Pozłacany róg. Tom IV - Doda Około-Kułak - ebook

Pozłacany róg. Tom IV ebook

Około-Kułak Doda

5,0

Opis

Róża Osielska wraca z Paryża, by zaopiekować się swoją przyjaciółką Marylą Kamieńską, która przeżyła załamanie nerwowe. Brat Maryli Krzysztof, od lat będący wielką miłością Róży, próbuje poskładać swoje życie po tragicznej śmierci żony. Różne postaci, jedne znane z poprzedniej części wielkiej sagi Pozłacany róg, inne będące ich potomkami, usiłują odnaleźć swoje miejsce we wciąż bardzo młodej rzeczywistości niepodległej Polski. Układają plany na przyszłość, snują marzenia, kochają się i ranią wzajemnie. Trwa zwykłe życie. Tymczasem atmosfera w Europie stopniowo się zagęszcza. Wszystko zmierza ku wojnie...

Doda Około-Kułak debiutowała opowiadaniem „Mgła” w tygodniku Przekrój, jest autorką powieści „Księga motyli” i „Ptaszyna” (Świat Książki), sztuki „Siostrzyczki biorą wszystko” (w repertuarze teatru Bagatela w Krakowie), scenariusza „Chwila wahania” wyróżnionego w międzynarodowym konkursie „Interscenario Wrocław 2008”. Rodzinne miasto uhonorowało ją tytułem „Diany 2013” i nagrodą Prezydenta Gliwic w dziedzinie kultury.

W latach 2013 - 2014 nakładem Wydawnictwa Novae Res ukazały się trzy tomy powieści „Pozłacany róg”. Tom czwarty zamyka cykl powieściowy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 454

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CZĘŚĆ 1SWATY

ROZDZIAŁ 1

Okolica wydała się Róży martwa. Nagie drzewa pałacowego parku wyciągały ku niebu szare ramiona, śnieg okrył żałobną bielą pola i dachy domostw. To był widok z okna pokoju Maryli; doprawdy, niezbyt podnoszący na duchu. Róża była bezradna. Gdy poprzedniego dnia weszła do tego pokoju i ujrzała przyjaciółkę, z trudem opanowała wstrząs. To już nie była jej dawna Maryla. Siedziała w fotelu przy oknie, zagapiona przed siebie pustym spojrzeniem, na widok gościa lekko się skrzywiła – i Róża nie wiedziała, czy to wyraz niechęci, czy próba uśmiechu. Nieważne. Objęła przyjaciółkę i ucałowała serdecznie. Nie wiedziała, co mówić i czy w ogóle coś mówić – usiadła na brzegu biurka, tak żeby znaleźć się w zasięgu wzroku Maryli i tak swobodnie, jak tylko potrafiła, zaczęła opowiadać o swoim pobycie w Paryżu. Była pewna, że Maryla jej nie słucha, cały czas tępo wpatrzona w krajobraz za oknem. Nic to, mówiła dalej. Większość swoich paryskich przygód zdołała zrelacjonować Maryli już latem, teraz mówiła swobodnie, szeroko, uzupełniając opowieść mnóstwem szczegółów. Żadnej reakcji. W południe zaproponowała Maryli, żeby zeszła z nią coś zjeść, ta tylko bardziej się skurczyła i głębiej zapadła w fotel.

Po paru dniach Róży zabrakło konceptu. Przejrzawszy biblioteczkę Jadwini, wybrała Ziemię obiecaną i rozpoczęła czytanie powieści. Nie miała pojęcia, czy cokolwiek do Maryli dociera, ale cóż innego mogła zrobić? Ukończywszy lekturę pierwszego tomu, wpadła na pewien pomysł. Przyniosła ze sobą prócz książki kłębek wełny i druty.

– Nie możesz się tak obijać! Proszę, nabierz dwadzieścia oczek.

Wręczyła Maryli akcesoria i zabrała się do czytania. Maryla początkowo siedziała bez ruchu, wgapiona w kłębek zielonej wełny na swoich kolanach. Po jakimś czasie wzięła go do ręki i podniosła na wysokość oczu, po czym odłożyła z powrotem.

– Proszę, nabierz dwadzieścia oczek – powtórzyła łagodnie Róża.

Maryla powoli złożyła druty, odwinęła parę łokci wełny i drżącymi rękoma nabrała pierwsze oczko. Potem drugie. Róża powróciła do lektury. Kiedy już zupełnie zaschło jej w gardle, a język skołowaciał, odłożyła książkę i pochyliła się nad robótką. Wełna ledwie mieściła się na całej długości drutów, Maryla przestała nabierać oczka dopiero w chwili, gdy zabrakło jej odwiniętej włóczki.

– Dwadzieścia. Miało być dwadzieścia. Czekaj, policzymy.

Głośno odliczyła dwadzieścia oczek i przytrzymała je palcami.

– Resztę trzeba spuścić.

Maryla przez chwilę patrzyła tępo na robótkę, a potem powoli, jakby pokonywała jakiś wewnętrzny opór, ujęła w palce koniec włóczki i pociągnęła. Róża wypuściła nagromadzone w płucach powietrze. Czy to był sukces? Jeśli tak, to niewielki, jedynie dowód, że do Maryli jednak coś dociera. Bała się zostawić druty w pokoju Maryli – zabierała je i przynosiła codziennie ze sobą. Przez następny tydzień Róża doczytała powieść do końca, a robótka Maryli osiągnęła półtora metra długości.

– To już jest za długie – powiedziała Maryla.

– Nie, teraz jest w sam raz. To będzie krawat dla twojego taty.

– Krawat – powtórzyła Maryla i zaczęła zakańczać pasek.

Zważywszy, że były to pierwsze słowa, jakie od miesiąca wypowiedziała Maryla, Róża uznała, że to jest sukces. Biedna, nie miała pojęcia, co dalej, jak utrwalić to małe zwycięstwo, nie dopuścić, by przyjaciółka na powrót zapadła się w czeluść, z której zaledwie wychyliła nos. Intuicja podpowiadała jej, że przysłana przez doktora Weintrauba pielęgniarka, wprawdzie sprawna i kompetentna, nie ma dobrego wpływu na Marylę. Pomagając przy myciu, ubieraniu, jedzeniu, zarzucała ją cały czas mnóstwem pytań, na które oczywiście nie otrzymywała odpowiedzi, a także uporczywie używała liczby mnogiej: myjemy się, przebieramy… Róża widziała, że Maryla w jej obecności wręcz kurczy się i wycofuje. Z drugiej strony bezcenne były nocne dyżury panny Sobeckiej – kto miałby ją w tym zastąpić? Ano, wiadomo kto.

Z ciężkim sercem zwróciła się tego wieczora do hrabiego.

– Dziś rozmawiałam z Marylą.

– Nie może być!

Do tej pory nikomu nie udało się wydusić z Maryli słowa – ani jemu, ani Jadwini, ani – jak dotąd – Róży, o pannie Sobeckiej nie wspominając.

– Może rozmowa to za dużo powiedziane… ale odezwała się do mnie.

– To wspaniała wiadomość… naprawdę wspaniała. – Hrabia miał ochotę uściskać Różę, ale w porę się opanował. – Myślisz, że ona z tego… jakoś…

Róża potrząsnęła głową.

– Nie potrafię tego osądzić. Ale…

– Ale?

– Jestem przekonana, że pielęgniarka jest zbędna.

– O… myślałem, że raczej jest użyteczna.

– W pewnym sensie tak. Ale ona wciąż zagaduje Marylę i zwraca się do niej jak do dziecka albo osoby z demencją. Wiem, że to taka zawodowa rutyna, ale Marylę to denerwuje. Ja… mogę spać w jej pokoju. A do pomocy weźmiemy Marynię.

– Och, Różo! To by było nie w porządku. I tak poświęcasz jej cały swój czas.

– Nie w tym rzecz. Boję się, żeby nie spać zbyt twardo. Choć… chyba i pannie Sobeckiej zdarzy się zadrzemać.

Kamieński się zaśmiał.

– Zatem załatwione. Oczywiście będziemy się zmieniać. Och, byłbym zapomniał. Dziś przyszedł do ciebie list.

Do Róży przychodziło sporo listów – od ojca, Marianny, cioci Anusi, mecenasa Weintrauba, paru koleżanek z lwowskiego gimnazjum. Ten był z Paryża, przesłany na adres jej ojca w Warszawie, przeadresowany jego ręką do Kamienia. Ale pismo na kopercie nie było pismem cioci Anusi. Alison? Nie miała wprawdzie jej adresu, ale z łatwością mogła go zdobyć – był w papierach w dziekanacie. Odwróciła kopertę. Hervé…

Poczuła się, jakby ujrzała ducha.

Przybladła, potem zaczerwieniła się. Hieronim i Jadwinia zauważyli jej zmieszanie i wymienili zaniepokojone spojrzenia.

W swoim pokoju Róża niezdecydowanie obracała w dłoniach błękitną kopertę. Dlaczego do niej napisał? Przecież powiedziała mu wyraźnie: to koniec. Czyżby zrozumiał, dlaczego z nim zerwała, i chciał poniewczasie naprawić swój błąd? Za późno. Był dla niej przeszłością, jeszcze zanim dramatyczne wydarzenia ostatnich miesięcy paradoksalnie ożywiły jej nadzieje na przyszłość. Wstydziła się sama przed sobą tych nadziei, starała się nie podsycać ich, odsuwać je od siebie, nie myśleć. Ale… co i raz przyłapywała się na myśli: on jest teraz wolny…

Nie trzeba w ogóle czytać tego listu, powinna go odesłać w nieotwartej kopercie!

Bums… jakoś jej palce były innego zdania.

 

Moja droga Panno O.

Pani nagły wyjazd z Paryża był dla mnie zaskoczeniem, nie zdołałem spotkać się z Panią i spróbować naprawić to, co sam zepsułem.

