Prosto z ambony - Krzysztof Daukszewicz - ebook + audiobook + książka

Prosto z ambony audiobook

Daukszewicz Krzysztof

0,0

Opis

Premierowe wydanie znakomitych felietonów popularnego satyryka, poety, piosenkarza i kompozytora, autora cyklu „Listy do pana hrabiego” oraz komentatora „Szkła kontaktowego” emitowanego na antenie TVN24.

Daukszewicz reprezentuje specjalny rodzaj ostrego, a jednocześnie językowo powściągliwego humoru. Podejrzewamy go o życzliwość wobec ludzi, ale nie chcielibyśmy być przedmiotem jego opisu. To rzadki gatunek: nie można nazwać go drapieżnym, ale groźny jest – a przy tym ginący i zasługujący na pełną ochronę.

Prof. JERZY BRALCZYK

Ta książka demaskuje Daukszewicza. Pisuje teksty do gazety dla myśliwych, a oni nawet się nie domyślają, że reprezentuje ukrytą opcję wędkarską. Niby o spacerach po lesie, o spotkaniach ze zwierzętami, a tak naprawdę wpływa na podświadomość. Masowe oddawanie sztucerów i przerzucanie się na spinningi to nie przypadek – to efekt dobrze zawoalowanej działalności K. Daukszewicza. Proszę przeczytać i się przekonać.

ARTUR ANDRUS

Prosto z ambony” zilustrowano rysunkami zmarłego w 2015 roku Juliana Bohdanowicza.

Krzysztof Daukszewicz tak mówi o swojej najnowszej książce:

 

Drogi Czytelniku, „Prosto z ambony” to zbiór moich felietonów i humoresek, które były zamieszczane w latach 2007-2016 w miesięczniku „Łowiec Polski”. Jeden z komplementów, jakie otrzymałem w tym czasie, nie wiem czy nie najważniejszy, brzmiał tak: „Panie Krzysiu, od momentu kiedy pan zaczął pisać do »Łowca« i pana felietony zaczęła czytać moja żona z moją mamą, nie mam w domu żadnych kłopotów z przedłużaniem prenumeraty tego pisma”. Mam nadzieję, Drogi Czytelniku, że z Tobą stanie się podobnie

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 45 min

Lektor:

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
olszawa

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Wykmin

Nie oderwiesz się od lektury

Mistrz
00



Rysunki: JULIAN BOHDANOWICZ
Fotografia na okładce: ADAM KOZAK
Projekt graficzny okładki i skład: ŁUKASZ SULIMOWSKI
Korekta: BEATA GORGOŃ-BOREK, GRAŻYNA KWIEK
Copyright © Krzysztof Daukszewicz Copyright © illustrations Rafał Bohdanowicz Copyright © for this edition Wydawnictwo Szelest sp. z o.o. 2016
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być wykorzystana w jakikolwiek sposób bez pisemnego zezwolenia właścicieli praw.
Warszawa 2016 Wydanie I
ISBN 978-83-65381-07-1
Wydawnictwo Szelest e-mail:[email protected] księgarnia internetowa:www.wydawnictwoszelest.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Pewnie podejrzewacie, że tu będzie coś na temat Ojca Dyrektora. Otóż nie, do polityki od pewnego czasu mnie nie ciągnie. Tym razem piszę z Chorwacji, która jest krajem obrzydliwie pięknym i nawet wojna nie potrafiła go zniszczyć. Nie dość, że jest krajem cudownym, to i fantastycznie życzliwym dla tych, którzy go odwiedzają. Kiedy idę do sklepu, ludzie, wszyscy bez wyjątku, mówią mi: „Dobry deń”, uśmiechając się przy tym przyjaźnie, i wtedy przypominam sobie natychmiast nasze windy w blokach i biurowcach, pełne osobników patrzących tępo w ściany naprzeciwko podczas jazdy w górę albo w dół.

Pomysł na „Ambonę na skraju miasta” narodził się dzięki pewnemu osobnikowi, który żyje tu pod miastem Umag. Jest to dzik o imieniu Goran, który nas wita, kiedy idziemy do sklepu po mleko, chleb, sery, wino i piwo. Ten dziki, zazwyczaj groźny dla otoczenia zwierz wychodzi za każdym razem z krzaków i swoim językiem tłumaczy: „Dajcie mi na kieł, bo jestem głodny” albo „Cześć, przekąsiłbym coś”.

