wykończyło się. Teraz weźmiemy się do drugiego.

Tak się zakończyła wojskowa kariera doktora Dolasa w Szkole Podchorążych Rezerwy Artylerii. Zdał do magazynu szablę i karabin, a inne drobiazgi Lalusiowi. Laluś bowiem za swoje wzorowe zachowanie i gorliwość w służbie objął zaszczytne stanowisko działonowego. Był z tego niesłychanie dumny i z powagą zabierał koce i bieliznę pościelową patrząc z pogardą na Dolasa. Niby to doktor, a nawet instrukcji strzelania nie może się nauczyć! Ostatnią wizytę w baterii Dolas odbył u ogniomistrza Kaczmarczyka.

– Tu macie pismo kierujące was do pułku, a w tej kopercie znajduje się wasz zeszyt ewidencyjny, tylko nie zgubcie, ofermo – ostrzegał na pożegnanie szef baterii.

Dolas włożył pismo za mankiet płaszcza, a kopertę po chwili namysłu do małej walizeczki. Do bramy odprowadził go Lanckoroński.

– Żal mi straconego czasu – głośno monologował Dolas – będę musiał o rok dłużej służyć w wojsku. A przez to i moje plany podróżnicze ulegną zwłoce. Trudno, nie ma na to rady.

– Nie przejmuj się, bracie. Mnie też to na pewno czeka. Myślę, że się jeszcze w życiu spotkamy. Świat jest mały.

Niedoszły oficer rezerwy artylerii uścisnął dłoń kolegi i wyszedł za bramę koszar.

Rozdział III -w którym Dolas zostaje pułkownikowym pucybutem

Rozdział III

w którym Dolas zostaje pułkownikowym pucybutem

Nowa jednostka macierzysta kanoniera Dolasa – pułk artylerii lekkiej – stacjonowała w małej, zapadłej mieścinie północno-wschodniej Polski. Przejeżdżając przez Warszawę i mając parę godzin czasu, Dolas wybrał się na Świętokrzyską do antykwariatów, gdzie przewracając w starych drukach spędził czas do pociągu i powrócił na dworzec. Tu spostrzegł, że nie ma walizeczki. Nie wiedział, czy zostawił ją w jednym z antykwariatów, czy też skradziono mu ją w tramwaju. „Może to i lepiej” – pomyślał.

W walizce skarbów nie było. W zeszycie ewidencyjnym natomiast na pewno figurowała „odpowiednia” opinia. Po co z miejsca mają nastawiać się do niego wrogo? A tak powie, że ukradli walizkę, i koniec.

Do swego nowego grodu przybył rano. Rozpytując się o koszary artylerii, wędrował przez brudne, zaśmiecone uliczki. Podoficer służbowy pułku skierował go do 9 baterii. Tam zameldował się jak najbardziej regulaminowo szefowi baterii, wręczając jednocześnie pismo ze szkoły.

– No dobrze, synu, a gdzie macie zeszyt ewidencyjny? – zapytał szef – mały, czarny ogniomistrz Stachowiak. – W piśmie podano, iż wieziecie zeszyt ze sobą.

– Melduję posłusznie, że w Warszawie skradziono mi walizkę i tam właśnie miałem zeszyt ewidencyjny.

– To taka z ciebie oferma, synku? Prychotko! – zawołał. W drzwiach ukazał się wypucowany bombardier. Włosy miał zaczesane na półeczkę, a buty błyszczące niczym lustro.

– Założycie dla tego nowego kanoniera zeszyt ewidencyjny na podstawie jego zeznań. Potem napisze się do RKU, aby wydali nam duplikat. Zrozumieliście?

– Tak jest, panie szefie.

– To dobrze. Tylko pamiętajcie, żeby zeszyt wypełniony był zgodnie z instrukcją numer osiem. Jeżeli będziecie mieli wątpliwości, zapytajcie mnie.

– Tak jest, panie szefie!

Udali się do sąsiedniego pokoju i tam bombardier Prychotko, pisarz kancelaryjny 9 baterii, zabrał się do wypełniania zeszytu ewidencyjnego kanoniera Dolasa.