Miała Pani całkowitą rację co do zamiarów mojego szefa i jego rodziny – aby umknąć z pułapki aplikowałem do kilku prowincjonalnych uniwersytetów i udało mi się zapewnić sobie posadę w Akademii w Lozannie, dokąd udam się z początkiem roku akademickiego. Jestem człowiekiem wolnym, a moje uczucia do Pani pozostają bez zmian. Zdaję sobie sprawę, że zdany na siebie nie będę mógł wieść tak beztroskiego życia, jakie wiodę w Paryżu, ale z tak dzielną kobietą (żoną?) u boku nie będę się lękał przeciwności…

 

Róża westchnęła, a potem się zaśmiała. Femme to zarówno kobieta, jak i żona.

Och, Monsieur Roelants!

Wciąż pozostaje pan beztroskim motylkiem! Nawet jeśli nie będzie pan miał u boku żadnej femme, ucieczka poza zasięg chudych ramion Sol doskonale panu posłuży, już nie wspominając o zakosztowaniu samodzielności. I, drogi Hervé, będzie pan z wdzięcznością myślał o pannie O., która otworzyła panu oczy, ale nie rości sobie żadnych praw do miejsca przy pańskim boku.

Tak Róża napisała tego wieczoru do pana Roelantsa. Oczywiście nie tak lapidarnie i otwarcie. Uważnie dobierała słowa, by uniknąć jakiejkolwiek wieloznaczności, i na wszelki wypadek sprawdzała je jeszcze w słowniku – w końcu pisała do filologa. Tak, to powinno zamknąć sprawę.

Do drzwi ktoś lekko zastukał i do pokoju wsunęła się Jadwinia. Jednym spojrzeniem ogarnęła leżącą na podłodze rozerwaną kopertę, na biurku list, otwarty słownik i kilka zgniecionych arkusików papieru, które Róża spaskudziła, zanim wygładziła swoją odpowiedź.

– Jeśli masz jakiś kłopot, Różo, to powinnaś nam o tym powiedzieć. Na pewno będziemy mogli ci pomóc.

– Eeee… pomóc?

Jak pomóc? Chyba sprawdzić ortografię?

– Wiem, że z Paryża wyjechałaś w pośpiechu… i wiem, że zrobiłaś to dla Maryli. Dla nas. Jeżeli zostawiłaś tam jakieś nieuregulowane sprawy… to musisz nam pozwolić się tym zająć.

Róża nie wiedziała, co odpowiedzieć. W jej głowie wciąż plątały się strzępy spłodzonej właśnie epistoły. W jaki sposób Kamieńscy mieliby zająć się zakończeniem jej romansu z Hervé?

– Nie bardzo rozumiem…

Jadwinia nabrała głęboko powietrza. Miała nadzieję, że uniknie wypowiedzenia na głos tego okropnego słowa…

– Długi, moja droga. Mam na myśli jakieś nieuregulowane należności. Jesteśmy ci tyle winni…

Róża się zaśmiała.

– Och, nie, nie narobiłam żadnych długów. To tylko list od znajomego… właściwie przyjaciela.

Jadwinia zmieszała się jeszcze bardziej, o ile było to możliwe.

– Mój Boże… zostawiłaś tam kogoś… Tak mi przykro! Jeśli chcesz, zaproś go tutaj, będzie nam bardzo miło gościć twojego… znajomego.

– Dziękuję, ale to zbędne. Wystarczy list, naprawdę.

– Długi! Też coś… Długi mogą robić ci, którzy mają w perspektywie spadek albo bogatych krewnych – mruknęła w ślad za Jadwinią i zabrała się do porządków.

*

Natychmiast po odjeździe panny Sobeckiej Róża zaangażowała do pomocy Marynię. Znała ją dobrze z Płoszowa, ufała bardziej niż komukolwiek z pałacowej służby. Nadto pamiętała, że ta tęga, dobroduszna niewiasta niejeden raz ratowała swymi ziołowymi naparami kogoś z domowników w różnych przypadłościach – teraz zapytała Marynię z uśmiechem, czy nie zna jakiegoś ziela „na smutek”.

– A pewnie – odrzekła ku jej zdumieniu Marynia. – Na wieczór przyniosę. A na smutek najlepsze słonko i zimne kąpiele.

Oho! Róża wyobraziła sobie, jak Maryla zareaguje na zimną kąpiel. Lepiej nie próbować. Ale słonko… owszem, jeszcze nieśmiało, ale już rozprasza mroki przedwiośnia. Tylko jak skłonić Marylę, by wyszła z domu, skoro nie chce wyjść nawet ze swojego pokoju?

Jeszcze tego samego wieczoru Marynia przyniosła do sypialni Maryli kubek ciepłego naparu. Róża powąchała zioła nieufnie. Pachniały całkiem przyjemnie.

– Coś tam namieszała?

– Czarny bez i dziurawiec. Panienka się nie boi, na pewno nie zaszkodzą.

– Hm. Najwyżej nie pomogą.

Róża wzruszyła ramionami i napoiła Marylę ziółkami.

– Jutro pójdę zobaczyć, czy nie ma już pierwiosnków. Też dobre są na smutek – rzekła poważnie Marynia.

– Pierwiosnki…

Róża zastygła na moment. Marynia nie miała pojęcia, że Maryla nie mówi, ciągnęła więc spokojnie dalej:

– Śnieg jeszcze całkiem nie zszedł, ale znam takie miejsce nad Białą. Słonko przygrzewa i mogą już być.

– Zajrzyj tu, może pójdziemy z tobą.

– Jak panienka sobie życzy.

Róża prawie nie spała tej nocy. To byłby niesamowity sukces, gdyby udało się wyprowadzić Marylę na spacer…

*

Później, kiedy Róża patrzyła wstecz, zdawała sobie sprawę, że najważniejszym sprzymierzeńcem rekonwalescencji Maryli była nadchodząca wiosna. Wzdrygała się na samą myśl, że to wszystko mogłoby się wydarzyć jesienią, w ciemnych, słotnych dniach listopada czy grudnia. A tak – miały po swojej stronie marcowe słońce, poranny śpiew ptaków, gęsty zapach przyrody budzącej się do życia z zimowego snu. Po wielu tygodniach braku jakichkolwiek oznak powrotu do świata żywych nastąpił przełom. I to był właśnie ten dzień, kiedy wyruszyły z Marynią na poszukiwanie pierwiosnków. Powróciły w przemoczonych trzewikach, ledwie żywe po trzygodzinnym marszu, bez pierwiosnków wprawdzie, ale całą powrotną drogę Maryla trzymała kurczowo rękę Róży, a to był znak o wiele ważniejszy niż słowa. Róża ostrożnie, bardzo ostrożnie zaaranżowała następny krok.

– Spróbuję jutro sprowadzić Marylę do stołu – powiedziała wieczorem do Kamieńskich. – Jeśli to się uda, to proszę, żebyście państwo zachowywali się tak, jakby jej nie było.

– Jak to: jakby jej nie było? – zdziwiła się Jadwinia. – Przecież…

– Chodzi o to, żeby jej nie zagadywać. Im więcej zwraca się na nią uwagi, tym bardziej ona się zamyka w sobie. Już parę razy się odezwała, ale tylko wtedy, gdy nikt jej nie pytał, nie zagadywał.

– Róża ma rację. I żadnych łez, Jadwiniu.

– Łatwo ci mówić…

Następnego ranka panny znów wybrały się na daleki spacer, a wieczorem Maryla zasiadła do kolacji z rodzicami i Różą. Nie odezwała się słowem, nie podniosła oczu znad talerza, ale i tak był to ogromny postęp. Rozmawiali ze sobą, ignorując jej obecność, a Jadwini udało się nie rozpłakać do chwili, gdy panny opuściły jadalnię. Nie wiadomo, czy to ziółka Maryni, czy nieskończona cierpliwość Róży odreagowywana nocnymi atakami histerii, czy młody organizm jej podopiecznej, czy też wszystkie te czynniki razem wzięte sprawiły, że Maryla z wolna wracała do świata żywych. Z końcem kwietnia Róża odważyła się odczytać jej list Eleonory do hrabiego, list, który czekał już od paru tygodni.

 

…są tu dziesiątki fotografii, świadectw i kontraktów, listy naszych dziadków, pradziadków, pamiętniki Mamy i jej dziadka Hieronima, naszej babki Anny, a także rękopis jakiejś powieści, zdaje się autorstwa naszego Ojca. Wiem, że to bezcenne pamiątki i Matka powierzyła mi je w przekonaniu, że je zarchiwizuję, tymczasem na taką wielką pracę nie starcza mi czasu, a także ze wstydem muszę wyznać, że trudność sprawia mi polski język, którego nie mam w użyciu od lat. Mam nadzieję, że kochana Maryla przyjedzie tu z Różą i pomogą mi uporządkować ten ogromny bałagan…

 

– Och – powiedziała Maryla i przewróciła oczyma.

– Już widzę ten opasły kufer wypchany papierami po wręby – westchnęła Róża do wtóru.

Któż normalny w wieku dwudziestu lat miałby ochotę grzebać się w starociach? Odcyfrowywać stuletnie papierzyska i kichać nad zakurzonymi rękopisami? Róża podejrzewała, zupełnie słusznie, że prace archiwalne to tylko pretekst do wyciągnięcia z domu Maryli i że ta sprawa została ukartowana przez hrabiego i jego siostrę.

– I po co babcia zapisała jej ten kufer? Przecież wiedziała, że ciocia Nora to leń.

– Może właśnie dlatego – odrzekła Róża zagadkowo.

– Nie rozumiem…

– Na pewno są tam tajemnice rodzinne. Jakiś mezalians, który niekoniecznie trzeba wywlec na światło dzienne, może jakaś skrywana zdrada, nadużycie…

– Co ty wygadujesz?

– Och, to tylko spekulacje. Ale przecież w każdej rodzinie są jakieś ciemne sprawki. Czemu twoja miałaby być wyjątkiem?

– E tam. Jeśli nawet, to kogo to dzisiaj obchodzi?

– No… jeśli ciebie nie, to mnie tym bardziej nie.

Róża niechętnym gestem odłożyła pismo na stół i zadumała się. Znała już od dawna jego treść i w podróży do Wiednia upatrywała wyzwolenia z męczącej sytuacji, w jakiej się znalazła po przyjeździe do Kamienia. W efekcie jej ostrożnych zabiegów Maryla powracała do siebie, ona natomiast czuła, że coraz trudniej jej zachować cierpliwość, że monotonia i rutyna dni podobnych do siebie jak krople wody doprowadzą ją wkrótce do obłędu – zacznie krzyczeć albo bić głową w ścianę. Jak dotąd wiodła życie aktywne i urozmaicone, wyjąwszy kilka miesięcy pracy w lwowskiej bibliotece – teraz wiele by dała nawet za zarękawki i siatkowy wózek, byle cokolwiek się zmieniło. Miała nadzieję, że Maryla jest równie znudzona jej towarzystwem i także zapragnie odmiany. Jeżeli nie – Róża w końcu wyskoczy oknem albo po prostu ucieknie. Nabrała głęboko powietrza, by stłumić narastającą w gardle histerię.

– Ale Wiedeń… może nie zamkną nas z tym kufrem na klucz? Pamiętasz coś z naszego pobytu w dwudziestym roku?

Maryli przemknęły zapamiętane obrazy wspaniałych magazynów w śródmieściu, strzępy wesołej muzyki dobiegającej z ogródków Grinzingu, zapach czekolady… Wzruszyła ramionami.

– Niewiele. Jakieś sklepy, jazdę tramwajem…

– I naprawdę nie masz ochoty pojechać? Twoja ciotka mieszka w samym centrum, mogłybyśmy… – urwała, bo Maryla skrzywiła się z niechęcią. Róża westchnęła.

– Trudno, powiesz twemu ojcu, że nic z tego, czy ja mam mu to powiedzieć?

– Czekaj… a ty? Chciałabyś?

– No cóż… nie ukrywam, że tak.

– Jesteś znudzona… właściwie powinnaś być teraz w Paryżu. Dlaczego siedzisz tutaj, zamiast tam wrócić?

Dlaczego? Nie wiesz, dlaczego? Róża mocno zacisnęła zęby, żeby nie powiedzieć tego na głos. Szybko odwróciła tok swoich myśli. Wrócić do Paryża… Nie, teraz nie było sensu wracać – semestr letni właściwie dobiega końca i taki wyjazd byłby czystą stratą pieniędzy.

– Może tam wrócę, jesienią. Chociaż francuski już mam w kieszeni. Wiesz, kiedyś, jeszcze we Lwowie, uczyłam się niemieckiego i pomyślałam, że przydałaby mi się konwersacja. Żeby w ogóle coś z tej nauki mieć. Ale przecież sama do Wiednia nie pojadę.

– Czemu? Możesz jechać…

– Jakim cudem? Ciocia Nora zaprasza ciebie, a mnie tylko jako twoją dame de compagnie. Przecież wiesz, że mnie samej nie byłoby stać na taki wyjazd! Twój ojciec chce mi to sfinansować, a ty… po prostu masz muchy w nosie!

Niecierpliwie otarła łzy, które ostatnio zbyt łatwo napływały jej do oczu, i odwróciła się tyłem do zaskoczonej tym wybuchem Maryli. Sama zresztą była nim nie mniej zaskoczona. Chyba przekroczyła jakąś granicę i jeżeli Maryla nie zechce wyjechać, to ona wyjedzie sama. Niekoniecznie do Wiednia. Przecież może pojechać do Warszawy.

Wyszła i trzasnęła drzwiami.

*

Od chwili, gdy ojciec przyjechał po nią do Paryża, Róża starannie odsuwała od siebie myśli o Krzychu. Po usłyszeniu tragicznych wiadomości jej pierwszą, zaskakującą myślą było: on jest wolny. Trudno nazwać to doznanie radością, było to raczej oszołomienie; już w następnej chwili odczuła z powodu tej myśli głęboki wstyd. Gdzieś tam, u samych źródeł tragedii, tkwiła jak cierń świadomość własnej winy: czy wszystko potoczyłoby się tak samo, gdyby wtedy siedziała cicho? Na pewno nie. To dlatego nie rozczulała się nad sobą i swój nieustający dyżur przy Maryli traktowała jako pokutę. Czuła silną potrzebę rozmówienia się z kimś, rozważenia implikacji tej sprawy, dotarcia do jej sedna i uwolnienia się, strząśnięcia z siebie odium winy – nie miała z kim rozmawiać. Hrabiego nie śmiałaby zagadnąć, nie wspominając już o jego żonie czy samej Maryli. Ojciec, raz wypowiedziawszy swoje zdanie w tej sprawie, nie chciał do niej wracać, Róża nawet się nie domyślała, że i on, podobnie jak pozostałe osoby dramatu, czuje się winny. Zresztą po jej zainstalowaniu się w Kamieniu widzieli się tylko raz i na krótko. Gdyby żyła ciocia Eliza… tak, jej mogłaby powiedzieć wszystko, a ona by wszystko zrozumiała i na pewno, na pewno miałaby dla niej słowa pociechy. Róża często zaglądała do pałacowej kaplicy i wpatrywała się niemo w inskrypcję z imieniem Elizy, początkowo próbowała nawet coś szeptać, ale poczuła od razu, podobnie jak latem nad grobem Marty, że to daremne. Kamień jest głuchy, a ci, którzy odeszli, mogą nam wskazywać drogę tylko swoimi uczynkami lub słowami, które wypowiedzieli za życia.

Najbardziej z wszystkiego lękała się wizyty Krzycha. Bała się tej wizyty już przed Wielkanocą, na szczęście święta spędził w Sierowie. Wiedziała wprawdzie, że on teraz pracuje, niedawno objął posadę w Warszawie i na pewno nie będzie mógł się na dłużej uwolnić, ale na Święto Konstytucji, które w tym roku wypadało w poniedziałek, mógł przyjechać. I co wtedy? Jak ona spojrzy mu w oczy? Nie, lepiej, żeby jej tu nie było! Postanowiła, że jeżeli w ciągu najbliższych kilku dni Maryla nie zdecyduje się na podróż, ona wyjedzie do ojca.

*

Maryla w końcu podjęła decyzję o wyjeździe. Nie była głupia i zdawała sobie sprawę, że Róża wróciła z Paryża i od miesięcy dotrzymuje jej towarzystwa tylko ze względu na jej załamanie nerwowe. I że to jest ze strony Róży poświęcenie, o które wprawdzie nie prosiła, ale dokonało się i nie może go ignorować. Sama nie pragnęła stołecznych uciech, nie nęciło ją też towarzystwo ciotki i jej rozpuszczonych bachorów; poświęcono się dla niej, teraz jej kolej na poświęcenie. Nie próbowała udawać, że czyni je z chęcią, ale Róża nie przejmowała się tym – wielkie mi poświęcenie jechać do Wiednia, i to w maju! Jakkolwiek Maryla pamiętała co nieco z poprzedniego tam pobytu, to Róża nie widziała wówczas prawie nic, spędzając czas głównie w pensjonacie, u boku cioci Elizy. Teraz to sobie powetuje. Papiery od stu lat czekały, żeby je uporządkować, mogą poczekać jeszcze kilka tygodni.

ROZDZIAŁ 2

Marszałek nie tak wyobrażał sobie praktykowanie demokracji – zajadła, bezrozumna młócka na „salonach”, przenoszona na ulice, budziła nie tylko jego pogardę i niesmak, ale też poważne obawy o dalszy byt państwa. Narodowcy, chrześcijańscy demokraci, chłopi, socjaliści, konserwatyści – nie istniała platforma, na której potrafiliby się spotkać jako obywatele. Co gorsza było wielu takich, którzy nie doświadczywszy na własnej skórze bolszewii, upajali się jej ideologią. Ideologią znajdującą coraz szerszy oddźwięk wobec pogarszającej się sytuacji gospodarczej kraju. W ocenie Naczelnika nawa państwowa została niebezpiecznie rozchybotana.

Krzyś miał wrażenie, że wpadł w kłębowisko żmij. Syczących i plujących jadem nie tylko na siebie wzajem, ale zatruwających wszystko i wszystkich wokół. Przebywając z dala od stolicy, nie miał pojęcia o polityce, rzecz jasna jeśli to, na co teraz patrzył zszokowany, można było w ogóle nazwać polityką. Teść wyrobił mu posadę w Ministerstwie Spraw Wojskowych przez swojego kolegę gimnazjalnego z Wilna, Lucjana Żeligowskiego. Nie było to trudne, gdyż generał Żeligowski w owym czasie miał za zadanie ściągnięcie do stolicy jak największej liczby wojskowych lojalnych wobec Piłsudskiego, a Krzyś, jako weteran kampanii roku dwudziestego, z pewnością mógł się do takich zaliczyć.

Jeszcze przed śmiercią Joasi zamierzał przenieść się z rodziną do stolicy; w najgorszych koszmarach nie przeszłoby mu przez myśl, że wyląduje tu sam. Leo przebywał pod opieką swojej ciotki Elizy w Sierowie i było to rozwiązanie najlepsze z możliwych. Dojazd koleją z Warszawy do Sierowa zabierał ponad sześć godzin; o jeździe automobilem nie można było marzyć ze względu na stan dróg, po każdym deszczu zmieniających się w błotniste pułapki. Krzyś spróbował tego tylko raz, i kilka kilometrów za miastem ugrzązł w błocie po osie. Do nieszczęsnego auta trzeba było zaprząc konie, w dodatku zbiegła się cała wieś, by podziwiać niecodzienne widowisko. Najadł się wstydu i więcej nie próbował. Starał się bywać u siostry jak najczęściej, niejednokrotnie podróżując nocą, by móc cały dzień spędzić z synem. Leo zdawał się z wolna zapominać, początkowo szukał matki u boku ojca, pytał o nią, z czasem coraz rzadziej. Nie rozumiał pojęć „śmierć” i „nigdy”, starano się więc odwracać jego uwagę, zajmować zabawą, poznawaniem wiejskiego gospodarstwa, Lizka zaczęła z nim naukę czytania i pisania. Kiedy będzie starszy, rodzina zadba o to, by matka zajęła należne jej miejsce w jego sercu.

Krzysiowi powierzono skromne stanowisko w departamencie uzbrojenia, uzbrojenia, na którym znał się o tyle, o ile mógł się znać na tym prosty ułan. Leliwa pocieszał go, twierdząc, że to bez znaczenia, wkrótce znajdzie się coś lepszego, a to posada tylko na przeczekanie. Przeczekanie… czego?

– Tej cholernej anarchii – objaśnił Leliwa. – To nasze państwo, pożal się Boże, jest jak korpus bez głowy, albo jakbyś wypuścił na podwórko wściekłe psy. Nikt nie potrafi nad tym zapanować, nikt, z jednym jedynym wyjątkiem. Bogu dziękować, że ten wyjątek istnieje i że tak Niemcy, jak i bolszewicy mają teraz na głowie własny bajzel!

No i Krzyś dziękował. Przewrót, który miał miejsce w parę miesięcy po jego przybyciu do Warszawy, stanowił dla niego zaskoczenie, ale nie wywołał w nim oburzenia, jakim zachłystywała się endecka prasa – przeciwnie. Jako żołnierz zdawał sobie bowiem sprawę, że bez silnego, budzącego respekt dowódcy wojsko zamienia się w bandę niezdolną do realizacji swego powołania; podobnie dzieje się z państwem. Bolało go, że Polacy, których do tej pory cenił wysoko i stawiał ponad innymi nacjami, okazali się tak małostkowi i głupi, tak zaślepieni partykularnymi interesami swoich środowisk i partyjek, że zatracili poczucie z takim trudem uzyskanej państwowości. Byli ludowcami, socjalistami, zajadłymi konserwatystami, bolszewizującymi proletariuszami, żydami, katolikami… wszystkim, tylko nie Polakami! On wiedział, ile krwi, strachu i determinacji kosztowała wolność; czy ofiara jego towarzyszy, którzy gnili w ukraińskim błocie, została złożona dla tych tutaj… pajaców?

Tak, potrzeba było autorytetu Marszałka, żeby zapanować nad chaosem i rozprawić się z nieudacznikami, którzy nie umieją w zgodzie pracować dla kraju, za to z talentem okładają się wzajem po pyskach. Do demokracji trzeba dojrzeć… i tyle.

Z ulgą przyjął propozycję wyjazdu na placówkę dyplomatyczną. Okazało się, że tacy jak on byli potrzebni i poszukiwani przez nowe władze: zaufani, zasłużeni w bojach, ale też znający języki i umiejący zachować się na salonach. Z tego, co mówił Żeligowski, wynikało, że takich nie było zbyt wielu; Kamieński znalazł się w ich gronie. Marszałek przyjął go osobiście i pozostawił mu wybór: Berlin albo Paryż. Krzyś po krótkim namyśle poprosił o angaż w Berlinie. Nie tylko dlatego, że jego niemiecki był zdecydowanie lepszy niż francuski; w końcu mógłby szybko nadrobić braki. Zadecydowało raczej to, że z Berlina do Sierowa było nie dalej niż z Warszawy, a z Paryża… wiadomo.

Bardzo szybko doszedł do wniosku, że Polacy wcale nie są niechlubnym wyjątkiem, jeśli chodzi o kłótnie w imię partykularnych interesów – tu działo się tak samo.

Patrzył na upokorzonych Niemców i wiedział, że oni tego tak nie zostawią. Nie mogą. Czuł to. Niestety – przeczucia nabierają znaczenia dopiero wtedy, gdy się spełnią. Republika Weimarska jęczała pod ciężarem kontrybucji i nakazów zwycięzców. To błąd – myślał. Nie wolno narzucać krajowi warunków, których wypełnienie jest niemożliwe, bo to się musi źle skończyć. Jak długo to potrwa? Kiedy oni… po prostu się przebudzą i zbuntują? Już mnożyły się rzesze zbuntowanych – Stahlhelm szczycił się niebagatelną liczbą czterystu tysięcy członków, Jungdo liczył ich ponad dwieście tysięcy i z każdym dniem ich przybywało, podczas obchodów Deutschen Tage otwarcie wzywano do odwetu. To już armia. Zerwą się ze smyczy, gdy tylko nabiorą sił. Na razie byli pokonanymi nędzarzami w zrujnowanym kraju. Jacy będą za lat pięć? Za dziesięć?

„Wojna wcale się nie skończyła” – konkludował w swoim raporcie, po przedstawieniu tych groźnych liczb. „Czas, który teraz upływa, służy jedynie odnowieniu zasobów biologicznych i technicznych przed wznowieniem”.

Czy takich komentarzy oczekiwano właśnie od niego, niskiego rangą urzędnika poselstwa? Może jego konkluzje były zbyt… histeryczne? Przypuszczał, że podobne raporty szły do biura Marszałka od innych pracowników polskiego poselstwa, starszych od niego rangą i przez to bardziej wiarygodnych. Chyba wnioski powinien pozostawić tym, którym składał raporty… Po długim wahaniu wykreślił ostatnie zdanie tuż przed przekazaniem tekstu szyfrantowi.

*

W Krakowie zatrzymały się na parę dni, żeby odwiedzić doktora Weintrauba i Stawińskich. Tak się złożyło, że Róża jeszcze nie miała okazji poznać ich synka, a chłopczyk miał już pół roku. Imię otrzymał na cześć patrona swojego ojca: Władysław. Mały Władzio był uroczym, zdrowym chłopczykiem, choć zdaniem panien nieco zbyt ruchliwym i głośnym. Marianna radziła sobie z malcem doskonale – jedną ręką – jak stwierdziła Maryla, poza tym prowadziła (drugą ręką) dom, i przy tym była wzorową jego panią, uśmiechniętą, gościnną, uprzedzająco uprzejmą. Róża była pełna dla niej podziwu: w małym, dwupokojowym mieszkanku panował ład, posiłki Marianna podawała urozmaicone i o stałych porach, pieluszki suszyły się na strychu.

W czasie gdy Maryla poszła się spotkać ze swoimi gimnazjalnymi koleżankami, Róża i Marianna wybrały się na Planty. Na zmianę popychały głęboki koszykowy wózek, a Władzio, uczepiony jego krawędzi, siedział pewnie, wyprostowany, i rozglądał się ciekawie spod ronda szerokiego płóciennego kapelusza.

– Może zdejmij mu ten kapelusz, jest tak ciepło!

– Nie, nie, to od gołębi. Okropnie srają. Chyba ich tu więcej niż ludzi. Ale ja to sobie chwalę, bo rosół z nich wyborny.

Róża, zaniepokojona, pomacała swój kapelusik, po czym naciągnęła go głębiej na oczy. Popatrzyła na Mariannę, zaskoczona.

– Och… ty chyba ich nie…

– Owszem. Wystarczy sypnąć ziarenek na blachę i możesz wybierać najtłustszego. Patrz, jaki Władzio ładny. Adam też nie narzeka.

– No wiesz…

Spojrzały na siebie i wybuchnęły śmiechem.

– A ty nie chcesz się spotkać z dawnymi znajomymi? Przecież także chodziłaś tu do szkoły.

– Och, to było tak dawno… i krótko. We Lwowie owszem, mam kilka przyjaciółek, ale… do Lwowa się nie wybieram. – Wzdrygnęła się na wspomnienie awantury z Jerzykiem.

– No tak, pan Osielski teraz w Warszawie. Mówiłaś latem, że dom buduje.

– Dom… raczej domek. Dwa pokoje w parterze, dwa w mansardzie. I to nie w samej Warszawie. Właściwie na wsi. Nie byłam tam jeszcze w tym roku, ale budowniczy twierdzi, że jesienią można się będzie wprowadzić. Jak już się urządzimy, musisz koniecznie przyjechać.

– No, zobaczymy. Na razie niczego nie planuję, bo… chyba… jeszcze nie jestem pewna, ale… – Położyła dłoń na swoim płaskim brzuchu.

Róża spojrzała na nią, zaskoczona.

– Ejże? Tak szybko?

– Tak wyszło. Jeśli będzie dziewczynka, damy jej na imię Róża.

W przeddzień wyjazdu panien do Wiednia doktor Weintraub zaprosił je na kolację do restauracji hotelu Grand. Prócz Maryli i Róży zaproszeni zostali państwo Stawińscy, którzy tego wieczoru opiekę nad Władziem powierzyli sąsiadce, a u boku doktora pojawiła się przystojna, elegancka dama. Kto by to był? Pan Władysław przedstawił ją jako koleżankę, lekarza, Gabrielę Szapiro. Nie wymienił jej specjalności i jedynie pan Adam wiedział, że jest ona wykształconym w Wiedniu psychiatrą, a doktor Weintraub tej zimy nawiązał z nią kontakt, by skonsultować się w sprawie załamania nerwowego Maryli. To spotkanie na niwie zawodowej zaowocowało wzajemnym szacunkiem, sympatią, a z czasem przekształciło się w coś więcej – i choć oboje nie byli już w wieku, gdy zwyczajowo wstępuje się w związek małżeński, taki właśnie szalony projekt zamierzali uskutecznić. On dobiegał pięćdziesiątki i był zdeklarowanym starym kawalerem; ona czterdziestki i od dobrych piętnastu lat uznawano ją za starą pannę. Nie chcąc narażać się na obmowę i drwiny w zapyziałym krakowskim światku, trzymali swój stosunek w tajemnicy, do której przypuszczony był jedynie Stawiński, jako najbliższy sąsiad i podwładny. Tego wieczoru tę tajemnicę odkryła również Róża, która z własnych niedawnych doświadczeń znała objawy tej fazy wzajemnego zauroczenia. Wystarczyło kątem oka złowić jakiś uśmiech, gest, spojrzenie… Nie może być! Takie stare dziady! A jednak. Zagadnęła o to na stronie pana Adama, a on uśmiechnął się i odrzekł dyplomatycznie:

– Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam.