Wygląda na to, że jest to jeszcze jeden jegomość, który wykombinował, że łatwizna popłaca. Jeszcze jeden, który skumał, że tak naprawdę to nie trzeba ryć w ziemi przez cały dzień, żeby wygrzebać garść pędraków lub trochę korzonków. On już wie, że „daj” oznacza najczęściej „masz”.

W Indiach, w jakimś stanie, którego nazwy nie zapamiętałem, żyje słoń, który mniej więcej raz dziennie wychodzi z lasu na autostradę, tamuje ruch i machając trąbą, mówi po swojemu: „Dajcie mi natychmiast coś w tę trąbę, bo inaczej rozdepczę wam samochody”. Mało tego, podobno tak się wycwanił, że podchodzi tylko do aut lepiej utrzymanych i dobrych marek, jakby czuł, że ich właścicielom będzie bardziej szkoda limuzyny niż kilograma bananów.

Słoń się nauczył, że można przeżyć w tym nie do końca rozumianym przez niego świecie, tak jak dzik pod miastem Umag. Tak jak jelenie pod Zakopanem. Tak jak wszechobecne już lisy, które penetrują śmietniki, a niektóre nauczyły się nawet podnosić klapę, żeby sprawdzić, co jest w środku.

Kuna na naszym osiedlu została alkoholiczką, bo zauważyła, że płyn do spryskiwaczy potrafi dać niezłego kopa, więc w ciągu paru dni załatwiła kilkanaście zbiorniczków, póki nie znaleziono jej śpiącej, nawalonej, pod autem.

Zwierzęta, które uruchomiły rozum dla własnej wygody, powoli przenoszą się do miast. Jeszcze nie do naszych kuchni, ale już idą w tę stronę. To, że tu jest łatwiej, przekażą swoim małym i te już zapukają do naszych drzwi. I wtedy trzeba będzie ustawić ambony na skraju miasta. A dzik Goran posiadł jeszcze jedną umiejętność: na widok policjanta albo radiowozu przepada na kilka godzin.

PAŹDZIERNIK 2007

Wybrałem się kilka dni temu do lasu, żeby nazbierać trochę kurek na poranną jajeczniczkę posypaną dodatkowo świeżym szczypiorkiem. Była cudowna, słoneczna pogoda i przede wszystkim rześkie, usypiające pięknie po powrocie do domu powietrze. No i wypędziła mnie z chaty rzecz, jak sądzę, najważniejsza – kompletny brak ludzi, którym o tej porze roku już nie opłaca się wchodzić do lasu.

Daleko za sobą zostawiłem drogi, po których poruszają się rodacy we wszystkich możliwych kierunkach, i ci w wypasionych furach, i ci, którzy kupili takie za pięćset złotych, byle tylko jechać. Idę więc sobie powoli, delektując się ciszą i powietrzem, kiedy nagle widzę wyłaniającego się zza kępy jałowców dziwnego myśliwego.

– Hubert jestem – powiedział, podchodząc do mnie. Był elegancko ubrany, w strój najwyraźniej uroczysty, ze starannie wypolerowanymi srebrnymi guzikami, z ciemnozielonym kapelusikiem na głowie, piękną sygnałóweczką na piersi i z równie wytworną piersióweczką w rękach, tak potrzebną do odtrąbienia polowania. Przez ramię przewieszona była fuzyjka cudownie inkrustowana, tak że elegancja aż biła w oczy.

Hubertowi, ale nie tylko jemu, bo i wszystkim pozostałym myśliwym, zazdroszczę zawsze niewielkiej ilości sprzętu, jaki jest potrzebny na zasiadkę w lesie czy na ambonie, który nie przygina do ziemi – w odróżnieniu od tego, co ja muszę zabrać, jadąc na ryby: od kilku kilogramów gum i blach poczynając, na akumulatorze i silniku do łodzi kończąc. A tu proszę – pan Hubert: dubeltóweczka taka na oko czterokilogramowa, trochę naboi na pasie i piersióweczka taka mniej więcej trzysta pięćdziesiąt gram.

