Prowincja - Marcin Król - ebook + książka

Prowincja ebook

Marcin Król

5,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: WAB
  • Kategoria: Kryminał
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2017
Opis

Szemrane interesy, skorumpowane przez lokalnych tuzów biznesu władze, wszechobecna zmowa milczenia i wreszcie krążące nad tym wszystkim widmo nacjonalizmu... Prowincja w wydaniu Marcina Króla nie ma nic wspólnego z idylliczną wizją rodem z Domu nad rozlewiskiem!

Błyskotliwą karierę naukową Adama Rucińskiego przerywa niespodziewane oskarżenie o plagiat. Młody historyk postanawia zaszyć się na podlaskiej wsi i poświęcić się pisaniu książki. Kiedy jednak po pomoc zgłasza się do niego znajomy, poszukujący narzeczonej, która przepadła bez śladu, odzywa się w nim detektywistyczna żyłka. Ich amatorskie śledztwo szybko trafia na trop nacjonalistycznego stowarzyszenia, finansowanego przez lokalnego biznesmena...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 440

Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



MARCIN

KRÓL

PROWINCJA

Copyright © by Marcin Król, MMXVII

Wydanie I

Warszawa

Prowincja

Szła mgła. Klony, lipy, brzozy i dęby pogrążały się w otchłani. Jeszcze gęsty rząd sosen się nie dawał. Ale po jarzębinie został tylko czubek. Żadnego światła od strony wsi. Utonęła. Nie było domów, ludzi, psów. Po chwili i jarzębina zniknęła. Ciemny kształt stał przy lipach. Nie ruszał się. To był pień świerka, który wysechł poprzedniego roku. Chudy i brunatny, nie miał czym zaczepić mgły, więc go omijała. Mgła omijała śmierć. Ale sama zabiła światło. Początek kwietnia. Jeszcze przed momentem było jasno. Potem lekki zmierzch. Słońca, które lubiło zachodzić za lasem, już nie było.

Szła mgła. Czy wejdzie do domu? Oparty o balustradę ganku czekałem. Wiedziałem, że nie wejdzie, ale wiedziałem też, że wszystko jest możliwe. Ludzie pytali, czy nie boję się mieszkać sam w lesie. Ale nie byłem sam, bo była mgła. To znaczy sam pod lasem, a wokół mgła. Mgła towarzyszka moja, koleżanka. Szła, jak zawsze, od zachodu, od łąk i rzeczki, która miała najwyżej pół metra głębokości. A i tak utopił się w niej pijany rowerzysta z sąsiedniej wsi. Może wtedy też była mgła. We wsi nikt się nie przejął. Paru tylko roztrząsało, jak musiał się ułożyć, żeby utonąć w takiej płyciźnie. Może bobry go zagryzły, ktoś rzucił. Bobry nie jedzą ludzi, inny na to. Skąd wiesz? Gadali pod sklepem. Człowieka to wszystko zje, na przykład rak. Rak to nie bóbr. Starali się podtrzymać rozmowę jak najdłużej. Bóbr też podły. O, tamę na rzece zbudował. Szczupaki wyginęły. A raków dawno nie ma.

Otrząsnąłem się. Odepchnąłem zjawy. To nie były omamy, tylko zjawy. Jeszcze wracały, ale coraz rzadziej. Udało mi się uciec, wymknąć im, chociaż nie byłem pewien, czy to ostateczne zwycięstwo. W tej mgle. Ale kto mógł wygrać z mgłą. Z ganku wszedłem do przedsionka i dalej do kuchni. Do wyboru była kawa rozpuszczalna albo z ekspresu. Ekspres, stół kuchenny i trzy krzesła przywiozłem w Warszawy. Czwarte gdzieś się zapodziało jeszcze u ojca. Przywiozłem także biurko. Resztę kupiłem, kiedy wynająłem dom. Na stole stał zielony koszyczek z wikliny, do którego wkładałem wszystkie klucze – od domu, spichrza, stodoły i samochodu. Czasem kładłem na stół obrusik, ale trzeba go było prać po kilku dniach, więc zrezygnowałem. Niby była pralka, ale jej nie lubiłem. Musiałem podejmować decyzję, kiedy ją uruchomić, a ponieważ byłem sam, wystarczyło dwa razy w tygodniu. Nie chciało mi się podejmować żadnych decyzji. Pralka ostatecznie się przydawała, ale zmywarki nie kupiłem – z tych samych powodów. Naczynia czekałyby tydzień. Gotowałem rzadko.

Przebrałem się w dres, włożyłem lekką kurtkę. Wyszedłem na zewnątrz, zamknąłem dom. Pobiegłem drogą wśród łąk. Miałem grube sportowe buty. Droga była wilgotna. Wolałem biegać w lesie, ale w kwietniu było w nim mokro, pełno kałuż. Miałem już wyliczone dwa i pół kilometra. Bieganie miało sens, może tylko bieganie. Potem czułem się lepiej. Po lewej stronie pierwsze domy wsi. Daleko. Po prawej łąka. Przede mną łąka. Łąka – matka mgły. Na horyzoncie las. Próbowałem pomyśleć, co robić dziś wieczorem, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Nie miałem najmniejszej chęci pracować, może wezmę się za tłumaczenie, też niechętnie. Nie mogłem nie robić nic. Jeszcze nie wiedziałem, jak nic nie robić.

Po pięciu kilometrach wróciłem do domu. Wziąłem prysznic. Ekspres miał dobrych kilka lat. Trzeba go było pilnować i wyłączyć, kiedy kawa już przeleciała. Nalałem trochę więcej niż pół filiżanki i dodałem odrobinę mleka. Filiżanka była kupna, mleko tutejsze. Nie lubiłem gotowych skondensowanych mleczek z supermarketu. W ogóle nie lubiłem mleka, wyjąwszy tę odrobinę do kawy. Szedłem więc lub jechałem co kilka dni do sąsiadki. Brałem mleko, ale trudno było mniej niż litr. W lodówce wytrzymywało najwyżej pięć dni. Przynosiłem je w poniedziałki i potem jeszcze raz w tygodniu.

Postawiłem filiżankę z kawą na stole i wyszedłem na ganek. Mgła już się bardziej nie zbliżała. Czekała. Wróciłem do kuchni. Wziąłem filiżankę i poszedłem do pokoju z telewizorem, czyli salonu. Usiadłem na kanapie. Udało mi się kupić nieco wyższą i z bocznymi oparciami. Nie taką nowoczesną z poduszkami tylko. W domu nie zostało nic po dawnym właścicielu, prócz kilku kartonów na strychu. Wiedziałem o nim niewiele. Nikt do niego nie przychodził i chociaż tutejszy, ludzie go nie znali. Samotnik. Nie wiadomo dlaczego. Rozumiałem go, chociaż umarł kilka miesięcy przedtem, zanim się sprawdziłem. Umarł, a dokładnie – powiesił się. Może z tej samotności.

Nie chciało mi się uruchamiać telewizora. Na pewno Pitera kłóciła się z Sasinem. Sięgnąłem po książkę. Kiedy zgłodniałem, wyjąłem z lodówki drugą połowę obiadu. Podgrzałem na patelni kartofle i resztę łososia z supermarketu. Talerze były od kompletu z filiżanką. Wziąłem tylko widelec. Włączyłem jednak telewizor, bo nie chciałem zaciapać książki przy jedzeniu. Jakiś prawnik wyjaśniał, że kilka drzew rosnących obok willi w Konstancinie to jeszcze nie las. Żeby sprzedać willę, nie trzeba zatem zezwolenia Lasów Państwowych. Drugi prawnik miał inne zdanie. Zjadłem w pięć minut i zgasiłem telewizor. Po poprzedniku została antena Cyfrowego Polsatu, więc przedłużyłem umowę. Wydawało mi się, że jak będę miał telewizję, to będę mniej sam. Ale telewizja się nie sprawdziła. Byłem sam.

Wyszedłem znowu na ganek. Mgła stała. Zirytowałem się. Po co ciągle wychodzę i sprawdzam? Przeszedłem przez kuchnię i salon. Wszedłem do sypialni, stosunkowo dużej. Duże było też łóżko i na tyle długie, że nie miałem kłopotów ze spaniem. Przy kupowaniu zadbałem o to. Usiadłem przy biurku. Było dębowe, bardzo ciemne, z czterema wysuwanymi szufladami po lewej i dwiema półkami po prawej. Obok laptopa drukarka. Wygodne krzesło i półka z książkami. Wolałem ich nie pokazywać ewentualnym gościom, chociaż ich nie miewałem.

Wybudził się komputer. Pokazał się tekst do tłumaczenia, skrócona wersja wielotomowej historii Anglii Winstona Churchilla. Sam zaproponowałem książkę wydawnictwu. Bardzo lubiłem całość, ale wiedziałem, że tylu tomów nikt w Polsce nie opublikuje. Nie chciało mi się, ale zacząłem. Pomyślałem, że wszystko przez tę mgłę. Stanowiła zagrożenie, ale i obietnicę. Może coś się z niej wyłoni? A może, kiedy opadnie, coś zostanie? Zamknąłem tłumaczenie.

Ktoś zapukał do drzwi. Ki czort? O dziewiątej wieczorem? Uchyliłem drzwi. Młody człowiek w zamszowej kurtce. Porządne buty. Miła twarz. Obita. Krew mu ciekła z okolic ucha, ale już zakrzepła.

– Bardzo pana przepraszam… Ale jechałem w stronę Rykowa i ugrzązłem.

– Po co pan tędy jechał? Zresztą… – urwałem. Przypomniałem sobie zachowanie Marka Roli. – Niech pan wejdzie. Muszę się ubrać.

Wszedł. Podał mi w korytarzu rękę.

– Kamil Maliszewski.

– Adam Ruciński. – Spojrzałem na niego w świetle. Nieźle oberwał. Twarz opuchnięta z prawej strony, zaschnięta już krew na wardze.

– Gdzie ten samochód?

Ruszył drogą na północ, w stronę lasu. Bardzo rzadko ktokolwiek tędy jeździł. Czasem ktoś z drzewem kradzionym z lasu, czasem pijacy, którzy bali się jechać normalną drogą. Samochód stał niedaleko, ze dwieście metrów. Toyota.

– Może jak pan mnie popchnie, uda mi się wyjechać – powiedziałem. – Niech pan uważa, będę najpierw próbował do przodu, a potem do tyłu.