*

W domu Eleonory i Maxa Debreu Róża robiła szybkie postępy w przyswajaniu niemieckiego – tym bowiem językiem rodzina posługiwała się na co dzień. Polskim władała swobodnie jedynie Eleonora, Max znał sporo słów, ale z rzadka pojmował sens zdania, dzieci znały polski, używały go jednak niechętnie, na wyraźne życzenie matki.

– Wnuki cioci Nory już na pewno nie będą umiały mówić po polsku – westchnęła Maryla, kiedy wieczorem pierwszego dnia po przyjeździe panny znalazły się w swoim pokoju. – No, chyba że te bachory zmądrzeją z wiekiem.

– Wątpię… to znaczy myślę, że na pewno z wiekiem zmądrzeją, jak każdy, ale języka już nie będą pamiętać. Ciocia Eliza mi mówiła, że choć jako dziecko rozmawiała z matką tylko po polsku, to w wieku dwudziestu paru lat musiała się uczyć polskiego od nowa.

– Iślibediś, iślibediś, fuj, co za okropny język.

– Co poradzisz? Taki jest, ale znać go trzeba.

– Gdyby mi tak jakiś facet powiedział, toby dostał w pysk.

– Nie zarzekaj się!

Od pierwszych dni obie obchodziły szerokim łukiem kufer wypełniony rodzinnymi pamiątkami. Był to skomplikowany manewr, gdyż Eleonora już wcześniej zadysponowała przepchnięcie go do pokoju panien. Maryla natychmiast poinformowała Różę, że ani myśli do niego zaglądać, podobną postawę wykazywała Eleonora, choć nie wyraziła tego wprost. Na jej dzieci też nie można było liczyć – wykręcały się, jak mogły, byle sprawę odwlec; „jutro” – było to polskie słowo, które opanowały bezbłędnie. A w połowie czerwca przybyła do Wiednia kuzynka Maxa i zabrała je ze sobą na letnisko w Podersdorfie. Przynajmniej już nie działały pannom na nerwy. Kufer tkwił na środku pokoju jak wyrzut sumienia; sumienia Róży, która czuła się zobowiązana odpracować swój wikt i kwaterę. Była zbyt daleką i zbyt ubogą krewną Kamieńskich, by przyjąć tę gościnę jako należną. Postanowiła, że każdego dnia po śniadaniu poświęci dwie godziny na zgłębianie zawartości kufra. Zakupiła tuzin tek pocztowych, twardych, grubych, oklejonych marmurkowym papierem, i zgrzana, zasapana, wtaszczyła je do wspólnego pokoju.

– Po co ci to? – spytała zaskoczona Maryla.

– Spróbuję to posegregować. Te wasze rodzinne dokumenty – odrzekła Róża, rozkładając teczki na podłodze. – Osobno listy, osobno świadectwa, pamiętniki i co tam jeszcze się znajdzie.

– Myślisz, że się w tym zmieszczą?

– Najwyżej dokupię.

– Robota głupiego – mruknęła Maryla i sięgnęła po żakiet. – Wieczorem wuj Max zabiera nas do Musikverein, będziesz musiała się porządnie odskrobać z kurzu.

– Zmiataj, mądralo.

Maryli nie trzeba było tego powtarzać, przeskoczyła lekko stos teczek i już jej nie było. Róża podniosła wieko kufra i wyjęła pierwszy plik. Był przewiązany sznurkiem, gruby jak encyklopedia. Rozwiązała sznurek i zajrzała na koniec pliku. Wzięła pióro i na naklejce pierwszej teczki napisała: „1794–1860. Diariusz Hieronima Śmiłowicza”. Kim u diabła był ten cały Hieronim? Zaraz… hrabia też ma na imię Hieronim. Pewnie ciocia Eliza dała mu imię po swoim ojcu lub dziadku. Pismo było staroświeckie, pochyłe, wyraźne.

 

…kiedy zaś dopadł ich w Radoszycach Denisow i zaprosił w imieniu generała Suworowa do Warszawy, za późno było, żeby wiać – warta honorowa Rosjan okazała się w istocie zbrojną eskortą – przeczytała. Powstanie kościuszkowskie? No jasne, 1794 rok. Ale heca…

Zrzuciła trzewiki, rozsiadła się po turecku na łóżku i zagłębiła w lekturze.

*

Wieczór w sali koncertowej Musikverein miał się okazać przełomowym, ale ani Maryla, ani Róża niczego nadzwyczajnego nie przeczuwały. Była to środa, dzień, w którym ciotka Eleonora miała swój cotygodniowy „babski wieczór” – przyjmowała w domu przyjaciółki i znajome na kolacji połączonej z grą w brydża i remika. Max nie przepadał ani za brydżem, ani za towarzystwem rozplotkowanych (przeważnie starszych) pań; zaproszenie dziewcząt na koncert uwolniło go od obowiązkowej nudy, a jednocześnie nosiło znamiona dobrego uczynku. Nic dziwnego, że był w świetnym humorze. Słuchał swojego ulubionego koncertu Beethovena, mając u boku dwie śliczne, młode kobiety, i nie przeszkadzało mu wcale, że są one nieco mniej niż on zainteresowane muzyką. Maryla trąciła Różę w łokieć i nachyliła się ku niej.

– Rząd przed nami, po lewej. Tylko dyskretnie!

Róża ostrożnie zerknęła we wskazanym kierunku i nie dostrzegła nikogo ani niczego, co mogłoby przyciągnąć jej uwagę. Panie, panowie – rozparci wygodnie w krzesłach, zasłuchani. Uniosła brwi i spojrzała pytająco na Marylę.

– Facet obok tej w różowym.

Facet obok tej w różowym był młody, barczysty, jego ciemne kręcone włosy opierały się o śnieżnobiały kołnierzyk frakowej koszuli. Mocno zarysowany w półmroku profil wydał się Róży pociągający, ale zupełnie nieznajomy – wydatny, orli nos, pełne usta, twardy zarys szczęki.

– Kto to? – spytała szeptem Marylę.

– Pojęcia nie mam, ale piękna sztuka, co?

– Hmmm…

Eroica dobiegła końca, piękny nieznajomy wstał, podobnie jak cała publiczność, i z entuzjazmem bił brawo. Teraz okazało się jeszcze, że jest wysoki. W antrakcie, w foyer, Róża odszukała wzrokiem nieznajomego i przyjrzała mu się z daleka. Stwierdziła, że wprawdzie jest wysoki, ale nieproporcjonalnie zbudowany.

– Albo ma za długi kadłub, albo za krótkie nogi – poinformowała Marylę.

– No coś ty…

– O kim plotkujecie? – spytał Max, rozglądając się po obecnych.

W tym momencie nieznajomy zauważył Maxa i holując „tę w różowym”, ruszył ku niemu.

– Panna Lea Richter, pan Jakub Schilling – przedstawił ich Max. – Oboje z wrogiej konkurencji.

– No wiesz, Max, mógłbyś sobie darować tę „pannę” – zaśmiała się chrypliwie „ta w różowym”.

– Już nie mówię, że mógłbyś darować tę „wrogą” – dodał Jakub, kłaniając się pannom.

– Jasność przede wszystkim – odparował Max i zwrócił się do dziewcząt. – Oto dwa filary brukowca „Wiener Nachrichten”, niech się Pan nad nimi zlituje.

– Skąd wytrzasnąłeś takie świeżutkie mięsko, Max? – Lea miała szorstki, niski głos, nierówne zęby, pięćdziesiątkę na karku.

– Z Polski. Bratanica Nory i jej kuzynka.

Prezentacja została dokonana. Lea zapaliła papierosa i przyjrzała się obcesowo Maryli.

– Czym się pani zajmuje, panno… eee… Kaminska?

– Ja… eee… niczym.

Niezamierzenie zabrzmiało to tak dowcipnie, że wszyscy parsknęli śmiechem, a Róża dla podtrzymania efektu dorzuciła:

– A ja jej pomagam.

Także zapaliła, a w jej ślady poszli obaj panowie. Wprędce ustalili, że mogą sobie darować koncert skrzypcowy, który miał być wykonany w drugiej części, i udali się na kolację do restauracji potocznie zwanej przez wiedeńczyków „Kaiserin Sissi”. Jedynie Lea pozostała na posterunku, gdyż musiała napisać jeszcze tego dnia recenzję do kroniki kulturalnej jutrzejszego numeru „Wiener Nachrichten”.

W czasie kolacji Maryla wyrażała tak żywe zainteresowanie funkcjonowaniem brukowca, że Schilling zaprosił obie panny do złożenia wizyty w redakcji.

*

Poszły nazajutrz. Redakcja okazała się niewielka, mieściła się w trzech zaledwie pokojach w parterze kamienicy przy Weihburggasse. Pracowało tu kilkanaście osób, niesamowicie stłoczonych, panował nieznośny upał. Terkotały maszyny do pisania i dalekopis, kręcili się gońcy. Palili wszyscy, nie wyłączając maszynistek, tak że pomimo otwartych na oścież okien w powietrzu wisiał gęsty, niebieski obłok. Schilling nie był już tak elegancki jak poprzedniego dnia – miał na sobie brązową, rozpiętą pod szyją koszulę z wysoko zawiniętymi rękawami, szeroko poluzowany krawat, a na oparciu jego krzesła wisiał płócienny blezer. Na widok przybyłych panien pan Jakub wcale się nie zmieszał ani nie poprawił niedbałego stroju. Wstał zza biurka i po męsku uścisnął im dłonie. Widząc oszołomienie swoich gości, uśmiechnął się.