– Miło mi, panie Hubercie – rzekłem – poznać pana osobiście. Czy to obchód lasu pan zaplanowałeś, czy jakieś drobniutkie polowanko, czy może zgubiłeś się w tej jałowców gęstwinie? – Nie wiem, dlaczego zwróciłem się do niego, używając tak archaicznego języka, o którym nawet nie wiedziałem, że go znam, ale nieprzemożenie ciągnęło mnie do tego, żeby go tu używać.

– Ja zabłądzić nie mogę, niekumaty grzybiarzu – odpowiedział z gracją – bom jest wszak patronem wszystkich w lasach myśliwych.

– Nie poznałem Was, Panie – odrzekłem, kłaniając się jak przed królem francuskim i głowę pochylając tak nisko, jak mi pozwalały na to zastałe od ciągłego patrzenia w spławiki kręgi szyjne.

– Bardzo mi jest miło, ale wszak sądziłem, że Waść... sądziłem, że Waść – podjąłem wątek – raczej konno i ze świtą przemierzasz knieje i bory nasze, w zwierza obfitujące, głosząc tą oto przepiękną sygnałóweczką czas Twojego, Panie, święta.

– Widzisz, Waszmość – walnął we mnie tak, że aż mnie przygięło. Przygięło, bo do tej pory kumple i przyjaciele mówili do mnie tylko: „Cześć, Krzychu”, a władze najczęściej „Spieprzaj, dziadu”. Zwrot „Waszmość” spowodował, że wyszlachetniałem w jednej chwili.

– Widzisz, Waszmość, na święto Hubertusa, którego jestem patronem, podążam, ale już nie konno, ponieważ... – Tu głos zawiesił i dyskretną łzę uronił.

– Ponieważ co, Wasza Wysokość? – wypaliłem natychmiast, pamiętając, jak się zwracano do księcia Radziwiłła.

– Policja każe dmuchać w alkomat każdemu, nawet i tym na koniach, więc jak powiadają moje wnuki, wolę z kapcia i z gwinta. A acan jak łyka?

– Jak król rozkaże, tak i łyknę!!! – walnąłem w niego tak, że aż echo poniosło po lesie ...król ...król ...król, tak że i drzewa na wszelki wypadek pochyliły się w ukłonie.

– Jak śrut wydłubiesz, to możem i z gilzy toast wznieść.

– Wydłubię, Wasza Cesarska Mość – przypomniałem sobie, jak się do Napoleona Bonaparte zwracano.

– Chrzanić te wszystkie mości – powiedział po trzeciej już gilzie. – Mów mi Hubert. Lepiej, żebyśmy walnęli jeszcze po jednym i poszli do leśniczówki na grilla.

Walnęliśmy i poszliśmy. Tyle że za cholerę nie pamiętam już drogi do niej i jak potem trafiłem do domu – i dlaczego ze słoikiem grzybów. Gdyby się jednak okazało, że Hubert, przepraszam, święty Hubert, przepraszam, Jego Wysokość, jakimś dziwnym trafem nie dotarł na obchody albo dotarł mocno nadwyrężon, to tym razem nie miejcie pretensji do mnie.

LISTOPAD 2007

Wiosna powoduje, że stajemy się odrobinę bardziej romantyczni, przyroda zauważalna, a seks bardziej w modzie. Taka to pora.

Jakiś czas temu jedna była pani poseł, z partii, której już nie pamiętam, ale brzmiała jak seksobrona albo coś w tym guście, na pytanie dziennikarza „Czy pamięta pani jakieś szczególnie romantyczne chwile ze swego życia?” odpowiedziała: – Tak, pamiętam. Kiedy byłam młoda, chodziliśmy z mężem na pole, trzymając się za ręce, potem kładliśmy się na buraki i patrzyliśmy w niebo.

Leżał ktoś z was kiedyś na burakach? To jest tak, jakby sobie samemu postawić bańki na plecach i potem się na nich położyć. Ale jak to mówią teraz: jakie czasy, taki romantyzm.