Wsiadłem. Kluczyki tkwiły w stacyjce. Po kilku próbach udało się wyjechać. Kamil nie był mistrzem kierownicy.

Wjechałem na podwórko. Kamil szedł za mną.

– Ma pan może garaż? Można by go wstawić? Wolałbym, żeby go nikt nie widział.

– Wstawimy do stodoły. Niech pan otworzy drzwi. – W świetle reflektorów wszystko było doskonale widać. Kamil otworzył drzwi. Wjechałem.

– Proszę do domu.

Poszedłem, Kamil za mną. W przedpokoju powiedziałem:

– Niech pan zostawi tu kurtkę.

– Może lepiej nie – odpowiedział.

Weszliśmy do kuchni. Bez słowa podszedłem do lodówki. Wyjąłem z zamrażalnika kawałek mięsa i mu podałem.

– Niech pan przyłoży.

– Dziękuję. – Był przystojny, a właściwie raczej ładny. Miał tyle lat, co moi studenci. Dwadzieścia kilka. Blondyn, zaczesany do góry.

– Mogę chwilę u pana poczekać?

– Jasne. Kawy? Herbaty? Coś do jedzenia?

– Herbaty bardzo chętnie.

– Dam panu aspirynę. – Poszedłem do łazienki. Przyniosłem mu dwie tabletki. Łyknął bez popijania.

W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Kamil zerwał się na równe nogi. Spojrzał w kierunku salonu. Kiwnąłem głową. Zniknął.

Podszedłem do drzwi. Uchyliłem je. Dwóch obywateli ubranych podobnie jak Kamil. Tylko większych. Ten, który stał bliżej, miał bardzo jasną cerę.

– Przepraszam, szukamy kolegi. Czy nikt tędy nie jechał? Widzieliśmy jakieś ślady.

– Nikt. Nie – powiedziałem.

– A u pana w domu nie ma nikogo? – zapytał drugi.

– Co to za pytanie? – Zamknąłem drzwi. Po chwili usłyszałem warkot silnika. Odjechali. Wszedłem do salonu. Kamil, wyraźnie przerażony, siedział na kanapie.

– Niech się pan napije herbaty i prześpi na tej kanapie.

– Bardzo dziękuję.

Poszukałem w szafie. Podałem mu prześcieradło i koc, z łazienki przyniosłem ręcznik.

– Proszę. Wie pan, gdzie jest łazienka? Dobranoc.

– Dziękuję.

Zamknąłem drzwi od salonu. Sprawdziłem wiadomości w laptopie i położyłem się. Poczytałem ostatnią powieść Juliana Barnesa. W trakcie lektury, po dziesiątej, wziąłem proszek nasenny. Stłumiony estazolamem zasnąłem po pół godzinie. Obudził mnie telefon. Spojrzałem na komórkę. Była ósma. Dzwoniła jakaś pani, żeby zaproponować mi konto w banku. Za darmo. Natychmiast. Tylko zaświadczenie o zarobkach i o umowie na czas nieokreślony.

– Nie mam. A konto już mam.

– Ale co panu szkodzi do nas wstąpić? Biała Podlaska, plac Wolności dziewięć.

– Szkodzi, bo stracę czas.

– A na co panu ten czas?

Odłożyłem słuchawkę. Miała rację. „Na co panu ten czas”. Genialna kobieta. Wstałem. Na kanapie leżały równo złożone prześcieradło i koc. Kamila ani śladu. W kuchni na stole kartka wyrwana z notatnika. „Jeszcze raz bardzo dziękuję. Odezwę się w bardziej sprzyjających okolicznościach. Kamil Maliszewski”. Wyszedłem na ganek. Mgła się podnosiła. Uciekała. Przez chwilę wahałem się, czy pojechać do wsi rowerem. Ale jeszcze było błoto. Wsiadłem do toledo. Do wsi miałem niecałe dwa kilometry. Po drodze trzy domy. Jeden się rozpadał. Dwa murowane.

Rok wcześniej. Trzy biurka, trzy fotele i trzy komputery. Stacjonarne, bo tańsze od laptopów. A poza tym odpowiednia komórka uniwersytecka kupowała to, co chciała, a nie to, czego myśmy potrzebowali. Laptop trzeba było sobie kupić za pieniądze z grantu albo za własne. Pokój – ponury. Okna zamknięte, bo wychodziły na Krakowskie Przedmieście i hałas okropny. Czytałem kolejny rozdział pracy magisterskiej na temat pierwszych lat rozwoju ugrupowań narodowych w XIX wieku. Niezła praca jak na zaocznego. Dopiero od miesiąca, czyli od kolokwium habilitacyjnego miałem uprawnienia, by prowadzić prace magisterskie studentów dziennych. W pokoju spędzałem czas tylko między zajęciami i na dyżurach dla studentów. Zazwyczaj siedziałem w tym pokoju śmiertelnie znudzony, ale dziś humor miałem świetny. Dostałem list. Były duże szanse na stypendium profesorskie w Wiedniu. Pół roku w Wiedniu bardzo by mi pomogło w pracy, ale i frajda byłaby duża. Wiedziałem, że po habilitacji otworzy się przede mną świat. Dlatego tak się spieszyłem. Udało mi się. Najmłodszy doktor habilitowany w instytucie! Miałem trzydzieści siedem lat i wszystko było przede mną. Gdybym się postarał, mogłem przed pięćdziesiątką zostać profesorem tytularnym, co też było rzadkością. A przede wszystkim lubiłem swoje zajęcie, lubiłem studentów. No, może nie wszystkich. I lubiłem pracę w archiwach, która miała charakter prawie detektywistyczny. Wróciłem do pracy magisterskiej. Może mi się uda i już nie będę musiał uczyć zaocznych. Po ciężko zapracowanych ludziach trudno oczekiwać cudów, ale ich nieustające średniactwo trochę mnie nudziło. Pukanie do drzwi.

– Proszę.

Weszła sekretarka dyrektora instytutu.

– Jeżeli ma pan czas, panie profesorze, to dyrektor prosi na chwilę.

– Jasne. Niech pani da spokój z tym profesorem.

– Albo ktoś jest doktorem, albo, po habilitacji, profesorem. Jak mam mówić? Panie doktorze habilitowany? – Roześmiała się.

Wyszedłem za nią. Zamknąłem pokój. Zeszliśmy piętro niżej. Drzwi pokoju dyrektora były uchylone. Wszedłem bez pukania. Jan Krynicki, nasz dyrektor, czyli dyrektor Instytutu Historii Nowożytnej, jednego z siedmiu instytutów Wydziału Historii, był moim o kilka lat starszym kolegą.

Stał, jak często, przy oknie. Usposobienie miał melancholijne. Poza tym żona, archeolog, prawie nie bywała w domu. Ciągle w terenie. Podobno kogoś miała. Jan był miły dla wszystkich, rozsądny i pokojowo nastawiony do świata. Dlatego wybraliśmy go na dyrektora. Spisywał się doskonale, tylko prawie nigdy się nie uśmiechał. Teraz też nie.

– Siadaj, Adam.

Usiadłem przy stoliku konferencyjnym dla sześciu osób, który ledwie mieścił się w jego gabinecie.

– Coś nowego? – zapytałem. Jan zbierał się wyraźnie, żeby mi coś powiedzieć, ale szło mu powoli. Usiadł wreszcie. Oczywiście nie naprzeciwko mnie, tylko z boku.

– Dziekan chce cię pilnie widzieć. Od razu mówię, że nie wiem, o co chodzi. Może chce ci pogratulować habilitacji. Pewnie się dowiedział, że nikt, w każdym razie jak pamiętam, nie zrobił habilitacji, mając trzydzieści siedem lat. I to opartej na archiwaliach.

– Dzięki. Wiesz, że ja lubię archiwa. A poza tym w Polsce jest mało opracowań historii życia codziennego. – Jan zajmował się naukowo oświeceniem we Francji i wojnami napoleońskimi, więc nie bardzo się znał na tym, co ja robiłem.

– Tak. Wiem. Możesz dzisiaj o trzeciej?

– Dobrze, skrócę zajęcia o dziesięć minut.

Otworzył drzwi do sekretariatu.

– Pani Jolu, niech pani zadzwoni do dziekanatu, że profesor Ruciński będzie, jak dziekan prosił, o piętnastej. Dobrze?

– Coś jeszcze? – zapytałem.

– Nie, na razie to wszystko… Aha, byłbym zapomniał. Napisałbyś recenzję pracy mojego magistranta, praca o systemie gospodarczym w Polsce w okresie Księstwa Warszawskiego?

– Oczywiście. – Tylko wyjątkowo można było odmawiać takim prośbom kolegów. Obowiązywała zasada wzajemności, chociaż za te recenzje nic uniwersytet nie płacił.

– Zostawi ją w sekretariacie. – Jan podszedł do okna. Stanął i patrzył. Wstałem.

– Na razie.

Wyszedłem. Przed naszym pokojem czekała studentka.

– Proszę bardzo – powiedziałem, otwierając drzwi.

– Ja tylko chciałam zapytać… Do kiedy mogę oddać pracę roczną?

– Do kiedy pani ma życzenie, aby się pani zmieściła w sesji.

– A do kiedy trwa sesja?

– Nie wiem – powiedziałem i wszedłem do pokoju.

– Dziękuję – powiedziała studentka.

– Nie ma za co.

Za dziesięć minut miałem zajęcia. Pracę magisterską zaocznego włożyłem do plecaka. Rozejrzałem się, nic więcej nie było do zabrania. Powoli zszedłem do sali na parterze. Był to fakultet ogólnouniwersytecki, więc przychodzili studenci z różnych wydziałów. Temat: „Wpływ wojny na rozwój gospodarczy na przykładzie wojen w XIX wieku”.

Przeprosiłem studentów, że muszę skończyć chwilę wcześniej. Nie rozpaczali. Lubiłem te zajęcia. Studenci byli zaciekawieni i rozważaliśmy, czy to wojny przyspieszyły budowę sieci kolei w Niemczech, czy odwrotnie. Jak zwykle było i tak, i tak, ale bez tych fantastycznych kolei Bismarck czy raczej jego generałowie nie odnosiliby tak błyskawicznych zwycięstw.

Skończyłem zajęcia. Włożyłem kurtkę i poszedłem do dziekanatu, który mieścił się w sąsiednim budynku, też na kampusie przy Krakowskim Przedmieściu. Byłem pięć minut za wcześnie, więc usiadłem na ławce i gapiłem się na znakomicie wyglądające budynki odnowionego uniwersytetu. Z czasów studenckich pamiętałem, że były to praktycznie ruiny. Teraz te dawne pałace lśniły.

Wbiegłem na drugie piętro, gdzie był dziekanat. Bez zadyszki, dzięki treningom kickboxingu. Bywałem w dziekanacie bardzo rzadko. Tylko kiedy trzeba było złożyć jakieś papiery. Dopiero teraz, po habilitacji, zostałem automatycznie członkiem rady wydziału i to praktycznie dopiero od jesieni. Dziekana więc znałem słabo. Wiedziałem, że jest historykiem sztuki, ale tylko tyle. Wydział Historii miał sporo instytutów, także muzykologii czy historii sztuki. Był wielki, więc nie znaliśmy się nawzajem.

– Adam Ruciński do dziekana – powiedziałem sekretarce.

– Proszę bardzo. – Drzwi do gabinetu dziekana były uchylone. Wszedłem. Dziekan Kuliński wstał zza biurka. Podał mi rękę i wskazał stolik do kawy.

– Czy coś…? – zapytała sekretarka.

– Dziękujemy, pani Kasiu – odpowiedział dziekan za siebie i za mnie. Coś było nie tak. Usiadłem przy stoliku. Foteliki były nieduże. Ledwie się mieściłem ze swoimi stu dziewięćdziesięcioma centymetrami. Na starcie byłem w gorszej sytuacji. Ciekawe, czy specjalnie je tak dobrali, żeby były niewygodne i żeby interesanci siedzieli możliwie krótko.

– Dostał pan nagrodę PTH za tak wczesną i podobno świetną habilitację? – zaczął życzliwie dziekan.

– Tak, to znaczy dostanę, bo jeszcze nie było uroczystości.

– Jak pan może wie, ja się zajmuję wczesnym malarstwem francuskim. Głównie XV i XVI wiek, zatem kompletnie nie znam się na problematyce, którą pan porusza. Gratuluję, takich ludzi potrzebujemy i byłoby wszystko wspaniale, gdyby nie pewien problem.

– Słucham.

Dziekan podał mi książkę, która leżała na półce przy stoliku. Spojrzałem. Marnie wydana, ale nowa. „Rocznik Rzeszowski”.

– Proszę spojrzeć tam, gdzie założyłem – powiedział dziekan. Jego twarz nie miała żadnego wyrazu, jakby był tylko posłańcem, który przynosi złe wieści.

Otworzyłem „Rocznik” i zobaczyłem artykuł zatytułowany Postawy polityczne szlachty ziemi rzeszowskiej po 1867 roku. Wiedziałem, kto to napisał.

– To jest fragment pracy Andrzeja Chomiuka. Mojego magistranta. Bardzo rzetelny, chociaż trochę marudny. Praca miała prawie trzysta stron. Potwornie długa, nie chciał zrezygnować z żadnego szczegółu. To jest chyba zakończenie, ale nie jestem pewien. Bronił się w minionym roku.

– To niech pan spojrzy na nazwisko autora na końcu. – Dziekan patrzył na mnie, jakby ze współczuciem. Czego miał mi współczuć?

Spojrzałem. Podpisany był „dr Adam Ruciński, Uniwersytet Warszawski”. Zdębiałem. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Jakby mnie trafił grom. Od razu zrozumiałem, czym to pachnie i dlaczego wezwał mnie dziekan. Ale na pewno było jakieś proste wyjaśnienie.

– To jakaś pomyłka. Nonsens. Ja tego nie napisałem.

– Właśnie o to chodzi, ja rozumiem, ale to pan jest podpisany. – Dziekan przysunął się nieco bliżej. Wziął książkę z moich rąk. – Jak pan widzi, nie ma śladu informacji, że to kto inny, że współpraca, cokolwiek takiego. Z mojego punktu widzenia, nie tylko zresztą z mojego, bo rozmawiałem o tym z rektorem, to jest plagiat. Sam pan wie. Nieszczęście dla pana, nieszczęście dla wydziału i nieszczęście dla uniwersytetu. Pamięta pan, ile krzyku w gazetach było, kiedy pojawił się plagiat w Lublinie, jakiś ksiądz, i we Wrocławiu. Od razu ludzie myślą, że wszyscy oszukują.

– Ale… – zacząłem.

– Momencik. Wiem, co pan powie i ja też o tym pomyślałem. Po co panu publikowanie plagiatu w mało znanym piśmie, niepunktowanym, co do niczego się nie liczy ani panu, ani wydziałowi? I to w okresie bronienia bardzo dobrej habilitacji. Więc zaprosiłem pana, żeby mi pan udzielił odpowiedzi na to pytanie, to może uda się sprawę wyjaśnić. Bardzo byśmy chcieli. Dodam, że telefonowałem do redakcji „Rocznika”. Oni dostali artykuł z pana pismem przewodnim. Nie było podpisane, ale opublikowali. I jeszcze jedno, żeby pan miał obraz całej sytuacji. – Dziekan wstał, podszedł do biurka. Wziął jakąś kartkę i mi podał.

Do Rektora UW

Komunikuję, że artykuł opublikowany w XXIX numerze „Rocznika Rzeszowskiego” pod nazwiskiem dr Adam Ruciński to plagiat. Jest to ostatnia część mojej pracy magisterskiej pisanej pod kierunkiem w/w pracownika naukowego.

Andrzej Chomiuk

Przeczytałem pismo drugi raz, ale nic się nie zmieniło. Sytuacja była beznadziejna. Znałem już jeden taki przypadek, i to profesora. W końcu się wyjaśniło, ale on był tak rozgoryczony, że odszedł z uniwersytetu.

– Wydruk z komputera, niepodpisany. Podobnie jak ten list do redakcji. Każdy mógł to zrobić.

– Zgoda – powiedział dziekan. – Też mnie to dziwi. Wszystko jest niejasne. Ale fakt jest oczywisty: popełnił pan plagiat. W każdym razie dla osób z zewnątrz i z punktu widzenia prawa. Wszystkie wyjaśnienia, dla mnie zrozumiałe, nie są wystarczające i nie podważają samego faktu. Musiałby ten Chomiuk sam się przyznać. Bardzo mało prawdopodobne, by on popełnił przestępstwo, jeżeli wydrukował to pod pana nazwiskiem.

– Nie – ostro przerwałem.

– Z punktu widzenia władz uczelni jednak tak. Nie mamy jak tego faktu podważyć. A poza tym, jak pan wie, uniwersytet nie cieszy się miłością obecnych władz. Wystarczy list tego Chomiuka do jakiejkolwiek gazety i rozpęta się afera na całego. Rozumie pan?

– Nie, nie rozumiem. Można przecież wyjaśnić, że to była omyłka, są na to dowody, jest praca Chomiuka przecież i…

– Pan ciągle nie rozumie. – Dziekan wyraźnie nie czuł się z tym dobrze, ale patrzyłem na niego i zrozumiałem, że decyzje już zapadły. Beze mnie. Wiedziałem, że na to nie mogę pozwolić. – Wszyscy widzimy, że coś tu jest dziwnego, ale dla kogokolwiek z zewnątrz jest jeden niepodważalny fakt plagiatu. Jeżeli ma pan sposób, żeby ten fakt podważyć, to czekam na propozycję, jakikolwiek pomysł…

Myślałem dłuższą chwilę.

– W tej chwili nic panu dziekanowi nie powiem. Ale spróbuję się skontaktować z tym Chomiukiem. Musimy mieć u siebie jego namiary, zresztą w instytucie na pewno jest jego komórka. Redakcja też mogłaby wydać oświadczenie, że opublikowała tekst bez autentycznego listu od autora…

Dziekan znowu mi przerwał:

– Przecież my pana cenimy, wszystko to już dział kadr sprawdził. Redakcja nie odwoła, wyszliby na idiotów, a Chomiuk nie odpowiada ani na telefony, ani na maile. Chodzi o to, jak teraz postąpić. Może z czasem uda się coś wyjaśnić, ale decyzję musimy podjąć teraz.

– Jaką decyzję?

– I tu dochodzimy do sedna sprawy. Istnieje, pan się ze mną zgodzi, wspólny interes uniwersytetu i pana. Chodzi o to, żeby nie doszło do afery plagiatowej. A zwłaszcza jej nagłośnienia. I tak dalej. Więc w porozumieniu z rektorem mamy następującą propozycję, jakby plagiatu nie było. Pan prosi o bezterminowy urlop bezpłatny z powodów osobistych. Urlop od nowego roku akademickiego. Czyli pracuje pan do czerwca, a uniwersytet wystawia panu, jeżeli będzie pan sobie życzył, możliwie najlepszą opinię. Jak tylko sprawa się, daj Boże, wyjaśni, natychmiast pana przyjmujemy z powrotem. Zakończymy urlop. Takie pół zwolnienie, pół zawieszenie.

– Pozwoli pan, że się przez moment zastanowię – powiedziałem, chociaż w głębi duszy doskonale wiedziałem, co chcę zrobić. Nie ustąpię, będę walczył. – Niech cała sprawa idzie do komisji dyscyplinarnej, niech oni udowodnią mi winę, a potem ewentualnie się odwołam, a jak będzie trzeba, to pójdę do sądu pracy. Nie widzę swojej winy. Pan też mógł paść ofiarą jakiegoś idioty.

– Ja?! Co pan plecie! – Dziekan się zirytował. – To niemożliwe.

– Jak pan chce, to panu udowodnię, że możliwe. Jak widać, dziecinnie proste. Ale skoro uniwersytet nie ma do mnie zaufania, to i ja go nie mam do uniwersytetu, reprezentowanego przez pana dziekana. Przykro mi, ale nie ustąpię ani na jotę. – Wstałem. – Do widzenia, spotkamy się na posiedzeniu komisji dyscyplinarnej.

– Jeszcze pan zobaczy! – Dziekan nie był przygotowany na taki obrót sprawy. – Ani przez moment nie pomyślał pan o interesie pańskiej uczelni.

– A pan o moim? Żegnam.

Sekretarka musiała słyszeć podniesione głosy, bo cichutko wyszeptała:

– Powodzenia.

Zbiegłem po schodach. Musiałem poinformować Jana i kierownika katedry. Wróciłem do instytutu. Janek był jeszcze w swoim gabinecie, sekretarka poszła już do domu.

