Przetrwać rozstanie - Christine Błaszkowska - ebook + książka

Przetrwać rozstanie ebook

Christine Błaszkowska

3,5

Opis

„Zakochałam się w innym mężczyźnie, mężu mojej koleżanki z lat szkolnych. Na domiar złego on również zakochał się we mnie.”

Trzydziestojednoletnia Bernadetta przyjeżdża z komunistycznej Polski do Niemiec, by ubiegać się o obywatelstwo. Osiedla się w małym miasteczku, gdzie poznaje początkowo niedostępnego Arona, przystojnego muzyka i nauczyciela. Obydwoje czują, że są sobie pisani, ale mają rodziny, dzieci… Zranią wiele osób, a w hermetycznej społeczności z pewnością zostaną napiętnowani i osądzeni, gdy ich miłość wybuchnie płomieniem.

Muszą więc zdecydować, czy być ze sobą mimo przeciwności, czy potraktować to uczucie jak chwilę szczęścia daną im przez los.

Christine Błaszkowska-Koshorst swoje dzieciństwo spędziła w Bytowie, miasteczku malowniczo położonym wśród lasów i jezior Szwajcarii Kaszubskiej. Po ukończeniu średniej szkoły budowlanej przeprowadziła się do Kołobrzegu, kurortu nad Bałtykiem. Pracowała jako manager w branży turystycznej. Wyszła za mąż, wychowała dwóch synów. Poszukując nowych możliwości i doznań życiowych, w 1990 roku wyemigrowała wraz z rodziną do Niemiec Zachodnich. Skończywszy szkołę opieki i pielęgnacji osób starszych podjęła pracę w domu spokojnej starości. Na emigracji przyszła na świat jej córka. Obecnie mieszka nad dolnym Renem niedaleko granicy holenderskiej. Spełniając swoje młodzieńcze marzenia, udziela się na kanwie literackiej, pisząc wiersze i powieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 495

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ciepły nadmorski piasek przelatuje mi między palcami. Jest taki miękki i sypie się jak cukier. Do tego ten kojący szum morza. Wspaniale odpręża i usypia moje ciało. Najchętniej pospałabym sobie na tej plaży. Takie leniuchowanie chodzi za mną już od dłuższego czasu. Na razie jednak to marzenie ściętej głowy. Mam dwoje dzieci i wiem, że jeszcze potrwa, zanim dorosną. Potrwa… minimum parę lat.

Dziesięcioletni Adrian i dwuletni Maciej są bardzo żwawymi chłopcami. Uwielbiają się bawić. Mają sto pomysłów na minutę i co chwilę wymyślają coś nowego. Potrzebują nieustannej opieki dorosłego. Teraz obawiam się o nich trochę, ponieważ woda w morzu jest taka… zdradziecka i niebezpieczna. Boli mnie już szyja od tego ciągłego kręcenia głową i rozglądania się za nimi. Słońce tak przyjemnie grzeje. „Może zdrzemnę się parę minut?” – myślę z nadzieją. „Poleżę tylko chwileczkę”.

– Adrian, uważaj na Maćka! – wołam. – Bawcie się ładnie niedaleko mnie. Może zbudujcie zamek z piasku? – podsuwam pomysł.

Przykrywam głowę koszulką Macieja i wyciągam się na kocu. Czuję na skórze przyjemne ciepło promieni słonecznych i łagodny wiatr znad wody. Co za rozkosz! Wsłuchuję się w plusk fal i krzyk krążących mew, w ustach mam słony smak morskiego powietrza.

Robi mi się tak błogo, że nawet nie wiem, kiedy przysypiam.

– Mamo, mamo! Maciej gdzieś poszedł! – krzyczy starszy syn, szarpiąc mnie za rękę.

Całkiem obudzona, natychmiast zerwałam się na równe nogi.

– Jak to gdzieś sobie poszedł?! Co ty opowiadasz?! Miałeś na niego uważać! – wrzasnęłam przestraszona. – Ile ja spałam, dziesięć minut? Na pewno nie więcej!

„Może wszedł do wody, aby poskakać i – jak oni to mówią – powalczyć z falami? Mogła go jedna z nich przewrócić i wciągnąć na głębinę! Nie, nie mogę dopuścić do siebie takich czarnych myśli. Chyba zaraz oszaleję!”

Starałam się uspokoić, a jednocześnie cały czas rozglądałam się po okolicy.

Na horyzoncie łódki migały kolorowymi żaglami. W wodzie przy brzegu chlapało się kilkoro dzieci. Parę metrów dalej widać było jakieś pływające głowy.

„Nie, nie wierzę, żeby wszedł do tego zimnego spienionego morza. Ale kto wie, co mogło zaświtać w małej łepetynie?!”

– Idź w tę stronę i dokładnie się rozglądaj. – Pokazałam ręką w kierunku mola, zwracając się do Adriana. – Ja pójdę w stronę portu. Wołaj go głośno! – dodałam.

„Jak ja mogłam usnąć?!” – robiłam sobie wyrzuty. „Syneczku, gdzie ty jesteś?…”

– Maciej! Maciej! – krzyknęłam, oczekując naiwnie, że się odezwie.

Jak na złość dzisiaj nad wodą jak w mrowisku – tylu plażowiczów. Dzieci prawie wszystkie podobne do mojego synka.

– Przepraszam, nie widziała pani małego chłopca z kręconymi blond włosami? – pytam z nadzieją w głosie. – A może pani widziała? – zaczepiam wszystkich po kolei. – Maciej! Maciej! – głośno wołam.

Wydawało mi się, że z tej rozpaczy serce zaraz wyskoczy mi z piersi. Czuję, że ogarnia mnie coraz większa panika.

„Mógł wyruszyć brzegiem w poszukiwaniu muszelek” – przeszło mi przez myśl.

Oddaliłam się od naszego koca już spory kawałek. Tu jest mało ludzi, chyba najlepiej wrócić i poprosić ratowników o pomoc. A może Adrian go znalazł?

Chwytając się tej myśli jak tonący brzytwy, szybko zawróciłam i pobiegłam w stronę naszego grajdołka.

Minęłam opaloną starszą panią, która trzymała na ręku małe dziecko. Szła w tym samym kierunku co ja.

– To jest mój Maciej! – ryknęłam prawie jak lwica, rzucając się ku nim.

O nic nie pytając, zabrałam malca kobiecie z rąk. Pocałowałam go serdecznie i przytuliłam mocno do siebie.

– Dziękuję pani bardzo – powiedziałam, czując jednocześnie, jak kamień spada mi z serca.

Kobieta była starannie uczesana, miała zadbane ciało i pachniała kremem do opalania.

– Szedł plażą i płakał, więc zaczęłam z nim rozmawiać – opowiadała. – Podał mi swoje imię, nazwisko i nawet cały adres. Taki malutki, a tak pięknie mówi! – zachwyciła się. – Powiedział, że jego mama leży tam, gdzie jest dużo krokodyli. Zastanowiło mnie to trochę, bo skąd nagle nad Bałtykiem krokodyle, ale dzieci mają dużo fantazji, więc starałam się rozszyfrować, co to może znaczyć.

– Wie pani, wzięliśmy ze sobą do zabawy dwa duże nadmuchiwane krokodyle.

– To znaczy, że powiedział mi prawdę! – roześmiała się głośno.

– Na to wygląda – odpowiedziałam uśmiechnięta, myśląc z czułością i dumą o moim małym mądrali.

– Maciej, podziękuj pani i podaj grzecznie rączkę – przykazałam.

Starsza pani pierwsza wyciągnęła do niego dłoń.

– Widzisz, Maciej, mama się znalazła, tak jak ci obiecałam – mówiąc to, pogłaskała go po włosach.

– Dziękuję pani jeszcze raz serdecznie! Do widzenia – pożegnałam się.

Jakie to szczęście, że trafił na tę sympatyczną osobę. Zdarzają się przecież sytuacje, że porywają dzieci… Brr… Wzdrygnęłam się na samą myśl.

Trzymałam brzdąca na rękach i szłam uspokoić pewnie już poważnie przestraszonego Adriana.

Maciej odwrócił głowę i machał ręką do swojej wybawicielki.

– Syneczku, gdzie ty poszedłeś?! Dlaczego nic nie powiedziałeś? Bardzo nas wystraszyłeś, wiesz? Już nigdy nie wolno ci oddalać się od mamy i od Adriana, zrozumiałeś?!

Pocałowałam go w nosek, a on przytulił się do mnie.

– Mamo, uśmiechnij się prędko! – powiedział i ile sił w małych rączkach, ścisnął mnie mocno za szyję.

Byłam zdenerwowana, a on to zauważył i chciał mnie uspokoić.

– Mam mądrego synka! – stwierdziłam zadowolona. – Mamusia bardzo cię kocha – zapewniłam. – Przyrzeknij, że nie pójdziesz nigdzie bez mojego zezwolenia.

– Nie pójdę – powiedział poważnie.

– Daj buźki, ty mój uciekinierze.

Wtedy właśnie zdałam sobie sprawę, jak bardzo kocham swoje dzieci i jak mocno jestem z nimi związana.

***

Mieszkaliśmy w znanym kurorcie nad Bałtykiem. Nasze M4, czyli trzy pokoje z kuchnią, to był cały nasz świat, w którym czuliśmy się dość dobrze.

Jednak od jakiegoś czasu znajomi namawiali mnie na wyjazd do Niemiec. Szczególnie koleżanka Ewa nie dawała mi spokoju i przy każdym naszym spotkaniu wierciła dziurę w brzuchu.

– Jedź! Ty wiesz, jak tam mają luksusowo? Twoje dzieci będą miały dużo lepszy start w życie… Co ci zależy, spróbuj! Przecież masz pochodzenie po ojcu. Mnie już by tu dawno nie było, gdyby to na mnie trafiło. Moja mama to Niemka, ale tam liczy się tylko pochodzenie po męskiej linii… Bernadetta, jeżeli nie spróbujesz, to nigdy się nie dowiesz, jak tam jest. Wrócić do kraju zawsze możesz!

I tak przekonywała i maltretowała mnie tą gadaniną prawie codziennie.

– Pomarzyć zawsze można – odpowiadałam wesoło, a w duchu myślałam:

„Właściwie to ma rację, nie mam nic do stracenia. Trudno będzie mi zostawić dzieciaki. Ale powinnam chyba w końcu sprawdzić, czy mamy pochodzenie”.

Mój mąż Paweł to Polak z dziada pradziada, a moje rodzeństwo pewnie nigdy nie odważy się na wyjazd. Siostra Jola ma chłopaka i zamierza wyjść za niego. Najmłodsza, Kasia, jest świeżo po maturze i ma mnóstwo pomysłów na życie, ale tak naprawdę jeszcze nie wie, co chce robić. Brat Jacek skończył geologię na uniwerku we Wrocławiu i pracuje na platformie wiertniczej przy brzegach Norwegii. Najstarsza siostra Mirka wybudowała ze swoim Jureczkiem ładny dom i jej nie w głowie, żeby gdzieś się ruszać.