– Tak wygląda moja codzienność.

Rozglądały się ciekawie. Terkot maszyn, który po ich wejściu przycichł na chwilę, teraz wzmógł się do poprzedniego natężenia.

– Proszę, poznajcie panie moich współpracowników. Redaktor Leon Arzt, dział miejski, Lala Panofsky, porady i kulinaria, Moshe Weiss, oprawa graficzna i humor, Anselm Budlich, recenzje teatralne…

– Róża Osielska, miło mi poznać. – Na koniec tej prezentacji uścisnęła dłoń niewysokiego, chudego mężczyzny o mocno posiwiałych baczkach. – Panna Lea dziś nie pracuje?

– Pewnie odsypia wczorajszy koncert. Ale pojawi się na pewno.

– Czy tutaj drukuje się pańska gazeta? – spytała Maryla, zaglądając w głąb redakcji.

– O, nie. Po zamknięciu numeru wysyłamy go do drukarni na Brigittenau. Zwykle koło północy, tak żeby rano gazeta mogła się znaleźć w sprzedaży.

– Chętnie pożyczyłabym parę archiwalnych numerów.

– Bardzo proszę.

Róża rzuciła jej szybkie, zaskoczone spojrzenie – skąd nagle ten pęd do archiwaliów? Maryla nieznacznie wzruszyła ramionami, a Schilling wspiął się na krótkie drewniane schodki i zdjął plik gazet z wysokiej półki. Uderzył nimi mocno o kant biurka, tak że do chmury dymu papierosowego dołączył obłok kurzu. Róża kichnęła.

– Chodźmy stąd gdzieś na powietrze. Tu w pobliżu jest przyjemna kawiarenka z ogródkiem. Zapraszam panie na kawę.

– Może pan stąd wyjść? Tak w ciągu dnia pracy?

– Dzień pracy? – Uśmiechnął się. – Dzień pracy to pojęcie znane klasie robotniczej, urzędniczej, subiektom. Tutaj dzień pracy trwa całą dobę. Z przerwami na sen, jedzenie, a jak szczęście dopisze, to na kawę z pięknymi paniami. Chodźmy.

Wsunął pod pachę plik zdjętych z półki gazet, z oparcia krzesła wziął swój blezer i przerzucił go niedbale przez ramię.

Opuszczając z ulgą hałaśliwe, zadymione pomieszczenia redakcji, Róża pomyślała, że pan Schilling jest rzeczywiście wybitnie przystojnym mężczyzną, a to beztroskie rozchełstanie tylko dodaje mu uroku. Prawdopodobnie wcale nie zwraca uwagi na strój, nawet przebywając w towarzystwie dam tak eleganckich jak one. Obie miały pantofelki na obcasie i rękawiczki, na głowach słomkowe kapelusze, a Maryla włożyła swoją najpiękniejszą letnią sukienkę z chińskiej surówki – tego ranka osobiście ją wyprasowała, co i Różę, i Eleonorę wprawiło w osłupienie.

– Jak pan tam wytrzymuje? – spytała Róża, kiedy już usadowili się w zacienionym ogródku kawiarni.

– Przyzwyczajenie. Do wszystkiego można się przyzwyczaić, także do ciasnoty i smrodu. Śnią mi się wprawdzie gaje oliwne i plaże Jam haMelach, ale to tylko sny. Moje miejsce jest tutaj.

– Mówi pan o Palestynie?

– Tak.

– Pan tam był?

– Tak, dwukrotnie. Nasze osadnictwo na tych terenach to stałe, narastające zjawisko, nie można go ignorować. A na pewno nie wolno go ignorować dziennikarzowi. Obecnie trwa czwarta już alija i prawdopodobnie w najbliższej przyszłości znów czeka mnie podróż.

– Alija? Co to znaczy?

– Hm… najprościej można to przetłumaczyć jako powrót do ojczyzny, wstąpienie na ziemię ojców, coś w tym duchu.Osadnicy przybywają tysiącami, głównie z Polski.

– Z Polski? Dlaczego akurat z Polski? – zdziwiła się Maryla.

– Zapewne nie jest im tam zbyt dobrze.

– Myli się pan – odparowała Róża, dotknięta w swym młodym i przez to zapalczywym patriotyzmie. – To nie jest kwestia jakości, tylko ilości.

– Tak pani sądzi? – Schilling zwrócił się do Róży z pobłażliwym uśmiechem, z jakim zwracamy się do dziecka, gdy zabierze głos w sprawie, której nie rozumie.

– Po prostu u nas jest ich najwięcej, bo przez wieki ściągali do nas z całej Europy, z krajów, gdzie było im stokroć gorzej.

– Hm… można to i tak interpretować.

– To nie interpretacja, tylko arytmetyka.

Maryla w obawie, że rozmowa za moment przerodzi się w kłótnię, położyła dłoń na ramieniu Róży. Nie miała pojęcia, że gorąca dyskusja, nawet kłótnia – to są właśnie te żywioły, w których pan Jakub i jego pobratymcy czują się najlepiej.

– Och, Różo, daj spokój – rzekła łagodnie i zwróciła się do Jakuba. – Jak tam jest? Na tej ziemi obiecanej? Proszę nam opowiedzieć.

– Cóż… przede wszystkim jest ciepło. To wschodnie wybrzeże Morza Śródziemnego, klimat sprzyja uprawom cytrusów, oliwek, winorośli… niestety to kraj o przewadze terenów pustynnych. Arabowie hodują tam kozy, kury. A Żydzi marzą o odtworzeniu ogrodów Edenu… Zresztą tutaj znajdzie pani sporo na ten temat. – Klepnął w stosik leżących na sąsiednim krześle gazet.

– Czy musimy zwracać się do siebie tak oficjalnie? – Maryla uśmiechnęła się. – Mówmy sobie po imieniu.

– Z przyjemnością… Marylu, Różo…

– Jakubie.

Trącili się szklankami z wodą sodową.

– A tymczasem, skoro ogrody Edenu jeszcze niegotowe, może macie panie ochotę obejrzeć drzewka pomarańczowe w Palmenhaus w ogrodach Schönbrunnu?

Tego wieczoru Maryla po raz pierwszy od wielu miesięcy wyglądała jak dawna, beztroska Maryla. Była ożywiona, jej policzki się zaróżowiły, oczy lśniły dawno niewidzianym blaskiem. Róża przyglądała jej się sceptycznie – co u licha? Czyżby…

– I co? – zapytała, gdy już znalazły się same w swoim pokoju. – Dasz mu w pysk, jak ci powie „iślibediś”?

Maryla zaczerwieniła się gwałtownie.

– Kto?

– No przecież Schilling. Przepraszam, Jakub.

– Bzdury opowiadasz.

Oby, pomyślała Róża. Oby to były bzdury.

*

Róża tak zabałaganiła stosami dokumentów ich wspólny pokój, że Maryla za zgodą ciotki przeniosła się do pokoju dzieci. Nie miała ochoty każdego dnia po otwarciu oczu oglądać nieszczęsnego kufra, potykać się o rozłożone na podłodze teki, znosić inkwizytorskich spojrzeń Róży i drwin z jej „zadurzenia się” w Jakubie. Zadurzenie! Co ta głupia gęś może wiedzieć o prawdziwej miłości?

Pan Jakub miał oczy na swoim miejscu i widział dobrze, że z dwóch nowo poznanych Polek ta blond jest ładniejsza. Ale jest też przemądrzała i pyskata, bez krzty respektu dla jego męskiego (bądź co bądź wyższego) umysłu. Jednym słowem, całkowite przeciwieństwo skromnej, uległej, żydowskiej dziewczyny. Był wprawdzie człowiekiem postępowym i zwolennikiem równouprawnienia (a przynajmniej za takiego się uważał), ale są przecież jakieś granice! Choćby ze względu na funkcję biologiczną i mniejszą pojemność damskiego mózgu. Panna Osielska zdawała się całkowicie ignorować te obiektywne uwarunkowania i, co równie istotne, była odporna na jego męski urok. Nie tracił więc czasu na roztaczanie go przed Różą, traktował ją z uprzejmą obojętnością, całą energię wkładając w oczarowanie Maryli. Aby nie być wobec niego niesprawiedliwym, należy tu nadmienić, że nie miał pojęcia, która z nich jest posażna, a która biedna jak kościelna mysz.

Róża początkowo dotrzymywała im towarzystwa w wypadach do kawiarń, ogrodów miejskich, na wystawy. Wprędce jednak stwierdziła, że jest tą trzecią, która czyni tłum. Że służy im za przyzwoitkę. Do diabła! Są dorośli, nadto Maryla jest tu pod opieką wujostwa. Co mi do tego? – myślała ze złością.

Była pewna, że Kamieńscy nigdy nie zaaprobują związku córki z Żydem, choćby był nie wiem jak piękny i mądry. A Jakub Schilling taki właśnie był. Róża sięgnęła po zapomniane przez Marylę numery „Nachrichten” i uważnie przeczytała kilka zamieszczonych tam artykułów Jakuba. Pisał na tyle przejrzyście, że mimo nie najlepszej jeszcze znajomości niemieckiego była w stanie wszystko zrozumieć. Jeśli nawet „Wiener Nachrichten” był brukowcem, to dział polityczno-społeczny, prowadzony przez Schillinga, mógł śmiało konkurować z podobnymi w pismach uznawanych za opiniotwórcze. Z tego, co przeczytała, wynikało niezbicie, że Jakub jest zwolennikiem asymilacji, a Max utrzymywał, że jest on zaangażowany w ruch syjonistyczny. I gdzie tu miejsce dla Maryli? Być może Eleonora nie zdawała sobie sprawy, w co pakuje się jej bratanica, ale z pewnością widział to Max. I nie reagował. Tym bardziej Róża nie była do tego powołana. Już raz wtrąciła się w sprawy Maryli i do dziś miała z tego powodu kaca. Nie.