Wspominam o tym, ponieważ w długi majowy weekend wybrałem się na Mazury i postanowiłem odwiedzić las, w którym najchętniej lubię przebywać. Co mnie podkusiło, żeby wchodzić do lasu w czasie, kiedy połowa Polski siedzi pod drzewami, tego nie wiem. Pewnie wiara w to, że w moje miejsce nie trafią, choć jak się przekonałem, nie była to wiara uzasadniona. Kiedy tak włóczyłem się wśród brzóz odzyskujących listki, mijając dziesiątki samochodów – ponieważ turyści długoweekendowi najchętniej spacerują po lesie samochodami, i to tak nawoskowanymi, że patrząc na ten blask, odniosłem wrażenie, że nawet kleszcze pochowały się w trawach, przestraszone hukiem starych aut i nowiuteńkich quadów.

Przytuliłem się do brzozy, żeby pobrać z niej energię i odcedzić trochę życiodajnych soków, bo wyczytałem, że tak właśnie trzeba robić z brzozami, a wyczytałem to w książce napisanej przez jakiegoś faceta, który nie miał się do kogo przytulać, więc wykombinował, że i z drzewem będzie mu dobrze. Kiedy wreszcie wyszedłem z lasu, strząsając z siebie odłamki kory, trafiłem prosto na kwitnący, wiśniowy sad, w cieniu którego odpoczywał w trawie strudzony smakosz win owocowych, półsłodkich. Na mój widok dźwignął się z ziemi, która mu wyraźnie ciążyła, ukłonił się tak nisko, jak pozwalała mu tego dnia grawitacja, i odezwał się do mnie mocno zniszczonym przez borygo głosem:

– Kierowniku, brakuje mnie pięćdziesięciu groszy, żeby nabyć flaszkę naszego regionalnego eliksiru, który pozwolił przetrwać mi do wiosny, czyli – mówiąc językiem moich braci – brakuje mi na mózgotrzepa lub gleborzuta, czy nawet – jak powiadają umiłowani członkowie naszej społeczności – na mózgojeba.

– A dlaczego pan do mnie mówi: „kierowniku”?

– Bo „dyrektorze” mówię za złotóweczkę – odpowiedział z nieukrywaną szczerością.

Będąc wzruszony i pod wrażeniem tego kwiecistego języka, którego nie spodziewałem się usłyszeć w tym miejscu, i – nie ukrywam – uradowany, że spotkałem kogoś, kto tak ciężko, ale próbował chodzić na swoich niepewnych nogach, otworzyłem portmonetkę, wyjąłem z niej dwa złote i wręczyłem z należytym temu obywatelowi szacunkiem. I wtedy usłyszałem:

– Dziękuję, prezesie.

Przyznacie, że nie była to wygórowana cena za ten najszybszy w moim życiu awans na skraju lasu, w wiśniowym sadzie.

CZERWIEC 2008

Wybrałem się kilka dni temu na spacer po lesie. Pogoda w sam raz, plus dwadzieścia dwa stopnie. To znaczy w sam raz dla mnie i tych wszystkich, którzy urodzili się przed odwilżą ideologiczną i doskonale pamiętają czasy sprzed ocieplenia klimatu, kiedy to temperatura powyżej dwudziestu trzech stopni zwiastowała afrykańskie upały.

Dla moich małolatów i małolatów moich znajomych i sąsiadów oraz mojej ukochanej, kiedy na przydomowym termometrze jest poniżej dwudziestu dwóch stopni Celsjusza, oznacza to, że w środku lata przyszła zima. To właśnie wtedy dochodzi do takich przypadków, z jakimi zderzył się mój kolega, który mieszka na Śląsku. Otóż zamówił sobie przez internet wczasy nad morzem. Człowiek mieszkający koło Chorzowa dostał skierowanie do ośrodka, w którym otrzymał pokój z widokiem na kotłownię, a to, co go mamiło do wczasów nad wodą, też nie okazało się morzem, tylko pocztówką z Chorwacji. Morze Bałtyckie było półtora kilometra od miejsca zakwaterowania, więc mimo wszystko wybrał się posłuchać szumu fal i poszukać złotej plaży pośród drzew, po której biega pies z „Głosem Wybrzeża” w pysku. Niestety, w tym miejscu nie było nawet ptaków, a tylko mały chłopczyk, który za pomocą nogi postanowił zbudować pałac z piasku. Będąc człowiekiem dobrotliwym, czyli takim, który nie chce oderwać Śląska od reszty kraju, spytał malucha:

– Pomóc ci w budowaniu zamku na piasku?