– Ewa ma rację, spróbuję – powiedziałam któregoś dnia do siebie, podejmując ostateczną decyzję. – A nuż się uda…

Zaczepię się u Reginy, koleżanki, która mieszka niedaleko Kolonii. Wciąż utrzymujemy kontakt, choć ona wyjechała już jakieś dwadzieścia lat temu. Pisujemy do siebie, wysłała mi parę kolorowych zdjęć. Ma przystojnego męża i ładnego syneczka. Czasami przysyła mi paczkę z ciuchami i żywnością. Za każdym razem zaprasza serdecznie do siebie.

***

Kupiłam bilet na najbliższy czwartek. Autobus miał być w Essen następnego dnia o dziewiątej rano. Zaraz też zadzwoniłam do Reginy, prosząc, aby wyszła po mnie na dworzec.

Mąż spakował mi bagaż podróżny. Lubił zajmować się takimi rzeczami. Ja pakowałam się godzinę, a on dwa dni: rozważał każdy drobiazg. Wiem, że mnie kocha i chce pomóc, ale chwilami ta skrupulatność była irytująca.

– Już to wszystko widziałam, daj mi spokój! – odburknęłam. – Taki wyjazd na obczyznę, gdzie mieszkają ludzie o innej mentalności i do tego rozmawiają w nieznanym mi języku, to dla mnie balast psychiczny. Sama jeszcze nie wiem, czy pojadę. Mogę się przecież w ostatniej chwili rozmyślić.

– Aniołku! Usiądź przy mnie i dokładnie się przyjrzyj, gdzie co masz! – Paweł nie dawał za wygraną.

– Nie jestem dzieckiem, wiem, gdzie co jest! Nie mam teraz na to czasu, prasuję wasze rzeczy. Będziesz miał mniej pracy – wykręcałam się, jak mogłam.

– Nic się nie martw. Przyjedzie moja mama, damy sobie radę – odparł.

„Aha, już ja wiem, jak ona rządzi” – pomyślałam.

Teściowa czasami mnie drażniła, chociaż bardzo ją lubiłam. Odpowiadał mi jej pogodny humor. Wiem, że zamieszka u nas, jak tylko wyjadę. Bardzo kocha swoje wnuki i będzie się nimi dobrze opiekować – byłam tego pewna. Męczyła mnie tylko mała scysja sprzed roku.

Zostawiłam wtedy chłopców z babcią, ale po dziesięciu minutach musiałam wrócić do domu, bo czegoś zapomniałam. I wtedy zobaczyłam, jak teściowa zlewała z talerzy niedojedzoną zupę, by nakarmić Maćka.

Wywołało to we mnie niesmak i oburzenie.

– Co ty robisz, mamo?! Czy nie mamy już nic do jedzenia? Tych resztek nikt nie musi jeść! Poza tym wcale nie jest to apetyczne.

– Przecież to czyste! – odpowiedziała poważnie teściowa.

Wiem, że jej pokolenie przeżyło okres wielkiego głodu w latach trzydziestych dwudziestego wieku oraz podczas drugiej wojny światowej. O przeżyciu decydował wtedy nawet najmniejszy okruszek, ale przecież teraz mamy inne czasy!

– Ja bym tego nie zjadła. Daj Maćkowi świeżą zupę – poprosiłam.

Zrobiło jej się trochę przykro. Zresztą mnie też, bo sytuacja była dość niezręczna dla nas obu. I – choć może to dziwne – właśnie wtedy zaufanie, jakim wcześniej ją darzyłam, gdzieś prysło.

Przed wyjazdem mocno uściskałam i wycałowałam dzieci.

„Jak ja wytrzymam ten tydzień bez nich” – przeszło mi przez myśl. „Jeszcze nie wyjechałam, a już za nimi tęsknię. To okropne uczucie”.

Wychodząc z domu, odwróciłam się i zobaczyłam ich w oknie. Machali na pożegnanie i przesyłali mi gorące buziaki. Łzy zakręciły mi się w oczach.

– Niedługo będę z powrotem! – krzyknęłam, ale pewnie mnie nie usłyszeli.

***

Na dworcu przepychaliśmy się przez tłum ludzi. Jakiś starszy pan zapytał o godzinę, przystanęłam więc na chwilę obok niego.

Mój małżonek zachował się jak wilk pilnujący młodych. Stanął między nami i spojrzał z góry na nieznajomego, przeszywając go chłodnym spojrzeniem. Jego metr dziewięćdziesiąt trzy wzrostu i postura byłego komandosa wzbudzały respekt. Zdziwiony podróżny natychmiast się oddalił.

– Jeszcze nie wyjechałaś, a już masz znajomych? – zapytał podejrzliwie Paweł. – Mogę sobie tylko wyobrazić, co będzie się działo, gdy mnie przy tobie nie będzie! – powiedział z wyrzutem.

– Paweł, przestań! Przecież ten pan pytał tylko o godzinę, nie bądź zazdrosny! – odparłam zażenowana.

Ten jego ton doprowadzał mnie już do szału.

– Nie zapomnij, że cię kocham – przypomniał mi. – I czekam na twój powrót.

– Proszę cię, dbaj o naszych chłopców – próbowałam zmienić temat.

– A ty nie próbuj mnie zdradzić – ciągnął dalej.

– O czym ty mówisz?! Jestem roztrzęsiona i przejęta wyjazdem, nie znam języka, nie wiem, jak sobie dam radę, a ty wyjeżdżasz z takimi bezsensownymi podejrzeniami?!

Ta zazdrość o mnie żyła w nim stale. Już dawno stwierdził, że podświadomie kokietuję samców. Wszędzie widział mnie flirtującą z innymi, chociaż nigdy nie dałam mu ku temu powodu.

***

W autokarze siedziałam obok Polki, która mieszkała już od dłuższego czasu w Niemczech i też jechała do Essen. Tam miał na nią czekać jej szwagier. Przez głowę przemknęła mi niespokojna myśl o tym, co zrobię, jeżeli na mnie nikt nie będzie czekał. Szybko jednak odrzuciłam ją od siebie, gdy przypomniałam sobie niedawną rozmowę telefoniczną z Reginą. Zapewniała mnie, że ktoś po mnie wyjedzie.

Uspokojona, zajęłam się rozmową z towarzyszką podróży. Wypytywałam ją o jej życie w Niemczech. Mówiła w samych superlatywach o tym nieznanym mi kraju. Rajcowało mnie to i utwierdzało w przekonaniu, że dobrze robię, jadąc tam.

– Brakuje mi jedynie polskich wyrobów spożywczych i ich smaków – powiedziała współpasażerka. – Tych pysznych wędlin, całkiem inaczej przyprawianych niż w Niemczech. Smacznych czekolad, sezamków i cukierków Wedla. No i oczywiście czerwonej oranżady. Mniam, mniam, aż ślinka cieknie. Właśnie wiozę całą torbę wypchaną takimi smakołykami – przyznała z uśmiechem.

– Można by powiedzieć, że brak mi smaków dzieciństwa – dodała jakby z nostalgią w głosie.

Czekał na mnie inny świat, którego jeszcze nie znałam.

***

W słoneczny piątkowy poranek autobus punktualnie przyjechał do Essen.

Ludzie witali się, całowali i obejmowali, ciesząc się ze spotkania. Na mnie niestety nikt nie czekał. Po pewnym czasie wszyscy się rozeszli, a ja zostałam na przystanku sama jak palec.

Najgorszy scenariusz wydarzeń, którego tak się przed wyjazdem obawiałam, zaczął się realizować. Stałam na ulicy przed dużym i nieznanym mi gmachem, na którym jarzył się wielki niebiesko-zielony napis „Hauptbahnhof”. Dworzec główny. Co jakiś czas dochodził do moich uszu głos dworcowego spikera, który zapowiadał nadjeżdżające pociągi. Niestety, dla mnie był to niezrozumiały szwargot.

Obcy kraj, zero znajomych i kompletna nieznajomość języka. W średniej szkole ekonomicznej, którą skończyłam jedenaście lat temu, uczyłam się tylko rosyjskiego.

Właśnie zastanawiałam się, lekko spanikowana, co mam począć, gdy nagle nieprzyjemny dreszcz zatrząsł całym moim ciałem.

„Jest przecież ciepło, dlaczego tak mną telepie?” – zdenerwowałam się. A po chwili pomyślałam, próbując uspokoić samą siebie:

„Stres, podekscytowanie podróżą i przejęcie nieoczekiwaną sytuacją. Do tego nieprzespana noc w autobusie – nic dziwnego, że dygoczę jak galareta”. Jednocześnie zdawałam sobie sprawę, że potrzebuję pomocy, nie wiedziałam jednak, jak ją uzyskać. Poczułam się w tym nowym świecie całkiem bezradna. Zaczęłam rozglądać się dookoła. Wszystko było tutaj takie obce. Najlepiej zadzwonić. Tylko gdzie tutaj są jakieś budki telefoniczne?

Teraz żałowałam, że tak bardzo wzbraniałam się przed zabraniem telefonu komórkowego, który proponował mi Paweł. Uważałam, że nie będzie mi potrzebny. Teraz by się przydał!

– Co ja mam teraz zrobić?! – powiedziałam do siebie półgłosem.

Tuż przede mną zatrzymało się czarne auto. Z okna wychyliła się głowa znajomej z autobusu.

– Nikt po ciebie nie wyszedł? – usłyszałam ukochaną polską mowę.

– Niestety nie… Może wy zechcecie mi pomóc?

„Ta kobieta ze swoim szwagrem zjawia się jak na zawołanie” – pomyślałam uradowana. „To moja jedyna deska ratunku!”

– Muszę zadzwonić, a nie wiem, gdzie jest jakaś budka telefoniczna. Nie mam też pojęcia, jak te telefony tu działają – powiedziałam z rozbrajającym uśmiechem. – To co, pomożecie? – dodałam szybko.

– Zaraz pani wszystko pokażę! – odpowiedział uprzejmie nieznajomy, wysiadając z auta.

Chwyciłam swoją ciężką – wypchaną do maksimum ciuchami i innymi różnościami – torbę, która wyglądała, jakby była w odmiennym stanie, i pomaszerowałam za nim w stronę zatłoczonego dworca.

Dokładnie obserwowałam, jak mężczyzna wrzucał monetę i wystukał numer, który mu podałam.

Po krótkiej rozmowie z mamą koleżanki dowiedziałam się, że nikt po mnie nie wyjechał, ponieważ Regina jest na zakupach w Bonn. Kobieta poinformowała mnie, że muszę dać sobie radę sama i dojechać pociągiem do Henkel, miejscowości, w której mieszkają, znajdującej się pięćdziesiąt kilometrów od Essen. Gdy usłyszałam to wszystko, zaczęłam już żałować, że przyjechałam do Niemiec.

– Czy mógłby pan mi jeszcze pomóc kupić bilet na pociąg do miejscowości Henkel? – poprosiłam, ciesząc się, że nieznajomy jeszcze przy mnie stoi.

