Przebudzenie - Jarosław Wojciechowski - ebook

Przebudzenie ebook

Jarosław Wojciechowski

2,0

Opis

II wydanie 2017
Na początek rodzi się pytanie, co mają ze sobą wspólnego
Włocławek, zjawiska paranormalne, demony i irytująca dziura w ziemi?
O czym jest nowa książka Jarka? Już po lekturze pierwszego rozdziału, czytelnik wpada w kontrolowany chaos fabuły. I wcale nie wyklucza się to, że jest to chaos poddany kontroli. Autor zachęca nas do poznania jego sposobu patrzenia na otaczającą go codzienność. Zaprasza to intymnego świata swoich myśli i przeżyć, miejsc, które lubi, problemów, które absorbują na chwilę jego uwagę. To takie skupisko luźnych uwag, inspiracji, przeczuć otaczających z pozoru zwykłego człowieka – homo familiaris, który co prawda nieźle w życiu się czuje, ale pozostaje mu pewna niecierpliwość, niedookreślenie, irytacja i kłujące, drażniące oczekiwanie na … coś?

 

(...)

Gorzka to opowieść z momentami wiary, nadziei i piękna. Z podskórnym, wyraźnie wyczuwalnym, gniewnym oczekiwaniem na nowe, lepsze. Czy mieszkańcy miasta stojący nad brzegiem rozpadliny, którą do życia powołali, przebudzą się? A jeśli jakimś nieziemskim cudem tak, to jacy?

Bożena Laskowska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 142

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jarosław Wojciechowski

Przebudzenie

Wydanie II

Włocławek 2017

Redakcja i adiustacja:

dr Tomasz Dziki

Konsultacja:

Henryk Rumiński

Projekt okładki:

Artysta plastyk – Roman Galiński

Słowo wstępne:

Bożena Laskowska

Copyright by:

Jarosław Wojciechowski

Wydanie II rozszerzone

Wydawca

EXPOL, P. Rybiński, J. Dąbek, sp.j.

87-800 Włocławek, ul. Brzeska 4

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej książki nie może być zapisana czy przekazywana w sosób mechaniczny, elektroniczny lub foniczny i w jakiejkolwiek innej formie bez uprzedniej zgody autora.

Donatorzy:

Miejskie Przedsiębiorstwo Energetyki Cieplnej Spółka z o.o.

ul. Płocka 30/32, 87-800 Włocławek

Restauracja „Impresja”, Włocławek, ul. Bojańczyka 21

Skład, druk i oprawa:

EXPOL, P. Rybiński, J. Dąbek, sp.j.

ul. Brzeska 4, 87-800 Włocławek

tel. 54 232-37-23, e-mail: [email protected]

ISBN 978-83-63080-08-2

Dedykuję:

 

Mojemu Kochanemu wnuczkowi

Aleksandrowi Kamińskiemu

Serdeczne podziękowania za okazaną pomoc i życzliwość:

 

• Panu Prezesowi Miejskiego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej we Włocławku Jackowi Kuźniewiczowi

• Marianowi Andrzejewskimu

• Czesławowi Piątkowi

• Jerzemu i Barbarze Lewandowskim

• Posłowi Łukaszowi Zbonikowskiemu

• Włodzimierzowi Oborskiemu

• Teresie i Marcinowi Wojciechowskim

Słowo wstępne

„puszczałem najpierw do przodu pierwszą złapaną myśl, po czym podążałem za nią – trop w trop zbierając po drodze wszystko to, co do niej się przyczepiało…”

 

Na początek rodzi się pytanie, co mają ze sobą wspólnego Włocławek, zjawiska paranormalne, demony i irytująca dziura w ziemi?

O czym jest nowa książka Jarka? Już po lekturze pierwszego rozdziału, czytelnik wpada w kontrolowany chaos fabuły. I wcale nie wyklucza się to, że jest to chaos poddany kontroli. Autor zachęca nas do poznania jego sposobu patrzenia na otaczającą go codzienność. Zaprasza do intymnego świata swoich myśli i przeżyć, miejsc, które lubi, problemów, które absorbują na chwilę jego uwagę. To takie skupisko luźnych uwag, inspiracji, przeczuć otaczających z pozoru zwykłego człowieka – homo familiaris, który co prawda nieźle w życiu się czuje, ale pozostaje mu pewna niecierpliwość, niedookreślenie, irytacja i kłujące, drażniące oczekiwanie na … coś?

Narrator zabiera nas na wędrówkę po Włocławku. Pokazuje nam słodko-ironiczny portret ulubionych miejsc, dawkuje je nam, okraszając całą masą zaskakujących pół-spojrzeń i komentarzy o tym, co aktualnie przeżywa. Popada w skrajności od euforii po depresję, rzuca się w różnorodne klimaty. Tańcząc przed nami, mami kolejnymi maskami i odsłonami. A wszystko przesycone mocnymi, zdecydowanymi akcentami opinii o świecie i ludziach tworzących mikroklimat miejsca, które nam autor portretuje z nieco złośliwą i gniewną swadą oraz wyraźną goryczą. Nie dystansuje się od tego miejsca. Jest jego integralną, niezaprzeczalną częścią.

