Powracająca fala - Emilie Richards - ebook

Powracająca fala ebook

Emilie Richards

4,1

Opis

Nowy Orlean, stolica Luizjany, kolebka jazzu i bluesa - właśnie w tym niezwykłym mieście rozgrywa się aukcja tej powieści. W obliczu śmierci Aurore Grrritsen postanawia ujawnić sekrety, które skrywała przez całe życie, a które mogą odmienić los jej rodziny, bogatej i wpływowej w Nowym Orleanie. Do spisania swej biografii namawia znanego dziennikarza Phillipa Benedicta. Phillip nie rozumie, dlaczego ta biała bogaczka chce zatrudnić właśnie jego, Murzyna, zaangażowanego w walkę o równouprawnienie rasowe. Godzi się świadom tego, że trafia mu się temat życia. Nie wie tylko, jak mocno jego życie i ów temat są ze sobą związane...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 510

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (13 ocen)
7
3
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Adrianabuch

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00

Popularność




Tytuł oryginału:

Iron Lace

Pierwsze wydanie:

MIRA Books, 1996

Redaktor prowadzący:

Mira Weber

Korekta:

Maria Wilber

© 1996 by Emilie Richards McGee

© for the Polish edition by Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o., Warszawa 1999, 2008

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Znak graficzny BESTSELLERS jest zastrzeżony.

Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o. 00-975 Warszawa, ul. Rakowiecka 4

Skład i łamanie:

COMPTEXT®, Warszawa

ISBN 978-83-238-5189-9

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Dedykuję Michaelowi, który zawsze wierzył we mnie i w tę książkę.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Rok 1965

Niełatwo było skontaktować się z Phillipem Benedictem. Raz pomieszkiwał we własnym apartamencie na nowojorskiej East Side, kiedy indziej w niewielkim pokoju z kuchnią na drugim krańcu Ameryki, w zachodnim Los Angeles. Ostatnio natomiast bywał często w Nowym Orleanie, gdzie mieszkał z Belindą Beauclaire.

Belinda miała własne lokum – połówkę nieco zaniedbanego bliźniaka z czterema pokojami w amfiladzie, ułożonymi w jednej linii od frontu do tyłu, co przypominało mieszkalny tramwaj. Pomalowała je w odcieniach klejnotów – ametystu, szmaragdu, granatu i szafiru – a ściany ozdobiła kolażami z tkanin i fotografii. Zawsze, kiedy się tam pojawiał, paliły się świece czy kadzidełka z jednego z tych dziwnych sklepików przy Rampart Street, w których można kupić ziemię z grobów do tajemniczych obrzędów. Belinda nie wyznawała wprawdzie kultu wudu, lecz przemawiał on do niej bardziej niż rozliczne religie chrześcijańskie, które trzymały Negrów w okowach niewoli od chwili, gdy zeszli ze statków na amerykańską ziemię, przywiezieni tu wbrew własnej woli z Czarnego Lądu.

Belinda nie lubiła zresztą mówić o swojej własnej rasie jako o negroidalnej. Ewentualnie mogłaby uczynić wyjątek, gdyby ta druga, biała rasa zechciała określać siebie jako kaukaską. Tak naprawdę nie było jednak o czym mówić – barwy skóry mówiły same za siebie: ona była czarna, oni biali.

Belinda była atrakcyjną kobietą. Miała miękki, koci chód, leniwy uśmiech i osobowość będącą niepokojącą mieszanką inteligencji i zmysłowości. Skończyła wyższe studia, pracowała jako przedszkolanka. Wszystko w tej kobiecie podobało się Phillipowi, nic więc dziwnego, że coraz częściej drogi wiodły go do Nowego Orleanu.

Pewnego sobotniego lutowego popołudnia Phillip wyszedł z mieszkania Belindy, zatrzaskując za sobą drzwi. Ona sama opuściła dom wczesnym rankiem, on zaś spędził pól dnia nad walizkową maszyną do pisania, stukając w klawisze palcami jednej ręki i popijając litrami czarną kawę. Był dziennikarzem bez etatu, wolnym strzelcem, a na swoją zawodową wolność musiał zapracować godzinami ciężkiej harówki.

Słońce już prawie dotykało horyzontu, ale powietrze było zdumiewająco ciepłe, łagodne i przepojone zapachami nadchodzącej wiosny. Na niebie zbierały się chmury, a zachód słońca zapowiadał się wręcz malarsko.

Phillip nie urodził się w tym mieście i z rezerwą podchodził do tych, którzy powtarzali mu, że jest to miejsce absolutnie niepowtarzalne. Nie przebierał się jako dziecko w karnawałowe maski z okazji słynnego Mardi Gras, nie chodził do miejskich szkół, gdzie segregacja rasowa była czymś zupełnie normalnym. Nie poznał tu smaku pierwszego papierosa czy pierwszego pocałunku i nie ciągnęło go do żadnych sentymentalnych miejsc. A jednak miasto to za każdym razem próbowało go uwieść, choć bronił się przed nim chłodnym, dziennikarskim obiektywizmem.

Tego dnia dręczyła go na dodatek ciekawość. Po telefonie, jaki otrzymał rano, z trudem panował nad emocjami. Pod ich wpływem podjął błyskawiczną decyzję. Wsiadł do wozu i ruszył w kierunku luksusowej dzielnicy Garden District. Aurorę Gerritsen udzieliła mu krótkich wskazówek, jak ma trafić do jej domu, jechał więc teraz, jak mu kazano, rozmyślając o niedawnej rozmowie.

Aurorę Le Danois Gerritsen…

Właścicielka kontrolnego pakietu akcji Gulf Coast Shipping, matka senatora Ferrisa Gerritsena i córka rodu o krwi tak błękitnej, jak lilie z Luizjany.

Aurorę Le Danois Gerritsen proponowała mu, by napisał jej biografię!

Kiedy zatrzymał wóz u wylotu Prytania Street, horyzont płonął złotem. Przed domem Aurorę Gerritsen było aż za wiele miejsca do parkowania, jej posiadłość bowiem miała powierzchnię co najmniej stadionu piłkarskiego. Phillip wolał się jednak przejść ulicą, wyczuć atmosferę świata, w którym żyje ta niezwykła kobieta.

Spacer był zaiste pouczający. Zanim dotarł do domu pani Gerritsen, mógł podziwiać reprezentowany tu obficie styl wioski i grecko-klasyczny, akcentujący konserwatywny, dziewiętnastowieczny charakter tego miejsca. Niektóre domy śmiało można było nazwać rezydencjami, podczas gdy inne – zaledwie willami dla zamożnych. Konary omszałych dębów, pamiętających zapewne jeszcze wojnę Północy z Południem, skrzypiały w porywach wiatru, a magnolie czekały cierpliwie, aż maj pozwoli im rozkwitnąć i wypełnić miasto słodką wonią. Wśród roślinności połyskiwała woda w basenach i lśniące karoserie cadillaców.

Jeśli mieszkały tu jakieś osoby o ciemnej skórze, to tylko różnego rodzaju służba, jak ogrodnicy czy pokojówki.

Zaledwie Phillip pojawił się na Prytanii, poczuł, że jest obserwowany. Nie był ubrany jak ogrodnik czy hydraulik; miał na sobie ciemny garnitur i elegancki, tradycyjny krawat. Ale był czarny i - co jeszcze bardziej zdumiewające – zmierzał pewnym krokiem ku bramie posiadłości Aurorę Gerritsen.

– Hej, ty!

Normalnie zignorowałby takie wezwanie, ale sytuacja nie była normalna. Odwrócił się i zobaczył starszego mężczyznę, który kiwał na niego ręką.

Mężczyzna był blady i żylasty jak twardy korzeń bagiennego cypryśnika. Miał na sobie lekkie, płócienne ubranie, tak charakterystyczne dla tych okolic. Stał oparty o żelazne ogrodzenie w rogu posiadłości sąsiadującej z terenem pani Gerritsen i przyzywał go władczym gestem.

Phillip nie ruszył się z miejsca.

Rozumiem, że mówi pan do mnie, tak? zapytał.

Mężczyzna wskazał bramę gospodarczą z drugiej strony domu.

– Dostawy tamtędy, Murzynie.

– Ach, tak. Dziękuję, zapamiętam na wypadek, gdybym zatrudnił jakiegoś białego chłopaka na posyłki – odciął się, wchodząc w furtkę i starannie zamykając ją za sobą. W paru krokach przeszedł alejkę i zadzwonił do drzwi frontowych.

Aurorę nie miała ochoty na kolację. W jadalni skosztowała tylko trochę ryby i gotowanego kolczocha1. Teraz, ubrana w niebieską wzorzystą suknię, z pojedynczym sznurem pereł na szyi, czekała na Phillipa Benedicta we frontowym saloniku, który nie należał do jej ulubionych pokojów. Dawno temu umeblowała go sprzętami z rodzinnego domu – ciężkimi, ciemnymi meblami z minionej epoki, w której wszystko robiono solidnie, na wieczność.

Niestety, nie znalazła jak dotąd w sobie siły, by się ich pozbyć.

Na dźwięk dzwonka palce starej kobiety zacisnęły się na poręczach fotela. Nakazała pokojówce wprowadzić gościa i czekała, licząc sekundy, które zdawały się płynąć jak godziny.

Wreszcie Lily przywiodła za sobą wysokiego mężczyznę, Murzyna. Spokojne spojrzenie jego ciemnych oczu omiotło uważnie pokój, a dopiero potem zatrzymało się na niej.

Słowa powitania uwięzly Aurorę w gardle. Wstała, nie chcąc przyjmować tego gościa jak wielka dama z taniej kostiumowej dramy. Milczała. To on odezwał się pierwszy.

– Czy pani Gerritsen?

Wyciągnęła ku niemu rękę. Drobna biała dłoń zniknęła w czarnej. Stara i młoda. Silna i krucha. Dosłownie poraził ją ten kontrast – do tego stopnia, że przez moment rozważała, czy nie powiedzieć mu, że zmieniła zdanie. Może przeliczyła się z siłami?

Musiał wyczuć jej wahanie. Nie uśmiechał się. Chyba w ogóle nieczęsto się uśmiechał. Stal spokojnie, dając jej czas, by doszła do siebie i zabrała glos.

– Cieszę się, że pan przyszedł – powiedziała wreszcie. – Od dawna chciałam pana poznać.

– Naprawdę? – nie ukrywał, że nie dowierza.

– Tak, od dawna podziwiam pańskie artykuły.

– Jestem zaskoczony. Raczej mnie tu nie znają.

– Nie znają, bo nie interesują ich tematy, o których pan pisze. To miasto wprost pyszni się sobą.

Miała wrażenie, że nieco się odprężył.

– Gdyby świat nagle zniknął, nowoorleańczycy nawet by tego nie zauważyli, czy to chciała pani powiedzieć?

Uśmiechnęła się powściągliwie.

– Napije się pan kawy, panie Benedict? Mój kucharz obiecał, że coś upiecze.

– Nie, dziękuję.

Żałowała, że nie powiedział „tak”. Zyskałaby trochę czasu na przyzwyczajenie się do jego obecności. Ponadto przy kawie uchodzi wiele rzeczy, których normalnie nie wypada powiedzieć.

– W takim razie usiądźmy tutaj. – Wskazała gestem sofę pod oknem. – Chciałabym trochę lepiej pana poznać, zanim wyjaśnię, dlaczego pana do siebie zaprosiłam.

– Wywiad? Jeszcze na nic nie wyraziłem zgody.

– Nie – uśmiechnęła się. – Jestem… jestem absolutnie przekonana, że jest pan jedyną osobą, która może opisać moją historię. I mam nadzieję, że pozwoli się pan do tego przekonać.

Dostrzegła w jego oczach zainteresowanie i czujność zarazem, i już wiedziała, że go ma. Po raz pierwszy od czasu kiedy tu wszedł, nabrała nadziei. Usiadła na niewygodnej sofie, oparła się o stos poduszek, on zaś zajął miejsce w drugim końcu, lekko pochylony do przodu, jakby w każdej chwili był gotów zerwać się na nogi.

– Czy długo zabawi pan w Nowym Orleanie? – zagadnęła.

– Kilka tygodni. – Popatrzył jej w oczy. – Jeśli wolno mi spytać, jak pani się dowiedziała, że tutaj jestem?

– Czytałam pańskie artykuły w Atlantic Monthly i serię artykułów o integracji rasowej w The New York Times. W ogóle śledzę pana karierę i stąd wiem, że jest pan synem Nicky Valentine i że odwiedza pan matkę od czasu do czasu. Kiedy zaczęłam myśleć o swoim zamierzeniu, uznałam, iż powinnam zatrudnić kogoś o najwyższej dziennikarskiej klasie. Potem uznałam, że powinien to być właśnie pan. Zasięgnęłam języka i…

– I znalazła mnie pani?

– To naprawdę małe miasto.

– Zdążyłem zauważyć.

Aurorę znów posiała mu uśmiech.

– Nie było trudno pana odszukać. Jest pan związany z ruchem walczącym o równouprawnienie, choć nie bierze pan jawnie udziału w demonstracjach.

– Jestem dziennikarzem. Muszę dokonywać obiektywnego oglądu sytuacji.

– Wiem.

– I nic z tego, co dowiedziała się pani o mnie, nie zniechęciło pani?

– Przeciwnie, zaintrygowało mnie.

– Co jeszcze chciałaby pani o mnie wiedzieć?

– Proszę mi powiedzieć, czy podoba się panu tutaj?

Wyraźnie zastanawiał się nad odpowiedzią. Wiedziała, że gardzi kłamstwem i na pewno powie prawdę. Ale często powiedzenie prawdy zajmuje wiele czasu.

– Opowiem pani coś – odezwał się wreszcie.

– Wczoraj jechałem tramwajem. I choć nigdzie nie było napisane, że mam siedzieć z tylu, a nie z przodu, jakaś kobieta wstała na mój widok i przesiadła się, żeby znaleźć się dalej ode mnie. Zapewne nie zdziwi się pani, jeśli powiem, że miała białą skórę?

– Nie.

– Teraz zaś, jak tylko znalazłem się w Garden District, miałem nader interesujące spotkanie z pani sąsiadem.

Aurorę skinęła głową.

– Przypuszczam, że pan Aucoine nie wspomniał, że nie rozmawiamy ze sobą od lat, gdyż uznaliśmy, że nie mamy sobie absolutnie nic do powiedzenia.

– I to jest właśnie druga strona tego miasta – powiedział Phillip, najwyraźniej usiłując być w porządku wobec niej. – Zmiana wisi w powietrzu. Wszędzie czuje się napięcie.

– Cieszę się, że pan o tym mówi.

– Czemu?

Zaskoczył ją, choć nie powinien. Niełatwo było rozmawiać z Phillipem Benedictem. Jemu samemu musiało być niełatwo ze sobą.

– Ponieważ ja chcę tej zmiany.

– Nie będzie dla pani korzystna – oświadczył bez ogródek.

– Zdziwiłby się pan, wiedząc, co byłoby dla mnie korzystne.

Phillip zaczął nerwowo kiwać nogą, a ona pomyślała, że dal się wciągnąć w grę. Celowo pozwoliła mu się niecierpliwić, wykorzystując chwilę pauzy na przyjrzenie się swojemu rozmówcy. Był przystojnym mężczyzną, ale nie to ją zaskoczyło najbardziej. Już wcześniej widywała go na zdjęciach w prasie i w telewizji. Phillip Benedict tak długo pozostawał w pierwszych szeregach ruchu walki o równouprawnienie rasowe, że obiektywy kierowano na niego równie często, jak na ludzi, o których pisał.

Zdjęcia pokazywały dumnie osadzoną głowę i silne, wyraziste rysy, nie były wszakże w stanie oddać witalności, energii, tej szczególnej charyzmy człowieka, który wybija się dzięki niej ponad szary tłum. Wcześniej Aurorę miała nadzieję, że Phillip jest tym mężczyzną, za jakiego go uważała. Teraz, widząc go, zyskiwała pewność.

Chętnie zabawiłaby się jeszcze w obserwację, ale ulitowała się nad nim.

– Nie zamierzam bez końca trzymać pana w niepewności. Proszę posłuchać, o co mi chodzi, a potem spróbujemy się dogadać. Po pierwsze chcę, żeby pan wiedział, że doskonale zdaję sobie sprawę z nietypowości mojej prośby. Świat nie czeka z zapartym oddechem na opublikowanie mojej autobiografii.

– Nie wątpię, że miała pani ciekawe życie.

– Cóż za godny podziwu takt. Ale tak naprawdę zainteresowanie czytelnicze będzie w moim przypadku bardzo ograniczone.

– Jak bardzo, pani zdaniem?

– Bardziej niż pan sobie wyobraża. Moje zamierzenie ma charakter czysto prywatny, osobisty. Wystarczy, by egzemplarze spisanego przez pana życiorysu otrzymali członkowie najbliższej rodziny.

– Co w wydatny sposób ogranicza moje tantiemy.

– Zawrę z panem umowę o dzieło, a nie procentową. – Aurorę zamilkła na moment. – Sam określi pan sumę.

– Sądziłem, że jest pani kobietą interesu.

– Jestem starą kobietą, której bardzo zależy na tej sprawie.

– Dlaczego?

– Kiedy skończymy, będzie pan znać odpowiedź.

Nie powiedział nie, ale nie powiedział też tak.

Wpatrywał się w nią usilnie, jakby chciał telepatycznie odgadnąć jej motywy.

– Będę teraz często wyjeżdżał z miasta, przez najbliższy miesiąc albo dłużej. Obsługuję kampanię wyborczą w Alabamie. Ile czasu według pani nam to zajmie?

– Nie mam pojęcia. Łatwo się męczę i jestem stara, a mam tak wiele do powiedzenia.

– Mam nieodparte wrażenie, że uzyskałaby pani to samo tańszym kosztem. Wystarczy nagrać wspomnienia na magnetofon.

– O, nie, bardzo się pan myli. Potrzebuję pana pomocy. Nie mogłabym tego wszystkiego powiedzieć bezdusznej maszynie. Potrzebuję kogoś z pana inteligencją i wyczuciem.

– Proszę posłuchać, pani Gerritsen, nie mam pojęcia, dlaczego pani zadzwoniła, i nie wiem, o co naprawdę chodzi, ale wiem jedno – jestem czarny. A według reguł tego miasta – i poniekąd moich własnych – jestem ostatnią osobą, która mogłaby się podjąć tego zadania.

– Czytałam pańskie wywiady i wiem, że jest pan naprawdę wyjątkowy. Potrafi pan wyciągnąć z ludzi wszystko, co pragną ukryć.

– Dlaczego miałaby pani coś ukrywać i płacić mi ciężkie pieniądze, bym to z pani wyciągał?

– Ponieważ większość swojego życia przeżyłam w kłamstwie i tak nim przesiąkłam, że czasem sama nie wiem, gdzie może kryć się prawda.

Phillip z westchnieniem pokręcił głową. Niby się wahał, lecz ona wiedziała już, że nie odmówi. Zrozumiała to znacznie wcześniej. Podjął decyzję wbrew sobie, i to go irytowało.

– Pięć tysięcy dolarów – oznajmił w końcu. -1 oczywiście gwarancje.

– Przy następnym spotkaniu przekażę panu czek.

Phillip wstał.

– Jutro, jeśli można. Im wcześniej zaczniemy…

– …tym szybciej skończymy – dokończyła, również wstając. Żałowała, że nie wzięła laski, ale nie chciała, by zobaczył przy pierwszym spotkaniu, że jej używa. Ponownie wyciągnęła do niego rękę.

– O dziesiątej nie będzie za późno?

– Nie, bardzo dobrze.

– W takim razie czekam. Do jutra.

Skinął głową i pożegnał ją uprzejmie, a potem szybko wyszedł.

Aurorę liczyła kłamstwa, które już mu powiedziała. Największym było ostatnie. Wcale nie czekała jutra. Nie obchodziło ją żadne jutro.

ROZDZIAŁ DRUGI

Phillip wyjechał z Garden District i skręcił na północ do Club Valentine – klubu jazzowego, który stał się znany dzięki jego matce. Było jeszcze wcześnie, więc Nicky pewnie miała próbę. Chciał z nią porozmawiać, a wolał to zrobić, zanim klub wypełni się gośćmi.

Zaparkował o kilka przecznic od Basin Street i szybkim krokiem ruszył wzdłuż rzędu biało malowanych, drewnianych domów, gdzie z otwartych okien przeboje Four Tops walczyły o lepsze z The Supremes, a nastoletnie dziewczęta w krótkich, kolorowych spódniczkach szalały na chodnikach, robiąc taneczne wygibasy. Pośrodku osiedlowej uliczki ktoś gotował kraby w starej puszce po cukrze. Apetyczna woń przypomniała Phillipowi, że od rana nic nie jadł.

Klub był dwukondygnacyjnym narożnym budynkiem z tarasem o kutej, ozdobnej balustradzie, wznoszącym się nad wysadzaną drzewami ulicą. Okna z żaluzjami otwarto, by wpuścić wieczorny powiew. Idąc chodnikiem, Phillip słyszał głos Nicky, wybijający się ponad uliczne hałasy.

Gdy wszedł, pozdrowił gestem barmana, zajętego remanentem, i zaczął się rozglądać za swoim ojczymem Jakiem Reynoldsem. Nie znalazł go, więc poszedł za śpiewem Nicky, który zaprowadził go do pokoju na zapleczu. Miała na sobie obcisłą, czerwoną suknię – tak krótką, że wielu ludzi byłoby oburzonych, że nosi ją kobieta pod sześćdziesiątkę. Ale w tym klubie wszystkim się podobała.

Phillip przysunął sobie krzesło i usiadł, by wysłuchać pieśni do końca. Nicky Reynolds – znana wszystkim jako Nicky Valentine – miała głos, który otulał słuchacza miękko niczym sobolowe futro. Potrafiła wyciągnąć z każdej nuty, z każdego słowa esencję życia i bólu, żar ciał, splątanych na łóżku w gorącą noc, i oszałamiającą radość pierwszej miłości. Kiedy śpiewała, zdawało się, że jej dusza przenika muzykę, że to nieprawdopodobne, by jeden człowiek mógł z tak przeraźliwą ostrością dostrzegać wszystkie problemy i paradoksy tego świata, jego urodę i brzydotę, zachwyt i żal – a jednak Nicky to potrafiła. Kiedy śpiewała, jej wiedza udzielała się słuchaczom. I nie chodziło tu nawet o słowa tęsknych, pełnych ekspresji pieśni – wystarczał sam głos, jego barwa, głębia, modulacja, fraza.

Zauważyła syna pod koniec ostatniej zwrotki i pogroziła mu palcem. Kiedy skończyła, zamieniła jeszcze kilka słów z orkiestrą, a potem podeszła do Phillipa.

– Co tutaj robisz?

Ucałował ją w czoło. Nie musiał się zbytnio schylać. Był wysoki, lecz matka prawie dorównywała mu wzrostem.

– Chciałem z tobą porozmawiać. Masz chwilę?

– Zawsze mam dla ciebie czas.

Phillip rozejrzał się. Pokój był pełen pracowników, przygotowujących scenę do występu.

– Dokąd pójdziemy?

– Może znajdzie się spokojny kąt w barze. Jeśli jesteś głodny, grzeje się meksykańska fasola.

– Bosko.

W barze wskazała mu stolik w kącie i poszła po jedzenie. Wróciła, niosąc na tacy fasolę z ryżem i z kawałkiem bagietki, do której barman dodał po piwie.

Najpierw nasycił pierwszy głód, dopiero potem zaczął mówić:

– Odebrałem dzisiaj dziwny telefon…

Nicky jadła, czekając spokojnie na dalszy ciąg.

– Nie jesteś ciekawa? – zapytał, gdy zamiast się zainteresować, oderwała tylko kęs bułki i włożyła go do ust.

– Nie powiedziałam, że nie jestem. Po prostu mogę się domyślać, jakiego rodzaju telefony otrzymujesz. Z groźbami, z próbami szantażu. Albo przekupstwa. Gdybyś mi nawet o nich nie mówił, i tak wiedziałabym, czego może się spodziewać dziennikarz, którego reportaże co tydzień trafiają na pierwsze strony.

Phillip swobodnie przeszedł na francuski, który był jego pierwszym językiem. Zawsze to robił, kiedy ich rozmowy zyskiwały bardziej emocjonalną i czulą atmosferę.

– Bez przesady, nie w każdym tygodniu.

– Dość często, by przysporzyć mi kolejnych siwych włosów.

– Tym razem nie było to nic niemiłego. To była propozycja. Propozycja pracy.

– Rozumiem, znów będziesz musiał wyjechać.

– Nie uniosła wzroku znad talerza. – Tylko mi nie mów, że jedziesz do Wietnamu – dodała, po czym jak każdy porządny nowoorleańczyk starannie wytarła bulką resztki sosu z talerza.

– Nie muszę, tu też jest robota – powiedział tym razem po angielsku, czule gładząc jej dłoń. Skóra Nicky miała odcień o ton ciemniejszy od jego skóry, ale ponoć i tak była jaśniejsza od skóry ojca, którego Phillip nie znal. Raz, w artykule o karierze Nicky Valentine, określono ten kolor jako „tofi”, a raz jako „kawę z mlekiem”. Zastanawiał się wówczas, czemu barwy skóry Afroamerykanów są zawsze porównywane do czegoś do jedzenia czy picia. Potem zabawiał się myślą, że napisze kiedyś o białych w odcieniu „mącznym” czy „soku jabłkowego”, ale porzucił te pomysły jako samobójcze. – Poproszono mnie o napisanie biografii – wyjaśnił.

– Czyjej?

– Aurorę Gerritsen. Słyszałaś kiedyś o niej?

Wreszcie mu się udało. Nicky uniosła wzrok znad talerza. Zmrużywszy oczy, obserwowała tego przystojnego trzydziestosiedmioletniego mężczyznę, którego kiedyś niańczyła przy piersi.

– I co, synu, masz zamiar pętać się po dzielnicy białych i zadawać najbogatszej kobiecie w tym mieście pytania na temat jej życia? Ciekawe, kto ci to zaproponował?

– Ona sama.

Nicky była zbyt dobra w ukrywaniu własnych uczuć, by pokazać swoje zaskoczenie. Twarz miała zdumiewająco gładką jak na kobietę w jej wieku. I teraz nie pojawiła się na niej żadna zmarszczka. Tylko orzechowe oczy popatrzyły na syna jeszcze bardziej przenikliwie.

– Nie wierzę w tę bajeczkę.

– Zadzwoniła do mnie osobiście. Wracam prosto od niej.

– Dlaczego wybrała właśnie ciebie?

– Nie mam pojęcia. Liczę, że ty podsuniesz mi jakieś wyjaśnienie.

Nicky odchyliła się na oparcie kanapki.

– Nie znam tej kobiety. Nie kojarzę też jej nazwiska z żadnym z ruchów dotyczących równouprawnienia.

– Założę się, że wiesz, kim są jej synowie – odparł. – Albo kim byli.

– Nie ma kolorowej osoby w tym mieście, która nie wiedziałaby o nich choć trochę.

Jadąc do Club Valentine, Phillip kolejno rozważał i odrzucał przynajmniej tuzin teorii, mających wyjaśnić przyczyny dziwnej decyzji Aurorę Gerritsen. Była elegancką, zamożną starą kobietą, dostojnie siwowłosą, o szlachetnych rysach i przyjaznym spojrzeniu wyblakłych, niebieskich oczu. Z pozoru budziła zaufanie.

Z pozoru? Ano właśnie. Phillip nie wierzył w ani jedno słowo, jakie mu powiedziała. Ani jedno.

Zastanawiał się, czy coś mogło łączyć jego rodzinę z rodziną Gerritsen, ale uznał to za nieprawdopodobne. Aurorę Gerritsen urodziła dwóch synów. Młodszy, Ferris, został senatorem stanowym i zasłynął ze swoich rasistowskich poglądów. Starszy, Hugh, katolicki ksiądz, został rok temu zabity na mityngu aktywistów równouprawnienia w pewnej parafii na południe od Nowego Orleanu. Skrajne różnice światopoglądowe pomiędzy obu braćmi stały się głównym tematem prasowych sensacji po śmierci starego Gerritsena.

– Myślałem, że przypadkiem wiesz coś, czego ja nie wiem – powiedział. – Czy twoim zdaniem można by uznać jej postępowanie za spóźnione, publiczne opowiedzenie się po stronie zmarłego syna? Za bunt? Powiedzmy, że napiszę historię jej życia, umieszczając swoje nazwisko na okładce, a ona demonstracyjnie wręczy ją senatorowi…

Nie znalazł w jej oczach odpowiedzi.

– Jakie jest twoje zdanie? – spytała tylko.

– Wszystko to wydaje mi się bardzo dziwne. Na tyle dziwne, że zapragnąłem koniecznie poznać prawdę.

– Powiedz raczej, że szukasz pretekstu, żeby zostać w mieście, Phillipie Gerard. No, dalej. Przyznaj to wreszcie. Coraz trudniej zbierać ci się do wyjazdu i wciąż pakować bagaże. Pewna przedszkolanka bardzo ładnie okręciła sobie mojego syna wokół palca i za każdym razem, kiedy się buntuje, przyciąga go do siebie odrobinę mocniej…

– Tylko nie rób sobie żadnych nadziei – roześmiał się. – Belinda jest bardziej niezależna niż ja.

– Chcesz powiedzieć, że może coś z tego być?

Phillip wychylił się i pocałował matkę w policzek.

– Pomyśl jeszcze o tej sprawie z Gerritsen, dobrze? I daj znać, kiedy coś wymyślisz.

– A ty idź i napisz coś, żebym mogła być z ciebie dumna.

Błysnął zębami w uśmiechu, który sprawiał, że otwierały się przed nim drzwi niedostępne dla kolorowych. Uśmiechu pełnym akceptującej życzliwości, wykluczającym podstępne dziennikarskie chwyty. Większość ludzi ulegała temu czarowi, zbyt późno spostrzegając, że wpadli w pułapkę.

Nicky była wprost nieprzyzwoicie dumna z syna, ale przestała mu to mówić w dniu, w którym zauważyła, że on jest dumny z siebie. Takiego uczucia Murzyn w latach sześćdziesiątych doznawał niezwykle rzadko, toteż tym bardziej mogła sobie pogratulować, że udało jej się wychować człowieka pewnego swych racji i pozbawionego kompleksów. Stanęła w drzwiach frontowych, odprowadzając Phillipa wzrokiem, dopóki nie zniknął za rogiem, za szpalerem wspaniałych magnolii, którymi tak chlubił się Jake.

Zaledwie ucichł odgłos jego wozu, dal się słyszeć drugi. Silnik starego thunderbirda od dawna potrzebował regulacji, wszystko jednak wskazywało na to, że nie otrzyma jej dopóty, dopóki nie odmówi posłuszeństwa gdzieś na ulicy, w korku.

Właścicielem thunderbirda był Jake. Nadszedł właśnie chodnikiem, z pochyloną głową, przyglądając się bujnym kwiatom, które obsypały krzewy. Minę miał taką jak jej ojciec, kiedy obchodził swoje pola bawełny, martwiąc się, czy deszcz spadnie w porę, albo czy nie będzie suszy.

Nicky czekała, aż dojdzie do samych schodów, i dopiero wówczas wyszła mu na spotkanie. Nawet teraz, po dwudziestu latach małżeństwa, lubiła czekać na jego pocałunek.

Był wysoki i szeroki w ramionach. Nadal trzymał się prosto i krzepko, choć miewał już kłopoty z kręgosłupem. Włosy mu siwiały, ale nadal były gęste i otaczały twarz niczym hełm wojownika. Przez chwilę trwali w objęciach, nasłuchując dalekiego grzmotu.

– Phillip twierdzi, że zostanie tu na jakiś czas – oznajmił wreszcie Jake.

Nicky zastanawiała się, kiedy jej syn zdążył puścić w obieg tę nowinę.

– Naprawdę? A powiedział ci, dlaczego?

– Nie miał kiedy. Z tylu zaczęli na mnie trąbić i musiałem odjechać.

Odstąpiła o krok, żeby lepiej widzieć jego twarz.

– Aurorę Gerritsen poprosiła go, żeby napisał jej biografię.

– Gerritsen, ta od Gulf Coast Shipping?

– Ta sama.

– I zgodził się?

– Zaczyna jutro.

Jake znów przyciągnął ją do siebie. Opierała się tylko przez moment.

– Można by sądzić, że będziesz skakać z radości – powiedział, patrząc poważnie w jej oczy. – W końcu dzięki temu Phillip zostanie u nas dłużej.

– To jest zupełnie inny rodzaj ludzi, Jake.

– Jasne, że tak. Ciągle mi się zdaje, że są coraz bielsi.

Nicky wysunęła się z objęć męża.

– Ferris Gerritsen jest najgorszym typem rasisty.

– A jaki to typ?

– Taki, który udaje, że nim nie jest.

Jake pokrzepiającym gestem ścisnął jej dłoń.

– Nie martw się, Phillip to stary wyga. Da sobie radę. A na razie zostanie w mieście, to jest najważniejsze. Najwyższy czas, żeby zapuścił korzenie, a gdzie jest dla niego lepsze miejsce?

Spostrzegła, że zerka w kierunku baru. Pewnie chciał jeszcze raz sprawdzić bilans. Zawsze tak robił.

– Dzisiaj będziemy mieli komplet – powiedziała.

Co wieczór mamy komplet.

Nie powinna go dłużej przetrzymywać, ale miała potrzebę porozmawiania.

– Chcę, żeby Phillip został, Jake. Wiesz, że chcę. I wiem, że powinien zapuścić korzenie, choć jeśli o to chodzi, nie umiałam i nie umiem mu niczego doradzić. A jednocześnie nie chcę, żeby musiał iść na kompromis i służyć za literackiego murzyna starej kobiecie, która chce pokazać całemu światu, jaka jest liberalna. Co on będzie z tego miał?

– Książkę.

Milczała przez chwilę, potem wzruszyła ramionami.

– Może… Rzeczywiście, może o to mu chodzi.

– Albo zakochał się i potrzebuje pretekstu, żeby zostać w mieście na dłużej.

Muzyka wlała się do baru łagodną falą – powolny, klasyczny jazz z poprzedniej epoki. Rozpoznała Too Soon to Know - „Za wcześnie żeby wiedzieć” – jeden z ulubionych standardów Jake’a. Uśmiechnęła się.

– Czasami myślę, że wierzysz w te wszystkie stare, głupie piosenki, które śpiewam.

Jake puścił dłoń Nicky i czule ujął jej podbródek w swoją.

– Czasami tak.

Kiedy Phillip zatrzymał się na podjeździe, Belinda siedziała na ganku. Dwoje dzieci z sąsiedztwa przycupnęło obok na balustradzie, opierając się o gęstą sieć dzikiego wina. Starsza dziewczynka zaplatała młodszej warkocz.

– Nie musisz mieć własnych dzieci – zażartował, wchodząc po schodkach. – Zawsze będzie kolo ciebie stadko cudzych.

– W takim razie nie potrzebuję również mężczyzny – uśmiechnęła się.

Phillip nie był zbyt sentymentalny. Oduczono go tego skutecznie już w dzieciństwie. Jednak na widok Belindy w jego duszy odzywała się jakaś zdławiona nuta; zdawało mu się wtedy, że wypełniają ją uczucia, których nie znał.

Belinda miała na sobie ciemne, wzorzyste, szerokie orientalne spodnie i top z frędzelkami, odsłaniający pępek. Niedawno ścięła włosy króciutko, po męsku, uzyskując piorunujący efekt. Teraz w pełni uwydatniła się jej smukła szyja księżniczki i owalna twarz z migdałowymi oczami w oprawie długich, podwiniętych rzęs. Paradoksalnie krótkie włosy odsłoniły całą jej kobiecość, urodę i dumę.

I temperament.

– Udekorowałeś całe moje biurko szklankami po kawie, Phillipie Benedict.

– Kajam się i proszę o wybaczenie. – Pochylił się nad ławeczką. – Co mam zrobić, żeby naprawić winę?

– Po prostu idź i posprzątaj.

– A nie mogłabyś zostawić na chwilę swoich małych przyjaciółek i wejść ze mną do środka?

– Amy, skończyłaś już? – zapytała Belinda.

Starsza dziewczynka, pucołowata, o żywych oczach, zsunęła się z chichotem z balustrady.

– Posłucha go pani?

– Nigdy nie robię tego, co mi każe. Zapamiętaj to sobie.

– Więc nie wejdzie pani do domu?

– Wejdę, ale dlatego że robi się chłodno. A wy już zmykajcie.

Dziewczynki w podskokach wybiegły na ulicę. Na chodniku starsza wzięła młodszą za rączkę.

– Czy one nie powinny już spać? – zdziwił się Phillip.

– Wieczorem zostają z ciotką, bo matka sprząta biura w śródmieściu. Ta ciotka ma szóstkę własnych dzieciaków, więc nie jest w stanie upilnować takiej gromady. Nie bój się, Amy ma osiem lat i jest bardzo samodzielna. Ale dla pewności sprawdzę, czy dotarły na miejsce. Idź do domu – powiedziała, po czym podniosła się z ławki. – Zaraz wrócę.

Phillip objął ją i zatrzymał.

– Chodź, moja nianiu. Pójdziemy razem.

Trzymając się za ręce, ruszyli za dziećmi. Phillip patrzył na skromne domki ustawione wzdłuż wąskiej ulicy. Tylko niektóre mogły się pochwalić nową farbą i wypielęgnowanymi trawnikami. O inne wyraźnie nie dbano. Najgorsze wrażenie sprawiał budynek zajmujący dużą działkę na rogu następnej przecznicy. Zatrzymali się przed nim, patrząc, jak Amy z siostrą przechodzą przez ulicę i wchodzą na podwórko, rojące się od dzieci.

– To najsmutniejszy dom w okolicy – powiedziała Belinda.

– Dlaczego tak uważasz? – Phillip uważniej przyjrzał się budowli.

– Bo mógłby być piękny, ale odkąd pamiętam, stoi pusty i niszczeje. Kiedyś był na sprzedaż i pewnie nadal jest, ale nikomu nie chce się nawet ustawić nowej tablicy. W zeszłym miesiącu wprowadzili się tu dzicy lokatorzy, lecz policja szybko ich przegnała. Po nich przyjdą następni, zawsze tak jest. Deszcz leje się przez wybite szyby i stolarka zaczyna butwieć. W końcu miasto przyśle buldożer, żeby zrównał go z ziemią, a potem działka zarośnie i zamieni się w śmietnik. Szkoda. Ktoś przecież kiedyś tu mieszkał…

Phillip nie odczuwał nigdy podobnych sentymentów. Wystarczyło mu, że ma dach nad głową. Nigdzie nie zagrzał długo miejsca i nigdzie się nie zadomowił. Jednak ta sugestywna wizja upadku czyjejś siedziby przemawiała do jego wyobraźni. Rzeczywiście, widać było, że dom pamiętał lepsze czasy i zasłużył na nowego właściciela, który przywróciłby mu dawną świetność. Był okazały, piętrowy, zdobny prawdziwie koronkową, kutą balustradą, wieńczącą podwójne galerie.

– Ten, kto zbudował ten dom, umiał marzyć – stwierdziła Belinda.

– Co przez to rozumiesz?

– Widzisz tę koronkową dekoracj ę z żelaza? Tak pięknej nie spotkasz w całej okolicy. Ten dom musiała zbudować kobieta. Silna kobieta, która wiedziała, czego chce. Tak właśnie go sobie wymyśliła i sama dopilnowała wszystkiego. Trzeba prawdziwej siły, by zrealizować własne marzenia.

Phillip pomyślał o takiej właśnie kobiecie, którą poznał dzisiejszego popołudnia.

– Miałem dzisiaj dziwny telefon, wiesz?

– Tak? – odwróciła ku niemu głowę.

Grzmot przetoczył się przez niebo, głusząc odpowiedź. Spadły pierwsze krople deszczu. Phillip chwycił Belindę za rękę i pociągnął w stronę domu.

Zatrzymali się dopiero na werandzie, zdyszani, przemoczeni, roześmiani. Zaraz potem objęli się i zaczęli łapczywie całować.

W życiu Phillipa Benedicta były inne kobiety. Większości już nie pamiętał. Ale żadna nie była tak pociągająca, jak ta, której gorące ciało zdawało się teraz stapiać z jego ciałem. Wokół szumiał nowoorleański deszcz. Nie miałby nic przeciwko temu, by posłuchać go jeszcze nie raz.

ROZDZIAŁ TRZECI

Na pierwszą sesję z Phillipem Benedictem Aurorę wybrała mały salonik – słoneczny, otwarty na ogród i łagodne powiewy bryzy. Okrągły stolik zapraszał wprost do rozmowy; świergot ptaków w bujnych krzewach przypominał dawno przeżywane sceny, nie dając jej zapomnieć, że ma za sobą siedemdziesiąt siedem lat życia.

Kiedy przyszedł, powitała go w wygodnej domowej sukni w kolorze lawendy. Nie założyła biżuterii, nie chcąc stwarzać oficjalnej atmosfery. A jednak była spięta, choć starannie to ukrywała.

Patrząc na wysoką sylwetkę Phillipa Benedicta, znów podziwiała jego osobisty urok i atmosferę zaufania, jaką wokół siebie wytwarzał. Dziś miał na sobie białą koszulę i ciemną marynarkę, nie założył jednak krawata, jakby szykował się do poważnej pracy, a nie ceremonii. Przyniósł magnetofon kasetowy i trzymał go demonstracyjnie przed sobą, oczekując zapewne, że sprowokuje ją do wyrażenia własnej opinii.

– Magnetofon? To dobry pomysł – przyznała.

Zdawał się być zdziwiony, że nie oponuje.

– W takim razie bardzo się cieszę. Nagrania ułatwią mi pracę. Ale i tak będę robił notatki.

Wskazała mu gniazdko, on zaś włączył magnetofon i zaczął go przygotowywać do nagrania.

– Zostawię pani taśmy, kiedy już skończymy.

Wiedziała, że nie będzie takiej potrzeby, ale na razie nic nie mówiła.

– Kazałam Lily podać kawę i calas jej wypieku. Próbował pan tego specjału?

– Nie przypominam sobie.

– To ryżowe ciasteczka. Kiedy byłam mała, sprzedawały je na targu Vieux Carre kobiety w kolorowych tignons. Na głowach miały pełne ich kosze…

– Widzę, że poznam kawałek historii starego Nowego Orleanu – skomentował z uśmiechem Phillip, odsuwając już podłączony magnetofon. To ośmieliło Aurorę.

– Czy mogę mówić ci po imieniu? – zaproponowała. – Tak będzie nam łatwiej. I chciałabym, żebyś nazywał mnie Aurorę. Mało kto dziś tak do mnie mówi. Przyjaciele i bliscy poumierali, a młodsi tak się mnie boją, że nie mają śmiałości.

Nie odpowiedział, ale znów się uśmiechnął, jak gdyby poprosiła o coś niemożliwego, on zaś był zbyt dobrze wychowany, by jawnie odmówić.

– Czy zastanawiałaś się, jak chciałabyś zacząć, Aurorę?

Myślała o wszystkim, tylko nie o tym.

– Może to samo wyniknie z rozmowy. Są pytania, które chciałbyś mi zadać?

– Jestem człowiekiem tysiąca pytań.

– Znakomicie. Spróbuję zdobyć się na kilka odpowiedzi.

Nadeszła Lily, ciemnoskóra, siwowłosa i zbyt chuda, by mogła lubić własną kuchnię. Postawiła na stole półmisek ze złocisto przypieczonymi calas, szczodrze posypanymi cukrem pudrem. Po chwili doniosła kawę w wysokim dzbanku.

– Tylko jedno – upomniała swoją panią tonem nieznoszącym sprzeciwu, wskazując jednocześnie ruchem głowy apetyczne ciastka. – I jedna kawa. Będę liczyć – dodała, po czym zniknęła z szelestem białego nylonowego uniformu.

– Mówiła to serio – powiedziała Aurorę.

– Czyżby? Kto tu komu służy?

– Mamy ze sobą układ. Ja nie słucham jej, ona nie słucha mnie.

– Coś jak Mammy w „Przeminęło z wiatrem”?

– Nic podobnego. Dobrze wykonuje swoją robotę i dobrze jej płacę. Po prostu szanujemy się nawzajem.

– A wieczorem, po skończonej pracy, pewnie wraca do dzielnicy, gdzie nie widuje się białych twarzy?

– Jeśli tak jest, musi odczuwać kolosalną ulgę po całym dniu spędzonym ze mną.

Phillip usadowił się przy stole. Nalała mu kawy. Czarny strumień drgał wraz z ręką, trzymającą dzbanek.

– Pora zastanowić się, co na razie o tobie wiem.

– Poczęstuj się. – Podsunęła mu talerzyk z serwetką, a potem ciasteczka. Sięgnął bez ociągania.

– Przypuszczam, że pragniesz coś udowodnić – mówił dalej. – Czujesz, że twoje życie zbliża się do kresu, i pragniesz, by zapamiętano cię w odpowiedni sposób. Opowieść o twoim życiu ma być ważnym przesianiem.

– Jak brzmi to przesianie? – zapytała.

– Jesteś inna niż ludzie z twojej sfery. Bardziej liberalna, znacznie bardziej. Czy mam rację?

– Absolutnie nie.

Przez chwilę Phillip żul ciastko, bacznie się jej przyglądając.

– W porządku. W takim razie co naprawdę wiem? Chodzi o fakty, nie domysły…

Ta kwestia szczególnie ją interesowała. Aurorę dolała sobie mleka do filiżanki i starannie zamieszała.

– Więc co wiesz, Phillipie?

– Na razie niewiele. Nie miałem czasu na zebranie wiadomości. Gulf Coast Shipping jest jedną z najstarszych i najlepiej prosperujących firm w mieście. Sądzę, że to twoi przodkowie założyli ją i rozwinęli, a nie małżonek. I że dzięki tobie osiągnęła milionowe obroty.

– Jak zwykle znana jest tylko część prawdy. Przez pierwsze pięć lat małżeństwa to właśnie Henry nie pozwalał nam utonąć. – Zaśmiała się.

– Dobre porównanie w przypadku kompanii żeglugowej.

Henry był twoim mężem?

– Tak.

– Miałaś dwoje dzieci. Twój młodszy syn, Ferris Gerritsen, jest senatorem. Starszy, Hugh, był katolickim księdzem i został zabity rok temu w Bonne Chance.

Aurorę już się nie uśmiechała.

– Zgadza się. – Oczekiwała, że Phillip powie coś więcej, ale nie doczekała się.

– Masz wnuki?

– Wnuczkę. Ma na imię Dawn.

– Mieszka tutaj?

– Jest w Anglii, na kontrakcie. Pracuje jako reporterka, a ściślej mówiąc – fotoreporterka.

– Czym się zajmuje?

– Brytyjskimi zespołami muzycznymi. Siedzi w Liverpoolu.

Phillip stenografował. Nie włączył magnetofonu, jakby wiedział, że to tylko rozgrzewka.

– Inni żyjący krewni?

– Tylko dalecy, których nie widziałam od lat.

– I właściwie nic więcej nie wiem. – Uniósł głowę, bez mrugnięcia patrząc jej w oczy. – Poza tym, że twój syn konsekwentnie występuje przeciwko równouprawnieniu ras i z tego tytułu zdobywa popularność. Chodzą wieści, że w następnych wyborach będzie kandydował na gubernatora, a jeśli tak się stanie, ma duże szanse.

– Może tak się stać. Albo stanie się coś, co temu przeszkodzi.

– Które rozwiązanie wolisz?

– To, które jest lepsze dla Luizjany.

– I tu zaczyna się gra.

Skinęła głową.

– Może dlatego nie chcę mówić o Ferrisie. Rozumiem, że jego postać zdaje się wyjaśniać przyczyny, dla których cię tu wezwałam. Nie dziwiłabym się nawet, gdybyś pomyślał, że próbuję udowodnić światu, że nie jestem taka jak mój syn. Ale wierz mi, naprawdę nie o to chodzi.

Phillip stuknął długopisem o stenograficzny notes, leżący przed nim na stole.

– Okay – powiedział wreszcie. – Więc o co naprawdę chodzi?

– Nie pytałeś mnie o rodziców.

– Od tego właśnie chcesz zacząć?

Najchętniej od razu wyznałaby mu prawdę – że w ogóle nie ma ochoty zaczynać. Ale wówczas musiałaby się zwierzyć z czegoś więcej niż tylko z historii własnego życia.

– Nie. Należałoby zacząć jeszcze wcześniej, od mojego dziadka. Nazywał się Antoine Friloux i był kreolskim2 dżentelmenem w klasycznym stylu. Z jednym wyjątkiem – miał niezwykły talent do interesów, choć należał do klasy, która uważała pracę za coś, co jest powinnością innych. Dziadek Antoine założył Gulf Coast Shipping, choć wówczas kompania występowała pod inną nazwą. Był zamożnym człowiekiem, bogacił się z każdą dokonaną inwestycją.

Phillip czekał jeszcze chwilę, lecz kiedy milczenie po ostatnim zdaniu przedłużało się, wyłączył magnetofon.

– On był ojcem twojej matki?

– Tak. Być może gdyby miał syna, nic z tego, o czym chcę ci opowiedzieć, nigdy by się nie zdarzyło.

Dziennikarz odchylił się w krześle, opierając notes o krawędź stołu.

– Dlaczego tak uważasz?

Odpowiedź nie nadeszła od razu. Tak jak na to liczyła, potrzeba opowieści zaczęła w niej narastać, domagając się ujścia. Aurorę zrozumiała, że wreszcie zdoła przemówić.

– Jest coś, o czym musisz wiedzieć… – powiedziała.

– Co takiego?

– Aby zrozumieć moją historię, musisz poznać historię pewnego człowieka o imieniu Raphael – wyjaśniła, patrząc wyczekująco w jego oczy.

– Kim więc był Raphael? – padło oczekiwane pytanie.

Znów nie dala bezpośredniej odpowiedzi.

– Dzieje moje i Raphaela są ściśle ze sobą splątane. Nie mogę opowiadać o sobie, nie mówiąc o nim.

Rozumiem.

– Znasz choć trochę Luizjanę, Phillipie?

Pokręcił głową.

– Na samym południu stanu znajduje się szelfowa wyspa Grand Isle. Pod koniec zeszłego wieku stała się popularnym miejscem letniego wypoczynku dla bogatych ludzi. Jeździliśmy tam, kiedy byłam dzieckiem, małą dziewczynką. Matka była… chora, ale lekarze dawali nadzieję, że tamtejszy klimat poprawi jej zdrowie.

– Grand Isle, wyspa, morze… To może być ładny początek.

Ich spojrzenia spotkały się, ale Aurorę patrzyła bez uśmiechu.

– To jest początek. To, co chcę opowiedzieć, zaczyna się właśnie tam. Latem roku 1893…

ROZDZIAŁ CZWARTY

Luizjana, nad brzegiem Zatoki Meksykańskiej.

Rok 1893.

Mężczyzna bierze sobie żonę, by rodziła mu dzieci. Mężczyzna bierze sobie kochankę, by dawała mu rozkosz. W tym drugim przypadku Lucien Le Danois trafił lepiej. Wziął sobie kochankę, która dawała mu rozkosz, za jaką najbogatsi Kreole dziękowaliby jej na klęczkach. Na dodatek Marcelite Cantrelle była w dużo większym stopniu zdolna do rodzenia dzieci niż jego żona Claire.

Nie było mężczyzny, który nie patrzyłby z zachwytem na Marcelite, pęczniejącą od nowego życia jak nasionko podlane ciepłym wiosennym deszczem. Jej silne ciało o szerokich biodrach było wprost stworzone do rodzenia; bujne piersi zapraszały do ssania i żywienia. Lucien zwiedził ustami każdy mistyczny zakątek, poznał każdą upojną woń i każdy słodki smak.

Marcelite zdążyła już urodzić mu jedno dziecko – córkę, która przyszła na świat bez żadnego ociągania, a potem rosła pięknie, karmiona matczynym mlekiem oraz najświeższymi, najsłodszymi owocami znad Zatoki Meksykańskiej. Angelle była czarnowłosa, wiecznie roześmiana, ogorzała od słońca jak jej czarnowłosa matka. Kiedy Marcelite schodziła na plażę, aby naprawiać sieci, dwuletnia Angelle uczyła się, jak pląsać wśród bialogrzywych fal. Gdy wracały do domu, który szybko wypełniał się smakowitymi woniami gotowanych na palenisku darów morza, mała wspinała się na dąb błotny, rosnący przed wejściem, skąd wykrzykiwała pozdrowienia do przechodzących rybaków, skryta wśród omszałych gałęzi.

Lucien, przepływając Jump – Przeskok – płytki przesmyk, oddzielający Grand Isle od Cheniere Caminada, usiłował zmusić się do myślenia o Angelle i Marcelite. Jednak pomimo wysiłków widział zupełnie inne twarze.

Przesmyk oddzielał od siebie coś więcej niż dwa pasma lądu – oddzielał dwa światy, w których żył i do których należał Lucien. Wcześniej niecierpliwie żegnał się z rozżaloną żoną i Aurorę, swoim jedynym dzieckiem z prawego łoża. Ciągle jeszcze czuł palce Claire, które niczym szpony wczepiały się w jego ramię; ciągle czul oskarżycielski wzrok dziewczynki.

Dlaczego, do licha, męczą go wyrzuty sumienia? Czyż nie odbył podróży parowcem na Grand Isle, i to dobrze po sezonie, aby odwieźć Claire i Aurorę do Nowego Orleanu? I czyż nie pozwolił żonie zostać te kilka tygodni dłużej, by mogła lepiej spędzić ostatnie miesiące ciąży?

Doprawdy, nie zasługiwał na najmniejsze potępienie jako mąż. Owszem, może ich dom w Nowym Orleanie nie był tak obszerny, jak ten w którym mieszkała kiedyś z rodzicami Claire. Mimo wszystko jednak wielu mężczyzn zazdrościło mu wspanialej rezydencji w Esplanade. Jego żonie naprawdę niczego nie brakowało.

Ponadto był cierpliwy i wyrozumiały. Na Boga, przecież patrzył bez słowa, jak traciła dziecko za dzieckiem. Niejeden na jego miejscu wściekłby się na własną żonę za mniejszy drobiazg. A on nic nie mówił nawet wtedy, gdy poroniła syna, który byłby jego dziedzicem. Teraz znów była w ciąży, on zaś – przygotowany na kolejne rozczarowanie. Tak, nie spodziewał się po niej dziecka, niczego się po niej nie spodziewał i niczego już od niej nie chciał.

I proszę – w nagrodę za tę cierpliwość Claire nie dala mu niczego poza wątłą córeczką, której skóra była tak przezroczysta, że można było niemal zobaczyć, jak bije jej serce. Nikt zresztą nie wierzył, że pięcioletnia Aurorę, jego jedyne żywo urodzone dziecko, dożyje wieku dorosłego.

Czy więc po tym wszystkim nie mógł sobie pozwolić na chwilę dla siebie? Wszak obiecał Marcelite, że odwiedzi ją przed powrotem do Nowego Orleanu. Miną miesiące, nim zobaczy ją znowu. Noc po nocy będzie tęsknił za jej ciałem, prężącym się rozkosznie pod jego dłonią…

Wiatr gwałtownie wypełnił żagiel małej lodki – jak gorzkie westchnienie Boga, zniecierpliwionego tymi usprawiedliwieniami. Fale dopychały łódź do brzegu. Trwał odpływ. Lucien podwinął nogawki, zdjął buty i wyskoczył, aby wciągnąć ją na piasek.

W oddali zobaczył mężczyzn w kapeluszach z szerokim rondem, stojących w wodzie i zarzucających okrągłe sieci, niepomnych siekącego popołudniowego deszczu. Nadszedł chłodny front i wilgotne powietrze nasycało się zapachami jesieni. Dwie kobiety w spódnicach domowego wyrobu wyciągały z wilgotnego piasku kawałki drewna, wyrzucone przez fale, a potem układały je w stosy, by wyschły i mogły stanowić opał na zimę. Stos Marcelite wznosił się w głębi plaży, wysoko wypiętrzony przez nią i przez Raphaela.

Siedmioletni Raphael, syn Marcelite z poprzedniego związku, był dobrym chłopakiem, chętnym pomocnikiem matki i aniołem stróżem swojej malej siostrzyczki. Od początku uległ urokowi Angelle, tak jak jej ojciec, i dzięki temu uczuciu zaskarbił sobie miejsce w jego sercu. Lucien rozejrzał się po plaży, spodziewając się spotkać chłopaka, ale Raphaela nigdzie nie było, ruszył więc śmiało do miasteczka, uprzejmie pozdrawiając mijane po drodze kobiety.

Kontrast pomiędzy Cheniere Caminada a Grand Isle był tak duży, jak przesmyk, który je rozdzielał. Ta ludna osada liczyła ponad sześćset domów i tętniła życiem od rana do wieczora. Rybacy i myśliwi zakładali tu duże, zżyte ze sobą rodziny, utrzymując minimalny kontakt ze światem na lądzie. Grand Isle była mniejsza i obywała się bez kościoła czy rezydującego sędziego pokoju. Jednak w letnich miesiącach przez wyspę przewalały się tłumy bogaczy, którzy uciekali tu na wakacje z rozpalonych miast.

Lucien minął niewielki gaj pomarańczowy, gdzie dojrzałe owoce wyginały gałęzie we wdzięczne luki. Przed nim, wzdłuż trawiastej drogi, wyrastał rząd drewnianych domów, osadzonych na wysokich ceglanych słupach. Kobiety, obierające wspólnie kraby na szerokiej werandzie jednego z nich, zapraszały go, by schronił się, zanim znów lunie deszcz. Mały piesek wyskoczył na drogę i obwąchał jego buty, jakby miał nadzieję, że ten duży kolega utnie sobie z nim drzemkę pod odwróconą do góry dnem pirogą.

Jeszcze przez kwadrans Lucien szedł leniwym krokiem pomiędzy domami, do których przylegały niewielkie winnice i ogródki. Na Grand Isle widok zasłaniały stare dęby o poskręcanych konarach, ale tu można było patrzyć we wszystkich kierunkach. Mieszkańcy powycinali drzewa, by nie broniły dostępu ożywczej bryzie, wiejącej od zatoki.

Po raz pierwszy szedł tą drogą trzy lata temu. Przypłynął wtedy z Grand Isle wraz z przyjacielem, który chciał kupić rybacką sieć dla swojej żony. Miała być dekoracją na jesiennym przyjęciu i stanowić swoisty „marynarski” rekwizyt. Skierowano ich do chaty Marcelite Cantrelle. Lucien spodziewał się bezzębnej staruchy, która będzie bezczelnie targować się o każdego centa, jednak zamiast tego stanął twarzą w twarz z zachwycającą, ciemnowłosą pięknością, która tak omotała kupca swoim wdziękiem, że ten nie zorientował się nawet, jak słono przepłacił.

Tamtego pierwszego lata Lucien jeszcze kilka razy wracał do chaty Marcelite. Z początku wynajdywał rozmaite preteksty – a to zasięgał rad co do miejsc, gdzie należy łowić ryby, a to przywiózł mały podarek dla Raphaela. Z początkiem sierpnia ustaliło się między nimi niepisane porozumienie, zgodnie z którym Lucien odwiedzał ją, kiedy tylko mógł i miał na to ochotę. Przywoził podarki i pieniądze, w zamian rezerwując piękne ciało Marcelite tylko dla siebie. Układ zadowalał obydwie strony.

Tak, przebywał tę drogę wiele razy. Z każdym krokiem był zawsze coraz bardziej podniecony. Teraz również. Wystarczała sama myśl, że już za chwilę weźmie kochankę w ramiona. Gdy wyszedł zza zakrętu, wreszcie zobaczył dom. Zbudowany z wyłowionych z morza desek, zwieńczony dachem z liści palmowych, tak samo typowy dla tego miejsca, jak kobieta, która w nim mieszkała. Widział ją z daleka, czekającą w cieniu dębu. Biała bluzka jaśniała na tle zbrązowiałych liści dachu. Zręczne dłonie przebiegały błyskawicznie po sznurach sieci, pociągając, przewijając, wiążąc – ale spojrzenie było utkwione w nim, w Lucienie.

Kiedy podszedł bliżej, odłożyła robotę i wstała, lecz nie podeszła do niego pierwsza. Nie była wysoka, miała jednak dumną, królewską postawę, która dodawała jej wzrostu. Nie obciągała spódnic ani nie kręciła młynka palcami. Po prostu spokojnie czekała.

Kiedy stanął tuż przed nią, skłonił się wytwornie.

– Mademoiselle…

- Witaj, M’sieu.

- Gdzie dzieci?

– Angelle śpi w domu, Raphael poszedł na wyprawę – odparła po angielsku, wiedząc, że Lucien woli ten język.

– Nie widziałem go na plaży.

– Każdego dnia idzie coraz dalej. Szuka skarbu.

– Nasłuchał się bzdur od tego starego pirata, Juana Rodrigueza.

– Nie. Raphael szuka czegoś więcej niż tylko złotych monet. Szuka mężczyzny, który by z nim rozmawiał.

Lucien nie usłyszał żalu w glosie kochanki, ale wiedział, co czuje.

– Mógł sobie wybrać kogoś lepszego.

– Juan jest dobry dla Raphaela. Chłopak może bez końca słuchać jego opowieści.

Oparł rękę na drzewie, przysuwając się do niej bliżej.

– A co ty byś mogła robić bez końca, mon coeurl

Wzruszyła ramionami. Patrzył zachłannie, jak biały muślin osunął się, odsłaniając jej złocistą skórę.

– Jeść… Siedzieć sobie w cieniu i patrzeć, jak czaple łowią ryby.

– I jeszcze co?

– Nie wiem, co jeszcze chciałabym robić bez końca. – Opuściła wzrok, aż cienie długich rzęs padły na policzki. – Ale chyba wiem, co chciałabym robić często.

Serce zabiło mu szybciej. Chłonął każdy szczegół jej postaci, sposób, w jaki plamy światła przesianego przez liście igrają na kruczych włosach, iskrzą się na złotych kolczykach; podziwiał wyrazisty zarys nosa, zmysłową linię pełnych warg. W takich momentach jak nigdy w życiu pragnął, by czas zatrzymał swój nieubłagany bieg, zostawiając go z Marcelite. Na zawsze.

– Przywiozłem ci prezent.

– Naprawdę? – Uniosła wzrok. – Dobrze go ukryłeś.

– To niewielka rzecz. – Wsunął rękę do kieszeni płaszcza i wyjął prostokątną paczuszkę. – Proszę, zobacz.

Rozwiązała sznurki zręcznymi palcami, niespiesznie, jak dobrze wychowana osoba. Odsłoniła podarek, lecz nie wyjęła go.

– To wachlarz – powiedział Lucien. Wziął go w dłoń i rozwinął, aż ukazały się czerwone i złote róże namalowane na beżowym pergaminie. – Oprawa jest z drzewa sandałowego, pochodzi z Francji.

– Powachlował przed twarzą Marcelite, by mogła zachwycić się delikatną wonią. – Na wypadek gdyby wiatr zapomniał, że ma cię chłodzić.

– A nie wiesz, M’sieu, skąd wezmę trzecią rękę, żeby się wachlować?

Lucien uśmiechnął się.

– Rozkładaj wachlarz wieczorami, kiedy skończysz robotę. Usiądź na swoim stołeczku, o, tutaj, i gdy nadejdzie wieczór, myśl o mnie.

– Będę raczej myśleć o moskitach!

Przysunął się jeszcze bliżej, zwijając wachlarz przed jej twarzą.

– Marcelite… czy tęskniłaś za mną?

Twarz kobiety nie zmieniła wyrazu.

– Podoba ci się prezent?

– Dach przecieka, a w łóżku mam wilgoć. Trzeba zrobić nowe okna i drzwi. Nie mam czasu się wachlować. I nie mam czasu za tobą tęsknić. Zwłaszcza teraz, kiedy znów chodzę z brzuchem…

– Co? – Chwycił ją w ramiona.

– …będę miała mniej czasu niż przedtem.

– Będziesz miała dziecko?

– Nie masz oczu?

Przyjrzał się jej uważniej i dopiero teraz zauważył to, co wcześniej przeoczył. Pomimo gorsetu – który wkładała wyłącznie na jego przyjście – widać było, że przytyła w pasie. Piersi, ciężkie i dojrzale, buntowały się przeciwko więzom, do których nie były przyzwyczajone.

– Kiedy? – zapytał.

– Wiosną. Gdy ptaki odlecą na północ.

Lucien przebiegł w myśli wszystkie konsekwencje tej sytuacji.

– Czy to może syn?

Wzruszyła ramionami, aż zafalowały pełne piersi.

– Chcesz mojego syna, Lucien? Jeśli urodzę syna, to co go będzie czekać w życiu?

Lucien pomyślał o domu, nazwisku, majątku i pozycji społecznej, jakie zyskał dzięki małżeństwu z Claire Friloux, o stanowisku wysokiego urzędnika w Gulf Coast Steamship. Wszystko to miał do zaoferowania jako ojciec swoich dzieci i jednocześnie niczego nie mógł ofiarować dziecku Marcelite.

– A co byś chciała, żebym mu dal?

– Dom lepszy niż ten – wskazała gestem miejsce, gdzie spędzili tyle upojnych godzin. – I lugier rybacki, żeby mógł zarobić na życie. A później, może posadę w twojej firmie?

Lucien poczuł, że dławi go wzruszenie.

Syn.

Syn o czarnych włosach Angelle i śmiejących się brązowych oczach. Zdrowy i silny, zahartowany twardą pracą i morskim powietrzem. Syn, który nie będzie mógł nigdy nosić jego nazwiska, ale przekaże jego krew następnym pokoleniom. A może, jeśli zły los się odwróci i Antoine Friloux, ojciec Claire, nie przeżyje Luciena, ten syn będzie mógł odziedziczyć część jego majątku.

– Dostaniesz nowy dom – obiecał szybko, muskając policzek Marcelite lekko drżącymi palcami. -1 przyślę ci łódź z ładunkiem desek. Znajdziesz tu ludzi do budowy?

Skinęła głową i jej spojrzenie złagodniało do aksamitnej czerni, jaką mają wody bayou3, oświetlone księżycem.

– Mógłbyś jeszcze przysłać mi mężczyznę, który pobyłby tu ze mną, kiedy cię nie będzie. Takiego, który nauczyłby mojego syna, jak żyć w mieście.

– Naszego syna. Albo naszą córkę.

– Właśnie, może poszlibyśmy popatrzeć na naszą córkę?

Lucien wiedział, że Angelle zawsze śpi po południu. Wiedział, że zobaczy mocno śpiące dziecko, skulone w kłębek na materacu wypchanym morską trawą. Znal ciekawsze widoki.

Wszedł za Marcelite do pokoju, wydając stosowne pomruki aprobaty na widok córeczki, śpiącej pod moskitierą. Angelle tuliła do siebie lalkę, którą kupił jej, gdy się urodziła. Zabawka, zniszczona od tulenia i zabaw, dawno straciła paryski szyk, jaki miał rząd lalek zdobiący pokój Aurorę. Jak przystało na ojca, pogłaskał małą po główce i teraz mógł wreszcie się odwrócić i zobaczyć, jak jego kochanka się rozbiera.

Powiewna bluzka wylądowała na topornej drewnianej ławie. W ślad za nią pofrunęła ręcznie tkana spódnica. Marcelite stała przed nim w bieliźnie, na którą nie wybrzydzałaby nawet Claire – na początku lata podarował jej różowy, obszyty koronką gorset. Śnieżnobiała koszulka miała jednak nieco wytarte wstążki, zanotował więc sobie w pamięci, że następnym razem musi przywieźć jej nową.

Uniosła ramiona, by rozpuścić włosy. Opadły jak grzywa, sięgająca do pasa. W obszernej, przewiewnej izbie panował miły chłód, lecz Lucien czuł, że zaczyna się pocić.

Podeszła bez słowa, wyciągając rękę po jego słomkowy kapelusz. Patrzył, jak starannie odkłada go na ławkę. Rozpiął wcześniej płaszcz, więc teraz jednym ruchem zsunęła mu go z ramion, po czym ze spokojną pewnością i wprawą zajęła się resztą jego garderoby.

Lucien zamknął oczy. Czul szorstki, a zarazem delikatny dotyk kobiecych dłoni na piersi i na ramionach, chłodzonych powiewami wilgotnej bryzy spod dachu. Włosy Marcelite muskały mu twarz. Z drżeniem wdychał zapach pomady, którą przygotowywała sobie sama z jaśminowych płatków.

– Ty mi też pomożesz, non?

Otworzył oczy i zobaczył, że nadstawia mu plecy, podgamiając włosy do góry, aby odsłonić wiązania gorsetu. Walczył jakiś czas ze sznurówkami, a palce miał przy tym jak z drewna. Wreszcie Marcelite westchnęła z ulgą, a gorset ustąpił i opadł na ziemię. Zanim zdążyła się odwrócić, złapał od tyłu jej piersi i zważył je w dłoniach, ciężkie, dojrzale, bujne.

– I lugier dla naszego syna? – upewniła się, prężąc ku niemu szyję. – Własny statek, żeby mógł łowić ryby i zawozić je do miasta?

Jej łono falowało przy jego brzuchu w podniecającym rytmie, piersi tańczyły przed jego twarzą. Lucien jęknął.

– Dostaniesz ode mnie wszystko, mon coeur.

I twoje dzieci też. Zawsze!

Oplotła go nogami. Podtrzymał ją i poniósł na łóżko.

– Lugier też?

– Też, i wiele innych rzeczy – szepnął, padając z nią na materac. – Zaufaj mi, zajmę się tobą. Zaufaj…

Aurorę Le Danois śledziła matkę. Wystarczyłby jeden dźwięk – zbyt głęboko wzięty oddech czy szelest czarnych pończoch, ocierających się o siebie – a dziewczynka uciekłaby spłoszona.

Patrzyła, jak matka przechodzi przez pokój, wracając z galerii, gdzie przez pól godziny jednostajnie bujała się w fotelu. Jak mija mały stolik okryty serwetą, pod którym kryla się Aurorę, jak dochodzi do drzwi sypialni, unosi rękę do czoła i mamrocze coś niezrozumiale. A potem jak znika za drzwiami.

Aurorę czekała, jeszcze niepewna. Odczekała, aż minęła cala niemal wieczność, a potem zaczęła powoli, ostrożnie wychodzić spod stolika.

Dobrze znała codzienne obyczaje matki i wiedziała, że będzie teraz spać, pojękując na łóżku jak wiatr, zawodzący żałośnie gdzieś w gałęziach. Na razie, dopóki niania Ti’Boo nie wróci z codziennej wizyty u rodziny swego wuja, nikt nie będzie kontrolował małej Aurorę. Może iść, dokąd chce, pobiec nad morze i tańczyć na wietrze. Może bawić się na plaży pod ciemnym, burzowym niebem. A jeśli rozblyśnie błyskawica…

Aurorę klasnęła w ręce. Błyskawica rozedrze zasłonę chmur i znów lunie rzęsisty, srebrny deszcz, lśniący jak zwierciadło w jej pokoju w Nowym Orleanie.

Wiatr przybierał na sile. Liście wirowały radośnie, a płatki oleandrów fruwały w powietrzu niczym anielskie skrzydła. Za torami kolejowymi, wyznaczającymi krawędź polany, ciągnął się rząd pustych letnich domów. Tory były zresztą tak samo puste i wymarłe, jak i domy. W Krantz Place zaczęła się posezonowa pustka i stary muł, który przez cale lato ciągnął wagon tramwajowy na plażę i z powrotem, dołączył do stada krów snujących się po pastwisku i korzystał teraz z zasłużonego odpoczynku.

Szkoda, że minęło lato, myślała Aurorę. Latem były tu dzieci, z którymi mogła się bawić, czujnie pilnowana przez Ti’Boo. Tylko wówczas nikt jej nie mówił, że ma przerwać bieganie i odpocząć. Dorośli zapominali nagle, że jest wątłym, wielkookim dzieckiem, które po wysiłku może dostać gorączki, a nawet ataku duszności. Latem wolno jej było brodzić w wodzie Zatoki Meksykańskiej i zbierać muszle oraz inne skarby wyrzucone przez fale. Ti’Boo obiecała nawet, że za rok nauczy ją pływać.

Mokry wiatr zwiał dziewczynce pasmo włosów z karku i przylepił do policzka. Z chichotem wyciągnęła ręce, aby pochwycić niewidzialnego, psotnego przyjaciela, a potem zaczęła kręcić się w kółko, wirując wśród coraz gwałtowniejszych powiewów morskiej bryzy. Wreszcie nikt na nią nie krzyczał, nikt jej nie wołał.

Chciała jeszcze raz zobaczyć fale. W poniedziałek miała wracać do Nowego Orleanu. Jej ojciec specjalnie przyjechał z miasta, aby przywieźć ją i mamę z wakacji. Jutro, w niedzielę, na pewno nigdzie nie wyjdzie, bo choć to niedziela, nie pójdą do kościoła, gdyż tata powiedział, że osada, w której się on znajduje, nie jest odpowiednim miejscem dla jego żony i córki. Mama pomodli się w domu, a Aurorę z pewnością będzie musiała tkwić z nią w dusznym salonie. Tylko dzisiaj, właśnie teraz, mogła wyrwać się spod opieki i pożegnać znajomą plażę.

Wiedziała, że ojciec nie dowie się o eskapadzie. Wcześniej tego dnia słyszała, jak rodzice się kłócą. Tata chciał gdzieś pożeglować, a mama błagała go, żeby tego nie robił. Pan Placide Chighizola ostrzegał przed zbliżającym się sztormem, a ona zawsze mu wierzyła. Czyż nie wzmocnił jej zdrowia swoimi ziołami i dietą?

Tata rozzłościł się tylko, twierdząc, że Chighizola to szarlatan, a jego sztuczki to wudu, tyle samo warte, co woreczki gris-gris, noszone przez Czarnych dla odczynienia uroku. Gadanie o sztormie jest nonsensowne. Czy Claire nie czuje, jak chłód przenika powietrze? Każdy żeglarz wie, że wielkie sztormy poprzedza ciepły front.

Aurorę widziała z ukrycia, jak matka pobladła. Ojciec też zrobił się blady, jednak kiedy zaczęła go błagać, by jednak został, podniósł rękę, jakby chciał ją uderzyć. A potem odwrócił się i wyszedł z pokoju. Aurorę uważała, że ma najprzystojniejszego ojca na świecie, w tym jednak momencie jego twarz była straszna niczym karnawałowa maska. Widziała, jak wargi wyszeptały coś bezgłośnie pod wypielęgnowanym wąsem, i cieszyła się, że nie słyszy tych słów.

Ale powiedziała o nich Ti’Boo, która szybko wytłumaczyła dziewczynce, że tak to jest, że rodzice czasami się kłócą, i że kiedyś jej matka wypędziła ojca z domu miotłą.

Aurorę chciałaby być tak dorosła, jak Ti’Boo; mieć dwanaście lat i móc wyjechać od rodziców, żeby pracować jako niania. To prawda, Ti’Boo musi codziennie meldować się u wujostwa, ale i tak jej życie jest cudownie swobodne. Och, Boże, kiedyś i ona, Aurorę, będzie miała dwanaście lat i będzie wolna!

Gdy weszła na trakt wiodący między wydmami ku plaży, zobaczyła, że na brzegu nie ma rybaków. W oddali, na tle ciemnego horyzontu, kilka kolorowych trójkątnych żagli walczyło z wściekłymi falami, nikt jednak nie łowił u brzegu.

Na widok wspaniałego majestatu spienionych fal zaparło jej dech w piersi. Nie była na tyle nieostrożna, by nie wiedzieć, że pożarłyby małą dziewczynkę. Kiedy dala jeszcze jeden ostrożny krok naprzód, z kipieli wynurzył się pień pradawnego drzewa, wyrwany przez wiatr i wodę z głębi słonych bagien. Przewalał się po piasku niczym tarzający się potwór.

W oddali mignął srebrny język błyskawicy; Aurorę klasnęła w rączki z zachwytu.

– Ro-Ro!

Odwróciła się gwałtownie na dźwięk głosu Ti’Boo. Przez moment miała nadzieję, że zdoła się ukryć i niepostrzeżenie przemknąć do domu, ale szybko porzuciła tę myśl. Mogłaby się co najwyżej rzucić w fale.

Ti’Boo, zdyszana, z zaczerwienioną buzią, nadbiegła ku niej przez wydmy.

– Ro-Ro! – krzyczała bez tchu. – Ro-Ro! Co tutaj robisz!

– Ja… ja tylko chciałam ostatni raz pobyć na plaży. Nie podeszlabym nawet do fal, naprawdę.

– O, Boże, aleś mnie przeraziła! Przecież wiatr mógł cię porwać! – Nastoletnia niania dramatycznym gestem załamała ręce.

– Nie myślałam, że mnie znajdziesz. Myślałam, że nikt…

– Nikt nie wie, oprócz mnie.

Aurorę zmówiła szybką dziękczynną modlitwę.

– Tylko nie mów! Proszę, tylko nikomu nic nie mów!

– Cicho, mały ptaszku. – Ti’Boo pogłaskała jej ciemne loki. – Nie powiem, ale musimy stąd zmykać, bo jeszcze ktoś przyjdzie i nas zobaczy.

Dziewczynka z uwielbieniem popatrzyła na swoją ukochaną przyjaciółkę. Ti’Boo była taka śliczna z tą swoją okrągłą buzią i prostymi, czarnymi warkoczami.

– Nie chcę wracać do domu. Chcę zostać z tobą, na zawsze.

– Wrócę tu następnego lata i znów się tobą zajmę.

– Chcę, żebyś pojechała ze mną do Nowego Orleanu.

– Non, mój dom jest tutaj, w bayou. Jak by sobie moja maman poradziła beze mnie z całą naszą dwunastką?

Buzia Aurorę rozjaśniła się radością.

– Wobec tego zostanę z tobą w Bayou Lafourche, i pomogę wam.

Ti’Boo roześmiała się w głos.

– A co twoja maman pocznie bez swojego małego ptaszka?

– Co pocznie? – Aurorę nie była pewna, czy mama w ogóle zauważyłaby jej nieobecność.

– No właśnie, uschłaby z tęsknoty – znów zaśmiała się Ti’Boo, a potem wzięła małą za rękę.

– No, chodźmy już, bo ktoś nas zobaczy.

Aurorę rzuciła ostatnie spojrzenie na fale i obiecała sobie, że wróci tu za rok. A potem posłusznie pozwoliła zaprowadzić się przez wydmy do domu.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Raphael Cantrelle stal na wysokiej wydmie i ocieniając dłonią oczy, patrzył w morze. W dali żeglowały pirackie statki o białych wzdętych żaglach i masztach tak wysokich, że zdawały się rozrywać czarne brzuchy chmur, by te rozstąpiły się, dając korsarzom wolną drogę do nieba.

Płynęli po niego.

Zanurzył dłoń w kieszeni i pomacał skarby. Miał tam kawałek liny, piętkę chleba, wędzoną rybę zawiniętą w kawałek szmatki oraz odłamek szkła wypolerowany przez fale; prócz tego dwie muszle i kawałek drewna o kształcie sztyletu, wyłowiony któregoś dnia z wody. Piraci będą dumni, że biorą na pokład takiego bohatera. Sam Jean Laffite będzie go błagać, by zechciał pożeglować na jego flagowym okręcie.

On zaś nie powie nie.

Kiedy tak patrzył, statki zaczęły znikać jeden po drugim, aż pozostał tylko pusty, zasnuty chmurami styk nieba i wody. Dwie lodzie rybackie w po – śpiechu zmierzały do portu. Rozpoznał jedną z dwóch canotes z czerwonym łacińskim żaglem i zielonym kadłubem. Należała do ojca Etienne’a Lafonta – chłopaka w jego wieku, jedynego, który się z nim bawił. Ale musiał się w tym celu wymykać potajemnie z domu.