Widziałam po jego skwaszonej minie, że się śpieszy i moja prośba nie jest mu na rękę. Poprosiłam go więc jeszcze raz, tym razem uśmiechając się do niego czarująco, bo wiem, że w ten sposób można zdobyć u każdego mężczyzny prawie wszystko. To działa pewnie od czasów Adama i Ewy.

Na niego też zadziałało, gdyż od razu się zgodził i nawet wziął moją ciężką torbę.

Znowu podreptałam za nim szybkim krokiem, tym razem w stronę – jak zakładałam – kas biletowych.

On jednak zatrzymał się przed wielką czerwoną skrzynią z napisem „Fahrkarten”, co – jak się domyśliłam – oznacza bilety. Takich automatów stało w jednym rzędzie kilkanaście, więc nie trzeba było sterczeć w długiej kolejce – jak u nas.

Mój przewodnik poprzyciskał parę guzików, włożył otrzymany ode mnie banknot, który automat wciągnął natychmiast do środka, wydając z siebie jakieś pomruki. Za chwilę na dole zaświeciło się okienko i pojawił się mój bilet oraz reszta pieniędzy.

– To jest technika! – zauważyłam z podziwem.

– Proszę zobaczyć. – Podsunął mi bilet prawie pod sam nos. – Pani pociąg odjeżdża o dziesiątej dwadzieścia z Gleisu… – zamilkł na chwilę, widząc moją zafrasowaną minę – …czyli z toru trzeciego – dodał po chwili.

Domyślił się zapewne, że ja ani be, ani me po niemiecku.

Wdzięczna za pomoc, jaką mi okazał, podziękowałam mu serdecznie – cmokając go radośnie w policzek.

Trochę zaskoczony moją otwartością, przez moment nie wiedział, jak ma się zachować. Pożegnał się szybko i z widocznym zmieszaniem odszedł w stronę auta.

Spojrzałam na zegarek i stwierdziłam, że do odjazdu pociągu zostało mi jeszcze pół godziny. Chwyciłam torbę – która wydawała mi się coraz cięższa – i powlokłam się w stronę szyldu z napisem „Gleis 3”.

„Ten wyjazd kosztował mnie już sporo nerwów i pieniędzy!” – zaczęłam rozmyślać nad swoją sytuacją. „Jeżeli w tym Henkel też nikt nie będzie na mnie czekał, to będę musiała wziąć taksówkę. I co wtedy?” Zostanę niedługo bez grosza. Nie podobało mi się to. Zestresowana usiadłam na jednej z metalowych ławek.

Niedaleko mnie stała młoda mama z paroletnim synkiem. Obydwoje uśmiechali się do idącego w ich stronę młodego mężczyzny. Chłopiec trzymał na smyczy dużego wilczura, który machał ogonem i nadstawiał uszu. Też poznał swojego pana. Wyrwał się małemu z rąk i wielkimi susami rzucił się w kierunku nadchodzącego. Na jego drodze stała jednak starsza kobieta w spódnicy, która z zadartą do góry głową odczytywała z billboardu komunikaty na temat nadjeżdżającego pociągu.Wilczur dosłownie przeleciał jej między nogami. Babka przez krótki moment siedziała na nim, nie wiedząc, co się dzieje. Zdziwiona niespodziewaną sytuacją, zeskoczyła i z rozpędu zatoczyła koło wokół własnej osi. Coś krzyczała, grożąc pięścią psu, a pewnie także i właścicielowi. Nieliczni pasażerowie, którzy widzieli tę komiczną scenę, także zaczęli się śmiać.

„No tak – pomyślałam – w Niemczech ujeżdżają psy zamiast koni”.

Pociąg podjechał na peron. Był to tak zwany S-Bahn, czyli szybka kolej podmiejska. Składał się z czterech wagonów. Ten, do którego wsiadłam, był prawie pusty. Razem ze mną podróżowało nim sześć osób. Zajęłam miejsce przy oknie.

Naprzeciw mnie siedziały dwie młode dziewczyny o bladych lalkowatych twarzach. Jedna z nich miała krwistoczerwone, a druga ciemnoniebieskie włosy. Nosiły szarobure podkoszulki i pościerane mocno spodnie. Obydwie miały w uszach i nosie metalowe błyszczące kółeczka, a na rękach kolorowe tatuaże. Wyglądały jak postacie z japońskiej kreskówki. Paliły papierosy, dyskutując o czymś zażarcie w tym obcym dla mnie języku. Zaciągały się głęboko, wydmuchując dym o dziwnym zapachu. Skręty? To chyba niemożliwe, aby tak oficjalnie w pociągu popalać maryśkę. Ale kto to wie? Inny kraj – inne obyczaje.

W czasie jazdy siedziałam podekscytowana, z nosem prawie przyklejonym do szyby, obserwując uważnie wszystkie stacje, na których zatrzymywał się pociąg. Co chwilę miły damski głos podawał przez głośniki jakąś informację, ale ja myślałam tylko o tym, by nie przeoczyć celu mojej podróży. Po pewnym czasie już z daleka zauważyłam szyld z napisem „Henkel”.

Wreszcie dojechałam! Odetchnęłam z ulgą.

Zobaczyłam mały, bardzo czysty dworzec, a na peronach i wokół budynku – przepiękne klomby z kwiatami.

„To miasteczko jest urocze – oceniłam w duchu – podoba mi się tu! Tylko jakoś nie widzę, by ktoś na mnie czekał!” – stwierdziłam z niepokojem.

Dla pewności rozejrzałam się jeszcze raz… Nikogo!

Wściekła podeszłam do dyżurnego ruchu.

Ubrany w ciemnogranatowy mundur, siedział przy okienku z napisem „Information”. Przed nim na biurku stał aparat telefoniczny.

– Chcę zadzwonić – powiedziałam po polsku.

Kamienny wyraz jego twarzy wskazywał na całkowite niezrozumienie. Patrzył na mnie spokojnie, gdy ja, jak niemowa, wymachiwałam przed nim rękami i pokazywałam palcem na obiekt mojego pożądania – telefon. Wtedy zrozumiał.

– Wollen Sie anrufen?[1] – zapytał uprzejmie. – Brauchen Sie ein Telefon?[2] – spytał ponownie, widząc, że nie reaguję na pierwsze pytanie.

Na słowo „telefon” aż podskoczyłam do góry.

– Tak, telefon! – potwierdziłam kiwnięciem głową.

Uśmiechnął się pod nosem i podał mi aparat. Cóż, zamiast robić z siebie idiotkę, mogłam powiedzieć po polsku „telefon”. Gościu od razu by zrozumiał, bo po niemiecku brzmi to tak samo.

Gdy się dodzwoniłam, usłyszałam, że ojciec Reginy wyjechał już po mnie.

– Jak to dobrze! – westchnęłam.

Całkowicie uspokojona oczekiwałam na jego przyjazd.

***

Podjechaliśmy pod zadbany dwurodzinny domek.

Wjazd i podwórko wyłożone były jasną terakotą, a cała posesja tonęła w wysokich cyprysach. Podobał mi się ten styl. U nas, w Polsce, na przydomowych podwórkach leży dużo bezużytecznych gratów. Tutaj podwórko było schludne, ładne. Wystarczyło, że czasami pozamiatają i zawsze mają czysto. Praktykowali starą niemiecką zasadę „Ordnung muss sein!”, czyli „porządek musi być!”.

Przywitała mnie mama koleżanki, niezbyt wysoka zadbana starsza pani o kasztanowych włosach. Nosiła jasnoczerwone spodnie.

„Moja mama chodziła tylko w spódniczkach albo w sukienkach. Nigdy nie włożyłaby spodni, a do tego jeszcze czerwonych. Nie, nie mogę sobie tego wyobrazić!” – Uśmiechnęłam się pod nosem do własnych myśli.

W kącie na materacyku leżał mały czarny pudelek, który – jak się dowiedziałam – miał na imię Luki i liczył sobie już piętnaście lat. Brakowało mu zębów i był lekko przygłuchawy. Wcale nie reagował na obcych, na mój widok nawet nie zaszczekał.

Czekając na Reginę, siedziałam z panią Pradel w jej mieszkaniu na parterze. Przez niecałą godzinę poznałam prawie cały jej życiorys. W czasie naszej rozmowy – a właściwie jej monologu – co chwilę wciskała mi banany, tak jakbym ich nigdy nie widziała. Trochę mnie to dziwiło – nie przyjechałam przecież z wiochy zabitej dechami, a Polska to nie dzika Afryka. Ale w sumie mama Reginy była dość sympatyczna.

– Przepraszam panią, czy mogłabym skorzystać z łazienki? – zapytałam uprzejmie, wykorzystując przerwę w jej opowieści. – Chętnie bym się odświeżyła.

– U nas pełna wanna wody kosztuje pięć marek! – powiedziała to tak, jakbym miała jej za zużytą wodę zapłacić.

– To rzeczywiście bardzo drogo – odparłam, nie wiedząc, co o tym myśleć.

– Wszystko jest drogie! – ciągnęła dalej, niezrażona moim zmieszaniem. – To tylko tak ładnie wygląda, ale żeby coś tutaj osiągnąć, trzeba bardzo dużo pracować!

– Wezmę tylko prysznic – rzekłam cicho, jakbym chciała się usprawiedliwić.

– Jak chcesz, to możesz się nawet wykąpać – zaproponowała trochę życzliwiej. – W szafce po lewej stronie znajdziesz świeże ręczniki i Duschgel.

Domyśliłam się, że chodziło jej o żel pod prysznic.

***

„Woda droga, a papierosy jeszcze droższe. Po co ja tu właściwie przyjechałam?” – ogarnęło mnie zwątpienie. „Chcę wracać jak najszybciej do domu! Całe to sknerstwo niemieckie wcale mi się nie podoba. Jeszcze trochę i wpadnę w depresję!”

Ale krótki, odświeżający prysznic i czyste ubranie poprawiły mój humor. Odprężona zasiadłam przy stole, popijając sok pomarańczowy. Starsza pani jakby tylko na to czekała. Zaczęła znowu nadawać jak jakieś radio. Pewnie łaknęła towarzystwa. Znudzona jak mops, przytakiwałam jej z grzeczności głową i oczekiwałam jak na zbawienie na rychłe przybycie przyjaciółki. Niestety, stanęła w drzwiach dopiero po dobrych trzech godzinach – gdy już prawie przysypiałam. Nareszcie!

– Ty pewnie myślisz, że tu zostaniesz?! To tak łatwo nie idzie – powiedziała śmieszną polszczyzną.

Te pierwsze słowa na powitanie zabrzmiały w moich uszach dość dziwnie. Zrobiło mi się trochę przykro. Wcale nie myślałam jeszcze o pozostawaniu w Niemczech.

– Cześć, Regina! – Podeszłam i pocałowałam ją serdecznie w policzek. – Nigdy bym cię nie poznała.

Ostatni raz jak się widziałyśmy – prawie dwadzieścia lat temu – byłyśmy dziesięciolatkami.