Jest dla czytelnika niczym przewodnik, jednak zamiast kompetencji i wiedzy serwuje nam stan rozdygotanego oczekiwania. Przez całą fabułę towarzyszy mu silne pragnienie odkrycia, co go prześladuje, co nie pozwala mu na spokojne korzystanie z chwili obecnej i co wreszcie narzuca mu konieczność uważnego obserwowania świata i stanów towarzyszących mu, wręcz łaskoczących skórę i przeczucia. Dlatego jesteśmy świadkami poważnych i niepoważnych chwil w jego życiu, od rozmów o sensie i bezsensie egzystencji po strategiczne plany uśmiercenia irytującej muchy. Przeżywamy wzniosłe chwile wypełnione nieziemską muzyką, by nagle śledzić atak dzikiej, irracjonalnej czkawki. Kontrola i chaos w każdym możliwym wydaniu. Rodzi się pytanie, po co śledzić ten metafizyczny dygot bohatera w realnym świecie?

Być może po to, by odczytać wyraźne ostrzeżenie przed złem. Bohater w jasnym świetle pogodnego dnia doznaje przebłysków obcowania z ciemną stroną bytu. Mówi: „zobaczyłem wypełzające demony ze wszystkich zakamarków ludzkiej istoty, o których aż do dzisiejszego dnia nie miałem pojęcia”. To go stawia w stan gotowości, tylko, czego tu oczekiwać i kiedy nastąpi przebudzenie ze stanu podwyższonego zrozumienia spraw racjonalnie niejasnych?

Być może, dlatego, by popchnąć naszą z reguły skoncentrowaną na prozie i dosłowności wyobraźnię, by jej podsunąć wręcz oniryczne wizje nieziemskiego piękna, które przecież można dostrzec wokół nas. Widok motyli, „zrzucających ze swoich skrzydełek na ziemię kryształki”, adorujących bohatera w jednej z jego zaskakujących ucieczek od realności, jest przecież zupełnie nieziemski, a jakże dla wrażliwej wyobraźni przejmujący.

A może, dlatego, bo „czas najwyższy wyłożyć sprawy takie, jakie są one naprawdę”? Tylko, co to, u licha znaczy? – chciałoby się w tym momencie nieco dziecinnie zapytać. Bohater próbuje, więc czytelnikowi właściwe rozwiązanie zasugerować, prowadząc go w dalsze części swojej nieco obłędno – kontrolowanej historii.

Nasz przewodnik spotyka na swej drodze mieszankę typów i charakterów. Obok bezdomnego, świadków Jehowy, badacza zjawisk niewyjaśnionych, młodej samobójczyni i bandy trefnisiów chcących dostać się na salony – bo gdzieżby indziej. I Henryk – pasjonat od wpływu różnego rodzaju energii na człowieka i środowisko, który jeździ na bicyklu. Janusz – artysta na nowo malujący świat. I wielu innych, których narrator spotyka w trakcie swojego spaceru ulicami Włocławka. Co ma z tym wszystkim wspólnego katastroficzna rozpadlina, która z jakiegoś zagadkowego powodu postanowiła pojawić się w centrum miasta i ujawnić prawdę starych pomników? I jakąż to prawdę ujawnić? Ciąg pytań, które fabuła stawia, misterna wiązanka zagadek rodząca się w masie oszołomionych i sfrustrowanych mieszkańców z wyraźnie wydzielonymi z tego tłumu pozytywnie zakręconymi. Czy „skumulowana energia zaśpiewa we Włocławku”? I co to będzie za pieśń – tryumfu czy rozpaczy?

Nagle zaczynamy uczestniczyć w jakiejś gigantycznej, zaczarowanej uroczystości. Skupienie, wyciszenie, powaga i oczekiwanie. Bohater już dawno zarzucił pozory homo familiarusa, by stać się częścią nierozerwalną tłumu, jednocześnie przekształcając się w jednostkę owładniętą obsesją poznania rozwiązania zagadki energii miasta. I wcale nie przeszkadza mu brzydki obraz tłumu, jego zakłamanie, prostactwo i wulgarność. Przelewa się to i kotłuje, nie mając pozornie wpływu na patos i podniosłość chwili skupienia przed katastrofą. Czy ona przyjdzie? Czy pochłonie?

A może wręcz przeciwnie, coś objawi!, i da hasło do rozpoczęcia wielkiego karnawału radości, szczęścia i wyzwolenia. Przyniesie nowe spojrzenie, nową wiarę, moralność, piękno. Jaka będzie ta katastrofa?

Gorzka to opowieść z momentami wiary, nadziei i piękna. Z podskórnym, wyraźnie wyczuwalnym, gniewnym oczekiwaniem na nowe, lepsze. Czy mieszkańcy miasta stojący nad brzegiem rozpadliny, którą do życia powołali, przebudzą się? A jeśli jakimś nieziemskim cudem tak, to, jacy?