Czynił to z wielkim namaszczeniem, podkreślając powagę chwili. Obłożył się więc instrukcjami, starannie wytarł stalówkę i zaczął pisać równymi, okrągłymi literkami. Imię, nazwisko, miejsce i data urodzenia. Przy zawodzie ogarnęły go wątpliwości.

– Jak ty mówisz? Doktor historii sztuki? Czy to doktor koński czy ludzki?

– Doktor to jest tytuł naukowy. A zawód – historyk sztuki.

– Co ty mnie tu bujasz! Nie ma takiego zawodu. O widzisz, tu jest załącznik do instrukcji numer osiem: Wykaz zawodów. Szukajmy pod literą „h”. Jest hydraulik, hydrotechnik, hamulcowy – o, widzisz, a historyka sztuki nie ma. A może to się. pisze przez „ch”?

– Nie. Przez samo „h”. Naprawdę jestem historykiem sztuki.

– Ja nic na to nie poradzę. Przypuśćmy, że ty mówisz, że jesteś księdzem. Ja cię mogłem widzieć, jak odprawiłeś sumę, ale dla mnie księdzem być nie możesz, bo w wykazie takiego zawodu nie ma. Popatrz pod „k”, jest kowal, kominiarz, a księdza nie ma, jak pod „h” historyka sztuki.

– To nie pisz żadnego zawodu.

– Tak też nie może być. Żołnierz musi posiadać zawód, tak jak człowiek duszę. Mogę ci napisać na przykład: robotnik rolny.

– Niech będzie robotnik rolny.

I tak to doktor historii sztuki, Dolas, zamienił się w robotnika rolnego. Gdy w baterii zjawił się dowódca, porucznik Nowacki – szef zameldował o wszystkim, co się stało w ciągu ostatnich dwunastu godzin, dodając na końcu:

– Stan baterii zwiększył się o jednego kanoniera przybyłego ze Szkoły Podchorążych Rezerwy Artylerii.

– A cóż to, jakiś podchorąży na praktykę?

– Nie, panie poruczniku. Zwykły kanonier, pewnie był luzakiem lub ordynansem. Wygląda strasznie ofermowato, choć poczciwie.

– I po co to takie ofermy trzymają w wojsku? Korzyść żadna, w dodatku zawsze ich pakują do mojej baterii.

Porucznik podpisał raport i przeszedł do porządku dziennego nad przeniesieniem kanoniera Dolasa do jego baterii.

Tymczasem Adolf Dolas uzupełniał swą wiedzę wojskową. Zbliżał się czas odejścia starego rocznika do cywila. Część kanonierów młodszego rocznika miała pójść do szkoły podoficerskiej, a część objąć różne stanowiska funkcyjne. Kanonier Dolas nie liczył, aby spotkał go zaszczyt skierowania do szkoły, marzył natomiast o jakiejś ciepłej funkcji. Na przykład pomocnika magazyniera mundurowego, by w zaciszu butów, sort mundurowych i kalesonów spędzić resztę dni tak zwanej obowiązkowej służby wojskowej.

Parę dni przed zwolnieniem starszego rocznika szef baterii przy apelu porannym zaczął rozdzielać funkcje. Stanął przed Dolasem i pomyślał:

„Oferma to on jest, ale poczciwy, pracowity i z pewnością uczciwy. Gdzie by go tu wepchnąć?”

– Słuchajcie no, Dolas – powiedział głośno – nie chcielibyście zostać ordynansem? Propozycja ta zaskoczyła Dolasa. Zawahał się chwilę. Jeżeli odmówi – może go szef w ogóle nie wyznaczyć na funkcję. Ogniomistrz zauważył wahanie Dolasa.

– Zostaniecie ordynansem pana pułkownika. No co, chcecie?

– Tak jest, panie szefie.

Nazajutrz rano Dolas objął swe nowe stanowisko. Pułkownik zajmował niedużą willę w odległości około pięciuset metrów od koszar. Zaprowadził go tam jego poprzednik, kanonier Hryćko.