Zmierzyłam ją wzrokiem od stóp do głów. Wysoka, szczupła, o kwadratowej twarzy i zafarbowanych na czarno włosach. Jej głowa była jakby za duża– nieproporcjonalna do całości tułowia.

„Jak na mój gust za bardzo wymalowana” – skrytykowałam ją w duchu. Kosmetyki zakrywały jej naturalną urodę.

– Ja też bym cię nie poznała – odparła. – Nie widać po tobie, że masz dwoje dzieci. Szczuplutka, zgrabniutka i wszystko na miejscu – pochwaliła moją figurę. – Jesteś bardzo ładna.

– Nie przesadzaj! – odparłam skromnie.

Ale wiedziałam, że miała rację. Mimo dwóch porodów nadal miałam figurę osiemnastolatki.

– Wiesz co? Przygotuję teraz coś do jedzenia, a potem spokojnie sobie porozmawiamy.

– Pomogę ci – zaproponowałam ochoczo. – Od wczoraj nic nie robię, tylko siedzę…

„No tak, to tylko dwanaście godzin w autobusie i parę następnych w oczekiwaniu na ciebie!” – dodałam w duchu z wyrzutem.

Korciło mnie, aby jej powiedzieć, że powinna na mnie czekać na dworcu. Wiedziała przecież, że przyjadę – dzwoniłam do niej krótko przed wyjazdem. Jednak ugryzłam się w język. Nie miałam zamiaru robić sobie z niej wroga. Teraz jestem zależna od niej i jej rodziny. „Liczę przecież na ich pomoc” – skwitowałam w myślach z goryczą.

W dużej i nowocześnie umeblowanej kuchni podczas przygotowywania posiłku dyskutowałyśmy o wszystkim, zadając sobie tysiące pytań. Atmosfera zrobiła się prawie rodzinna.

– Zaraz przyjedzie mój mąż. Jest nauczycielem muzyki.

– To dlatego w pokoju stoi fortepian – stwierdziłam retorycznie.

– Tak, ćwiczy na nim czasami z naszym synkiem Kevinem – odparła.

– Cała rodzina muzykantów. Jak u słynnych Straussów – podsumowałam wesoło.

– Musisz jeszcze wiedzieć, że on nie mówi po polsku… To dlatego – dodała szybko, widząc moją zdziwioną minę – że przyjechał do Niemiec, jak miał siedem lat.

– A jak go o coś zapytam, to mnie zrozumie? – dopytywałam się.

– Szczerze mówiąc, nie wiem… Myślę jednak, że tak – odpowiedziała koleżanka po krótkim namyśle.

– To przecież twój mąż, jak możesz nie wiedzieć? – zdziwiłam się.

– Jakoś ostatnio mało ze mną rozmawia. Czasami czuję się przy nim jak obca – odparła zażenowana Regina.

– Hmm… My z Pawłem rozmawiamy bardzo dużo na różne tematy. On bardzo mnie kocha – pochwaliłam się.

Zauważając jednak u koleżanki skwaszoną minę, postanowiłam szybko zmienić temat i zaczęłam rozmowę o dzieciach.

– A gdzie jest twój Kevin? – spytałam zaciekawiona. – Mam dla niego prezent.

– Pojechał ze znajomymi do wesołego miasteczka, wrócą pod wieczór. Mają chłopaka w jego wieku, dlatego raz my, a raz oni zabieramy dzieci na różne wycieczki – tak na zmianę. To bardzo praktyczne. Ma się wtedy więcej czasu dla siebie.

– Wiesz co, nie widzę Macieja i Adriana dopiero od paru godzin, a już tak bardzo za nimi tęsknię.

– Nic się nie martw. Pozałatwiasz urzędowe sprawy i szybko do ciebie dojadą.

„Mam wizę ważną przez tydzień. Tydzień bez moich dzieci” – pomyślałam pod wpływem nagłej tęsknoty.

Nakryłyśmy stół. Regina ustawiła pośrodku dwa srebrne kandelabry z białymi świecami.

– Bardzo ładne te świeczniki – mówiąc to, wzięłam jeden z nich do ręki.

Błyszczał tak, że można było się w nim przejrzeć jak w lusterku.

– Srebro tak szybko pokrywa się patyną i jest trudne do wyczyszczenia. Jak ty to robisz, że te wyglądają jak nowe? – pytałam z zaciekawieniem.

– Używam do tego takiej specjalnej szmatki. Tylko przetrę i fertig!

– Fertig? Nowe słowo – stwierdziłam.

– To znaczy „gotowe”. Łatwo zapamiętać. Czekają na ciebie tysiące takich nowych słów.

– Przestań, ja jeszcze nie wiem, czy zostanę. To pochodzenie po ojcu jest takie niepewne.

– Zostaniesz, zostaniesz, a ja będę miała koleżankę – dodała z uśmiechem. – W poniedziałek zawiozę cię do Hammu. To miasto sto kilometrów stąd, z obozem dla przesiedleńców. Tam wszystkiego się dowiesz.

– Już jestem ci za to wdzięczna – odpowiedziałam z radością.

– O! Słyszę, że przyjechał mój mąż. – Regina przerwała rozmowę i wychyliła się przez okno.

Nie wiem dlaczego, ale oczekiwałyśmy na niego jak na jakiegoś króla.

„Ma przed nim taki respekt, może się go boi?” – zastanawiałam się.

Okazał się opalonym szatynem. Ubrany w białą koszulę i ciemnożółty krawat, wyglądał – trzeba to przyznać – dość elegancko. Musiał jednak bardzo cierpieć w tym ubraniu. Wiedziałam takie rzeczy od Pawła. On ubierał się tak tylko na specjalne uroczystości, a w taki upalny dzień nigdy nie założyłby krawata.

Gdy mąż Reginy mnie zauważył, zbliżył się, wyciągając prawicę.

– Aron – powiedział zimno, nawet na mnie nie spoglądając.

„Aron? Co to za imię?” – pomyślałam. „Żydowskie, a może amerykańskie? Po polsku chyba też Aron?”

Zauważyłam, że żonę potraktował jak powietrze. Nawet nie pocałował jej na przywitanie.

„Wielkiej miłości to między nimi nie ma. Małe cmoknięcie w policzek na pewno by im nie zaszkodziło” – stwierdziłam w duchu.

***

Szwargotali do siebie coś po germańsku, w ogóle nie zwracając na mnie uwagi, chociaż byłam ich gościem. Poczułam się jak jakaś gęś z prowincji. Czy mam usiąść przy stole, czy nadal stać? Nie wiedziałam, jak wybrnąć z tej głupiej sytuacji.

– Usiądźmy, proszę – zaproponowała w końcu koleżanka, widząc moje zmieszanie.

Zajęłam miejsce naprzeciwko pana domu. Przygotowany posiłek pachniał pięknie, przypominając mojemu żołądkowi, że od dawna jest pusty. Byłam wściekle głodna. Przecież przez cały dzień zjadłam tylko banana. Westchnęłam, przygotowując się do ataku na pełne talerze.

Zanim jednak zaczęliśmy jeść, obydwoje małżonkowie przeżegnali się i zaczęli odmawiać pacierz – oczywiście po niemiecku. Zaskoczyło mnie to, gdyż nigdy tego nie praktykowałam. Szanuję Kościół i jego tradycje, ale modlitwę przed jedzeniem uważam za przesadę. Podporządkowałam się jednak temu ich zwyczajowi. Spuściwszy głowę, szeptałam pod nosem nasz polski pacierz.

– Smacznego! – powiedziała po pewnym czasie Regina, przerywając uciążliwą ciszę.

– Guten Appetit!

– Smacznego! – odparłam grzecznie, wyraźnie akcentując polskie słowo.

Zaczęliśmy spożywać w ciszy. Zatęskniłam za ciepłem rodzinnym swojego domu.

„Co za zimny, małomówny typ ten Aron. A może rzeczywiście nie zna polskiego? Jak najszybciej muszę stąd zwiewać. Nie chcę mieć z nimi nic do czynienia. Czuję się u nich jak intruz”.

– Bernadetta, jak zechcesz, to jutro pokażę ci miasto i sklepy – pogodnie zagaiła Regina.

– Chętnie na wszystko się zgadzam. Dam się prowadzić jak turystka. Ciekawi mnie ten wasz niemiecki świat.

– Tylko nie myśl, że tu jest tak jak w niebie – odrzekła zgryźliwie. – Na wszystko trzeba ciężko zapracować – powtarzała jak papuga to, co wcześniej powiedziała mi jej mama.

– Wszędzie trzeba pracować, przestań mnie już straszyć – rzekłam poważnie, trochę zirytowana.

– Mówię tak, bo wy wszyscy, jak przyjeżdżacie, myślicie, że tu żyje się za darmo.

– Regina, proszę, zakończmy już tę rozmowę – powiedziałam z zażenowaniem, tracąc całkowicie dobry humor.

Przez to jej gadanie zaczęło mnie ściskać w żołądku, apetyt mi przeszedł. Miałam dosyć tej ich pozornej gościnności.

„Dobrze, że ten jej laluś się nie odzywa” – pomyślałam. „Tak pięknie nakryty stół, smaczne jadło, ale atmosfera do dupy. Żadnego uśmiechu ani odrobiny czułości. Ci ludzie wyglądają jak dwie chodzące zgryzoty, które gdzieś zagubiły miłość i radość. Ale właściwie co mnie to wszystko obchodzi?! Wytrzymam te dwa dni do poniedziałku!” – postanowiłam.

***

Nienajedzona, z lekkim burczeniem w brzuchu, siedziałam na dużym przydomowym tarasie. Koleżanka przyniosła dwie butelki piwa i usiadła obok mnie.

– Stoi tu popielniczka, więc chyba mogę sobie zapalić? – zapytałam Reginę.

– Możesz. Ja też lubię sobie czasami pociągnąć dymka – odparła. – Oczywiście jak małżonek nie widzi – dodała szybko.

„Aha, zabrania jej palić! Ciekawe dlaczego. Bo papierosy są za drogie czy troszczy się o jej zdrowie?”

Zaciągając się papierosem, wsłuchałyśmy się w dźwięki dochodzące z piwnicy. Ta muzyka uspokoiła trochę moją stęsknioną i rozdygotaną duszę.

– Słyszysz to brzdąkanie? To Aron ćwiczy, jakby mu było mało w szkole! – oznajmiła ze złością Regina.

– Bardzo ładnie gra. Lubię właśnie taką trochę melancholijną, jakby chopinowską muzykę.

– Gdyby grał tu, w pokoju, to nie można by wytrzymać. Dlatego rozbudowaliśmy piwnicę. Przesiaduje tam po kilka godzin dziennie. Nieraz myślę, że kocha tylko muzykę, a ja go wcale nie obchodzę.

– Na pewno tylko ci się wydaje – pocieszyłam ją. – A poza tym masz spokój.

– Czasami gdy chcę się do niego przytulić, to wzdryga się i otrząsa, jakby tego nie chciał. Zastanawiam się od pewnego czasu, czy nie pójść do poradni małżeńsko-rodzinnej. – Popatrzyła na mnie pytająco.