Wszedłem bez pukania. Jan stał przy oknie. Usiadłem i opowiedziałem krótko całą historię.

– Wiedziałem, że coś jest nie tak, bo dziekan mnie wezwał na jutro na dziewiątą rano – powiedział. – Ale co się mogło stać?

– Skąd ja mam wiedzieć?

– Wiesz, ja ci nie będę nic radził. Ale na uniwersytecie wszyscy wolą spokój. Zwłaszcza teraz, w nowych czasach.

– Ja też lubię spokój, ale nie moim kosztem. Chciałem cię tylko poinformować, że moja decyzja jest nieodwołalna. Wiem, że spór będzie długo trwał, wiem, że jestem w trudnej sytuacji, ale jak będzie trzeba, to pójdę do sądu. Zobaczysz, ten brak podpisu na liście do redakcji mnie uratuje. Wiem, że wy nie kiwniecie palcem, ale czy ty nie rozumiesz, że to koniec wszystkiego? Całe moje życie zawodowe się kończy i co ja mam robić?

– Ale na pewno… – Janek był jednak beznadziejny.

– Co na pewno?

– To się jakoś wyjaśni.

– Pocałuj się…

Wstałem i wyszedłem, żeby go nie obrażać. Co mi to da? Zajrzałem do pokoju kierownika katedry. Był tuż przed emeryturą i niczym się nie przejmował, ale też w niczym nam nie pomagał. Miałem z nim stosunki ograniczone do minimum. Zapukałem, wszedłem. Siedział za biurkiem i czytał „Do Rzeczy”. Spojrzałem ze zdziwieniem.

– Trzeba wiedzieć, co inni myślą – wyjaśnił. – Niech pan siada, panie Adamie.

Usiadłem na krześle dla petentów i po raz drugi opowiedziałem całą historię.

– Niebywałe, niebywałe – zdumiewał się profesor. – Jest pan pewien, że chce pan iść z uniwersytetem na udry?

– Jestem – powiedziałem. Wszystkie te pytania coraz bardziej mnie irytowały, a zarazem umacniały w postanowieniu zrobienia afery.

– Tak… Dla katedry to nie będzie wygodne, ale co ja mogę poradzić?

– Mógłby pan porozmawiać z dziekanem – zasugerowałem, chociaż wiedziałem, że nie będzie mu się chciało. Nie umiał bronić swoich pracowników.

– I co by z tego mogło wyniknąć?

Profesor z powrotem zanurzył się w gazecie. Mimo wszystko nie przypuszczałem, że z niego taki złamany kutas.

Poszedłem powoli do domu. Teraz musi się zebrać komisja dyscyplinarna, co potrwa dobre kilka tygodni, chyba że rektor ich pogoni. Potem odwoławcza komisja dyscyplinarna i tak dalej, aż sąd pracy. Byłem w stanie furii, ale nie tyle z powodu samej sprawy, ile zachowania tych ludzi. Sam strach i podłość. Nikt się nie zająknął, że pomoże mi się bronić.

Poszedłem do domu. Nie chciało mi się jeść.

Po pięciu minutach zadzwonił telefon.

– Ruciński.

– Cześć, to ja, Paweł. – Kolega z katedry, którego niezbyt lubiłem. – Słuchaj, dowiedziałem się o twoich tarapatach i mam pewną myśl.

– Masz myśl? Co ty powiesz? Słucham.

– Najlepiej, żebyś zrezygnował z pracy, a my w tym czasie zorganizujemy się i pomożemy ci wyjaśnić sprawę.

– Jacy my?

– No, cała katedra.

– Szef na pewno nie.

– No jasne, bez szefa.

– I co zrobicie?

– Musimy najpierw zarysować plan działania.

– Paweł, daj mi spokój. Narysuj sobie coś na dupie. – Odłożyłem słuchawkę.

Po chwili znowu odezwała się komórka.

– Dzień dobry. Jak się pan miewa? – odezwał się słodki głos pani Marioli. Była wiecznym doktorem, po sześćdziesiątce, ale przydawała sią, bo uczyła studentów bibliotekoznawstwa, co było konieczne. Niegdyś ostro partyjna, teraz skrajna prawica.

– Dzień dobry.

– Nie przeszkadzam w spotkaniu z jakąś piękną kobietą?

– Czy pani…?

– Wie pan, trzeba słuchać władzy. Jak uniwersytet pana prosił, to niech pan lepiej tak zrobi.

– A kto panią pytał o zdanie? – Przerwałem rozmowę; w samą porę, bo telefon znowu zadzwonił.

Popatrzyłem na numer. Hanka, koleżanka z muzykologii. Lubiłem ją, a poza tym czasem trzeba się z kimś przespać. Hanka nie miała wielkich wymagań. Nie chciała ślubu ani nawet za dużo słodkich słówek.

– Toś się wkopał.

– Ja? Mnie wkopali. Czy wkopał student… Zresztą wszystko jedno.

– Adam, zróbmy sobie przerwę. Mam teraz dużo pracy.

– Jasne. – Odłożyłem słuchawkę.

Wyszedłem z domu. W bramie siedział pies. Wyliniały i samotny. Jak ja. Kopnąłem go, ale na szczęście nie trafiłem. Czy ja zgłupiałem? Psa kopać? W sklepie od razu mnie poznali. Pamiętali, mimo że nie było mnie cały rok.

– Ballantine’s? – zapytał łysy sprzedawca.

– Jasne – odpowiedziałem.

Wróciłem do domu. Nalałem sobie na trzy palce i od razu wypiłem prawie połowę. Myślałem o zemście. Pojechać i udusić Chomiuka. Przyłożyć dziekanowi. Ale to nic nie da. Koniec pracy, koniec studentów, koniec z Wiedniem. Nie wygram z nimi. Mogę powalczyć, ale nie wygram, bo nie mam argumentów. I co dalej? Pójdę do pracy? Gdzie i po co? Żeby mieć pieniądze. I co mi z tego? Nie muszę nic mieć. Nowej książki mi nie wydadzą. Co ja będę robił?

Na razie miałem doskonałe rozwiązanie: nalałem sobie drugiego, też na trzy palce.

Następnego dnia nie miałem zajęć. Bolała mnie głowa. Powinienem coś zrobić. Pójść do rektora. Powiedzieć mu, że to jest zmarnowanie całego mojego dotychczasowego życia zawodowego, a w gruncie rzeczy także osobistego. Nie wiedziałem, gdzie skierować wściekłość. Jak z tym psem. Jeszcze czułem wstyd, że mogłem próbować kopnąć psa. Ale kogoś musiałem. Jeszcze przyjdzie na to pora. Byłem pewien, że w jakiś sposób się zrewanżuję za takie traktowanie.

Na biurku leżały papiery i notatki do książki zamówionej przez wydawnictwo. Miał to być opis życia codziennego w polskim dworku szlacheckim. Ponieważ teraz wszyscy, którzy mieli trochę pieniędzy, budowali takie dworki, książka mogłaby się nieźle sprzedać. Dopiero zebrałem większość materiałów, ale dzisiaj nie miałem najmniejszej ochoty ani głowy, żeby pracować. Zjadłem resztkę pierogów. Wyszedłem. Kupiłem dwa piwa i gazetę. Nie wiadomo po co. Wróciłem. Wypiłem jedno i było nieco lepiej. Zatelefonowałem do Wojtka. Umówiliśmy się, że przyjdzie pod wieczór, koło siódmej.

Sprawdziłem maile. Chomiuk naturalnie nie odpisał, a w wysłanych sprawdziłem, że nie odebrał. Chodziłem po mieszkaniu i nie bardzo wiedziałem, czym się zająć, na czym się skupić. Mieszkanie zostało mi po rodzicach. Ojciec pracował na politechnice i najpierw dostał je jako służbowe, a potem wykupił. Przez kilkanaście lat po śmierci mamy mieszkaliśmy razem. Były trzy duże pokoje i kuchnia. Ojciec głównie siedział w swoim, ja w swoim, czasami spotykaliśmy się przy telewizji w salonie, ale żaden z nas nie przepadał za jej oglądaniem. Ojciec umarł, jak żył, elegancko i spokojnie. Po prostu nie obudził się cztery lata temu. Nie miałem rodzeństwa, więc mieszkanie automatycznie przypadło mnie. Prawie nic w nim nie zmieniłem, a Ksenia też nie miała do tego ani głowy, ani chęci. Wypiłem drugie piwo. I obudziłem się po dwóch godzinach.

Wojtek miał przyjść niedługo. Mój najbliższy przyjaciel od zawsze, to znaczy od szkoły podstawowej. Razem poszliśmy do gimnazjum i do liceum. On był zdolny do matematyki i fizyki, ja do polskiego i historii. Dzięki temu przetrwaliśmy wszystkie trudności. Był człowiekiem interesu i miał mnóstwo szalonych pomysłów, ale robił pieniądze. Ja byłem raczej spokojny i pozbawiony talentu do zarabiania większych sum. Wojtek poszedł na matematykę, ja na historię. W niczym to jednak nie naruszyło naszej przyjaźni. Nasze wzajemne zaufanie było bezgraniczne, co w czasach nieustającej zmiany stanowiło rzadkość. Moi rodzice bardzo lubili Wojtka. Miałem nawet wrażenie, że ojciec więcej z nim rozmawiał niż ze mną, ale mi to nie przeszkadzało. Ja też lubiłem jego rodziców, którzy oboje byli prawnikami. Wojtek miał znacznie starszą siostrę, która wyjechała na studia medyczne do Ameryki i tam już została. Ja byłem jedynakiem, więc nasza sytuacja była podobna.

Wojtek przyszedł z butelką i dwoma pudełkami chińszczyzny.

– Wiedziałem, że dzisiaj trzeba będzie się upić, tylko jeszcze nie wiem dlaczego – powiedział od drzwi. – Już minął prawie rok, jak nie piłeś.

– Nawet cały rok. Wczoraj się napiłem i zaraz ci opowiem dlaczego.

– Pijak pije nie z powodu, więc nie ma dlaczego. Ale widzę, że jest powód, bo masz minę, jakby ci ktoś ukradł wszystkie pomysły.

Roześmiałem się. Z Wojtkiem od razu było mi lżej. Usiedliśmy, ja na kanapie, Wojtek w fotelu, w którym zawsze siadał. Każdy nalał sobie, ile chciał. Wojtek przyniósł oczywiście ballantine’a, ale trzydziestoletniego.