Pierwszą osobą poznaną na nowym terenie było hoże dziewczę, noszące imię Rozalia, a pełniące funkcję dziewczyny do wszystkiego.

Rozalia właśnie skubała gęś i nic dziwnego, że nie była w świetnym nastroju. Obrzuciła nowego ordynansa badawczym spojrzeniem, a okulary w złotej oprawce prawdopodobnie nie wywołały zachwytu, gdyż mruknęła pod nosem:

– Uczony czy co? – dodając głośno: – Zaprowadźcie go do pani pułkownikowej. Hryćko, przypilnowawszy, aby Dolas wytarł obuwie i wskazując na parkiet szepnął z nabożeństwem:

– Widziałeś coś takiego?

– Nie – odpowiedział Dolas.

Panią pułkownikową znaleźli na górze, w małżeńskiej sypialni. Była to dama około pięćdziesiątki, dobrze się trzymająca i pełna pretensji. Siedziała przed lustrem, zajęta obcinaniem paznokci. Przerwała na chwilę zajęcie, przyglądając się Dolasowi od czubka żołnierskich butów po ostrzyżoną głowę.

– Czym on jest z zawodu? – zapytała.

– Robotnikiem rolnym – odpowiedział Hryćko.

– Znów robotnik rolny! – westchnęła dama. – Że też nigdy nie przydzielą nam jakiegoś inteligentniejszego ordynansa. Wandeczko! – zawołała. – Znów robotnik rolny.

Z sąsiedniego pokoju weszła córka pułkownikowstwa, panna licząca około osiemnastu lat. Przyglądała się nowemu nabytkowi, jak się przygląda kupionemu psiakowi lub cielęciu.

– Maman – odezwała się po francusku – on wygląda na zupełnie roztropnego chłopaka.

– Masz rację, niemniej muszę Jankowi zwrócić uwagę. A teraz pójdzie on z Hryćką i zapozna się ze swymi obowiązkami. Jeżeli będzie się starał, nie będzie mu źle.

– Dziękuję jaśnie pani – odpowiedział Dolas, kłaniając się niczym lokaj w filmie z życia wyższych sfer.

W dalszym ciągu nowo kreowany ordynans dowiedział się, gdzie znajduje się komórka z opałem, gdzie się przechowuje klucze do piwnicy, gdzie szczotki, froterki itp.

W południe wszystkie czynności wstępne były załatwione i obaj kanonierzy maszerowali do koszar na obiad.

– Dobrześ zrobił, zostając ordynansem pana pułkownika – wywodził Hryćko. – Państwo są dobrzy, roboty dużo nie ma, prawie codziennie dostaniesz coś do zjedzenie, a jak pojedziesz na urlop, to pani da ci na drogę parę złotych.

– A pan pułkownik? – dopytywał się Dolas.

– Pan pułkownik też nie jest złym człowiekiem. Widzisz, jak on jest w koszarach, na koniu, z szablą i w mundurze, to wygląda jak książę Poniatowski, co to jego portret wisi w świetlicy, a gdy w domu zżuje buty, założy kapcie i zdejmie mundur, to wygląda jak ekonom od pana dziedzica.

„Ma rację ten cały Hryćko – rozmyślał Dolas. – Mundur, ordery, szabla to niezbędne atrybuty wojska, bez nich oficer staje się niejako cywilem i schodzi z piedestału dowódcy. Weźmy zresztą inny wypadek, chory państwowy dostojnik, choćby to był sam prezydent, dla badającego go lekarza jest tylko pacjentem. Tak samo pułkownik, dowódca pułku, dla własnego ordynansa w mieszkaniu do pewnego stopnia przestaje być dowódcą.

Mijali właśnie bramę wejściową do pułku i zamyślony Dolas nie zauważył przechodzącego obok podporucznika Stanisławskiego, usłyszał natomiast głośne jego wołanie:

– Dlaczego nie oddajesz honorów, do jasnej Aniela?!

Podporucznik Stanisławski był znanym w pułku fasoniarzem, wyglądał zawsze tak, jakby przed chwilą opuścił zakład krawiecki. Podporucznik przywiązywał ogromne znaczenie do zewnętrznej dyscypliny i najmniejsze niedociągnięcie w tej dziedzinie nie uchodziło jego uwagi. Poza tym w pułku i w miasteczku krążyła fama na temat jego miłosnych wyczynów i kawalerskich rozróbek.

– Dlaczego, do jasnej Anielci, pętacie się w południe po mieście? – dopytywał się podporucznik.

– Byliśmy u pana pułkownika – objaśniał Hryćko, przyjmując niedbale postawę zasadniczą. – Kanonier Dolas właśnie obejmuje funkcję ordynansa u pana pułkownika.

Podporucznik popatrzył na Dolasa nieco cieplej. Pomyślał, że lepiej z nim nie zadzierać, bo może przy pucowaniu butów pułkownika szepnąć, że do podporucznika Stanisławskiego codziennie przychodzi blondyna z kantyny.

– Idźcie do baterii – łaskawie rozkazał pułkowy Casanova.

Podobnie musiał myśleć i podoficer kuchenny, zaprosił bowiem Dolasa na specjalny obiadek, a podoficer mundurowy postawił w kantynie piwo. W izbie dla ordynansów, zgodnie z tradycją, Dolas otrzymał najlepsze miejsce na parterze koło okna, obok spał ordynans zastępcy dowódcy pułku.

Objawy szacunku dla ordynansa dowódcy pułku wychodziły nawet poza koszary, bo oto gdy nazajutrz poszedł do miasta po zakupy, sklepikarz na jego widok zawołał:

– Panie żołnierzu, proszę podejść do lady!

Oczekujący w kolejce klienci rozstąpili się, a Dolas został obsłużony poza kolejką.

Nie było w tym nic dziwnego. Starostą w miasteczku był major, burmistrzem kapitan, komisarzem policji też kapitan, a pułkownik pełnił jednocześnie funkcję komendanta garnizonu. Uważano go za przedstawiciela Naczelnego Wodza-Marszałka, podczas gdy tamci reprezentowali zaledwie ministra spraw wewnętrznych generała. Na wszystkich akademiach i galówkach pułkownik zasiadał w prezydium, on zagajał i on intonował Pierwszą Brygadę. Nic dziwnego, iż część tego splendoru spadała na Dolasa.

Praca u pułkownikostwa nie była istotnie ciężka i absorbująca. Sprzątał mieszkanie, trzepał dywany, froterował podłogi i dokonywał tak zwanych ciężkich zakupów. Wszyscy byli z niego zadowoleni, a Rozalia nawet zachwycona.

– Pan Adolf to jakiś dziwny – mawiała – zupełnie inakszy niż inni ordynansi.

Po czym wzdychała głęboko, stwierdzając, że służba u państwa to rzecz niewdzięczna. Zaznaczała, że posiada na PKO czterysta złotych, że można by wynająć na przedmieściu jakiś domek, gotować obiady, hodować kury i króliki.

Dolas, nieco zmieszany, udawał, że nie rozumie intencji tych przemówień.

W niedzielę, gdy całym pułkiem udawali się do kościoła garnizonowego na mszę, modlił się gorąco, aby się nie wydało, że jest doktorem historii sztuki i aby nie stracił ciepłej posadki, na której miał zamiar przetrwać do końca służby wojskowej.

Co miesiąc u pułkownika odbywały się tak zwane męskie brydże. Przybywali na nie miejscowi dostojnicy. Po kolacji panie znikały na górze, a Rozalia w służbowym pokoju. Panowie zaczynali grę popijając z kieliszków napełnianych przez doktora historii sztuki. Początkowo gra toczyła się spokojnie i beznamiętnie, w powietrzu krzyżowały się brydżowe zawołania:

– Trzy bez atu. Kontra. Dwa piki. Bez dwóch. W miarę gdy opróżniały się butelki, gra stawała się bardziej ożywiona.

– Już pani Simpson wiedziała, że nie wychodzi się spod króla – przygadywał starosta.

– Pan gra jak admirał. Naturalnie, admirał japoński Noga – burczał pułkownik.

Po pięciu lub sześciu robrach gra się kończyła. Kieliszki zaczynały krążyć szybciej, wspominano wojenne lata, naturalnie przy chóralnym śpiewie O mój rozmarynie, Wojenko, -wojenko, a na końcu, przy żurawiejkach, gdy intonowano pieśń niewinnie zaczynającą: „Anioł jest to sługa boży...”, Dolas wiedział, że należy sprowadzać dorożki, bo niedługo zacznie się ekspedycja gości. Czasem któryś z nich upierał się, że będzie spał w łazience lub kuchni.

Po odjeździe gości pułkownik układał się do snu, a Dolas pomagał ściągać buty.

– Jak myślisz, mój Dolas, będzie wojna czy nie będzie?

– Nie wiem, panie pułkowniku.

– A jak będzie wojna, to wiesz, jak się zakończy?

– Nie wiem, panie pułkowniku.

– Zwyczajnie. Zbijemy kuper Hitlerowi, że raz na zawsze mu się odechce zaczynać z nami.

– Tak jest, panie pułkowniku.

– Na razie mam przyjemność, że pan Adolf ściąga buty polskiemu pułkownikowi. Kto ci dał takie głupie imię? – Rodzice, panie pułkowniku.

– Słusznie. A skąd pochodzisz?

– Ze Śląska.

– Ze Śląska robotnik rolny Adolf i ściąga buty polskiemu pułkownikowi. Mruczał i zasypiał, a Dolas sprzątał mieszkanie i wracał do koszar. Spotykał tam ordynansa podporucznika Stanisławskiego, u którego tez była zabawa.

– Pan porucznik, jak mu się za coś dziękuje, to każe odpowiadać „ku chwale kochanki pana porucznika” – zwierzał się ordynans. – A tych kochanek do pana porucznika przychodzi! O rany! Jedna to się dziś rozebrała do nagusa, wsadziła w tyłek ogonek od śledzia i wołała: „Jestem syreną!”

Takich rozrywek u pułkownika Dolas nie miewał.

W okresie zbliżających się świąt Wielkanocy udał się osobiście z panią pułkownikową po świąteczne zakupy. Pułkownikowa próbowała łyżeczką masło, a on stał z boku, trzymając pod pachą żywego indora, a w siatce zarżniętą gęś i kopę jaj.

Rynek, na którym odbywał się targ, stanowił centrum tego grodu. Pośrodku stało coś w rodzaju obelisku otoczonego żelaznym płotkiem, ze szczytu obelisku startował do lotu ptak – rzekomo orzeł. Całość nazywała się Pomnikiem Wolności. Tu w dni świąt narodowych składano wieńce i wygłaszano przemówienia, wokół gromadziły się miejscowe organizacje ze „Strzelcem” na czele. Naprzeciwko pomnika stawał pułk w szyku konnym. Dziś wokół pomnika rozstawiły się furmanki okolicznych chłopów. Dobijano transakcji handlowych, targując się o każdy grosz. Rynek był zabudowany obdrapanymi, nędznymi domami. Wyjątek stanowiła duma miasteczka – ratusz. Była to zupełnie niebrzydka budowla klasycystyczna, przypominająca pałacyki Kubickiego. Niestety, jakiś domorosły architekt dobudował pawilon, psując wszystkie proporcje, a miejscowy plastyk pomalował ratusz w pstrokate paski. Dolas, ile razy patrzył na ratusz, tyle razy myślał: „Jakbym był bogaty, to bym kupił ratusz, kazał rozebrać przybudówkę i na nowo otynkować fasady”.

– No więc co, Dolas, umiecie, czy nie? – usłyszał pytanie pułkownikowej, wyrywające go z zadumy.

– Nie, nie umiem – odpowiedział, choć nie miał pojęcia, o co chodzi.

– A czytać też nie umiecie? Spojrzał zdziwiony na pułkownikową.

– Pytałam się was, czy umiecie pisać, odpowiedzieliście, że nie, to chyba czytać też nie potraficie?

– Nie, nie umiem – odpowiedział, zadając sobie w duchu pytanie, czego ta baba od niego chce.