– Nie wiem, nie umiem ci doradzić. Nie znam czegoś takiego. Paweł mnie kocha, przynosi mi często kwiaty i w kółko powtarza, jaka jestem mu bliska – powiedziałam zadowolona, myśląc ciepło o mężu.

– Aron nie dał mi tego nigdy odczuć, nawet jak urodził się nasz synek. Czekałam wtedy, żeby mnie przytulił, ale nie, nie zrobił tego. Tak mi wtedy było smutno… Do dzisiaj mnie to boli.

– Regina, nie znam ani ciebie, ani jego. Nie jestem psychologiem. Jedyne, co mogę ci podpowiedzieć, to tyle, byś była kokietką. Miej z nim dobry seks. To pomaga.

– Co masz na myśli, mówiąc „dobry seks”? – popatrzyła na mnie zdziwiona.

– Nie słyszałaś o tym, że wyobraźnia czyni cuda? Włóż jakiś seksowny ciuch. Pokręć przed nim tyłeczkiem i pogłaskaj go czule po karku. Obejrzyjcie razem jakiegoś normalnego pornosa, to znaczy zwykły seks bez żadnych zboczeń, dewiacji i przesadzonych maratonów kopulowania. Popróbujcie różnych pozycji i porozmawiajcie szczerze o tym, co sprawia każdemu z was przyjemność. Szepcz mu do ucha jakieś świństewka, które masz zamiar z nim robić. Coś w tym stylu. Musisz go bardziej zachęcić do siebie, rozpalić, aby miał na ciebie apetyt. Sama wiesz, co go podnieca. Graj przed nim różne role. Bądź uległą studentką, a następnym razem dominującą policjantką, czułą pielęgniarką, niedostępną świętoszką albo wyrachowaną striptizerką. Niech jego wyobraźnia działa na najwyższych obrotach. Doprowadź do tego, aby zaczął się tobą zachwycać. To jest bardzo ważne. Wtedy nie będzie w waszym związku nudy, a zachwycony i oczarowany tobą mężczyzna będzie wracał do ciebie galopem, nie rozglądając się za innymi. No i najważniejsze – musisz przez cały czas spoglądać mu głęboko w oczy. Męskie oczy są dla kobiety najlepszym i najmilszym zwierciadłem. W nich znajdziesz odpowiedź na wszystkie nurtujące cię pytania.

– Ty to wszystko robisz? – zapytała Regina z niedowierzaniem, wybałuszając oczy.

– Absolutnie nie. Ale czytałam kiedyś na ten temat Sztukę kochania pani Wisłockiej. Ja nie muszę Pawła tak podchodzić, aby miał na mnie ochotę. U nas wszystko gra. Słowa, które do siebie szepczemy, są oznaką miłości i szacunku, jakimi siebie darzymy – wyjaśniłam, po czym dodałam: – A ty masz dziecko z Aronem. Przecież dzieci nie rodzi się ot tak, do tanga trzeba dwojga.

– Tak, to prawda. Tylko widzisz, on chce, żebym się zabezpieczała przed ciążą i brała Pille[3]. Po prostu nie chce mieć więcej dzieci ze mną – rzekła rozczarowana.

– Chyba tego nie rozumiem… Uważam, że tam, gdzie jest miłość, są dzieci i o pigułkach nie może być mowy. Ja nigdy ich nie brałam.

– No wiesz, wychodząc za Arona, byłam już z nim w ciąży. Dzisiaj zastanawiam się, czy on by się ze mną ożenił, gdybym nie nosiła jego syna w brzuchu?

– Przestań! Masz fajną rodzinę i szanuj to. Bądź więcej uśmiechnięta i miej nadzieję, że wszystko będzie dobrze! Poopowiadaj mi teraz o twojej pracy, o znajomych. Jak się wam tu żyje? – zmieniłam drażliwy temat.

– Tyle lat już tu jestem, że nie wyobrażam sobie życia gdzie indziej. Pracuję dorywczo w dużej firmie tekstylnej. Chodzę dwa razy w tygodniu na cztery godziny. Siedzę przed wielką maszyną i sortuję koce albo pościel. To wszystko przesuwa się przede mną na taśmie. Nie muszę ich wcale dotykać. Te, które mają jakiś Fehler[4], zakreślam krzyżykiem na monitorze komputera i maszyna automatycznie je sortuje.

– A jakiego wyuczyłaś się zawodu? – pytałam dalej.

– Mam średnie wykształcenie. Na tym się skończyło, ponieważ zaszłam w ciążę i wyszłam za mąż. W zasadzie nie muszę pracować, bo pieniędzy mamy dosyć. Aron dobrze zarabia. Mieszkamy prawie za darmo. Zajmujemy całe piętro, a płacimy tylko za ten Grundstück[5]. Mogę sobie na wszystko pozwolić – powiedziała z dumą.

– Wiesz, my też nie należymy do tych najbiedniejszych. Paweł pracuje w banku, a ja na razie wychowuję Adriana i Macieja. Dorosną, to wrócę do pracy. Byłam księgową w urzędzie miejskim. W tej chwili jestem na urlopie wychowawczym. W Polsce płacą nam macierzyńskie przez trzy lata. Nie stać nas jeszcze na samochód czy urlop w Hiszpanii, ale jesteśmy młodzi i takie opcje nam się marzą – dlatego przyjechałam.

– Ty tu zostaniesz już na stałe, jestem tego pewna. Poszukasz sobie nowej pracy i będzie dobrze.

– Lepiej mnie nie strasz! Nie znam języka i gdybym dostała pochodzenie, to nie dam rady z nikim się porozumieć.

– Rozwiązanie tego problemu jest naprawdę proste. Pójdziesz sprzątać ludziom w domu – Regina zaczęła się śmiać. – Do tego język ci niepotrzebny.

– Słucham? Chyba nie wiesz, co mówisz!

„Niepoważna kobieta” – pomyślałam. „Tak nisko to ja jeszcze nie upadłam. Jestem troszkę ambitniejsza, niż ona to sobie wyobraża”.

– Nie krzyw się, tutaj dobrze płacą za taką robotę. Co druga kobieta tak żyje. Nie opłaca się pracować na pełny etat, jeżeli jesteś mężatką, a mąż dobrze zarabia. Odprowadza się wtedy dla państwa bardzo duży Steuer[6]. Widzę, że nie rozumiesz tego jeszcze – stwierdziła, widząc moje zamyślenie. – Najpierw musisz tu trochę pożyć, wtedy wszystko pojmiesz. Chodźmy już do pokoju, bo zrobiło się zimno – zakończyła swój wywód.

– I słyszę, że Kevin wrócił.

W drzwiach stał synek Reginy, który był do niej uderzająco podobny.

– Halo, mami! – zakrzyknął malec, podbiegł do matki i przytulił się.

Zaczęła z nim rozmowę, z której nic nie pojmowałam. Zareagowałam dopiero wtedy, gdy chłopiec podszedł, aby przywitać się ze mną. Podałam mu z uśmiechem klocki lego, które przywiozłam z Polski. Podziękował grzecznie, był jednak tak zmęczony dzisiejszą wycieczką, że po chwili poszedł spać.

Usiadłyśmy wygodnie na skórzanej brązowej kanapie, przy której stał duży zegar z wahadłem. Cały pokój zastawiony był jasnymi meblami z masywnego dębowego drewna w stylu staroniemieckim. W Polsce ten styl nazywamy gdańskim. Pomieszczenie było olbrzymie, więc to wszystko pasowało do siebie i wyglądało bardzo elegancko.

– Chcesz jeszcze piwa czy wolisz może wino? – zapytała Regina.

– Poproszę piwo. Nie lubię wina. Po wypiciu nawet lampki pieką mnie od razu policzki i robię się czerwona jak burak.

– Zobacz, w telewizji leciTutti-Frutti! – zakrzyknęła podekscytowana koleżanka. – Mąż zabrania mi go oglądać. Widzisz, te dziewczyny są bez staników! Czy w Polsce też macie takie programy? – pytała z błyszczącymi oczami.

Spojrzałam na nią jak na przybysza z innej planety.

– Zabrania ci oglądać ten program?! – spytałam zaskoczona. – W Polsce byś się dopiero zdziwiła. Mamy przeróżne programy, a takie tam baby z gołymi cyckami to nic takiego. Przecież one tylko tańczą!

Choć byłam dość zmęczona, przegadałyśmy prawie pół nocy o jej nieszczęśliwym małżeństwie. Regina nadawała non stop – tak jak jej mama. Wielokrotnie myślałam, że nie pojmuję tego, co ona wygaduje. Dziwactwo pierwszego stopnia. Boże kochany, ta dziewczyna jest modnie ubrana, ale taka zahukana…

„Co ona za życie prowadzi z tym swoim pięknym i wypicowanym pizdusiem?! Pewnie kocha się z nim tylko w nocy przy zgaszonym świetle i do tego jeszcze pod kołdrą. Czy wychodzą z założenia, że im ciemniej, tym przyjemniej? Wiem, że respektuje się poglądy innych, ale mamy koniec dwudziestego wieku. A ja jej proponowałam obejrzenie pornosa. Pewnie nawet nie załapała, o co mi chodzi”.

Przypomniała mi się nasza dawna znajomość – miałyśmy wtedy po dziesięć lat. Nawet dobrze się rozumiałyśmy. Dzisiaj jej i moje życie to dwa całkiem odrębne światy. Nie jestem wcale pewna, czy chcę, aby była moją przyjaciółką. Ona jest jak wampir energetyczny. Tym swoim narzekaniem wysysa ze mnie chęć do wszystkiego. Dosyć! Nie mam więcej ochoty wgłębiać się w jej problemy moralno-seksualne.

Zmęczona dniem pełnym wrażeń, wykończona długą podróżą i oszołomiona wypitym prawie na pusty żołądek piwem zasnęłam kamiennym snem w małym pokoju rodziców Reginy.

***

W sobotę pojechałyśmy ich nowym audi do centrum miasta. Zobaczyłam ogromne sklepy i pasaże zapchane ludźmi i towarami. Wszystko kolorowe, czyściutkie i ładnie pachnące. Sprzedawcy uprzejmi dla klienta, a nie odwrotnie. Można było odczuć na własnej skórze, co oznacza słynny PRL-owski slogan reklamowy „Klient nasz pan”. Nie ma chaosu, bieganiny za towarem i płaszczenia się przed panem sprzedawcą – tak jak u nas w kraju. Kupowanie nie jest stresem, tylko przyjemnością! Bardzo mi się to podoba.

Przez miasto przepływa mała rzeka, której koryto wyłożono kamieniami. Woda jest przeźroczysta, jakby wydostawała się prosto z jakiegoś podziemnego źródła. Mogłabym przejść przez rzekę boso, nie bojąc się, że coś obrzydliwego będzie mi pełzać pod stopami. Ludzie tutaj są dla siebie mili i grzeczni. Nawet nieznajomi pozdrawiają się na ulicy. Jestem pozytywnie zaskoczona. Nie wiedziałam, że Niemcy są tacy kulturalni i mają tak poukładane i zorganizowane życie. „Tak, to jest kraj, w którym mogłabym spróbować żyć!” – rozmarzyłam się przez chwilę.

Przedeptałyśmy po śródmieściu Henkel parę kilometrów. Byłam trochę zmęczona, ale jednocześnie zafascynowana tym jakże innym światem, choć jeszcze nie za dużo widziałam. Kawałek miasta z przepiękną starówką i parę wielkich nowoczesnych sklepów. „Na pewno sporo rzeczy mnie tu jeszcze zdziwi!” – stwierdziłam, nie przypuszczając nawet, że moje proroctwo wkrótce się spełni.

Usiadłyśmy w małej przytulnej kawiarence, do której Regina zaprosiła mnie na lody. Obok nas siedziało dużo rozbawionej młodzieży, w tym parę dziewcząt. Zdziwiło mnie, że wszystkie były w dżinsowych portkach w taki piękny słoneczny dzień. Rozejrzałam się wokoło. Tylko ja miałam na sobie letnią przewiewną sukienkę. Nie rozumiem, dlaczego Niemki tak nieciekawie się ubierają. Przecież tutaj, w tych sklepach, mają do wyboru, do koloru przepiękne spódnice i suknie. „My, Polki, ubieramy się jednak dużo ładniej!” – osądziłam z dumą. Lato dla nas to najpiękniejsza i najlepsza pora roku, aby wkładać przewiewne, kolorowe szmatki. W ciepłe dni królują u nas niepodzielnie sukienki. Przecież żaden inny strój nie dodaje nam tyle wdzięku i kobiecości.

Kelnerka przyniosła nam dwa wielkie puchary z lodami, owocami i bitą śmietaną. Jadałam od dziecka lody, ale takich wielkich porcji jak dla wielkoluda jeszcze nie widziałam. Rozejrzałam się dyskretnie po stolikach. Wszyscy mieli takie olbrzymie desery. W środku było chyba z dziesięć gałek o różnych smakach. „Przecież pęknę!” – przeleciało mi przez myśl. Co prawda nie mam problemu z nadwagą, ale jak będę tu tak jadła, to za rok będę ważyła tyle co słoń!

Z grzeczności jednak pałaszowałam te lody dla Guliwera – tak je nazwałam. Nie dałam jednak rady wszystkiego zjeść, więc przeprosiłam Reginę, wyjaśniając, że boję się o swój żołądek.

– Wszystko mi zamarza. Zaraz zamienię się w górę lodową albo przynajmniej w bałwana. Nigdy więcej takiej porcji. Jest mi… kalt! – powiedziałam.

Zapamiętałam to słowo wczoraj. Kalt to znaczy zimno. Teraz już na pewno nie zapomnę. Jakby tego było mało, dostałam głośnej czkawki. Widziałam rozbawioną minę koleżanki. Dziękuję! Mnie do śmiechu nie było.

***

Następnego dnia na niedzielny obiad zaprosiła mnie mama Reginy. Zebrała się prawie cała rodzina – pewnie byli mnie ciekawi. Pojawiła się też siostra matki – pani Maria, zadbana stara panna o miłym głosie. Dowiedziałam się, że mieszka obok. Przyszła też siostra Reginy, Sylwia, z mężem Martinem. On też pochodzi z Polski. Sylwia i Martin są rok po ślubie i jeszcze bezdzietni. Przy rodzinnym stole zasiadł też oczywiście pan domu, Klaus Pradel – wysportowany starszy pan o rozkazującym tonie głosu. Znałam go jako dziecko, wcale wiele się nie zmienił. Nie pojawił się tylko brat Reginy, ponieważ mieszkał i pracował w Hamburgu.

Wszyscy rozmawiali po niemiecku, od czasu do czasu tylko przeplatali wypowiedź polskimi słowami.

– Musisz się przyzwyczaić do tego języka. Im więcej będziesz obcować z tymi dźwiękami i rozmawiać po niemiecku, tym się szybciej nauczysz języka – odezwała się do mnie po polsku Regina.

Pewnie zauważyła moją naburmuszoną minę.

– Masz rację, ale ja nie jestem jeszcze na tym etapie. Nie wiem, czy tu zostanę. Jeżeli będę do tego zmuszona, to się przystosuję i nauczę po niemiecku, ale w tej chwili jestem zdenerwowana i chcę jak najszybciej jechać do domu – mówiąc to, czułam, jak łzy napływają mi do oczu.

„Ci ludzie są po prostu złośliwi, i to wszyscy po kolei. Nie lubię tej rodziny”.

Zauważyli, że płaczę, i zaczęli mnie pocieszać. Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszyscy mówili w moim kochanym języku. Nawet Aron odezwał się po polsku. Dlaczego wcześniej milczał? Dziwak!

– „Nie płacz, kiedy odjadę” – wysłowił się wyraźnie i poprawnie, patrząc w moje załzawione oczy i śmiejąc się przy tym sympatycznie i szczerze.

Cała rodzina jakby zbaraniała, patrząc na niego z niedowierzaniem. Wyglądali tak, jakby usłyszeli nagle przemawiającego niemowę.

– Aron! Twoja polszczyzna jest bardzo poprawna – powiedział pan Klaus ze zdumieniem w głosie.

– Umiem też po angielsku – stwierdził beztrosko Aron. – Jak chcecie, mogę wam zademonstrować.

Śmiał się z siebie, a ja byłam mu wdzięczna. Rozładował napiętą sytuację.

„Nie jest taki zły, może tylko zamknięty w sobie” – pomyślałam, obdarzając go małym promykiem sympatii.

– Słyszałem, że jutro jedziesz do obozu przesiedleńców sprawdzić swoje pochodzenie. Czy to prawda? – zwrócił się do mnie pan domu.

– Przyjechałam tu wyłącznie po to – odparłam. – Za waszą gościnę i serdeczność bardzo dziękuję. Przepraszam też za łzy. To emocje. Tęsknię już bardzo za domem, dziećmi i mężem – dodałam usprawiedliwiająco.

– Jeżeli będziesz mądra, to szybko się tu urządzisz, a mąż z dziećmi dojadą do ciebie.

– Już sama nie wiem, trochę mnie to wszystko przeraża. To jest dla mnie zupełnie inny świat, bariera językowa jest ogromna i wydaje się nie do pokonania. Mam wrażenie, że nigdy nie nauczę się tego waszego języka – odparłam niepewnie z mieszanymi uczuciami.

– Nie martw się, my wszyscy startowaliśmy podobnie – odezwała się siostra Reginy.

– Tak, to prawda, tylko że wy wtedy byliście dziećmi. Było wam o wiele łatwiej. W młodym wieku rozum wszystko chłonie jak gąbka wodę. Do tego wasi rodzice znali ten język. Dla mojego ojca też nie byłoby problemu, chodził przecież do niemieckiej szkoły. A ja uczyłam się rosyjskiego. Chcąc wypowiedzieć jedno niemieckie słowo, muszę przełamać w sobie poczucie, że zaraz połamię język. Niestety, żaden ze mnie poliglota. Kompletny brak talentu w tym kierunku.

– Niczym się teraz nie przejmuj, dziewczyno. Jeżeli zostaniesz, to my ci pomożemy – odezwała się mama Reginy.

– Dziękuję – odparłam niepewnie.

W duchu stwierdziłam jednak, że od nich to najlepiej z daleka. Tworzyli rodzinę jakby na siłę – czułam to. Wiem, że jestem uzależniona od nich i skazana na ich pomoc, ale czy będę się z nimi przyjaźnić? To wielka niewiadoma.

W zamyśleniu – łamiąc sobie głowę tymi wszystkimi poważnymi pytaniami – zasiadłam do stołu. Takie rodzinne obiady bardzo mi się podobają. Rodzice, dzieci, wnuczek – wszyscy razem przykładnie i grzecznie siedzą, stwarzając niezapomnianą atmosferę. Jednego tylko nikt nie przewidział. Stary piesek Luki, o którym całkowicie zapomniano, wstał i podszedł do stołu. Podniósł nogę i głośno opróżnił pęcherz przy jednej z nóg stołowych. Nikt mu w tym nie przeszkodził, wszyscy otworzyli szeroko usta ze zdziwienia i patrzyli, jakby ich zamurowało. Jedynie pan Pradel zareagował. Rozzłoszczony, rzucił w zwierzaka papierową serwetką.

– Blöde Hund![7] – wykrzyknął.

„Doby piesek” – pomyślałam. „Obsikałeś ich. Stoisz po mojej stronie”.

Pani Eleonora, zgorszona takim zachowaniem psiaka, chwyciła go i wyniosła na dwór.

Normalnie taka sytuacja wyzwala salwy śmiechu, ale nie w tej rodzinie. Ja, jako jedyna, nie mogłam się już dłużej powstrzymać i roześmiałam się głośno. Pewnie potraktowano to jako nietakt.

I już bez żadnych wpadek spałaszowaliśmy niedzielny obiad. Wszyscy byli najedzeni i zadowoleni.

Mężczyźni rozsiedli się w ogrodzie, popijając piwo. Regina pobiegła na górę, do swojego mieszkania, a ja pomagałam pani Eleonorze zmywać poobiednią stertę naczyń.

– Bernadett! – usłyszałam nagle za plecami głos Arona. – Lubisz zmywać garnki?

– Czy lubię zmywać naczynia? – powtórzyłam pytanie, udając, że nie dosłyszałam.

„Co on tak głupio pyta? Myśli pewnie, że jestem urodzoną sprzątaczką. Jego żona wspominała, że tacy jak ja, bez znajomości języka, są tu sprzątaczami”.

Po chwili odpowiedziałam krótko:

– Jak trzeba, to trzeba.

„Nawet ładnie wypowiedział moje imię. Francuzi też tak mówią. Bernadett. Podoba mi się bardziej niż Bernadetta albo Bernadka – jak czasem mówi do mnie mama”.

– Nie musisz zmywać! Moja żona może pomóc. Przecież ty jesteś tu gościem – dodał.

– Ale ja chcę. Muszę się przecież ruszać. Od trzech dni nie robię nic, tylko siedzę i jem. Mam w sobie już tyle energii, że muszę ją gdzieś wyładować – odpowiedziałam.

Nie patrząc wcale na niego, zmywałam dalej. Stał przez chwilę za moimi plecami w całkowitym milczeniu. Nie odwróciłam się w jego stronę ani razu – chociaż czułam na sobie jego wzrok, którym taksował całą moją sylwetkę.

„Niech już sobie lepiej idzie, gapiów mi tu nie potrzeba” – stwierdziłam w myślach wkurzona. Czytał w nich chyba, bo po chwili poszedł.

Jego zachowanie przeczyło temu, co opowiadała koleżanka. Nie był taki zimny i oschły. A może chciał być tylko miły? Poza tym co mnie obchodzi, co on o mnie myśli. Przecież mnie nie zna, ani ja jego. Jutro wyjeżdżam do nieznanego mi miasta i czeka mnie tam na pewno dużo niespodzianek. Mam nadzieję, że miłych.

***

Dziękując za gościnę, opuściłam dom przyjaciółki. Regina była tak miła i uczynna, że zaproponowała mi podwiezienie do obozu dla uchodźców.

Jechałyśmy ze dwie godziny szeroką trzypasmową autostradą. Wysokie mury, porośnięte powojem i inną roślinnością, zasłaniały wsie i miasta, które mijałyśmy. W czasie jazdy samochodem lubię patrzeć przez okno. W Polsce mamy przepiękne widoki, a tu niczego nie widziałam. Może to i mądre. Szum samochodów i spaliny nie docierają do mieszkańców domów, które wybudowano przy autostradach.

Podczas podróży rozmawiałyśmy oczywiście – jakże mogło być inaczej – o jej mężu.

– Wczoraj Aron robił mi wyrzuty, że nie pomogłam w zmywaniu naczyń po obiedzie – powiedziała Regina ze złością.

– Co ja mam z tym wspólnego? – zapytałam, jakbym nie wiedziała, o co chodzi.

– Wyszło na to, że jestem winna, a przecież sama się pośpieszyłaś z tym zmywaniem – odparła ona z wyrzutem.

– Nie widzę problemu. Nie skarżyłam się przecież nikomu. Prawie dziesięć lat jestem mężatką i wiem, co należy do obowiązków gospodyni. Za bardzo to przeżywasz i czepiasz się błahostek.

– Znam go – ten jego ton głosu i złość w oczach doprowadzają mnie do płaczu.

– Regina, nie ma ludzi idealnych. Trzeba czasami iść na kompromis i nie przejmować się tak wszystkim.

– Myślisz, że on mnie kocha?

– A czy ty kochasz jego? – odpowiedziałam pytaniem na jej pytanie.

– Tak! I to bardzo, bardzo go kocham! Jest i był moim jedynym mężczyzną. Nie wyobrażam sobie innego – wydeklamowała poważnie, jak wyuczoną na pamięć kwestię.

„Nie podoba mi się ta rozmowa – znowu ten jej mąż i ich problemy. Wie przecież, że jestem na obczyźnie, daleko od domu i rodziny. Dużo sił i nerwów kosztuje mnie zrobienie tego kroku w nieznane. Takie pogaduszki można zostawić na później, gdy dostanę pozwolenie na stały pobyt. Powinna się cieszyć, że pozmywałam, a ona robi mi jeszcze wyrzuty. Tak naprawdę to oni chyba nie znają problemów innych. Gdyby tak Regina choć raz nie miała czego włożyć do garnka albo nie mogła zapłacić czynszu za mieszkanie – może myślałaby inaczej. Nie przejmowałaby się takimi bzdurami, kto pozmywał, a kto nie”.

Moje rozmyślania przerwała koleżanka, informując, że jesteśmy już na miejscu.

– Chryste, ile tu ludzi! – zdziwiła się.

– Wygląda, jakby przyszli na pochód pierwszomajowy, a mamy przecież lipiec – zażartowałam.

– To nie są tylko Polacy – stwierdziła. – Pewnie Ruscy, Turcy, Jugosłowianie, Rumuni i Bóg jeden wie, kto jeszcze. Wszyscy na kupie. Jak w mrowisku.

– Są ich setki. Będę stała tydzień, zanim dotrę do budki, żeby się zameldować i oddać dokumenty – zmartwiłam się trochę.

– Przywiozłam cię, tak jak obiecałam, ale teraz musisz radzić sobie sama. Boisz się?

– Nie, tylko nie wiem, co mnie tu czeka – odparłam z pewną obawą w głosie.

– Postoisz parę godzin w kolejce, oddasz swój paszport i dokumenty ojca. Pewnie ulokują cię gdzieś w tym lagrze i będziesz po prostu czekać. Po paru dniach powiedzą ci, czy masz pochodzenie i czy możesz tu pozostać na stałe. Trochę sobie przypominam, jak to wtedy było. Przyjechaliśmy dwadzieścia lat temu. Nie było tu wtedy ani jednego człowieka. Sama jestem zaskoczona. Nie rozumiem tego. Ten cały tłum chce zamieszkać w Niemczech? To nie do uwierzenia – dziwiła się coraz bardziej Regina.

Gdy usłyszałam, że większość ludzi mówi po polsku, poczułam się niemal jak w niebie. Kamień spadł mi z serca. Nareszcie będę mogła się normalnie porozumieć!

– Regina, dziękuję ci za wszystko – pośpiesznie uściskałam ją na pożegnanie.

– Nie zazdroszczę ci. Zadzwoń, jak wszystko załatwisz.

– Oczywiście, natychmiast poinformuję cię dokładnie. Jeszcze raz dziękuję.

Pomachała do mnie na pożegnanie i odjechała.

***

Zostałam sama, ale jakby wśród swoich. Wokół szumiało jak w ulu. Prawie sami Polacy.

„Muszę się do kogoś przykleić i zająć miejsce w tej stumetrowej wijącej się zygzakiem kolejce. I ta moja torba taka ciężka… Po co nabrałam tyle rzeczy?” – robiłam sobie wyrzuty.

Słońce mocno grzało, wręcz paliło. Było ponad trzydzieści stopni i nawet odrobiny cienia.

Olbrzymi betonowy plac wielkości stadionu piłkarskiego był rozgrzany jak patelnia. Za nim ciągnęły się długie piętrowe baraki przypominające wojskowe koszary.

Stanęłam na końcu tej długiej kolejki, przysłuchując się bacznie rozmowom stojących obok ludzi.

– Te baraki nie pomieszczą nas wszystkich – mówił ktoś lepiej poinformowany. – Rozstawili też namioty, a część oczekujących przewożą autobusem do innego miasta – usłyszałam.

„Aha, czyli nie zostawią mnie tu na ulicy, tak jak się obawiałam. Na początek przyjmują wszystkich”.

– Przepraszam, czy pani stoi ostatnia w tej kolejce? – usłyszałam za sobą pytanie po polsku.

Odwróciłam się i ujrzałam mężczyznę ubranego na sportowo, bez torby podróżnej. Na głowie miał czapkę typu kepi.

– Chyba tak, nie widzę nikogo za mną – odpowiedziałam rezolutnie.

– No, to już nie jest pani ostatnia – rzekł wesoło.

– Niestety, nie jestem też pierwsza – zaśmiałam się, wskazując palcem na początek tego przerażająco długiego ogona.

– Wygląda na to, że postoimy tu do jutra – stwierdził przybysz już bardziej zrezygnowanym tonem. – Interesujące, jak sprawnie muszą mieć to wszystko zorganizowane. Przyjmują naraz tylu ludzi. Wszyscy muszą dostać nocleg i posiłek. I obojętne, czy zostaną obywatelami niemieckimi, czy nie – nieznajomy podtrzymywał rozmowę.

– Tak, to prawda, powinniśmy się cieszyć, że zadbają o nas.

– Na imię mam Karol – przedstawił się.

– Bernadett – sama nie wiem, dlaczego powiedziałam swoje imię po francusku. Brzmiało mi w głowie od wczoraj. Aron tak ładnie je wypowiedział.

– Gdzie w Polsce mieszkasz? – zapytał, ocierając chusteczką spocone czoło.

– Nad morzem, w Kołobrzegu. A ty?

– Ja jestem z Opola, a Kołobrzeg znam bardzo dobrze. Stacjonowałem tam, gdy byłem w wojsku. Mam z tego czasu przyjemne wspomnienia. Źle wspominam jedynie fakt, że wtedy wyszły mi włosy. Nosiłem za ciasną czapkę. – Śmiejąc się serdecznie, zdjął swoje kepi. Spod czapki ukazała się głowa z błyszczącą od potu łysiną.

– Hmm, nie przepadam za łysymi – powiedziałam, odwzajemniając uśmiech. – Żartuję oczywiście – dodałam szybko, widząc, jak dziwnie na mnie patrzy.

– Domyśliłem się – parsknął głośnym śmiechem.

Polubiłam go w tym momencie. Poznał się od razu na moim poczuciu humoru.

– Widzę, że masz ze sobą wielką, a zapewne i ciężką torbę – powiedział już spokojnie. – Przyjechałem z Polski samochodem. Zaparkowałem niedaleko stąd. Jeżeli chcesz, mogę wziąć ją na przechowanie. Ta cała procedura z pochodzeniem potrwa na pewno niejedną godzinę.

– Jesteś miły, dziękuję. Zdobyłeś moje zaufanie, a torba rzeczywiście jest ciężka. Chętnie skorzystam z twojej propozycji.

– My, Polacy, musimy trzymać się razem. Zaniosę ją do auta, a ty przypilnuj dla mnie kolejkę.

„Mam szczęście – pomyślałam – sympatyczny, dobrze wychowany człowiek. Nie jestem już sama, mam z kim pogadać…” A po chwili odezwała się moja przezorność. „A co, jeśli jednak mnie oszukał i jest złodziejem? – dopadły mnie wątpliwości – jaka ja głupia. Wszystkim za szybko ufam. Paweł by mnie nieźle opieprzył, gdyby tu był”.

Lecz nie zdążyłam się dokładnie porozglądać, a Karol był już z powrotem. Kolejka przesuwała się w żółwim tempie. Za nami przybywało wiele nowych osób. Każdy z nich miał ten sam cel: otrzymać niemieckie obywatelstwo.

Upał dawał się coraz bardziej we znaki. Żeby czas się nie dłużył, opowiadaliśmy sobie z Karolem o naszych rodzinach pozostawionych w Polsce. Nowy znajomy był żonaty i miał dwie małe córeczki. Z zawodu był zegarmistrzem. Miał zakład i prowadził sklep z zegarkami. Powiedział, że wcale mu się tak źle nie powodzi, ale w trosce o przyszłość dzieci chciałby mieszkać i pracować w Niemczech.

Ucieszona tym, że jest żonaty i nie będzie smalił do mnie cholewek, zaproponowałam mu, abyśmy trzymali się razem.

– Słuchaj, Bernadett, jeżeli dokucza ci to słońce, to idź posiedzieć w samochodzie, a ja będę stał w tym rządku.

– Masz rację, jeszcze trochę, a zemdleję – przytaknęłam, wyciągając rękę po kluczyki.

– Samochód stoi po drugiej stronie ulicy, na parkingu. Zielony opel – rzekł, pokazując mi ręką kierunek, w którym miałam pójść.

„Facet z zielonego Opola przyjechał zielonym oplem” – pomyślałam z wesołością i uśmiechając się ni to do siebie, ni to do niego, serdecznie podziękowałam i powlokłam się we wskazane miejsce.

Położyłam się na tylnym siedzeniu. Dzięki rosnącym wokół drzewom w samochodzie nie było tak gorąco. Ale gdy tylko przymknęłam oczy, od razu dopadły mnie troski.

„Na co ja się zdecydowałam. Nie zdawałam sobie sprawy, że przewracam moje ułożone życie do góry nogami. Tak, wiem, nadal jeszcze sobie nie zdaję z tego sprawy, ale jak na razie jestem tu bezpieczna… Co robią moje dzieciaczki? Tęsknię za nimi. Czy są zdrowe? Muszę koniecznie do nich zadzwonić!”

Rozmyślając tak nad tym wszystkim – przysnęłam.

***

Dowód osobisty i paszport oddałam w małym okienku jakiemuś niemieckiemu urzędnikowi.

Wiedziałam z opowiadań innych, że należało parę dni poczekać na odpowiedź. Oboje z Karolem zostaliśmy przydzieleni do tego samego pokoju. Razem było nas w nim pięcioro. Dzieliliśmy w zgodzie duże pomieszczenie, w którym stało pięć piętrowych łóżek. Otrzymaliśmy czystą pościel, ręczniki i całodniowy posiłek. Zaskoczenie wielkie.

Podziwiałam tę dobrą organizację.

Auto Karola się przydało. W wolnym czasie objeżdżaliśmy okolicę i buszowaliśmy po pobliskich miasteczkach. Zaprzyjaźniłam się z tym uczynnym i serdecznym mężczyzną.

Codziennie dzwoniłam do domu z budki telefonicznej. Paweł zapewniał mnie, że u nich wszystko jest w porządku. Oczywiście moje dwa susełki tęskniły za mną, a ja za nimi.

***

Po tygodniu zostałam wezwana do urzędu, z Berlina przyszła bowiem odpowiedź na moje podanie. Udałam się więc do Amtu.

W długim holu czekało już kilkanaście osób. Usiadłam na uboczu i przyglądałam się sąsiadom. Każdy był skupiony i spięty, oczekując na ważną życiową wiadomość. Co jakiś czas przez głośniki padało nazwisko, a wywołany podnosił się i znikał za masywnymi drzwiami.

„Oni naprawdę znikają” – pomyślałam, ponieważ nikt jeszcze nie wyszedł stamtąd z powrotem. Pewnie po otrzymaniu informacji wypuszczano petentów innym wyjściem, aby uniknąć zbędnego zamieszania.

I taka procedura wzywania i znikania za drzwiami powtarzała się sprawnie, aż do momentu, gdy wywołano nazwisko, na które nikt nie reagował.

– Frau Karpiki! Frau Karpiki! Frau Karpiki! – huczało z głośników.

„Co za głupia baba – pomyślałam – tyle oczekiwała na termin, a teraz nie przychodzi punktualnie”.

– Frau Karpiki! Frau Karpiki! Frau Karpiki!

Nadal żadnej reakcji. Niektórzy zaczęli już dyskretnie pukać się w czoło. Wreszcie drzwi się otworzyły i wyszedł chudy urzędnik z kartką w ręce.

– Frau Karpiki! – powiedział.

Nikt się nie podniósł.

Mężczyzna popatrzył uważnie na kartkę.

– Frau Bernadette Karpiki – odczytał.

Na imię Bernadetta zareagowałam jak koń smagnięty szpicrutą. Skoczyłam jak oparzona na równe nogi.

– Bernadetta Karpicka?! – zapytałam niepewnie po polsku.

– Ja, ja, bitte![8] – odpowiedział flegmatycznie chudzielec i wskazał ręką na drzwi.

„Jaki wstyd!” – pomyślałam. Pobiegłam szybciutko i zniknęłam za drzwiami tak jak moi poprzednicy.

Zastanawiałam się, dlaczego teraz jestem Karpiki, a nie Karpicka.

Na dalsze rozmyślania nie miałam jednak czasu, ponieważ w pokoju pojawił się kolejny urzędnik. Podał mi dłoń i przedstawił się, po czym stanął przede mną na baczność i wyrecytował coś po niemiecku. Patrzyłam na niego wielkimi oczami jak wół na malowane wrota. Szybko pojął, że niczego nie rozumiem, więc poprosił tłumacza. Upewniłam się u niego, czy na pewno chodzi o mnie, bo nie rozpoznałam przecież mojego nazwiska. Tłumacz, śmiejąc się, wyjaśnił mi, że to małe nieporozumienie spowodowane jest różnicami, jakie występują w gramatyce obu języków. Niemcy czytają połączenie liter „ck” jako „k”. A gdy na końcu nazwiska rodzaju męskiego znajduje się „i”, to rodzaj żeński też ma „i”, a nie tak jak w języku polskim „a”. Dlatego zamiast Karpicka, przeczytano Karpiki.

Później wszystko potoczyło się już bezproblemowo. Wręczono mi Registerschein, czyli poświadczenie pochodzenia.

– Wir gratulieren Ihnen! Auf Wiedersehen und viel Gluck in der Zukunft![9]

Uszczęśliwiona, wybiegłam na duży plac, na którym czekał na mnie Karol.

– Mogę tu zostać! Dostałam register! Moje pochodzenie po ojcu jest uznane! Okazuje się, że mój dziadek w czasie wojny podpisał Volksdeutschliste[10], stając się Niemcem. Tacie i całej rodzinie zmieniono automatycznie narodowość. Od teraz i ja jestem obywatelką Niemiec. Karol, musimy to uczcić! – zakrzyknęłam z radości i rzuciłam mu się na szyję.

– Super! Cieszę się razem z tobą. Ciekawe, kiedy ja się dowiem. Przeczucie mam nie za dobre – powiedział lekko zrezygnowany.

– Rzadko się zdarza, żeby ktoś odjechał stąd z kwitkiem. Przez te parę dni dostało obywatelstwo z pięćset, a może nawet i tysiąc osób. Sam widzisz, ilu tu szczęśliwych ludzi. Nie martw się, ty też dostaniesz dobrą wiadomość! – próbowałam podnieść go na duchu.

– Po to przyjechałem – odparł z nadzieją w głosie. – Ale jakoś jestem niespokojny.

– Muszę zadzwonić do domu, powiedzieć mężowi i dzieciom o naszym szczęściu! Zakomunikuję wszystkim po kolei, że mogą w Polsce wszystko zacząć sprzedawać i dojechać do mnie. Tak się cieszę! – Podskoczyłam parę razy do góry. – Karol, trzymam kciuki za ciebie! Biegnę teraz do budki, zobaczymy się w pokoju.

Okręciłam się na pięcie i już mnie nie było.

Rozpromieniona, zadzwoniłam do Pawła, moich sióstr i mamy. Wszystkim oznajmiłam, że nasza rodzina ma „mocne korzenie niemieckie” i jeżeli chcą tu mieszkać, to muszą się pośpieszyć z przyjazdem. Chodziły bowiem słuchy, że zmienią się przepisy, a ten obóz dla przesiedleńców zostanie zamknięty.

***

Rozpoczynam życie na nowo. Po pierwsze – nauka języka. To, co przeżyłam w urzędzie dla przesiedleńców, nie powinno się już powtórzyć. Słyszałam swoje nazwisko po niemiecku i nie wiedziałam, że to o mnie chodzi. Ładna ze mnie Niemka. Wstyd.

Niemiecka gramatyka to nie matematyka. Logiki dla mnie w niej nie ma. Nie znam nawet liter, a każdego wyrazu muszę się nauczyć na pamięć. Czy sobie z tym poradzę? Wtem do pokoju wszedł Karol z bardzo smutną miną.

„Pewnie wraca do Polski – pomyślałam – jaka szkoda, tak go polubiłam i tyle mi pomógł”.

– Powiedz, wiesz już coś? – zapytałam z niecierpliwością w głosie.

– Wracam! – powiedział i zaczął głośno rechotać.

– Przestań! Wygłupiasz się, przecież widzę.

– Zobacz! To ja sam wypiję. – Wyjął z torby butelkę szampana. – Masz od dzisiaj do czynienia z obywatelem niemieckim!

– Ty oszuście! – powiedziałam radośnie.

– Bernadett, uczcijmy nasze pochodzenie… Mówiąc szczerze, kosztowało mnie to sporo nerwów. Gdyby nie ty, pewnie bym zrezygnował. Nawet nie wiesz, jak mi bardzo pomogłaś.

– Ja?! Przecież nic nie zrobiłam. – Patrzyłam na niego zaskoczona.

– Pomogłaś mi swoją osobą, tym, że tu byłaś – rozumiesz? Masz taki dar, taką energię, która emanuje na innych. Dajesz uśmiech i rozsiewasz ciepło. Potrafisz wskrzesić w ludziach nadzieję. Lubię cię za to.

– Karol, nie musisz się rozczulać. Jesteśmy sobie bliscy, bo jedziemy na tym samym wózku. Obydwoje na obczyźnie, samotni, daleko od rodziny. Wiedz, że ja też cię lubię.

– Jak tak, to muzyczka! – krzyknął, włączając magnetofon. Usłyszeliśmy piosenkę biesiadną zespołu Polskie Orły.

Tańcowaliśmy i głośno śpiewaliśmy, popijając jednocześnie bąbelkami. Jeszcze nigdy szampan tak bardzo mi nie smakował.

Ciesząc się, że dopisało nam szczęście i mogliśmy pozostać w bogatym demokratycznym kraju, z perspektywą na spokojne, normalne i lepsze życie – słuchaliśmy tego nowego hitu disco polo również przez następne dni.

Pierwszy cel mojej podróży został osiągnięty: uznano moje pochodzenie po ojcu.

Przesiedleńców rozsyłano po całych Niemczech. Miałam możliwość wybrać miejscowość, w której chciałabym się osiedlić. Jako że znałam tylko to jedno małe miasteczko, w którym mieszkało już paru znajomych Polaków – wybrałam Henkel.

 

Wracałam autobusem do tej miejscowości, a Karol miał dojechać swoim samochodem.

Wybrał to samo miasto, ponieważ zaprzyjaźnił się ze mną, a nie znał tu nikogo. Chyba specjalnie nie pytał mnie, co o tym myślę, bo prawdę mówiąc, chwilami miałam go już powyżej uszu. Ciągnął się za mną jak ogon. Był obecny prawie przez cały czas, nawet ze mną mieszkał. Zauważyłam, że czasami łypie na mnie okiem jak pies na kiełbasę, którą ma zamiar pożreć. Nie potrafi albo nie chce tego ukryć. Wiedziałam z doświadczenia, że wcześniej czy później może się to źle skończyć. Nie ma przecież przyjaźni między płcią męską i żeńską – jak twierdzi mój mąż. Wszystko opiera się na dupie, czyli szóstym zmyśle ludzkim. Na koniec i tak wyląduje się w łóżku.

Jesteśmy obydwoje dorośli, fajnie, że Karol tyle mi pomógł. Cenię go za to i jestem mu wdzięczna, ale muszę trzymać go na dystans. Jest przywiązanie do mnie zaczyna mi ciążyć. Ale mimo wszystko będziemy przyjaźnić się dalej, gdy przyjedzie Paweł. Tak sobie postanowiłam.

Pierwsze tak zwane mieszkanie zastępcze, czyli Notwohnung, znajdowało się na