Zakopała się po uszy w archiwum Kamieńskich. W ciągu dwóch tygodni wypełniła posegregowanymi dokumentami zakupione teki pocztowe i udała się po następny tuzin. Sprawy rodzinne… czy wciągnęły ją do tego stopnia dlatego, że dotyczyły rodziny Krzycha? Chyba tak. Ale nie tylko. Wśród dziesiątek listów, dokumentów i metryk wciąż odnajdywała dowody na własne pokrewieństwo z tą rodziną. Gubiła się w tych powiązaniach, nie była w stanie ogarnąć ich wyobraźnią – kupiła zatem duży arkusz kartonu i zabrała się do sporządzania drzewa genealogicznego. Tylko ktoś, kto nigdy nie wziął się do takiej roboty, mógłby sądzić, że to sprawa prosta. Po kilku dniach mozolnej pracy Róża doszła do przekonania, że należy odłożyć pióro i atrament i zastąpić je ołówkiem i gumką, a spaskudzony arkusz wyrzucić i nabyć nowy. Wracając ze składu papierniczego, wstąpiła do trafiki po papierosy – i stanęła jak wryta. W nagłówkach wszystkich wystawionych tu gazet wybijał się tytuł „Wiener Nachrichten”. Co jest?

– „Wiener Nachrichten”? Co się stało?

– Wytłukli to gniazdo wszy, panienko – odrzekł z satysfakcją subiekt i postukał palcem w nagłówek. – Już dawno należało to zrobić.

Spojrzała na niego oszołomiona. Pryszczaty gówniarz. Bez słowa sięgnęła po pierwszą z brzegu gazetę, zapłaciła i wyszła. Na pobliskim skwerze przysiadła na ławce i zagłębiła się w czytaniu. Tej nocy do siedziby gazety wtargnęło kilku zamaskowanych mężczyzn i pobiło pracujących tam dziennikarzy. Napastnicy zniszczyli maszyny i usiłowali podpalić pomieszczenia. Pożar szczęśliwie zdołano ugasić, a poszkodowanych przewieziono do szpitala przy Speisinger Strasse. Jeden z nich, krytyk teatralny Anselm Budlich, po przewiezieniu do szpitala zmarł, drugi, redaktor Jakub Schilling, jest w stanie ciężkim. Dwaj pozostali pracownicy redakcji po opatrzeniu obrażeń zostali zwolnieni do domu. O dokonanie napadu podejrzewa się bojówki prawicowych ugrupowań nacjonalistycznych…

Tekst doniesienia był na pozór obiektywny, zdawałoby się, że przytoczono tu suche fakty, jednak pomiędzy wierszami dało się wyczuć ton cichej satysfakcji. Nasuwało to przypuszczenie, że wola schwytania i ukarania winnych może być wątpliwa.

Róża odłożyła gazetę i zapaliła papierosa. Budlich… to, zdaje się, ten, którego kilka tygodni temu w redakcji Jakub przedstawił im na ostatku – wątły, starszy mężczyzna. Takiego człowieka nawet potrącić to wstyd. Ale żeby pobić na śmierć? Cholera, co za naród!

Hm… zdaje się, my nie lepsi. Nieraz obiło jej się o uszy, że mają miejsce incydenty o podobnym wydźwięku, nigdy jednak nie dotyczyło to jej samej czy jakichś znanych jej osób, mało ją zatem obchodziło. Dopiero teraz, gdy piorun uderzył tak blisko, w pełni uzmysłowiła sobie, jaka to podłość. I co z takimi… bandytami robić? Posadzić do kryminału to za mało. Gdyby to zależało od niej, przywróciłaby karę publicznej chłosty.

Jeżeli Jakub z tego nie wyjdzie… Nie, nie wolno tak myśleć! Ale gdyby jednak… to kłopot z Marylą odpadnie. Skarciła się za tę wredną spekulację – przecież nie życzyła mu źle! Jest młody i silny, trzeba wierzyć, że się wyliże. A wówczas zrewiduje swoje przekonania i z pewnością nie będzie dłużej zwolennikiem asymilacji.

Zostawiła gazetę na ławce i ruszyła w kierunku domu. Nie, lepiej teraz nie wracać. Niech Maryla dowie się od kogoś innego, czemu to akurat Róża miałaby przynieść jej złe nowiny? Dochodziła dziesiąta, Maryla pewnie jeszcze się myje, potem zasiądzie do śniadania i być może rzuci okiem na poranne gazety. Albo dowie się od Eleonory. Na razie lepiej się tam nie pokazywać. Przypomniała sobie, że miała w planie zrobić zapas papierosów i zawróciła. Jedno jest pewne, nigdy nie kupi już niczego u tego pryszczatego antysemity. Trzeba znaleźć inną trafikę, choć ta akurat była położona najdogodniej. Nie szkodzi, długi spacer to jest właśnie to, czego jej teraz potrzeba.

*

Jakub Schilling odzyskał przytomność nazajutrz po pobiciu i złożył obszerne zeznania policji. Mimo rozległych oparzeń i ran głowy zachował jasność umysłu i zdolność koncentracji. Prawdopodobnie mniej by ucierpiał, gdyby po ucieczce napastników uciekł i on, tak jak uczynili to pozostali; zamiast tego, wyniósłszy na ulicę nieprzytomnego Budlicha, wrócił, by gasić własnoręcznie pożar. W konsekwencji tych szlachetnych poczynań ogień został ugaszony, a on stracił przytomność w pogorzelisku. Nie uratował przez to ani życia koledze, ani tytułu – Budlich zmarł, a gazeta została zamknięta bez słowa komentarza ze strony właściciela. Schilling po złożeniu zeznań także zamilkł. Nie odzywał się do nikogo, twardo patrzył w ścianę, a w spojrzeniu jego ciemnych oczu nie było bólu ani rozpaczy – jedynie pogarda. Rozmawiał tylko z Marylą, i tylko wtedy, gdy zostawiano ich samych. Maryla przesiedziała w szpitalu kamieniem siedemnaście dni. Przesiedziałaby tyleż nocy, gdyby jej na to pozwolono. Dopiero teraz do Maxa i Eleonory dotarło, jak daleko zabrnęła powierzona ich pieczy krewniaczka. Max, paryżanin i liberał, nie przejął się specjalnie, ale Nora wpadła w panikę. Jak ona spojrzy w oczy bratu? Jak mogła do tego dopuścić? I przede wszystkim – co w ogóle ma począć w tej sytuacji?

– Ty wiedziałaś o tym, Różo?

– O czym?

– Że oni się spotykają.

– Owszem.

– Dlaczego mi nie powiedziałaś?! – Eleonora załamała ręce.

– A czemu akurat ja miałabym o tym mówić? – odparła Róża buntowniczo.

No nie! Zaraz się okaże, że to jej wina!

– Nie udawaj, że nie rozumiesz! Schilling to żadna partia dla Maryli i jestem pewna, że jej ojciec też tak uważa. Urwie mi głowę jak amen w pacierzu! Powinnaś była mnie uprzedzić! Co ja mam teraz robić?

– Nie potrafię udzielić pani takiej rady. Proszę się zwrócić do męża, to on ich zapoznał ze sobą i wiedział, że się spotykają. To raczej on miał prawo oceniać tę znajomość, nie ja.

– Max? Max ich wyswatał? To chcesz powiedzieć?

– Nie powiedziałam, że wyswatał, tylko że ich ze sobą poznał.

Usłyszała we własnym głosie obronną nutę. Dosyć. Jeżeli miała jakieś długi wdzięczności wobec Kamieńskich, to już je spłaciła. Trzy miesiące nieustającej warty przy histeryczce, dwa miesiące zmagań ze stajnią Augiasza, jaką stanowił kufer rodzinny – a na koniec wymówki i bezpodstawne oskarżenia. Nikt nie miał prawa wymagać od niej więcej poświęceń. Wyprostowała się i spojrzała śmiało Eleonorze w oczy.

– Archiwum rodzinne jest uporządkowane, wystarczy ułożyć teki w porządku chronologicznym czy tematycznym, jak państwo zechcecie. Ja… bardzo państwu dziękuję za gościnę. Jutro wracam do domu.

Zostawiła osłupiałą Eleonorę na środku salonu, odwróciła się na pięcie i poszła do swojego pokoju. Ze złością kopnęła stos tek pocztowych, a te rozsypały się po całej podłodze.

*

Nie wyjechała jednak następnego dnia, tak jak postanowiła. Rankiem, kiedy Maryla wyszła do szpitala, Max zaprosił Różę do swojego gabinetu, gdzie czekała już na nich Eleonora. Na niskim stoliku pod oknem dzbanek kawy rozsiewał przyjemny aromat. Max napełnił filiżankę i podał Róży.

– Nie wyjeżdżaj jeszcze, Różo. Proszę – powiedział zgnębiony.

– Jeżeli ciebie uraziłam, to bardzo przepraszam. Wybacz mi, byłam zdenerwowana – dodała Eleonora. – Wiem, że nie jesteś tu niczemu winna.

Róża skinęła głową. Złość na Eleonorę już jej przeszła, teraz przestraszyła się, że oni zechcą ją wykorzystać, narzucić jej jakąś misję, której celem byłoby rozdzielenie Maryli i Jakuba. Nic z tego, nie zgodzi się za żadne skarby. A już na pewno nie za filiżankę kawy.

– Siadajże. – Max podsunął jej fotel.

Róża przysiadła na oparciu. Spięta, czujna, czekała w milczeniu.

– Próbowaliśmy wczoraj wieczorem rozmówić się z Marylą – podjęła Eleonora. – Niestety, ona nie chce słuchać żadnych rozsądnych argumentów. Zwymyślała nas od zacofańców i antysemitów… mnie nazwała panią Dulską, czy jakoś tak. Nie mam pojęcia, co to za jedna, ale chyba nic dobrego. Ty też tak nas oceniasz?

Róża uśmiechnęła się na wspomnienie świetnej sztuki, którą obejrzały z Marylą w Teatrze Starym w czasie pobytu w Krakowie.

– W pewnym sensie wszyscy tacy jesteśmy, prawda? Bo z jakich właściwie przyczyn uważamy ich znajomość za niewłaściwą? Przecież panu Schillingowi niczego prócz żydostwa nie można zarzucić.

– Na to wychodzi – westchnął Max. – Chociaż ja nie robiłbym z tego tragedii.

– Nie jesteś jej ojcem!

– Istotnie, nie jestem. I nawet nie chciałbym usłyszeć, co jej ojciec miałby w tej sprawie do powiedzenia. Wszystko, co możemy w tej sytuacji zrobić, to odesłać ją do domu. I tu prośba do ciebie, Różo. Chcemy to tak zorganizować, żebyście wyjechały razem, ale przecież nie dzisiaj. Powiedzmy za kilka dni.

Czyli miałaby tylko opóźnić swój wyjazd? Na to chyba może przystać, ale…

– Ale czy ona zechce wyjechać?

– Nie będziemy jej o to pytać – rzekła stanowczo Eleonora. – Podziękujemy wam obu za wizytę, zawiadomimy rodziców, kupimy bilety i wsadzimy was do pociągu.

– Hm… brzmi bardzo… zdecydowanie. Jeśli o mnie chodzi, to zgoda. Tylko nie oczekujcie państwo ode mnie, że będę przez tych kilka dni przemawiać jej do rozumu, bo nie będę.

– Wcale na to nie liczymy, już się przekonaliśmy, że to daremne. – Max uśmiechnął się.

– Jedyna prośba do ciebie, to żebyś zachowała ten plan w tajemnicy przed Marylą. Mówiłaś jej, że chcesz dzisiaj wyjechać?

Róża się zastanowiła. Co właściwie powiedziała wczoraj Maryli? Czy w ogóle z nią rozmawiała? Gdy poprzedniego dnia Maryla wróciła ze szpitala, zaledwie zdążyła zdjąć kapelusz i zmienić pantofle, Max wezwał ją do swego gabinetu na rozmowę, której rezultat już dziś był wiadomy. A Róża poszła do siebie i czytała do północy.

– Nie widziałyśmy się wieczorem. Myślałam, że rano się z nią pożegnam, ale wyszła wcześnie i nie zdążyłam.

– Doskonale. Chodzi o to, żeby nie zostawić jej czasu na jakieś kombinacje. Bóg jeden wie, czym jeszcze mogłaby nas zaskoczyć. A ja nie mam ochoty tłumaczyć się przed bratem, choć pewnie bez tego się nie obejdzie.

 

Zdawało się, że los sprzyja sekretnym knowaniom Maxa i Eleonory – parę dni po tej rozmowie Róża otrzymała od ojca list wzywający ją do powrotu.

 

…zwalnia się posada w sekretariacie departamentu Rosji Sowieckiej (czy jak się tam teraz ten potwór nazywa) Ministerstwa Spraw Zewnętrznych – pisał Osielski. – Nie przeceniam wprawdzie Twoich umiejętności posługiwania się rosyjskim, ale sądzę, że dałabyś sobie radę. Zaproponowałem Twoją kandydaturę, a dyrektor wyraził chęć odbycia z Tobą rozmowy wstępnej, tak że proszę, przyjedź tak szybko, jak możesz. Mam nadzieję, że panna Maryla ma się już dobrze. Przekaż, proszę, państwu Debreu moje podziękowania za udzieloną Ci gościnę i opiekę i wracaj, Córeczko, wracaj…

 

Róża nie była pewna, czy rzeczywiście chodzi o posadę dla niej, czy też ojciec doszedł do podobnego wniosku jak ona: dosyć poświęceń, życia cudzym życiem – i postanowił dać jej dobry pretekst do wyjazdu. Wszystko jedno, i tak musiała tego wezwania posłuchać. Siadając wieczorem do stołu, położyła list ojca przy swoim nakryciu. Maryla od dwóch dni zasiadała do obiadu z rodziną – Jakub wyszedł już ze szpitala i jej dobrowolny dyżur się skończył. Co wcale nie oznaczało, że nie zamierzała się z nim nadal spotykać, widywali się teraz na mieście. Po deserze Róża podała list Eleonorze.

– To od mojego taty – powiedziała. – Wzywa mnie do domu.

Eleonora z wahaniem wzięła list.

– Coś się stało? – spytała zaniepokojona.

– Nic takiego, ale muszę już wracać. Proszę, niech pani przeczyta.

Eleonora przebiegła pismo wzrokiem, po czym złożyła je i oddała Róży.

– No tak, rozumiem, że to pilna sprawa. Myślę, że jeden dzień na pakowanie wystarczy… mogłybyście wyjechać pojutrze.

– My? To znaczy, że ja też miałabym jechać? – spytała zaskoczona Maryla.

– Oczywiście. Rodzice na pewno już się za tobą stęsknili.

– Akurat! Pokaż mi ten list!

Niemal wyrwała Róży list z ręki. Max, który z przyczyn obiektywnych nie mógł listu przeczytać, zaintrygowany wodził spojrzeniem od jednej kobiety do drugiej.

– Ojciec wyrobił Róży posadę w ministerstwie – objaśniła Eleonora. – Wzywa ją do powrotu.

Maryla rzuciła list na stół.

– Przecież wzywa ją, nie mnie.

– To oczywiste. Ale sądzę, że skoro przyjechałyście tu razem, to wypada także razem wyjechać.

– To nie brzmi uprzejmie, ciociu Noro.

– Wiem i przykro mi… – Eleonora zaczerwieniła się. Rozpaczliwie szukała jakichś grzecznych słów, które złagodziłyby wyrok, nie zmieniając jego sentencji. Spojrzała błagalnie na męża.

Max się zdenerwował.

– Dobrze wiesz, moja panno, że zadanie opieki nad tobą nas przerosło. Nie możemy dłużej brać odpowiedzialności za twoje postępowanie.

– Jakie znowu postępowanie? Chyba wczoraj to sobie wyjaśniliśmy!

– Nic podobnego.

– Wujku, przecież ja jestem pełnoletnia! Z jakiej racji mielibyście za mnie odpowiadać? Sama za siebie odpowiadam!

– Wytłumaczysz to własnemu ojcu, we własnym domu. Wyjeżdżasz z Różą we czwartek i na tym kończymy dyskusję.

Wstał i ruszył do gabinetu, a Maryla z hukiem odsunęła krzesło i pobiegła do swego pokoju. Dwa donośne trzaśnięcia drzwi rozległy się jedno po drugim. Eleonora wypuściła nagromadzone w płucach powietrze i wzruszyła bezradnie ramionami.

– Oto i cała dyplomacja – skwitowała smętnie.

*

– To wszystko sprawa cholernej mamony – mówiła nazajutrz gorzko Maryla, wrzucając byle jak do walizki swoje rzeczy. – Popatrz, gdybym ją miała, mogłabym gwizdać na całą familię i być tam, gdzie chcę, a nie tam, gdzie mi każą. Ojciec, wuj, ciotka, brat, oni wszyscy mogą mną kręcić, jak im się podoba, bo jak nie będę grzeczna, to mi nie dadzą papu. Szlag by to trafił!

– Przecież znasz się na bankowości. Mogłabyś pracować.

– Taaa… mogłabym. I taki właśnie mam zamiar. Tylko że teraz… sama widzisz, jak mnie urządzili. Won i koniec dyskusji. Och, jak ja ich wszystkich nienawidzę!

Rozpłakała się, a Róża w milczeniu otoczyła ją ramionami. Nie potrafiła znaleźć dla niej słów pociechy. Bo cóż mogłaby powiedzieć? Że jeśli Jakub ją kocha, to poczeka? Bzdura. Jakub znalazł się na rozdrożu, ledwie żywy, bez pracy. Sam potrzebował pomocy. Róża wiedziała od Maxa, że w środowisku postępowych dziennikarzy przeprowadzono zbiórkę na rzecz poszkodowanych kolegów z „Wiener Nachrichten” i że Schilling pieniędzy nie przyjął. Duma dumą, ale przecież żyć trzeba! Pozostawała nadzieja, że ma on jakieś własne środki, które pozwolą mu przetrwać kryzys.

Maryla wysunęła się z objęć Róży i wytarła nos. Z trudem domknęła walizkę, przycisnąwszy ją kolanem, i zatrzasnęła zamki.

– Gotowe. Mogłabyś ze mną wyjść? Umówiłam się z Jakubem i wyjdę tak czy tak, ale nie chce mi się już słuchać gdakania cioci Nory. Powiemy jej, że idziemy razem.

– Dobrze, ale pod warunkiem, że wrócimy też razem. Nie mam ochoty na wciry za współudział.

Umówiły się za trzy godziny w kafeterii przy Schubert Ring Park i Maryla udała się na spotkanie z ukochanym, a Róża ruszyła przed siebie, po prostu pożegnać się z Wiedniem. Postanowiła w końcu pójść na Johannesgasse i obejrzeć kamienicę, którą jej wuj Georg jeszcze przed wojną przegrał w karty.

*

Najwidoczniej ostatnie spotkanie kochanków nie miało zbyt dramatycznego przebiegu, gdyż Maryla powróciła z suchymi oczyma, zupełnie opanowana. Nie odezwała się wprawdzie do nikogo słowem, ani przy obiedzie, ani później, ale miała prawo czuć się urażona i dać temu wyraz – zostawiono ją zatem w spokoju. Dopiero nazajutrz przed samym wyjazdem poprosiła Eleonorę o pożyczenie neseseru i przepakowała do niego część rzeczy ze swojej wypchanej walizki.