– Miałem bardzo udany tydzień. Brexit dla spekulantów to czysta frajda. I jeszcze tak będzie ze dwa lata. – Miał firmę, której był też szefem, i nieznanych mi pomocników. Zajmował się wyłącznie walutami, sprzedawał, kupował i doskonale na tym wychodził. Miewał wpadki, ale się nimi specjalnie nie przejmował, bo potem sobie odbijał. Płacił podatki w Polsce i oczywiście narzekał, ale dzięki temu miał lepszą opinię. Robił trochę to, co George Soros, tyle że na znacznie mniejszą skalę. Ale nie chciał się rozwijać, bo obawiał się nadmiernego zainteresowania władzy. Miliony mu zupełnie wystarczały. Nie zależało mu na setkach milionów. Opowiadał mi, że w Polsce jest cała grupa takich spekulantów jak on i wszyscy starają się chować w cieniu. Nikt nie lubi spekulantów finansowych, choć to zawód jak każdy inny. Jednak źle się kojarzy.

– I co, funt spada?

– Nie zajmuję się teraz funtem. Jen się boi, coraz bardziej boi się i Brexitu, i Trumpa, a zresztą i tak ci nie wytłumaczę. A dlaczego się wczoraj napiłeś? Co ci przyszło go głowy?

Wojtek przekonał mnie, żebym przestał pić po tym, jak Ksenia mnie rzuciła. I czuł się odpowiedzialny za moją trzeźwość.

– Nic mi nie przyszło go głowy. Miałem nieprzyjemne zdarzenie.

– Życie jest nieprzyjemne z wyjątkiem nielicznych chwil przyjemnych. – Dla Wojtka były to przede wszystkim kolejne kobiety.

– Masz rację – przyznałem. I opowiedziałem mu ze szczegółami, co bardzo lubił, rozmowę z dziekanem, historię plagiatu i o reakcji kolegów i koleżanek. W trakcie dolałem sobie tej trzydziestoletniej.

– Dlaczego od razu nie zadzwoniłeś?

– Bo wolałem sam się dręczyć. I sam się wściekać.

– To rzeczywiście coś z tobą nie tak. Zupełnie jak po Kseni.

Tylko od Wojtka mogłem przyjąć taką uwagę. Znał historię mojego krótkiego małżeństwa, w którym wyszedłem na idiotę. Poznałem Ksenię w uniwersyteckiej kawiarni, a raczej ona mnie poznała. Była śliczna, wysoka, z wesołymi oczami. W kawiarni nie było wolnych miejsc. Przysiadła się do mnie. I się zaczęło. Po dwóch miesiącach ślub. Wojtek był moim świadkiem, chociaż namawiał mnie, żebym się nie żenił. Po ośmiu miesiącach był rozwód, na który Ksenia przyjechała z zagranicy. W miesiąc po ślubie zaczęła wracać do domu późnym wieczorem, potem w nocy. Łączyło nas tylko jedno: mój niezmienny pociąg fizyczny. Ksenia mi nie żałowała. Pracowała w jakimś banku i rzekomo robiła doktorat, ale praktycznie ze sobą nie rozmawialiśmy. Rzuciła mnie bezwzględnie, z zimną krwią i lekką pogardą. Przyjechała tylko na rozwód. W ten sposób załatwiła unijne papiery. Musiała doskonale sobie radzić gdzieś na Zachodzie. Nigdy się do mnie nie odezwała. Rozstania tak bardzo nie przeżyłem, bo nie wiem, czy ją w ogóle kochałem. Ale lekceważenie i poniżenie były dojmujące. I ta pogarda, pogarda dla mięczaka, z jaką mnie zostawiła. Radość z tego, że tak sobie świetnie poradziła. Nawet śladu pozorów ani wzruszenia, żalu czy poczucia wdzięczności. Zacząłem wtedy pić. Pierwszy raz w życiu ktoś mnie tak potraktował. I dopiero po miesiącu Wojtek mnie zmusił do wizyty u psychiatry. Przestać pić udało mi się łatwo. Ale tej poniżającej pogardy nie umiałem zapomnieć.

– Masz trochę racji – powiedziałem do Wojtka. – Tylko tym razem to nie ja się wykazałem szczególną głupotą. To spadło jak grom z nieba.

– A skąd miałoby spaść?

– Wojtek…! – To był jego sposób rozmawiania, który znałem na pamięć. Kiedyś mnie irytował, teraz już nie.

– No dobrze. Jak weźmiemy wszystko pod rozwagę, to ten Chomiuk albo jest szaleńcem, albo ma do ciebie jakąś bardzo daleko idącą pretensję o coś. Nic nie pamiętasz? Nic drobnego nawet?

– Owszem, pamiętam, że nie był zachwycony tym, że dostał na magisterium tylko trzy, a nie piątkę. Ale ta jego praca była ledwie solidnym streszczeniem tekstów z okresu po powstaniu Austro-Węgier. Żadnej syntezy, śladu własnego zdania. Za to należy się dokładnie tyle. I ani grosza więcej.

– Może to go dotknęło?

– Zaocznego studenta? Oni na ogół są szczęśliwi, że dostali dyplom i tyle.

– Może to człowiek z ambicjami? A kim on był z zawodu?

– Nie wiem. Nic o nim nie wiem. Zaraz, pamiętam jedno. Mówił, że ma łatwy dostęp do archiwów, bo jest urzędnikiem w województwie.

– Tylko tyle?

– Tak.

– I co teraz? Co to ta komisja dyscyplinarna? – Nalał sobie sporo. Przyjrzał się, ile jest w szklaneczce, dolał wody.

– To jest specjalna komisja dla pracowników uniwersytetu, która ocenia uniwersyteckie przestępstwa. Nie karne naturalnie, ale inne.

– Znasz jakiś przypadek?

– Prawdę mówiąc, nie. Ona się chyba bardzo rzadko zbiera. Może jakieś molestowanie, tego typu historie. Ale, wiesz, jak słyszałem, to na ogół są po stronie pracownika.

– A jest instancja odwoławcza?

– Tak, odwoławcza komisja dyscyplinarna. Słyszałem, że ktoś przegrał z obiema, lecz wygrał w sądzie pracy. Ale to droga przez mękę. I te idiotyczne rozmowy. Ja zresztą nie mam żadnego argumentu.

– Moim zdaniem trzeba się odwoływać, gdzie tylko się da. – Wojtek się zastanowił. – A do sądu równocześnie nie można?

– Nie. Dopiero potem. Złożę odwołanie, kiedy tylko dostanę decyzję na piśmie. – Zastanowiłem się. – To wszystko będzie trwało miesiącami, a ja już będę na bezpłatnym urlopie. Zostanie mi czekać.

– Ale musisz teraz normalnie pracować, bo cię wyleją bez żadnych ceregieli. Będą ci się przyglądali. Nie możesz opuścić ani jednych zajęć.

Wojtek wstał, chodził po pokoju i nic nie mówił. Był jak większość ludzi niższy ode mnie, ale silnie zbudowany i bardzo przystojny. Prawie Clooney. Wiedziałem, że jak chodzi, to myśli. A myślał zawsze szybko i wszystko robił szybko. Nie patrzył na mnie. Wreszcie się odezwał.

– Popadłeś w bardzo trudną sytuację. Albo się poddasz, albo będziesz się bronił. Jak się poddasz, to gdzie możesz iść do pracy i co w ogóle ze sobą zrobisz?

Siedziałem i patrzyłem na niego. Nie miałem gotowej odpowiedzi. Żadnej odpowiedzi.

– Nie wiem. Popełnienie plagiatu to bardzo poważne wykroczenie. Także karne, ale nie w tym rzecz. Stajesz się świnią, czarną owcą, nikt nie chce z tobą rozmawiać. Nawet do szkoły mnie nie wezmą. Chyba że gdzieś na prowincji. Jestem jak trędowaty. Pewnie tego nie opiszą w gazetach, bo uniwersytet postara się zatuszować, a ja nie jestem znanym profesorem. Wiadomość o moim plagiacie nie byłaby specjalnie ciekawa. Ale co z tego!

– To może lepiej byłoby przyjąć propozycję dziekana? Miałbyś święty spokój, a weźmie cię każdy inny uniwersytet.

– Do czego ty mnie namawiasz? Żebym sam nakłamał na siebie?

– Ja cię na razie nie namawiam do niczego. Analizujemy tylko trudną sytuację.

– Wolę zginąć z honorem. – Po raz pierwszy uśmiechnąłem się naprawdę.

– Jak każdy Polak. I jak każdy idiota. – Wojtek dalej chodził po pokoju.

– Wiesz, to się i tak rozejdzie. A zresztą jak miałbym pojechać na uczelnię do Przemyśla czy Zielonej Góry, to…

– To pan hrabia by się czuł poniżony?

– Już jestem poniżony.

– Czy ty zupełnie zwariowałeś? – Wojtek irytował się coraz bardziej. – Kto cię poniżył? Kłamca? Koledzy kutasy? Chyba trochę za bardzo zajmujesz się sobą. Zastanów się, jaki jesteś uprzywilejowany. Masz wykształcenie, wzrost, wielkie mieszkanie, wiedzę i trochę inteligencji. Przestań się mazgaić. Nie ma sytuacji beznadziejnych. Możesz jeszcze robić w życiu najróżniejsze rzeczy.

– Kiedy ja chcę robić to, co robiłem.

– Dobra. Możesz powalczyć. – Wojtek wreszcie usiadł i nie musiałem wodzić za nim wzrokiem. – Przede wszystkim musisz dopaść tego Chomiuka. Jak? Pojechać do Rzeszowa i go znaleźć. To nie jest zadanie ponad ludzką siłę.

– No dobrze. A jak on się wyprze?

– Po co chodzisz od dwudziestu lat na kickboxing? – Spojrzałem na Wojtka jak na wariata. – No dobrze. Nie musisz go bić, ale pogrozić możesz. Jak się nie uda, to chociaż będziesz wiedział, że próbowałeś.

Wojtek, jak zawsze, miał propozycje rozsądne na granicy szaleństwa. Ale wyjazd do Rzeszowa całkiem mi się spodobał. Musiałem coś zrobić, żeby nie gardzić samym sobą.

– Masz rację. To jest jakiś plan, a poza tym dobrze mi zrobi, jak się przejadę. Nie mam jednak dużych nadziei.

– Ja też. Ale próbować trzeba. Nie możesz tak siedzieć i pić. To znaczy możesz. Jesteś dorosły i kto ci zabroni. Tych pieniędzy po ojcu, które u mnie zainwestowałeś, wystarczy ci na kilka lat picia, a potem to już będzie wszystko jedno. Na trumnę też wystarczy.

– Co ty dzisiaj jesteś taki miły?

Wojtek się roześmiał. Wyjął komórkę i zaczął czegoś w niej szukać.

– Kiedy mógłbyś pojechać?

– Jutro jest środa. Mam zajęcia. Ale czwartek i piątek mam w tym tygodniu wolne, dopiero w sobotę mam zaocznych.

– No to rezerwuję ci pokój w hotelu Ambasador. To na samym rynku, obok urzędu miasta. Z czwartku na piątek. Mieszkałem w nim kiedyś. Bardzo przyzwoity i świetnie położony. Tylko jutro już nie możesz ani kropelki. Dasz radę? To jest kawałek drogi. Na oko ponad cztery godziny jazdy. Byłeś w Rzeszowie?

– Nigdy.

– Ja tylko raz.

– Dobra. Pojadę. A jak nic z tego nie wyjdzie? W szkole nie będę uczył. Zresztą robią te nowe programy z historii. Co ja mam robić?

– To, co umiesz. Pisać. I śledzić.

– Co to znaczy śledzić?

– Po polsku nie rozumiesz? Przecież ty jesteś urodzonym detektywem. Zawsze byłeś ciekawski. Ja szedłem do przodu, na nic nie patrząc, a ty badałeś co i dlaczego.

– To co? Mam zostać drugim Rutkowskim?

– Nie. Ale śledztwo się wszędzie przydaje. Może zaczniesz pisać powieści. Albo kryminały. Teraz jest moda na kryminały historyczne, mógłbyś wymyślić detektywa z dziewiętnastego wieku.

– Chyba żartujesz? A może… – Pomysł Wojtka zaczął mi się podobać.

– Trzeba trochę odpuścić. Za rok nikt już nie będzie pamiętał o aferze z plagiatem. Nie jesteś aż taki ważny, żeby zapamiętano. A poza tym ty byś chciał robić w życiu to, co ci się podoba. Ja cię rozumiem. Ale na to trzeba się bić z innymi i nie wystarczy posiedzieć w archiwach. Ludzie są podli, już się raz przy Kseni przekonałeś. Pewnie pamiętasz to moje ulubione „Poszli nasi w bój bez broni”. Zapomniałem, kto to napisał.

– Pol. Wincenty Pol. Zresztą Niemiec. I marny poeta.

– Widzisz. Pol potrafił, a ty nie? Ty też nie masz broni, a musisz iść w bój.

Roześmialiśmy się równocześnie.

– No dobrze. Podsumujmy. Pojadę do Rzeszowa i może się uda z Chomiukiem, a jak nie, to będę alkoholikiem albo będę pisał kryminały historyczne. Oto plan na życie.

Obaj byliśmy już lekko pijani, więc jeszcze siedzieliśmy długo, ale porzuciliśmy poważne tematy. Rozmawialiśmy o polityce, co było nieco bez sensu, bo się we wszystkim zgadzaliśmy. A potem o innych sprawach. Wojtek mi opowiadał, jak będzie wyglądał prawdziwy kryzys finansowy, i zrobiło mi się od razu lżej na duszy, bo poczułem, że moje kłopoty to pestka w porównaniu z upadkiem naszego świata. Po pierwszej w nocy Wojtek zamówił taksówkę. Jak tylko poszedł, ledwie zdołałem się rozebrać i już spałem.

Następnego dnia miałem fakultet i wykład, na szczęście po południu. Zdążyłem dojść do siebie. Przedtem po kilku rozmowach telefonicznych z pracownikami Urzędu Miasta w Rzeszowie doszedłem, że Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Rzeszowskiej mieści się przy Wojewódzkim Domu Kultury przy ulicy Okrzei. Uzyskałem nawet telefon. Zadzwoniłem. O dziwo, ktoś odebrał. Kobieta. Przedstawiłem się.

– Jak to miło, że pan profesor dzwoni. Jesteśmy zaszczyceni, że pan opublikował u nas artykuł…

– Czy mogę jutro wstąpić do redakcji, będę przejazdem w Rzeszowie.

– Oczywiście, oczywiście. – Głos miała słodki, nie wiedziałem z jakiego powodu, może zawsze tak mówiła.

– Około trzeciej po południu?

– Znakomicie. Poproszę pana redaktora i kolegów. Jestem taka szczęśliwa.

– No to jesteśmy umówieni.

Sprawdziłem w Google’u. Dom kultury był niedaleko Rynku.

Wieczorem, żeby nie siedzieć w domu, poszedłem do kina. Na Wołyń. Świetnie zrobiony film, a prawda o wydarzeniach? „Cóż jest prawda?”, jak powiedział Poncjusz Piłat. Wróciłem. Nastawiłem budzik w komórce na szóstą. Włączyłem telewizor i zgasiłem. Może nie byłem dostatecznie ambitny, ale nie rozumiałem tych, czasem wybitnych, ludzi, którzy występowali po kilka minut w telewizji. Politycy musieli, ale profesorowie? Po co dawali się robić w bambuko, przecież przez kilka minut nie można nic sensownego powiedzieć. I mnie się zdarzyło ze dwa razy, ale potem już odmawiałem. Nic nie płacą, nieustannie im przerywają prowadzący i po kilku minutach już jest reklama i następna ofiara. Poza tym polszczyzna tych ludzi jest skandaliczna. Zwłaszcza prawdziwych patriotów.

Z Warszawy wyjechałem bez problemów. Było trochę po szóstej rano. Jechałem przez Piaseczno i Górę Kalwarię na Sandomierz. Z pewną przyjemnością patrzyłem na potworny korek w stronę Warszawy. W Kozienicach zrobiłem sobie postój. Restauracja Galeria Smaku była otwarta dwadzieścia cztery godziny, jak głosił napis. W środku ładnie i czysto. Nie jadłem śniadania, więc jajecznica z trzech jajek na boczku, dwie bułki i zaskakująco dobra kawa poprawiły mój nastrój. Może zostać kucharzem albo kelnerem? Poznałbym wielu ludzi. Byłyby napiwki i darmowe jedzenie. Historykiem przecież już nie będę.

Dalej pustą drogą jechałem na Sandomierz. Znałem tę trasę znakomicie. Do Sandomierza jeździłem jeszcze z rodzicami, potem na praktyki ze studentami, kiedy objeżdżaliśmy całą okolicę szlakiem Długosza. Minąłem Sandomierz i zaczął się ruch. Tiry do Rzeszowa i dalej, za granicę. Przed samym Rzeszowem włączyłem GPS. Minęła jedenasta. Dzięki wskazówkom miłego głosu z GPS bez błądzenia dojechałem do rynku. Na hotel było za wcześnie, więc zaparkowałem, zapłaciłem maszynie i poszedłem do urzędu miasta. Mieścił się w dawnym ratuszu. Wszedłem. Napis: „Informacja”.

– Gdzie mogą znaleźć pana Andrzeja Chomiuka?

– Nie wiem. A co to, ja jestem informacja? – odpowiedziała opryskliwie starsza kobieta. Mocny makijaż i natapirowane włosy wskazywały, że musiała kiedyś być kimś ważniejszym. Sekretarka dyrektora?

Wskazałem na napis.

– Ciągle proszę, żeby zdjęli. Ja tylko pilnuję, żeby w butach nie wchodzili. To jest zabytek. O – pokazała ręką – tam są nakładki. Trzeba włożyć. A informacji udzielą panu w sekretariacie na pierwszym piętrze.

Założyłem niebieskie plastikowe ochraniacze na buty i wszedłem na górę. Sekretariat. Wszedłem bez pukania. Te kondomy na nogach doprowadzały mnie do szału. Cały czas się ślizgałem.

– Dzień dobry. Adam Ruciński z Uniwersytetu Warszawskiego. Jestem przejazdem w Rzeszowie i chciałbym porozmawiać z moim magistrantem.

– Witam pana – odpowiedziała kobieta w beżowym żakiecie i różowej bluzce. Nosiła okulary. Przed nią stał otwarty laptop. – Bardzo chętnie pomogę. A jak się ten student nazywał?

– Andrzej Chomiuk.

Sekretarka wstała. Była nieduża i miała miłe spojrzenie. Dziwnie jakoś mi się przyglądała.

– Na parterze jest kawiarnia. Mógłby pan zejść i poczekać na mnie? Będę za pięć minut. I niech pan zdejmie te osłony. Może się pan pośliznąć na schodach.

– Ta pani na dole…

– Wiem, wiem. Musimy ją trzymać do emerytury. Kiedyś mocno partyjna. Za chwilę do pana dołączę.

Zdjąłem kondomy i zszedłem. Baba wyjrzała ze swojej strażnicy i popatrzyła na mnie z dezaprobatą, ale nic nie powiedziała. Kawiarnię znalazłem w głębi korytarza. Usiadłem przy stoliku. Czekałem najwyżej trzy minuty.

– Tu trzeba zamawiać przy kontuarze – powiedziała sekretarka, stając przy stoliku. – Co dla pana?

– Ale to ja zamówię. Co dla pani?

Podała mi nieoczekiwanie rękę i przedstawiła się:

– Anna Świerczyńska.

– Adam Ruciński.

– To już wiem. – Uśmiechnęła się. – Dla mnie cappuccino.

– Dwa razy cappuccino – powiedziałem do barmanki. Poczekaliśmy, aż zrobi kawę, wzięliśmy filiżanki i usiedliśmy.

– Ale ja panu nic nie mówiłam, zgoda?

– Zgoda.

– Chomiuk pracował u nas w wydziale kultury. Młodszy referent. Był historykiem, więc głównie zajmował się rekonstrukcjami.

– Czego?

– Bitew. Świąt. Rocznice urządzał. Katyńskie i smoleńskie.

– Mówi pani w czasie przeszłym.

Rozejrzała się po pustej kawiarni. Jakiś starszy pan czytał gazetę, ale siedział daleko od naszego stolika.

– Bo już nie pracuje.

– Wyrzuciliście go – powiedziałem z nadzieją.

– Skąd. Został wiceprezesem Grupy Azoty.

– Chomiuk? Ten mały smutny człowieczek, którego praca magisterska była jak inwentaryzacja z natury?

– Jak widzę, dobrze pan go znał.

– Nie za bardzo, ale jak on mógł tak awansować?

– Teraz tak bywa i lepiej nie pytać. Widzi pan, naprzeciwko mnie siedzi koleżanka, ona ma inne poglądy. Przy niej nie mogłam panu powiedzieć. Tylko biega na zebrania i rocznice, a ja za nią muszę odwalać papierkową robotę.

Byłem zdumiony.

– I gdzie on, ten Chomiuk, teraz pracuje?

– Podobno w Puławach. Azoty to teraz grupa składająca się z fabryk w Tarnobrzegu i Puławach, ale w Puławach jest kierownictwo. No, ja już muszę uciekać. Proszę nas odwiedzić, jak tylko pan profesor znowu będzie w Rzeszowie. – Raz jeszcze się uśmiechnęła i sobie poszła.

Siedziałem jeszcze przez chwilę i zastanawiałem się. Musiałem wstąpić do redakcji „Rocznika”, więc dzisiaj do Puław już nie pojadę. Przypomniał mi się Zbyszek Karliński, sympatyczny kolega ze studiów, który był z Puław i chyba wrócił tam uczyć w szkole. Znalazłem w komórce I Liceum im. Księcia Adama Jerzego Czartoryskiego w Puławach. Zatelefonowałem. Zapytałem o Zbigniewa Karlińskiego. Miał lekcję, zostawiłem numer.

Wolnym krokiem poszedłem do hotelu. Dochodziła pierwsza. Pokój miał być gotowy za piętnaście minut. Poszedłem do restauracji, zjadłem rosół i pierogi. Kelnerka przyglądała mi się z zaciekawieniem. Zapłaciłem. Pokój był gotowy – duży, z fotelem, a nawet z czajnikiem, kawą i herbatą. Nie miałem czasu, żeby się położyć, więc zrobiłem sobie kawę.

Dom kultury i redakcja „Rocznika” też były prawie na starówce. Znalazłem w szufladzie mapkę centrum. Nie tylko rynek był odnowiony, również małe uliczki wokół i spora 3 Maja. Bardzo mało ludzi. Życie toczyło się chyba gdzie indziej. 3 Maja była tylko dla pieszych. Sklepy świadczyły o prowincji. Lombardy, natychmiastowe pożyczki, kantory i oczywiście komórki i banki. Ubogo i pusto.

Dom kultury był na końcu ulicy. Taki z czasów Gierka. Ale znośny i przede wszystkim dwupiętrowy, jak wszystkie stare domy wokół. Wszedłem. Towarzystwo Miłośników Ziemi Rzeszowskiej rezydowało na drugim piętrze. Zapukałem. Otworzyła mi bardzo duża kobieta. Dość młoda i mocno zbudowana tak, jakby rzucała młotem albo pchała kulą. Nie była gruba, tylko wszystko miała duże. Podała mi dużą rękę.

– Marianna Okapiuk. Sekretarz towarzystwa. To ze mną pan profesor rozmawiał. Zaraz wszyscy się zejdą.

Z drugiego pokoju wyszło trzech panów w średnim wieku i jeden starszy. Przywitaliśmy się. Starszy był trochę naburmuszony. W tym momencie zadzwoniła moja komórka. Przeprosiłem, wyszedłem na korytarz.

– Adam Ruciński.

– Adam? Co też cię nagle naszło, że do mnie dzwonisz. Miałem lekcję, a potem zapomniałem. Jak się cieszę! Jesteś w Puławach? – Zbyszek zawsze tryskał radością.

– Nie, ale chciałbym wstąpić i z tobą pogadać. Jutro można?

– Nie… Tak… Wiesz, mamy stulecie naszego liceum i muszę na tym być, ale przyjdź jako mój gość, będzie mnóstwo okazji do pogadania. Będziesz jechał z Warszawy?

– Nie, z Rzeszowa.

– To nic. Znajdziesz Dom Chemika?

– No jasne. Najwyżej kogoś spytam.

– Tam będziemy od piątej. Najpierw część oficjalna, a potem sam wiesz, chłopie.

– Wiem – powiedziałem. – Będę. Cześć.

A może zostać nauczycielem? Już o tym rozmawiałem z Wojtkiem. Tylko kto by mnie wziął? Plagiatora? Cudze dzieci uczyć?

Wróciłem do towarzystwa. Starszy pan, ten nastroszony, uprzejmie mnie powitał. I od razu zapytał, dlaczego uniwersytet komunikował się z redakcją „Rocznika”. Wyjaśniłem im, że to nie ja jestem autorem tekstu, który podpisali moim nazwiskiem. Że to rozdział pracy magisterskiej Andrzeja Chomiuka. I że on najpewniej podszył się pode mnie. I dlaczego zdecydowali się na druk mimo braku mojego odręcznego podpisu, zapytałem na koniec.

Starszy pan oburzył się.

– Pan kłamie. Pan Chomiuk jest wybitnym członkiem naszego ugrupowania. Patriotą. Jako radny wystawiam mu jak najlepszą opinię. Przyniósł nam tekst. Z listem od pana.

– Jak to kłamię? Proszę sobie nie pozwalać. To jest dla mnie sprawa zasadnicza. Poza tym pod tym listem nie było mojego podpisu. Już raz to panu powiedziałem. – Co mogłem zrobić siedemdziesięcioletniemu działaczowi patriotycznemu? Poza tym trochę się bałem tej miotaczki kulą, bo jak tu się bić z kobietą, która mogła mi nieźle przyłożyć.

– Proszę wyjść! Kłamca! Minione czasy się przypomniały. Od ponad roku to my rządzimy, a nie internacjonalistyczne kanalie. A pan Chomiuk nie mógł kłamać. Pan ma do niego jakiś uraz. Jak pan mógł tak marnie ocenić jego pracę?

Zaczynałem rozumieć. Ale powiedziałem tylko:

– Stary idiota. – I wyszedłem.

Przeszedłem się po starej części Rzeszowa. Wróciłem do hotelu, zdrzemnąłem się. Na kolację poszedłem do zachwalanej przez Gastronautów w internecie restauracji Konfitura. Rzeczywiście, było świetnie i niezbyt drogo. Tuż obok rynku. W Warszawie jednak przesadzali z cenami. Poczytałem trochę i poszedłem spać.

Rano sprawdziłem drogę. Można było jechać do Kraśnika i na Opole Lubelskie albo przez Annopol. Postanowiłem pojechać nad Wisłą. Pewnie droga gorsza, ale uniknę ruchu na odcinku z Węgier i Słowacji na Litwę i dalej. Zszedłem na śniadanie. Wreszcie nie musiałem go sam sobie robić. W związku z tym zjadłem dwa razy więcej niż normalnie.

O jedenastej wyjechałem. Była piękna wiosna. Pomyślałem, że zatrzymam się po drodze i trochę pozwiedzam. Nie znałem tej trasy. Przed Annopolem skręciłem na Józefów i Opole Lubelskie. Myślałem o Chomiuku. Szanse były minimalne. Skoro tak awansował, to tym bardziej nie będzie chciał rozmawiać. Ale ponieważ już postanowiłem i taki plan ustaliliśmy z Wojtkiem, nie miałem zamiaru rezygnować.

Przed Józefowem zobaczyłem ogłoszenie Hotelu Bursztynowego. Minąłem ładny późnorenesansowy kościół, objechałem rynek i skręciłem do hotelu w nadziei, że mają tam restaurację. Był czynny, restauracja nie. Hotel nowy, nie wiadomo dlaczego nazywał się Bursztynowy. Gdzie tu bursztyny? Wyraźnie, jak wiele miejsc na prowincji, nastawiony przede wszystkim na wesela, bo przez Józefów mało kto przejeżdżał, zwłaszcza jak zbudowano nowy most w Kamieniu. Ruch do Radomia i do Łodzi szedł tamtędy.

Wreszcie, już trochę zmęczony wyboistą drogą, zjechałem do Kazimierza. Miałem czas. W Kazimierzu oczywiście bywałem. Ale jakoś nigdy tych kilka renesansowych kamieniczek nie sprawiło na mnie szczególnego wrażenia. Teraz na szczęście było przynajmniej pusto. Poprzednio musiałem parkować na obrzeżach i dochodzić z kilometr do centrum. Teraz zaparkowałem na rynku, co pewnie nie było legalne, ale zakazu nie widziałem. Przeszedłem się po rynku i bocznymi uliczkami. Nic się nie zmieniło. Te same marne sklepiki z pamiątkami. Kupiłem piątkową gazetę. Od razu w sklepie wyrzuciłem program telewizyjny. Zaraz za rynkiem stały bardzo marne domy, pewnie pożydowskie. Ciekawe, jak się przedstawiała sprawa własności. Wszędzie fryzjerzy i apteki. Może zostać fryzjerem? Bo nie aptekarzem, nie lubiłem tego szczególnego zapachu, jaki jest w każdej aptece. Na rynku była jakaś restauracja. Otwarta. Zamówiłem schabowego, bo to na ogół żadne ryzyko. I nieznaną mi zupę o nazwie sałacianka. Okazała się bardzo smaczna. Schabowy w porządku. Zapłaciłem czterdzieści złotych. To za Kazimierz oczywiście, nie za jedzenie.

Na rynku nadal było pusto. Wsiadłem i pojechałem dalej. Jakiś idiota na całej drodze z Kazimierza do Puław poukładał wysokie progi. Samochód nieustannie podskakiwał. Było mi lekko niedobrze po obiedzie. Za dużo zjadłem. W Puławach pojechałem pod Puławski Park Naukowo-Technologiczny w lasku koło zakładów. Dochodziła czwarta. Nad drzwiami wielki napis „100 lat Liceum im. Księcia Adama Jerzego Czartoryskiego”. Wszedłem, licząc, że w środku będzie kawiarnia. Ale nie było. Olbrzymia inwestycja w dużej części pusta. Na ścianie ogłoszenie o niedawnym Spotkaniu Klastra Ludzi z Otoczenia Biznesu. Nic nie rozumiałem. Na drzwiach z napisem „Laboratoria” wisiała enuncjacja: „Laboratorium Ekoinnowacyjne. Ekologiczne wykorzystanie plastikowych opakowań”. Nauka szła pędem do przodu. W dużej sali były ustawione stoły, talerze, kieliszki, grzała się wódka. Kilka osób coś dostawiało. Wyszedłem i pojechałem do centrum. Wreszcie kawiarnia i kawa. Poczytałem gazetę. Wróciłem do Parku Technologicznego. Zbyszek stał przed drzwiami, palił. Na mój widok wyraźnie się ucieszył. Uściskaliśmy się. Wymieniliśmy standardowe pytania o rodzinę, ja nie miałem wiele do powiedzenia.

– Zaraz się zaczyna – powiedział Zbyszek. – Najpierw część oficjalna, a potem sam wiesz…

– Niestety, muszę dzisiaj jeszcze wrócić do Warszawy. Szukam tu niejakiego Andrzeja Chomiuka. Słyszałeś o nim? Jakaś szycha w Azotach.

– Nie słyszałem. Ale tam ostatnio wymienili całe kierownictwo. Dowiem się.

Musieliśmy wejść, bo ludzie już się zebrali. Za zaproszeniami. Mnie wprowadził Zbyszek. Usiedliśmy przy jednym z czteroosobowych stolików z boku. Razem z nami dwaj mężczyźni. Wszyscy wyglądali tak samo. Mieli czterdzieści do sześćdziesięciu lat. Łysiny. Brzuchy. Marne ubrania i kiepskie krawaty. Nikogo młodego i nikogo starego. Panie też identyczne. Jedne miały trwałą, inne nie. To była jedyna różnica.

Na podium mała orkiestra. Zagrały bębny i wyszedł taki sam obywatel, jak ci na sali.

– To wicewojewoda – szepnął mi Zbyszek. Zapowiedział go dyrektor liceum.

Mówił stosunkowo krótko na temat edukacji w ogóle i w szczególe. Nic nie zrozumiałem, ale też nie słuchałem uważnie. Brawa. Wiele spojrzeń ku butelkom.

Znowu dyrektor liceum.

– A teraz powitajmy przedstawiciela naszego sponsora, Grupy Azoty, wiceprezesa Azotów, pana magistra Andrzeja Chomiuka.

Zbyszek spojrzał na mnie. Zacisnąłem zęby. Chomiuk był taki sam jak dawniej. Podobny do wszystkich na sali, tylko mniejszy. Zupełnie nie słuchałem, co mówi, tylko zastanawiałem się, jak go dopaść. Skończył i ułatwił mi sytuację, bo przez salę razem z dyrektorem ruszyli do wyjścia. Przy schodkach czekało czarne bmw. Szybko poszedłem za nimi. Chomiuk mnie zobaczył.

– A skąd tu pan profesor? – odezwał się. Starał się być ważny, ale był co najmniej dwadzieścia centymetrów niżej.

– Do pana. Jak pan śmiał wysłać ten artykuł?

Dyrektor szkoły grzecznie odsunął się na bok.

– Przepraszam, może porozmawiamy u mnie w samochodzie – powiedział Chomiuk.

Uspokoiłem się i usiedliśmy z tylu. Kierowca udawał, że nie słucha, a może rzeczywiście nie słuchał.

– A niech pan udowodni, że to ja posłałem. Trzeba było nie stawiać mi trójki na egzaminie magisterskim, to bym był pana doktorantem. A tak to pan jest plagiatorem, a ja dyrektorem.

– Sam pan wie, że napisał przyzwoitą pracę, ale tylko przyzwoitą.

– Jakby pan równocześnie studiował w Warszawie i pracował w Rzeszowie, to by pan wiedział, że życie jest beznadziejne. Czy ja miałem jakąś przyszłość w tym urzędzie miasta?

– A teraz ja nie mam przyszłości.

– Ja się może kiedyś przyznam, ale teraz nie mogę. Kiedyś powiem… I przepraszam pana prywatnie, ale nie zrobię tego publicznie.

Wysiadłem bez słowa.

Co miałem zrobić? Zatłuc go?

Wróciłem do Zbyszka. Już sobie nalewali i zewsząd słyszałem „kurwa”, „pojebany”, „pierdolę”. Przez chwilę chciałem zanurzyć się w tym grzęzawisku i widocznie tęsknie spojrzałem na butelkę, bo Zbyszek zapytał:

– Napijesz się?

– Nie, muszę wracać. Przepraszam. Odezwę się niedługo.

W dwie godziny byłem w domu. Zadanie wykonane, więc poszedłem do mojego sklepu. Kupiłem to co zwykle.

Wiedziałem, że się urżnę. A potem? Byłem w rozpaczy, chociaż udawałem przed sobą, że wszystko poszło zgodnie z przewidywaniami. Bo i poszło. Wściekłość mi przeszła, bo nie widziałem żadnych szans. I tak mijały następne tygodnie. Piłem dopiero po piątej, chodziłem na zajęcia. Nie rozmawiałem z nikim. Unikałem ludzi.

Po nieszczęsnej wyprawie do Rzeszowa i Puław nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. A może wiedziałem. Starać się nie myśleć, co by było gdyby. Zaocznym kazałem napisać pracę roczną zamiast egzaminu testowego. Nie odbierałem telefonów. Piłem i czekałem, aż zasnę. Tak powoli mijał maj. W gazetach pisali o końcu świata, mój już nastąpił.

Po mniej więcej dwóch tygodniach koło siódmej wieczorem usłyszałem stukanie do drzwi, a potem dzwonek. Wiedziałem, kto to. Wojtek. Wiedziałem, że nie ustąpi, więc otworzyłem na nieco miękkich nogach.

– Jak się masz? Dwa tygodnie bez słowa! – Wojtek był zirytowany. Od razu poszedł do kuchni. – A tu co, burdel!

– Nie miałem kiedy…

– Taki jesteś zajęty, że nie miałeś czasu, żeby posprzątać? Siadaj.

Usiadłem na kanapie. On w fotelu.

– Teraz mi powiedz jasno: chcesz, żeby tak zostało, czy chcesz coś zmienić?

– A jak można zmienić? Mnie nie ma, wyrok już zapadł.

– Zwariowałeś. Pojedziesz na prowincję, na wieś, jak ci to urządzę?

– Po co?

– Żebyś przestał pić i wziął się do roboty, a przede wszystkim wziął się za siebie. Miałeś pisać tę książkę. Masz tłumaczenie.

– Po co?

– Zaraz ci przyłożę.

Byłem gotów na wszystko. Ale upór Wojtka mnie obezwładniał. Byłem słaby, przepity i bezwolny.

– Dobrze. Pojadę.

– Kiedy?

– A kiedy bądź. Co dzisiaj jest?

– Czwartek.

– To zajęcia mam dopiero w poniedziałek. Chyba ostatnie przed egzaminami.

– Dobra, to pojedziesz jutro po lunchu. A do tego czasu zostanę z tobą. Muszę zatelefonować.

Wyszedł z pokoju do kuchni. Po dłuższej chwili wrócił.

– Załatwione. Pojedziesz jutro. Ja tu nocuję i rano ci wytłumaczę, co i jak. To ze dwie godziny drogi stąd. Więc ruszysz koło dwunastej. A teraz sobie pooglądamy telewizję.

Zabrał mi whisky. Wiedziałem, że ma rację, ale co z tego, że miał rację. Jednak protestować nie miałem siły i chęci.

Rano spakowałem rzeczy na kilka dni. Zjedliśmy resztki wczorajszej pizzy. I pojechałem według jego instrukcji do Międzyrzeca Podlaskiego, a stamtąd do Puchaczy. Wsi Tryb nie było w nawigacji, ale jak się okazało, to nie była wieś, tylko dwa domy, dwie marniutkie chałupy. Zaraz za nimi zaczynała się polna droga utwardzona tłuczniem. Pojechałem tą drogą. Z pięćset metrów przez las, do polany. Zobaczyłem biały, otoczony drzewami dom, mały dworek z podjazdem wysypanym drobnymi kamieniami. Stanąłem przed budynkiem, wysiadłem. Z domu wyszedł mężczyzna. Miał na sobie tylko koszulę i dżinsy, na nogach sandały. Mógł mieć koło pięćdziesięciu lat, trudno było określić dokładniej, bo był mocno opalony.

Podaliśmy sobie ręce.

– Piotr Narolski.

– Adam Ruciński.

– Witam pana. Zbieg z Warszawy, jak ja. – Narolski uśmiechnął się lekko, spojrzał na ogród. Krótko przystrzyżona trawa, sporo krzewów. – Zapraszam do środka.

Wziąłem tylko plecak.

– Samochodu nie musi pan zamykać.

Wszedłem pierwszy do środka i rozejrzałem się. Poza ścianką, na której był wieszak, nie dostrzegłem innych – kuchnia i salon nie były niczym odgrodzone. Ogromny pokój, w każdym razie tak wyglądał, bo było mało mebli. Dobre czterdzieści metrów kwadratowych.

– Niech pan siada. – Narolski wskazał na kanapę. – Coś do picia? A może kawę? Herbatę? Kawa rozpuszczalna czy z ekspresu?

Zjadłem po drodze obiad, więc powiedziałem:

– Kawę. Jeżeli pan taki uprzejmy, to z ekspresu.

Narolski bez słowa pokręcił się, coś nastawił, wrzucił wkłady i za dwie minuty ekspres wyprodukował, co trzeba.

– Mleko, cukier?

– Tylko mleko.

Narolski postawił filiżanki i dzbanuszek z mlekiem na tacy i podszedł do kanapy. Usiadł naprzeciwko na krześle.

– Wojtek mi z grubsza opowiedział. Mówi na mnie profesor, ale ja żadnym profesorem nigdy nie byłem. Mam doktorat, nie zdążyłem zrobić habilitacji z dziedziny maszyn ciężkich. Zajmowałem się dźwigami. I właściwie to jestem inżynierem. A z Wojtkiem poznałem się, grając w pokera sportowego. To niby w Polsce zakazane, ale nikt nie sprawdza. Prawie dziewięć lat temu umarła mi na raka żona. Była znacznie młodsza ode mnie, ja mam pięćdziesiąty trzy. Ona, kiedy umarła, miała trzydzieści, piętnaście lat różnicy. Byłem w kiepskiej formie. Jak kawa?

– Znakomita – odpowiedziałem, bo rzeczywiście była znakomita, chociaż mój organizm nigdy nie reagował dobrze na kawę.