 

Bożena Laskowska

Motto:

A werbelki grają w gaju oliwnym

dzisiejszego dnia usłyszałem je nad Wisłą

– czyżby spektakl się zaczął?

(autor: Jarosław Wojciechowski)

Rozdział I

Moja żona Teresa dzisiejszego dnia zrobiła wyjątkowo większe zakupy. Ogarnęła mieszkanie, tak by wszystko w miarę leżało na swoim miejscu, bo dzień ten był wyjątkowo szczególny. Przyjeżdżał nasz syn Marcin. Zapowiedział swój przyjazd już jakiś czas temu dzwoniąc do mojej żony. Od kilku lat mieszka w Warszawie i tam też pracuje po ukończeniu studiów inżynierskich jako administrator sieci. Mój syn Marcin to młody i przystojny chłopak, znający kindersztubę mimo swojego ostrego charakteru. Bywa niekiedy szczery do bólu i bezkompromisowy, co tyle samo zjednuje mu przyjaciół, co oponentów. Mimo wszystko potrafi się pochylić nad rzeczywistą potrzebą drugiego człowieka nie oczekując poklasku. Muszę przyznać, że jego wygląd zewnętrzny nie budzi zastrzeżeń – dba o siebie i zawsze jest na czasie z aktualnymi trendami w modzie. Jedną ma szczególną cechę, która w jego twarzy głęboko się wyryła – wrodzoną uczciwość i wstręt do krętactwa. Wszystko to razem sprawia, że przebywanie w jego towarzystwie jest nie tylko przyjemnością, ale i bezpieczną przystanią. Swoim nietuzinkowym sposobem bycia potrafi urzec albo rozłożyć na łopatki – do bólu. Na pewno, z kim jak, z kim, ale z Marcinem nie można się nudzić, bo komunikatywność „wyssał z mlekiem matki”. Za każdym razem ilekroć się u nas pojawia pozwalam sobie na otwartość i bezkompromisowe osądy rzeczywistości, w jakiej przyszło nam żyć. Nie zawsze zgadzamy się, jednak potrafimy w sposób spokojny i wyważony wyłożyć swoje racje, nie zmuszając się przy tym do ich bezwarunkowego przyjęcia. Przyznam, że przy moim dość impulsywnym sposobie bycia daje sobie doskonale ze mną radę. Tak, więc nie będzie grzechem, jeśli stwierdzę, że za każdym razem byłem i jestem zadowolony z jego odwiedzin. Po krótkiej i serdecznej ceremonii przywitania usiedliśmy w gościnnym pokoju a moja małżonka Teresa udała się do kuchni by zaparzyć kawę i dokończyć obiad. Tymczasem my jak zazwyczaj od razu przeszliśmy do rozmowy, a było o czym rozmawiać. Pierwszy zagaił Marcin:

– Widzę po tobie, że chcesz mi koniecznie o czymś opowiedzieć.

– A to widać – odpowiedziałem zaczepnie.

– Oczywiście!

– I owszem aż się palę! – odparłem z przekąsem.

Faktycznie, aż się paliłem by mojemu synowi niczym karabin maszynowy wszystko od razu powiedzieć. Oczywiście miałem świadomość tego, że tak od razu wszystkiego opowiedzieć po prostu się nie da, ale jednak „ktoś” wewnątrz mnie poganiał.

– Tylko spokojnie – skwitował Marcin.

– Nie martw się dam sobie radę.

– Tak myślę.

– No, ale cieszy mnie twoja wiara!

– To, co jest?

– Wiesz, niby nic szczególnego, ale …

Nie dokończyłem, bo myśli mi się poplątały. Tymczasem Marcin uśmiechnął się jakby do mnie i nie do mnie i głęboko westchnąwszy zajrzał mi prosto w oczy. Jego spojrzenie było przenikliwe (przenicowało mnie do głębi), po czym lekkim skinięciem głowy dał mi znać, że mnie rozumie. Jego spokój pozwolił mi się wyluzować i ogarnąć przynajmniej na tyle bym bez dalszych kłopotów emocjonalnych „wyśpiewał” to, co mi w duszy gra.

– Widzisz Marcinku, jest jednak sprawa…

– Tak tato.

– Ostatnio miewam dziwne stany ducha.

– Niepokój się wkradł?

– Niezupełnie niepokój.

– Czyli?

– Prześladuje mnie uczucie oczekiwania...

Marcin z wrażenia zrobił wielkie oczy i zdjął okulary przecierając je kilkakrotnie irchą, po czym chrząknął ze trzy razy a może więcej i zaniżając głos zapytał:

– Na co?

– I to jest najbardziej ciekawe, że tego nie wiem.

– To jest problem.

– Zapewne i to jak cholera, ale najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że gdzieś w głębi siebie wiem, o co chodzi (czuję to!)

– I co?

– No nic, pustka w głowie, która po prostu boli.

Gdy tylko to wyrzuciłem z siebie od razu poczułem się lepiej. Tymczasem Marcin cały czas przyglądał mi się bacznie skanując każdy mój grymas twarzy, który niewątpliwie pojawiał się, kiedy mu o tym mówiłem. Zapewne moje wyznanie go zaskoczyło, ponieważ znał mnie, jako człowieka raczej silnego, który zawsze sobie radę dawał ze swoimi emocjami. A tu coś takiego! Być może teraz zmienił o mnie zdanie – dokonał korekty, kto wie być może właśnie. W każdym bądź razie zanim odezwał się do mnie, zlustrował mnie najpierw od stóp do głowy, jakby po raz pierwszy mnie zobaczył, w końcu zapytał:

– Zamierzasz tak cierpieć w nieskończoność?

– Oczywiście, że nie – odparłem.

– To, co dalej?

– No, co? Tego nie wiem, dlatego o tym ci mówię.

– To może tak na początek uporządkujmy twój problem.

– O widzisz, to jest dobre.

– Tato mam pomysł!

– Jaki?

– Zacznij swoje poszukiwania od momentu, kiedy to wszystko się zaczęło.

– A wiesz, że ty masz rację?

Pomysł wydawał mi się świetny, jednak zanim zabrałem się do niego zrobiłem najpierw głęboki wdech i wydech. Nie wiem, dlaczego, ale byłem głęboko przekonany, że właśnie w ten sposób mogłem tylko rozbroić swoją niemożność rozkodowania siebie. Przyznam, że to nie skończyło się tylko na jednym razie. Wielokrotnie robiłem głęboki wdech i wydech aż pomyślałem sobie, że chyba odmawiam mantrę. Kiedy wydawało mi się, że już, już uda mi się zlokalizować mój niepokój i poznać jego oblicze nieoczekiwanie mój wzrok utkwił na grafice wiszącej na ścianie. Dostałem ją jakiś czas temu od znajomego artysty (Zbigniewa Kresowatego) w dowód sympatii. Grafika przepięknie wykonana na czarnym kartonie zatopiona w białym passe-partout. Artysta przedstawia węża z kolorowymi łuskami, którego głowa oparta o czaszkę człowieka w kolorze zieleni, dumnie uniesiona do góry, gotowa jest do ataku na swoją upatrzoną ofiarę. Z czaszki wyrasta młode drzewko dopiero, co kiełkujące. Na głowie węża artysta umieścił pegaza w kolorze bladej czerwieni ze zmierzwioną grzywą gotowego do lotu. Im dłużej spoglądałem na nią tym coraz wyraźniej docierało do mnie, że scena przedstawiona przez artystę stanie się dla mnie jakąś nierozerwalną częścią. A czego? – tego wówczas nie wiedziałem. Przyznam, że owa myśl była dla mnie – na tę chwilę niezrozumiała. Chcąc czy nie chcąc zaadoptowałem ją i kiedy rozeszła się w moim krwiobiegu nagle doznałem olśnienia, znalazłem to, od czego mam zacząć poszukiwanie. Marcin tymczasem nie przeszkadzał w moim odlocie, choć cały czas czułem, że bacznie mnie obserwował i zapewne czekał cierpliwie na mój powrót. Myślę, że tak właśnie było, bo mimo wszystko mój syn był w gruncie rzeczy człowiekiem taktownym i delikatnym. Zresztą byłem o tym święcie przekonany i nie sądzę abym się mylił (w końcu coś po mnie odziedziczył). W każdym razie jego cierpliwość pozwoliła mi się ogarnąć i pozbierać myśli.

– Więc tak, może zacznę od nietypowego spotkania – powiedziałem w końcu powoli.

– Czyli?

– Od spotkania z bezdomnym.

– No proszę?

– Bo widzisz Marcin czekałem któregoś dnia na autobus, a że długo się nie pojawiał usiadłem sobie na ławce, bo akurat była wolna. W międzyczasie, by sobie urozmaicić czekanie, spoglądałem od czasu do czasu w niebo. Moją uwagę przykuła śnieżno biała smuga, jaka ciągnęła się za samolotem – chyba wojskowym, od czasu do czasu zmieniająca swoją barwę. Wówczas przypomniałem sobie o różnego rodzaju wypisywanych w sieci internetowej informacjach…

– Jakich?

– Już mówię.

Piszą o rozpylanych dziwnych substancjach chemicznych, które mają podobno niekorzystny wpływ na organizm człowieka. Ile w tym prawdy tego nie wiem, ale kto wie?, może jest w tym coś na rzeczy zwarzywszy na zachowania, co niektórych ludzi i zbyt dużą umieralność na wszelkiego rodzaju choroby nowotworowe. Kiedy tak myślałem nad prawdziwością tych informacji przysiadł się do mnie bezdomny. Skąd wiedziałem, że to akurat bezdomny?, ano stąd, że sam mi po chwili o tym powiedział. Mimo swojej bezdomności wyglądał całkiem, całkiem – schludnie, a mimo to czuć było od niego to „coś”, co jest charakterystyczne dla tego rodzaju ludzi. Był krótko ostrzyżony, co prawda z kilkudniowym zarostem, który mimo wszystko nie raził a raczej kreował jego twarz na jakąś taką intrygującą… Ubrany był w ciuchy nienajgorsze, jednak na cały obraz jego wyglądu rzucał się cień – zionęło od niego nieprzetrawionym alkoholem. Nie powiem ażeby był specjalnie namolny – no może na początku trochę: to chciał papierosa to znowu ognia, a za chwilę złotówkę, którą chce dołożyć do piwa – jak mi oświadczył. Przyznam, że jego szczerość rozczuliła mnie, więc dałem mu upragnioną złotówkę i jeszcze dorzuciłem dwa złote – a niech tam! Niech się cieszy – pomyślałem. Żeby sklamrować moje dobre uczynki dorzuciłem mu jeszcze kilka papierosów, by chłopina miał co zapalić w chwilach swoich szczególnych zgryzot przeżycia dzisiejszego dnia. Moja „szczodrość” najwyraźniej zachęciła go do rozmowy ze mną. Chcąc nie chcąc musiałem go wysłuchać – w końcu i tak czekałem na autobus, a poza tym ciekawy byłem, co też ten człowiek mi powie. Przyznam, że po pewnym czasie jego opowieść zaczęła mnie wkręcać. Odkryłem, że mówił całkiem składnie, nienajgorszą polszczyzną, z wyraźnymi oznakami oczytania, a do tego bardzo barwnie opowiadał. To wszystko razem sprawiło, że mimo jego „wady” (cuchnącego oddechu), dopuściłem go do swojego „konfesjonału”.

– To akurat tato mnie nie dziwi.

– Tak uważasz?

– Tak.

– No dobrze, ale przyznaję, że mnie na początku drażnił.

– A to, dlaczego?

– Bo zionęło od niego „wynalazkami” na kilometr.

– Jednak wytrzymałeś dzielnie?

– Tak – cicho odparłem.

– Dzielny ojczulek! – skwitował Marcin i poklepał mnie po ramieniu.

Po czym wstał i podszedł do okna przyglądając się gołębiom. Akurat teraz siedziały na krawędzi balustrady balkonu wypatrując na parapecie okna okruchów chleba, które zazwyczaj im rozkładałem. Przypatrywał im się dobrą chwilę, sprawiając przy tym wrażenie jakby czekał, co też one powiedzą na ten temat. W końcu strzelił kilka razy palcami i bez słowa usiadł, a ja dalej kontynuowałem swoją opowieść.

– Na początku jak się dosiadł miałem nawet zamiar coś mu nieprzyjemnego powiedzieć, albo po prostu wstać i odejść. Jednak coś mnie od tego powstrzymywało, bo pomyślałem sobie – a co tam, niech już tak będzie. W pewnym momencie wpadł w dziwny amok – bo niby nie do mnie (cały czas patrzył gdzieś przed siebie) zaczął mówić o swojej rodzinie. Mówił z takim żalem w głosie, że przyznam szkoda mi się go zrobiło i tak po ludzku żal.

– No proszę!

– A jednak Marcin.

– No dobrze i co było dalej?

– Opowiadał, że zakład, w którym pracował całe swoje dorosłe życie szlag trafił.

– Wiele zakładów wówczas padało.

– I owszem, ale nie do końca normalnie.

– To prawda Tato!

– No dobra Marcin, ale ci dokończę.

– Kończ waść!

– Mimo, że zakład jego był w świetnej kondycji to jednak upadł. Podobno ktoś go kupił za wartość jednej linii technologicznej, po czym podzielił na części i sprzedał z niezłym zyskiem.

– No to tak to budowano polski kapitalizm! – skonkludował Marcin.

– No niestety!

– Mów dalej.

– I owszem dostał zasiłek tzw. „kuroniówkę”, ale była tak mizerna, że obydwoje z żoną ze śmiechu się „zatłukli”. W końcu któregoś dnia zauważył, że nie ma żony ani dzieci, że wyniosła się tak po prostu bez żadnego słowa i pożegnania. No i co? Nie pozostało mu nic innego jak „znieczulić” się dalej tym, czym do tej pory się znieczulał – wódą! Jakiś czas później dowiedział się przypadkiem, że podobno jego żona poznała Włocha, który akurat gościł na gościnnych występach w mieście i razem z nim wyjechała. A dzieci niczym kukułka podrzuciła swoim rodzicom. Dalszej historii nie zna, albo woli nie pamiętać znieczulając swój ból każdego dnia alkoholem. Tak go to znieczulanie wciągnęło, że nie zauważył, kiedy pewnego dnia wylądował na ulicy i od tamtej pory żyje jako bezdomny. I owszem niekiedy nocuje w domu opieki społecznej, ale tylko niekiedy, bo tam zbyt wiele od człowieka wymagają – trzeźwości. Ale to już historia i na tym koniec i kropka, skwitował z uśmiechem na ustach. Chcąc nie chcąc musiał się przyzwyczaić do takiego życia i do nowych kolegów, za którymi nie zawsze przepada.

Tak sobie żyjąc w końcu odkrył gdzie w mieście są wypasione śmietniki a gdzie chude. Taka wiedza jak się później przekonał dawała mu niezłe profity i co by tu nie powiedzieć – całkiem, całkiem niezłe utrzymanie. Bo ile to można wygrzebać z takich wypasionych śmietników rzeczy całkiem praktycznych i dobrych. Ma kilka upatrzonych tłustych śmietników, do których dojścia broni przed innymi zbieraczami niczym Król Midas skarbów swoich – choć ostatnio nie bardzo! Wszystko za sprawą singli, których ostatnimi laty szczególny wysyp się zrobił. Tacy single wypełzają na swoje żerowiska – wcześniej upatrzone śmietniki – tylko wieczorami i by nikt ich nie rozpoznał mają na głowach zaciągnięte kaptury. Wyłaniają się z mroku nagle niczym tajemnicze zjawy, poruszając się szybko i bezszelestnie na rowerach. Po drodze nie przepuszczając żadnym śmietniczkom, w których o tej porze największy jest wysyp „klejnotów” – aluminiowych puszek po napojach. Takim wejść w drogę nie jest wcale fajnie … A tak w ogóle to wołają na niego „Parus” i właśnie wypuścili go z „dołka” gdzie przez ostatnie trzy dni rezydował. Sam za bardzo nie wie, za co tam trafił, ale pewnie musiał narozrabiać po jednym głębszym. Kończąc to zdanie spojrzał tak jakoś na mnie smutno i głęboko, po czym westchnąwszy mówił dalej. Widzi Pan! Wydawało mi się całkiem tak niedawno, że jakoś wszystko mi się ułoży tym razem, że wyskoczę z tego zaklętego dołka na prostą.

– Zapytałeś go tato, co się takiego stało?

– Tak oczywiście.

– I co powiedział?

– Powiedział, że zaczęło się od spotkania jego dobrej znajomej, która przygarnęła go prosto z ulicy, tak jak stał – bo samotność okrutnie jej dokuczała. A było to szczęście w jego nieszczęściu, bo akurat wówczas szczególnej opieki potrzebował. Był właśnie kontuzjowany a raczej przez jego zaniedbanie gniła mu prawa noga. Nabawił się tego cholerstwa w czasie jednej z libacji, podczas której ugryziony został w prawą nogę przez swojego kompana od kieliszka. Niby na początku kontuzji dostawał jakieś zastrzyki, ale tylko na początku, po czym szybko o wszystkim zapomniał i tak się rana paprała i paprała aż zrobiło się nie fajnie. Propozycja znajomej o wspólnym zamieszkaniu pojawiła się w sam raz i właściwie dzięki temu ocalił swoją nogę, bo co by tu o znajomej nie powiedzieć to właśnie ona zadbała o jego chorą nogę. Na początku wspólnego zamieszkiwania niby wszystko było dobrze – razem wszystko robili: zbierali makulaturę, puszki aluminiowe, butelki po piwie i nawet złom. Ogólnie, rzecz biorąc z tego zbieractwa była nawet niezła kasa. Na pewno starczało na jedzenie i jeszcze trochę zostawało. Udało im się tak harmonijnie pomieszkać około ośmiu miesięcy, ale jak to w życiu bywa wszystko ma swój początek i koniec i tak to u nich wypisz i wymaluj właśnie było. Któregoś dnia naszła ich nagła potrzeba wypicia kilku szklaneczek wódki i to tej wódki najlepiej mu znanej, czyli z najtańszego źródła. Jak się później okazało, źle się to dla nich obojga skończyło.

– A co pili? – zainteresował się Marcin.

– Zaraz niech sobie przypomnę…

Za bardzo nie pamiętałem, ale wiem, że alkohol, który spożywali ma swoją specyficzną nazwę w ich środowisku i jest „wyjątkowo terapeutyczny”, bo wykrzywia stawy. Nie wiem dlaczego, ale zaśmiałem się głośno. Może, dlatego, że przypomniało mi się, jak kilku podobnych do niego bezdomnych widziałem na mieście po spożyciu tego specyfiku – wyglądali strasznie sprawiając wrażenie jakby narobili w gacie, a do tego nogi mieli powykręcane i poruszali się niczym lunatycy. Przyglądając się smakoszom tego trunku, od razu można było poznać, co pili.

– To, co? – nie odpuszczał Marcin.

– Zaraz już mam na końcu języka – wyjąkałem.

– Czyli?

– Marcin tylko mnie nie poganiaj, na pewno sobie przypomnę.

Uruchomiłem swoją wyszukiwarkę w głowie próbując odnaleźć nazwę tego ich szczególnego specyfiku. W końcu, po dłuższym przeszukiwaniu, nazwa sama mi wpadła na koniec języka.

– Marcin już wiem! – krzyknąłem, jakbym odnalazł w głowie coś wyjątkowego.

– Czyli?

– Pampa! – powiedziałem triumfalnie.

– Spokojnie ojciec, co tak się emocjonujesz?

– Tak jakoś mi się krzyknęło – głupio się tłumaczyłem.

– Co to ta „Pampa”? – zapytał.

– No właśnie ? Parusa o to zapytałem z ciekawości.

– To, co to za wynalazek? – Marcin nie odpuszczał.

– Spirytus do przemywania zmarłych.

– O cholera! Ohyda przyznasz? – wzdrygnął się na całym ciele Marcin.

– No właśnie!

– Dobra tato, mów dalej.

- Otóż, po wspólnym spożyciu kilku szklaneczek tego szczególnego trunku „coś” tam się stało, czego za bardzo nie pamięta a może i nie chce pamiętać. Jeśli cokolwiek już pamięta to, na pewno to, że został wyprowadzony przez policję i pod eskortą odwieziony na dołek. Dalej to już statystyka w kronikach policyjnych.

– Rozrabiaka z tego Parusa! – powiedział Marcin gorzko się uśmiechając.

– I owszem, ale to jeszcze nic – powiedziałem z przekąsem.

– A co jeszcze? – zapytał Marcin.

– Parus oświadczył, że ma w głowie trzy diabły.

– Chyba żartował?

– Nie wyglądał na żartownisia.

– Nie?

– Nie sądzę.

Marcin zamyślił się i niby odruchowo zaczął wystukiwać palcami po stole fragment arii z „Aidy” Giuseppe Verdiego. W tym momencie przypomniałem sobie jak przed laty razem wybraliśmy się do opery właśnie na „Aidę” i jakie na nas obu zrobiła ogromne wrażenie. Przyznam, że to jego wystukiwanie obudziło moją wyobraźnię, usłyszałem wyraźnie instrumentację „Aidy”, bardzo barwną i porywającą, aż ciarki przez plecy mi przeleciały. I usłyszałem szeroko rozbudowany obraz dźwiękowy stworzony z dźwięku g, brzmiącego jednocześnie w czterech różnych oktawach, przywołujący skojarzenie z wodą – Nilem, wprowadzając w nastrój ponadczasowości. A głosy pierwszych skrzypiec, które słyszałem obejmowały cztery oktawy. Nie chcąc dać poznać po sobie, że myślami byłem gdzie indziej szybko wróciłem do rzeczywistości. Jednak nie mogłem pozbyć się ze swojej głowy melodii z „Aidy”.

– Jak powiedziałem, nie sądzę by kłamał.

– To, co o nich mówił?

– Pierwszy diabeł to ten, który z nim pije…

– No proszę, jaki smakosz!

– A drugi to jakiś chyba agent (tylko czeka…)

– Ciekawe, na co?

– Dobre pytanie Marcin – na co, ale tego już mi nie powiedział z ostrożności chyba.

Marcin uśmiechnął się pod nosem, po czym kilka razy ot tak sobie zaklaskał i jakby tego było mało zaczął wystukiwać małą łyżeczką o filiżankę z niedopitą kawą fragment melodii Ryśka Riedla „W życiu piękne są tylko chwile”. Wyczerpawszy swój muzyczny repertuar spojrzał mi głęboko w oczy i z przekąsem powiedział:

– No popatrz, jaki cwany ten Parus.

– Cwany nie cwany, ale przezorny – odparłem przekornie.

– Jakby tego nie nazwał na jedno wychodzi.

– A ten ostatni diabeł? – dopytał Marcin.

– A trzeci diabeł to najbardziej rozmowny…

– Kto by się tego spodziewał?

– No właśnie.

– A co chciał?

– Ciągle mu opowiadał o grzechach śmiertelnych.

– I co o nich opowiadał?

– Jaka jest wielka radość duszy z ich posiadania.

– No proszę, niezły agitator.

– To prawda.

– A swoją drogą ciekawe gdzie był szkolony?

– To dobre pytanie.

Gdy zamilkłem, przez dłuższą chwilę zapadło milczenie, po którym ni stąd ni zowąd Marcin dostał nieoczekiwanie napadu śmiechu:

– Ha!, ha!, ha!, ha!, ha!

Śmiał się tak głośno, że Teresa, czyli moja żona z ciekawości zajrzała do pokoju przypatrując się nam uważnie. Pewnie zadawała sobie pytanie, co też takiego się stało, że Marcin takim gwałtownym śmiechem zareagował. W końcu nie wytrzymała i zapytała.

– A co wam chłopaki tak wesoło?

– A nic takiego – jednocześnie nieomalże razem odparliśmy.

– Czyli? – nie odpuszczała żona.

– Taką jedną historyjkę Marcinowi opowiedziałem.

– To może i ja posłucham?, jeśli tak was ona bawi.

– I owszem, ale innym razem – co?

– Jak uważasz.

– Nie gniewaj się, przepraszam!

– No dobrze i tak mam swoje zajęcie w kuchni.

Chcąc nie chcąc musiałem jakoś ten atak śmiechu Marcina przetrzymać, choć przyznam, że głupio mi się zrobiło i niezręcznie. Wcisnąłem się w fotel i nie przeszkadzając mu cierpliwie czekałem, kiedy ten atak śmiechu mu minie. Wyśmiawszy się Marcin zapytał:

– I co z nim było dalej?

– Tego nie wiem, bo akurat autobus podjechał i go zostawiłem na przystanku.

– Może szkoda, że dłużej z nim nie rozmawiałeś…

– A no właśnie.

Kiedy skończyłem mówić, zapadło milczenie. Marcin przyglądał mi się dość uważnie, po czym przeczesał włosy palcami cały czas uśmiechając się do mnie, a może do siebie. Nie odzywając się do siebie wypiliśmy kawę. Nasyciwszy się smakiem kawy i jej aromatem odłożyłem filiżankę na bok i zapytałem Marcina:

– Masz jeszcze ochotę mnie wysłuchać?

– Czemu nie.

– To jak, nie zagadałem cię?

– Oj, tato skąd by znowu!

– Pytam, dlatego bo chciałem jeszcze o czymś ci powiedzieć.

– Proszę.

– Marcin, od pewnego czasu w TV oglądam program z pogranicza zjawisk paranormalnych.

– Ciekawy?

– Owszem, ciekawy.

– I co w związku z tym?

– Niby nic specjalnego, choć…, no właśnie.

– A dokładniej?

– W ostatnim programie było o zaburzeniach w czasoprzestrzeni. Przyznam, że to mnie zaintrygowało i to nie na żarty. Facet podawał wiele ciekawych przykładów, które na przestrzeni iluś tam lat miały miejsce na świecie i również u nas w Polsce, ale nie to chciałem ci powiedzieć, albo może i to, tylko troszkę inaczej.

– Spokojnie tato, powoli.

– Przyznam Marcin, że trochę teraz się zamotałem.

– Zauważyłem.

– To wcale nie jest takie głupie.

– Tak też i ja myślę!

– Otóż jak oglądałem ten program to miałem ogromne wrażenie, że ja już kiedyś z czymś takim się zetknąłem.

– Tak czasami się to zdarza…

– Być może, ale jak o tym dłużej myślę to nabieram coraz większego przekonania, że to mi się chyba kiedyś przytrafiło.

– Tylko taka myśl?

– No niezupełnie.

– Czyli?

– No właśnie, czyli.

– Więc jak?

– Jakby ci tu powiedzieć? Miewam czasami tzw. „przebicia” i widzę jakieś obrazy i sytuacje, które już widziałem lub kiedyś przeżyłem.

Na twarzy Marcina pojawił się szeroki ciepły uśmiech, a oczy jego zrobiły się duże i takie przekorne, nie do końca przekonane o tym, co w ogóle do niego mówię. Po jego twarzy widać było, że jednak zamierza ciągnąć dalej ze mną tę rozmowę.

– No to ciekawie zaczyna się robić – powiedział.

– Marcin, ja całkiem poważnie ci o tym mówię.

– Tato ja ci wierzę, ale przyznaj, że jest to takie – no… nie dokończę.

– Naciągane?

– Owszem, tylko nie obraź się na mnie.

– No skąd, rozumiem masz prawo tak myśleć.

– Oj tam, nie jest tak źle.

– Łaskawy jesteś Marcin.

– Co sobie w ogóle przypominasz?

– Czy ja wiem – odpowiedziałem niezdecydowanie, odruchowo podrapawszy się po głowie. Choć faktem niewątpliwym było, że jakieś luźne fragmenty widzę jak przez mgłę. Na przykład, widzę, że w naszym mieście na Placu Wolności coś się dzieje szczególnego. Ludzie biegają we wszystkie strony jakby szaleju się najedli. Jedni pieśni śpiewają, drudzy biją brawo, a jeszcze inni jak zaczarowani w jednym kierunku spoglądają, po co i po jakiego „diabła”?, tego nie potrafię wytłumaczyć.

Kiedy tylko wypowiedziałem słowo „diabła” usłyszałem jak ktoś do ucha mi szeptał – no pięknie, że pamiętasz o mnie, już cię lubię. A tam lubię – KOCHAM! Ten ktoś szepnął tak słodko, że ta słodycz mnie zatrwożyła. Na samo brzmienie tego głosu zadrżałem cały w posadach. Dobrze, że był przy mnie Marcin i do mnie mówił, bo nie wiem jakbym się zachował.

– Tato, tak czy owak coś już mamy!

– Na pewno to prześladująca mnie myśl, niby tak bardzo infantylna, a jednak upierdliwa.

– Takie myśli są najgorsze.

– A skąd wiesz o tym?

– Nieraz takie „cholerstwo” mi się przyplątało.

– No