– Ale nie jest pan pedofilem?

– Nie.

– Czyli jak się zgodzę, to cukierka nie dostanę?

– Nie.

– To żadna pomoc nie jest mi potrzebna.

– A dlaczego?

– Bo pływać nie umiem, a sikać mi się nie chce. I mama mówiła, żebym uważał, bo jest zimno, ledwo plus dwadzieścia.

Idę więc po tym lesie, rozmyślam o przygodzie mojego Ślązaka i nagle widzę, że z naprzeciwka wyłania się mój znajomy leśniczy ze zgrabną fuzyjką na plecach i niedużym, czarnym, plastikowym workiem.

– Zając czy lis?

– Jaki tam zając?! I jaki tam lis?! – usłyszałem w odpowiedzi. – Śmieci! Niosę śmieci! Szedłem tylko skrajem lasu i tyle tego nazbierałem. Nie mogę patrzeć na te puszki po piwie i te prezerwatywy o smaku owoców leśnych! – Tu splunął tak, jakby wiedział, jak te owoce smakują!

– A czego jest więcej?

– Jak to czego?

– Puszek czy prezerwatyw?!

– Z tego, co widzę – spojrzał w głąb worka – to więcej piją.

– Znaczy, mniej się kochają. I jaki z tego wniosek?

– ...że nikt nie zarobi na nasze emerytury – westchnął leśniczy.

– I dużo pan tego zbiera, chodząc po lesie?

– Mniej niż jeszcze rok i dwa lata wcześniej.

– Czyli jednak kultura osobista premiera Tuska działa.

– Jaka tam kultura osobista. To otwarte granice do Europy. Swoboda podróży i taniocha. I napić się można wszędzie. Moja córka pojechała do Włoch. U nas obiad kosztuje pięćdziesiąt złotych, u nich piętnaście euro, czyli za mniej więcej tyle samo zjesz i w Olsztynie, i w Rzymie. Chyba że wezmą pana za nielegalnego emigranta, wtedy wlepią panu mandat i zabiorą kanapki, bo w miejscu historycznym nie można kruszyć. Taki podobno teraz przepis mają.

– Ale przecież nie wszyscy wyjeżdżają z kraju.

– To ci znaleźli łono natury w Biedronkach. A te są i w Szczytnie, i we Władysławowie, więc na wakacjach wszędzie się czują jak u siebie w domu. Wszędzie mają i śledzia po bałtycku, i kurki z Mazur, i jeszcze tanie trampki do chodzenia.

Pogadaliśmy parę minut jak starzy Polacy o władzy i tych, co nam się nie podobają, i ruszyłem przed siebie, zbierając do woreczka to, co leśniczy przeoczył.

I wędrując dalej rozjechanym przez quady duktem, myślałem, że być może prawdziwa jest historia zasłyszana ostatnio, o tym, jak to dwóch naszych obywateli, słynących z nieustającego degustowania win niemarkowych, dało sobie w sylwestra w szyję, tak że zaczęli trzeźwieć w okolicach Trzech Króli. Kiedy doszli do siebie ostatecznie, spostrzegli, że to nie jest ich okolica, bo jest mocno pofałdowana, a oni całe życie spędzili w terenie płaskim. I tak sobie idą i widzą za jednym pagórkiem wioseczkę, a pośrodku tej wioseczki sklep, a pod sklepem obywatela z twarzy podobnego do nich, bo też w kolorze atramentowym.

– Cześć, koleś! – mówią.

Na to ów kolega:

– Salute, compadre.

A na to jeden z naszych:

– I widzisz, Heniu, teraz już wiesz, co to jest, kurwa, Schengen.

SIERPIEŃ 2008

Ja nie wiem w szczegółach, jak ono wygląda u zwierząt, ale podobno jest poukładane o wiele przejrzyściej, a nawet bym zaryzykował stwierdzenie, że i normalniej, niż u osobników dwunożnych, zamkniętych w czterech ścianach. Na polu, w lesie, na łąkach mniej więcej wiadomo, jak jest. Wyjdzie taki jeleń na polanę, zaryczy i słucha. Odezwie się jakiś konkurent czy nie?

Jeśli ciszy nikt nie zakłóci, to prychnie na swoje łanie skubiące trawę w cieniu drzew i ogłosi, kto nimi rządzi przez najbliższy rok.

W odpowiedzi żadna nie tupnie mu nóżką w ziemię, tylko z aprobatą pokiwa główką, nie przerywając jedzenia i ogłaszając, że jej głowa nie boli. Jeżeli jednak jakiś rywal zareaguje na ten godowy zew, wtedy jeleń naostrzy swoje poroże o najbliższe drzewo i pójdzie się z nim naparzać, bo taki jest zew natury. Jak wygra, to znowu będzie mógł pójść ze swoimi paniami na kolację do najbliższego paśnika. Jeśli jednak przegra, to z tej zgryzoty prędzej czy później wlezie pod jakąś lufę albo, jeśli przeżyje, do następnej jesieni będzie miał wyłącznie sny erotyczne, o ile jelenie takie miewają.

Tak czy inaczej, jest to w miarę sprawiedliwe rozwiązanie. W naszym stadzie, jeżeli usłyszymy ryk, to najprawdopodobniej będą to kibole wracający z meczu, i nieważne, czy wygranego, czy przegranego, bo i tak ryczą tak samo. Albo jakiś nawalony wielbiciel Gołoty, który będzie chciał komuś spuścić łomot, żeby ktoś inny go podziwiał, jak tłucze gimnazjalistę, i kiedy wróci do domu, stanie przed nim taka dwa razy mniejsza od Pudziana, zatrzepocze rzęsami i albo zabandażuje mu kontuzjowaną pięść, albo ogłosi ciche dni lub miesięczny post, żeby teraz chłopa głowa bolała. Wystarczy wtedy stanąć z boku, żeby zobaczyć, jak po chwili schodzi para z jego pięści. Tak jak w tej anegdocie, gdzie na drzwiach zakładu fryzjerskiego wisiała kartka z informacją: „Zamknięte na pół godziny – wyszedłem do baru”. A pod spodem dopisano: „Wróci za trzy minuty – jego żona”.

To jednak wcale tak nie musi być, czasami stado jest w porządku – mówię tu o dorosłych osobnikach. On idzie z przodu, ona udaje, że z tyłu, a obok podążają świeżo narodzeni, to znaczy rozwydrzone kilkulatki, z których jeden chce na lody, drugi do kiosku, żeby kupić komiks z Batmanem, a ten trzeci nie chce nic. I ten jest najgroźniejszy, bo nie wiadomo, co knuje, co jeszcze bardziej stresuje dorosłą parę, bo nie wiedzą, co ich może spotkać. I teraz, jeśli jesteś obserwatorem takiej wycieczki, to spróbuj odgadnąć, kto tu rządzi.

Mało tego, czasami może się okazać, że owe spanikowane dorosłe osobniki to bardzo znany pan pedagog z bardzo wybitną panią psycholog, którym własne dzieci nie przeszkadzają w tym, żeby świetnie doradzać innym. Ale jak mówi stare ludowe przysłowie: „To, co u ciebie ździebełkiem, u innych jest słupem”.

I tu pasuje jak ulał żart o nieznajomości swoich pociech, kończący tę etiudę o ludzkim stadzie. Żart o tym, jak to synek z tatusiem wybrali się do zoo. Przeszli wybieg z żyrafami, hipopotamem, potem poszli zobaczyć słonia, o którym jeden radny mówił, że jest gejem, ponieważ kolegował się z innym słoniem, a słoniczkę bił trąbą, co świadczy o gejostwie. Dochodzą do klatek dla drapieżników, gdzie przejęty tatuś mówi:

– A teraz bardzo uważaj, synku, bo w tej klatce jest tygrys.

Na to Jasio: