Powinowactwa wyszehradzkie. Wspomnienia, szkice, eseje. - Csaba G. Kiss - ebook

Powinowactwa wyszehradzkie. Wspomnienia, szkice, eseje. ebook

Csaba G. Kiss

3,0

Opis

Powinowactwa wyszehradzkie to kolejna, wydana w Polsce, książka profesora Csaba G. Kissa, węgierskiego eseisty, historyka literatury i kultury. Cenionego uczonego, polonofila.

Csaba G. Kiss w swych badaniach i publikacjach pozostał wierny problematyce środkowoeuropejskiej. Zajmuje się nią od dawna, niezależnie od koniunktur politycznych i mód intelektualnych. Powinowactwa wyszehradzkie są tego kolejnym świadectwem.
Pomieszczone w niej wspomnienia, szkice i eseje traktują o związkach, ale i problemach natury politycznej i kulturowej, którymi żyły kiedyś i żyją dziś narody państw Europy Środkowo-Wschodniej. O przyjaźniach, ale i antagonizmach, już to łączących, już to dzielących ludzi zamieszkujących, nierzadko po sąsiedzku, kraje tego regionu.
Książka zawiera pisma rozmaite, od osobistej impresji poświęconej „stolicy młodości” – Krakowowi po rozprawy o charakterze naukowym. Podzielona jest na trzy części: Wspomnienia, wywiady, Kody węgiersko-polskie oraz Mała ojczyzna: Europa Środkowa. Mimo że niezbyt objętościowo obszerna z całą mocą uwidacznia niezwykłą erudycyjność autora, kompetencyjność i olbrzymi ładunek wiedzy o nas i naszych antenatach. O pięknych tradycjach, bogatej kulturze i wielkiej literaturze, z którą obcowanie daje nie lada satysfakcję i poczucie wartości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 272

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja:Hanna Jaworowska-Błońska

Korekta:Monika Baranowska

Redakcja techniczna: Paweł Żuk

Projekt okładki: MDESIGN Michał Duława | michaldulawa.pl

Copyright © by Csaba G. Kiss

Copyright © for the Polish edition by Studio EMKA Warszawa 2016

Wszelkie prawa, łącznie z prawem do reprodukcji tekstów w całości lub w części, w jakiejkolwiek formie – zastrzeżone.

Ilustracje wewnątrz książki i na czwartej stronie okładki z archiwum domowego autora.

Wszelkich informacji udziela:

Wydawnictwo Studio EMKA

ul. Królowej Aldony 6, 03-928 Warszawa

tel./fax 22 628 08 38, 616 00 67

[email protected]

www.studioemka.com.pl

Współwydawca:

Civinfo Budapest

ISBN 978-83-65068-05-7

Skład i łamanie: ANTER – Poligrafia

www.anter.waw.pl

Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Wstęp

Powinowactwa wyszehradzkie to trzecia książka Csaby G. Kissa wydana w Polsce. Wcześniej ukazały się Dziennik polski 1980–1982 (2000) orazLekcja Europy Środkowej. Eseje i szkice (2009). Miał również istotny udział redaktorski i autorski w kilku tomach zbiorowych, poświęconych problematyce polsko-węgierskich związków kulturalnych i historycznych. Od wielu lat uczestniczy w polskim życiu publicznym, wygłaszając referaty i wykłady, publikuje swe artykuły i eseje na łamach polskich czasopism naukowych i literackich. Niekiedy komentuje również w naszych mediach aktualne wydarzenia polityczne. Na wszystkich tych polach, we wszystkich tych rolach jest niekwestionowanym autorytetem. Zapracował na ten status jako wybitny slawista, hungarysta, historyk literatury i kultury, profesor renomowanych uniwersytetów środkowoeuropejskich, jak też jako czołowy w swoim czasie polityk węgierski, współzałożyciel Węgierskiego Forum Demokratycznego, jeden z najważniejszych twórców węgierskiej transformacji.

Podobnie jak znaczna część intelektualistów węgierskich, stał się w epoce Kádára działaczem opozycji, której marzeniem i celem było zerwanie z systemem komunistycznym i wyjście z obozu sowieckiego. Wkrótce po osiągnięciu tego celu i po zwycięstwie Węgierskiego Forum Demokratycznego w pierwszych demokratycznych wyborach do parlamentu, Kiss – ku zaskoczeniu swego otoczenia – odszedł z polityki.

Nigdy nie przestał się nią interesować, ale w minionym ćwierćwieczu poświęcał się przede wszystkim pracy naukowej i działalności edukacyjnej. W swych badaniach i publikacjach pozostał wierny problematyce środkowoeuropejskiej. Zajmuje się nią od dawna, niezależnie od koniunktur politycznych i mód intelektualnych. Powinowactwa wyszehradzkie są tego kolejnym świadectwem. Już w latach osiemdziesiątych kierował zespołem badawczym do spraw Europy Środkowowschodniej, funkcjonującym w strukturach Węgierskiej Akademii Nauk (poczytuję sobie za zaszczyt, że mogłem z nim ściśle współpracować).

Dogłębna znajomość kultur narodowych naszego regionu, połączona z bardzo silną rodzimą tradycją myślenia w kategoriach środkowoeuropejskich, utwierdziła Kissa w przekonaniu o zasadności i zarazem potrzebie takiej właśnie perspektywy badań i dociekań. Ma to strategiczne znaczenie dla określenia i wyeksponowania specyfiki dorobku kulturalnego tej części Europy, a tym samym – znalezienia dlań godnego miejsca w kanonie ogólnoeuropejskim. Równie wielką wagę Csaba G. Kiss przykłada do poszukiwania wyznaczników środkowoeuropejskiej wspólnoty kulturowej. Próbuje odpowiedzieć na pytanie, w jakiej mierze i w jaki sposób przekłada się na nią wspólnota losów historycznych tutejszych państw i narodów. Interesują go zresztą wszelkie świadectwa ich różnorakich kontaktów i związków.

Od pewnego czasu Kiss posługuje się popularną na Zachodzie kategorią miejsc pamięci, co znajduje odzwierciedlenie zarówno w Lekcji Europy Środkowej, jak i na kartach Powinowactw wyszehradzkich. Ze swej strony proponuje, jako swego rodzaju busolę badawczą, komplementarne pojęcie kodu kulturowego, którego składniki – od wspólnych mitów genealogicznych poprzez świadomość antemuraleaż po emblematy wspólnych traumatycznych doświadczeń historycznych z ostatniego okresu – stanowią o swoistości „paradygmatu środkowoeuropejskiego”.

Godną podkreślenia cechą Kissa jest jego wolność od dogmatycznych rozstrzygnięć, świadomość rozmaitych dylematów i konfliktów (co demonstruje na przykładzie problemów związanych ze wspólnymi miejscami pamięci). Może w związku z tymi problemami przydatne okazałoby się pojęcie dominanty kulturowej? Uwzględniając je, można bardziej skutecznie bronić tezy o realnym bycie Europy Środkowej jako podmiotu kulturowego, wspólnoty losu historycznego, przestrzeni dialogu i współpracy. Autor Powinowactw wyszehradzkich, książki zawierającej pisma rozmaite, od osobistej impresji poświęconej „stolicy młodości – Krakowowi po rozprawy o charakterze naukowym, pozostaje wierny ideom głoszonym przez Stanisława Vincenza, który na Węgrzech spędził lata II wojny światowej. W powstałym wówczas szkicu Dar przyjaźni pisał on z żalem o niespełnionej przed wiekami wspólnocie wyszehradzkiej, zwracając się zarazem do swoich współczesnych z przesłaniem: „lekceważenie lub tylko przeoczanie sąsiadów i w szczególności kulturalnego narodu przyjaciół, przy równoczesnym sięganiu do tego, co dalekie, głównie z tej racji, że uznane na rynku światowym, a nie że wielkie, jest w konsekwencji brakiem szacunku dla siebie samego”.

Jerzy Snopek

Wspomnienia, wywiady

Droga do wewnętrznej wolności(Csabie G. Kissowi pytania zadają Paweł Cebula i Grzegorz Górny)

– Jak zaczęła się Pańska przygoda z Polską? Czy stało się to w roku 1964, kiedy po raz pierwszy, autostopem, przyjechał Pan do naszego kraju?

– W zasadzie można tak uznać, ale już wcześniej na Węgrzech zetknąłem się z pewną modą na Polskę. Panowało u nas wówczas duże zainteresowanie waszym krajem, wywołane przede wszystkim powstaniem 1956 roku. Echa tego wydarzenia tworzyły mocną atmosferę solidarności i dobry grunt dla współpracy. Pamiętam, że kiedy byłem na studiach, bodajże w 1963 roku, widziałem film Andrzeja Wajdy Popiół i diament. Wywarł on na nasze pokolenie bardzo głęboki wpływ. W postaci głównego bohatera, Maćka Chełmickiego, widzieliśmy węgierskiego powstańca z Budapesztu. Nasze skojarzenia były wyraźne i bliskie. Bardzo przeżyliśmy też Kanał Wajdy. Polski nurt myślenia jakoś unosił się wówczas w powietrzu. Na uczelni mówiło się o polskich książkach, polskich filmach. Polska była bardzo popularna.

– Jakie polskie książki były wówczas obecne w węgierskim obiegu myślowym?

Autostopowicz przy szosie (lato 1964)

– Przed wyjazdem do Polski znałem tylko parę dzieł klasycznych. Z lat szkolnych pamiętałem oczywiście Henryka Sienkiewicza, szczególnie Quo vadis?, które na Węgrzech było bardzo popularne od pierwszego wydania na początku XX stulecia. Przeczytałem też FaraonaBolesława Prusa. Ale tak naprawdę polską literaturę zacząłem na dobre poznawać dopiero od 1964 roku, od czasu pierwszej podróży do Polski. Dziś uważam, że była to wielka podróż życia, która zadecydowała o całym moim przyszłym losie.

– Dlaczego była tak ważna?

– Wcześniej nie znałem historycznych miast węgierskich poza granicami naszego kraju, takich jak Koszyce czy Lewocza – obecnie na Słowacji, albo Kolożwar w Siedmiogrodzie – obecnie na terenie Rumunii. Odczuwałem przez to pewne poczucie braku historycznej ciągłości. Bo na Węgrzech, jeśli weźmiemy nawet Budapeszt, to zobaczymy, że przez 150 lat panowali tu Turcy i pozostała po tym okresie olbrzymia wyrwa… I wtedy znalazłem się w Krakowie. Pamiętam, stanąłem na Rynku i uświadomiłem sobie, że w tym mieście jest zachowana ciągłość węgierskiej historii. Z dzisiejszej perspektywy widzę, jak bardzo było to ważne. Osiem lat po upadku powstania 1956 roku myśleliśmy tak: to była piękna karta naszej historii, ale to powstanie dziewiętnastowiecznego typu i nie ma już powrotu do historii, a więc trzeba się nauczyć jakoś żyć bez niej. Tymczasem w Polsce, gdzie mieszkałem przez półtora miesiąca – nie tylko w Krakowie, bo sporo podróżowałem po całym kraju – uświadomiłem sobie, że jednak mimo wszystko żyjemy w historii, że nie można tych więzów z przeszłością zerwać. Historia żyje i nie możemy żyć poza nią.

Zbiegło się to ze zmianą polityki władz węgierskich, które od przełomu lat 1963 i 1964 zaczęły łagodzić swój ostry kurs. Naszemu pokoleniu – w 1956 roku byliśmy jeszcze dziećmi – władze postanowiły dać pewną szansę. Nie wiem, czy jeszcze rok wcześniej z moim życiorysem zostałbym przyjęty na uniwersytet. Przed wojną mój ojciec był urzędnikiem państwowym i to już stanowiło olbrzymi minus. Punkty dodatnie dostawało się za pochodzenie robotnicze i chłopskie. Ale właśnie wtedy, w 1963 roku, ten system punktacji został zlikwidowany. To był taki czas pewnego otwarcia systemu i człowiek mógł sobie pomyśleć, że przejdziemy do nowego okresu, w którym można i trzeba żyć bez historii. A w Polsce odkryłem historię. I to historię Węgier!

Pierwszy raz w Warszawie (lato 1964)

– Co takiego węgierskiego znalazł Pan w Krakowie?

– Odkryłem pamięć roku 1956, i to nie tylko wśród studentów. Praktycznie każdy napotkany Polak pytał nas o powstanie 1956 roku. W tym czasie na Węgrzech panowało na ten temat milczenie i zapomnienie. Zainteresowanie Polaków było dla nas wielkim przeżyciem. Odkryliśmy, że Polacy – i starsi, i młodsi – pamiętają. Niezapomniane były tamte nocne Polaków i Węgrów rozmowy. Chcieli wiedzieć: Czy byłeś wtedy w Budapeszcie? Co się działo w twojej dzielnicy? W 1956 roku miałem 11 lat i akurat niedaleko naszego mieszkania na Placu Móricza znajdowała się wielka barykada, toczyły się tam zacięte walki. Trzy czy cztery dni spędziliśmy w piwnicy. Opowiadałem o tym Polakom. Wtedy też przeczytałem Pamiętnik z powstania warszawskiegoMirona Białoszewskiego. Znalazłem tam wiele wspólnego z moimi przeżyciami. Poznałem także twórczość eseistyczną Kazimierza Brandysa. Pasjonowały mnie polskie spory historyczne, zwłaszcza mitologia i demitologizacja powstania warszawskiego, bo było to bliskie naszym problemom z oceną powstania 1956 roku. W ogóle doświadczyłem wówczas w Polsce bardziej otwartego świata kultury, od jazzu poprzez sztuki piękne do filmu. W Polsce tętniło życie, kwitło na naszych oczach. Studenci mieli swoje kluby. Na Węgrzech tego nie było. Po 1956 roku życie studentów bardzo kontrolowano, działał tylko Komunistyczny Związek Młodzieży, KISZ.

– Podróżował Pan wówczas po Polsce autostopem?

– Tak. Każdy węgierski autostopowicz miał taki program minimum: trasa od Zakopanego i Tatr przez Kraków, Warszawę, Mazury aż do Bałtyku i Trójmiasta, a w kierunku powrotnym – Śląsk. Gdy przyjechałem do Polski, nie znałem ani jednego polskiego słowa. Pierwsze, jakie poznałem, to „Węgier” – ono powtarzało się najczęściej. Trochę znałem czeski, bo uczyłem się tego języka przez trzy miesiące. Ze względu na „minusowe” pochodzenie zamierzałem iść na mniej popularny kierunek i myślałem o bohemistyce. Czeska kultura na Węgrzech była wówczas bardzo niepopularna. W Polsce język czeski był mi trochę pomocny, ale jak zacząłem rozmowę z pierwszym spotkanym Polakiem, jakimś studentem na stacji w Popradzie, to nic nie zrozumiałem. Słyszałem tylko dźwięki: brz…, mrz…, prz… Trochę znałem rosyjski, bo uczono nas tego języka w szkołach, więc próbowałem go używać, ale zawsze z obowiązkowym wstępem, że jestem z Węgier. Pomocne były też niemiecki i francuski. Dosyć szybko doszedłem jednak do wniosku, że trzeba nauczyć się polskiego. Zacząłem ze słuchu. Po powrocie do Krakowa znad Bałtyku przyjęli mnie koledzy z Akademii Górniczo-Hutniczej. Namawiali, bym jeszcze został. I chociaż wkładka paszportowa była ważna tylko 30 dni, zdecydowałem się zostać, i wtedy oni zaczęli uczyć mnie polskiego. Co rano jechali na praktyki do Nowej Huty, czasem jechałem z nimi, ale najczęściej dawali mi ćwiczenia z polskiego i zostawiali samego. Po powrocie zaś sprawdzali i odpytywali, czego się nauczyłem.

– Studiował Pan filologię węgierską i germańską. Potem zawodowo zajął się Pan krytyką literacką. Ale w kręgu zainteresowań była też literatura polska.

– Jeszcze na studiach przez dwa lata uczestniczyłem w zajęciach profesora Istvána Varsányiego. Mogę powiedzieć, że był to najlepszy nauczyciel języka obcego, jakiego spotkałem w życiu. Prowadził zajęcia w Ośrodku Informacji i Kultury Polskiej w Budapeszcie. Jeśli chodzi o polską literaturę i historię to pierwsze książki, podręczniki gimnazjalne, pożyczałem od kolegów z Krakowa. Stanowiły kanon wiedzy minimum: od Galla Anonima i Wincentego Kadłubka do poetów dwudziestolecia. Później przeczytałem powieść Jerzego Andrzejewskiego Popiół i diament, i muszę przyznać, że po filmie Andrzeja Wajdy bardzo mnie rozczarowała.

Na początku, jako asystent, pracowałem w niewielkim Zakładzie Badań nad Szkolnictwem Wyższym, założonym trochę na wzór polski. Jedno z pierwszych moich zajęć związane było z monografią o socjologii szkolnictwa wyższego profesora Jana Szczepańskiego, którego później poznałem osobiście. Korygowałem węgierskie tłumaczenie tego dzieła. Była to dla mnie ciekawa praca, bo poznałem trochę metodologię socjologiczną. Węgry, jeśli chodzi o naukę i rozwój socjologii, były wówczas bardzo zacofane.

W tym czasie zacząłem pisać artykuły krytycznoliterackie o twórczości polskich pisarzy. Trochę parałem się też dziennikarstwem i publicystyką. Jeździłem do Polski, gdzie kupowałem książki, które później omawiałem w węgierskich pismach. W 1975 roku zostałem redaktorem, istniejącego do dziś, czasopisma literackiego „Nagyvilág”. Zajmowało się literaturą światową, a do mojego działu należały kraje Europy Środkowej, czyli przede wszystkim słowiańskie, z wyjątkiem Związku Radzieckiego. Pracowałem tam około sześć lat, a więc ex officio zajmowałem się literaturą polską, którą musiałem czytać na bieżąco. Przyjęto mnie na studium doktoranckie, co pozwoliło trochę uciec od publicystyki. Jako temat badań wybrałem twórczość Witolda Gombrowicza. W latach sześćdziesiątych wydano na Węgrzech podręcznik historii literatury polskiej, gdzie pisano o Gombrowiczu bardzo nieprzyjemnie, przedstawiano go w ciemnych barwach.

– Jak trafił Pan na Gombrowicza? W Polsce znajdował się na czarnej liście.

– Pierwszym sygnałem, by zająć się tym pisarzem, był właśnie wspomniany podręcznik. Autor krytykował Gombrowicza jako burżuazyjnego egzystencjalistę. Ja oczywiście czytałem tę opinię na wspak i doszedłem do wniosku, że musi to być bardzo ciekawy autor. Zacząłem więc szukać jego twórczości w różnych językach. Potem okazało się, że w Bibliotece Narodowej w Budapeszcie znajduje się pierwszy tom Dziennikapo polsku, nikt go jednak do tej pory nie czytał. Kiedy zgłosiłem Gombrowicza jako temat pracy doktorskiej, władze nie wyraziły zgody. Mój drugi wybór padł więc na okres dwudziestolecia międzywojennego, na powieść-rzekę. Szukałem paralel pomiędzy węgierską a polską powieścią rodzinną, na przykład między twórczością Mihálya Babitsa i Marii Dąbrowskiej. Szczególnie zainteresowały mnie Noce i dnie, których przekład na język węgierski autorstwa Gracji Kerényi jest naprawdę przepiękny.

– Ale największą fascynacją pozostała nie Dąbrowska, lecz Gombrowicz. Dlaczego właśnie on?

– Trudno powiedzieć. Kiedy patrzę na mój pokoik pracy, na półki, gdzie są różne słowiańskie książki, to mam wyrzuty sumienia, że tak mało o nim napisałem. Próbowałem to naprawiać przez podpowiadanie tematów moim studentom. Dlaczego Gombrowicz? Bo takiego twórcy, moim zdaniem, brakuje w literaturze węgierskiej. On powinien mieć swoje miejsce nie tylko w polskiej, ale i w węgierskiej literaturze. Całe tło jego pisarstwa, jego pochodzenie, ten typ szlachty, z której się wywodzi, jakiego nie ma ani na Zachodzie, ani na Wschodzie, jest wspólny dla Polaków i Węgrów. Z tej pozycji wyjściowej Gombrowicz uczynił bardzo nowoczesną sztukę. Powyciągał absurdalności naszej środkowoeuropejskiej sytuacji. Kiedy po raz pierwszy przeczytałem po polsku Ferdydurke, wywarła na mnie głębokie wrażenie. Podobnie jak potem Dziennik. Podobała mi się postawa Gombrowicza, a zwłaszcza to, co mówi nam, ludziom w Europie Środkowej, o nas samych. Mówi, że mamy kompleksy, że jesteśmy Europejczykami drugiej kategorii. Ale możemy wydobyć z naszej sytuacji coś bardzo oryginalnego, możemy tę naszą niedojrzałość twórczo wykorzystać. Jego nauka jest aktualna i dziś.

– Który z polskich autorów jeszcze, prócz Gombrowicza, Pana zauroczył?

– Oczywiście Witkacy. W 1976 roku dostałem dłuższe stypendium, z wyjazdem do Polski. Byłem tam prawie osiem miesięcy, głównie w Warszawie, i wtedy systematycznie czytałem wszystkie utwory Witkacego, jakie mogłem zdobyć, także z drugiego obiegu. Zafascynowały mnie, zwłaszcza Nienasyceniei Pożegnanie jesieni. Na Węgrzech wydano już dramaty Witkacego, ale z ich wystawianiem bywało różnie, bo teatr przez długi czas był u nas bardzo konserwatywny. Poza tym dramat, jako forma, nie odgrywał na Węgrzech takiej roli, jak w polskiej kulturze. Oprócz Witkacego poznałem też twórczość Brunona Schulza, którego już w 1969 roku przełożyła na węgierski znana polonistka Gracja Kerényi. Można by długo wymieniać ciekawe utwory, jakie przeczytałem, ale przede wszystkim szukałem paraleli między Polską a Węgrami. A szczególnie interesowały mnie takie elementy, których brakowało w naszej węgierskiej literaturze. Twórców podobnych do Schulza znaleźlibyśmy na Węgrzech, ale podobnych do Gombrowicza – nie. Dlatego nacisk kładłem właśnie na Gombrowicza.

– Czy Gombrowicz zdobył na Węgrzech popularność? Czy wielu odczytywało go podobnie jak Pan, w tym kluczu środkowoeuropejskim, z perspektywy węgierskiej?

– Miałem różne walki o Gombrowicza w redakcji „Nagyvilág”. László Kéry, który pełnił funkcję redaktora naczelnego od 1973 roku, był bardzo inteligentny i choć nie należał do partii, to znajdował się w kręgu towarzysza Györgya Aczéla, odpowiedzialnego na Węgrzech za propagandę. Aczél był mistrzem w organizowaniu sieci wpływów, złożonych nawet z ludzi niepartyjnych, takich „poputczików”, którzy potrafili promować węgierską kulturę socjalistyczną na Zachodzie. Jego zaufanym był László Kéry, który notabenepochodził z drobnej szlachty, a na literaturę miał poglądy bardzo konserwatywne, by nie powiedzieć – ciasne. Ciężko go było namówić na publikowanie Gombrowicza. Ile musiałem walczyć o Ślub! Ponad rok! Co prawda sam przekład nastręczał sporo trudności, ale najgorsze były pytania naczelnego: A dlaczego Ślub? A co to znaczy? I komentarze: To przecież nudne. To nikogo nie zainteresuje… A jednak udało się Gombrowicza opublikować. Wtedy „Nagyvilág” w wielu sprawach odegrał pionierską rolę, zwłaszcza jeśli utwór nie mógł być wydany w formie książkowej.

– O kogo jeszcze toczył Pan boje w redakcji?

– O Czesława Miłosza, którego twórczość znałem już wcześniej, ale po Nagrodzie Nobla chciałem, żeby publikowano go także na Węgrzech. Zniewolony umysł przeczytałem najpierw po niemiecku, w Wiedniu. Dla nas, polonistów na Węgrzech, ważnym źródłem była w tym czasie Biblioteka Akademii Nauk w Budapeszcie. Tak się bowiem złożyło, że profesor György Gömöri, który wykładał na uniwersytecie w Cambridge, dogadał się z Jerzym Giedroyciem, żeby przysyłał do Biblioteki w Budapeszcie każdy numer paryskiej „Kultury” i wszystkie książki wydawane w ośrodku w Paryżu. Chodziłem tam regularnie i numery „Kultury” czytałem od deski do deski. W Bibliotece poznałem też twórczość Miłosza. Jeśli chodzi o „Kulturę”, to moglibyśmy rozmawiać o niej całymi godzinami, a nawet dniami, tak ważne było to dla mnie pismo.

– Co szczególnie istotne było dla Pana w przesłaniu „Kultury”?

– Przede wszystkim otwarcie w kierunku całej Europy Środkowej. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, w mojej percepcji, w moim pokoleniu, również wśród Polaków, brak było wrażliwości na cały ten region. Mam na myśli nie tylko obszar byłej monarchii austro-węgierskiej. W moim poczuciu Europa Środkowa to Europa Środka, taka między-Europa, między obszarami języka rosyjskiego a niemieckiego. Jako krytyka literackiego, a potem historyka kultury, najbardziej interesowało mnie pytanie, czy świat przedstawiony przez pisarzy, na przykład w powieściach typu realistycznego, można porównywać ze światem obiektywnym, opisywanym przez historyków. Na podstawie późniejszych badań, gdy zacząłem zajmować się problematyką symboli narodowych, przede wszystkim hymnów narodowych, mogę stwierdzić, że w całej Europie Środkowej rozwój nowoczesnych narodów przebiegał w bardzo podobny sposób.

– Pojęcie Europy Środkowej zrobiło karierę w latach osiemdziesiątych. Milan Kundera zapoczątkował wtedy dyskusję na ten temat, a głos zabrał także Pana rodak, György Konrád.

– Jeśli dobrze pamiętam, słynny esej Kundery ukazał się w 1983 roku, a nasze odkrywanie Europy Środkowej miało wcześniejszy początek. Myślę tu o czasopiśmie „Tiszatáj” wydawanym w Segedynie, którego redaktor naczelny na początku lat siedemdziesiątych miał ideę, że musimy lepiej poznać kulturę naszych sąsiadów. Namówił nas, grupę młodych historyków i badaczy literatury, w tym między innymi Istvána Kovácsa, do zajęcia się badaniem kultur narodów ościennych. Dlatego mogę śmiało powiedzieć, że nasz program środkowoeuropejski był trochę wcześniejszy. Oczywiście władze ledwie nas tolerowały. Numery „Tiszatáj” były tematyczne. W 1976 roku ukazał się numer o Polsce z utworami poetów, którzy w Polsce byli zabronieni, takich jak Stanisław Barańczak czy Adam Zagajewski.

Nasz program był też otwarty w innych kierunkach, głównie narodów ówczesnej Jugosławii oraz Rumunii. Rzecz jasna wynikało to także z faktu obecności tam węgierskiej mniejszości. W Polsce termin Europa Środkowa jest trochę mylący, bo często na myśl przychodzi MitteleuropaFriedricha Naumanna. Naszym mistrzem na tym polu był László Németh z okresu międzywojennego, który programowo walczył o to, by Węgrzy poznawali kulturę sąsiadów, naszych mlecznych braci – karmionych mlekiem tej samej niańki, narodów o podobnych losach historycznych. Dzięki temu mogliśmy odkryć tragizm Europy Środkowej. Dla naszego pokolenia wspólnym losem była podległość imperium sowieckiemu.

Wielki oddźwięk na Węgrzech miała praska wiosna 1968 roku. Jeszcze w poprzednim pokoleniu panował u nas dość silny antyczeski stereotyp. Dla nas bardzo ważna była próba, choć niestety nieudana, jaką podjęli Czesi w dziedzinie kultury. Ich utwory literackie, jak Milana Kundery, Bohumila Hrabala lub Václava Havla, czy też filmy Jiříego Menzla lub Miloša Formana, były dla nas bardzo pociągające. Chodziło o poszukiwanie wolności przynajmniej w kulturze, o dojście do wolności duchowej – jeżeli niemożliwa jest wolność polityczna. Ważnym przykładem w poszukiwaniach, czego możemy nauczyć się od innych narodów ujarzmionych, była właśnie Polska, a w okresie praskiej wiosny także Czechosłowacja. Pytaliśmy samych siebie, dlaczego nie można czynić tego u nas. Nauka płynąca z czeskich doświadczeń 1968 roku była następująca: jeśli możemy coś osiągnąć, to tylko wspólnym wysiłkiem podbitych narodów.

– Kundera po 1989 roku rozczarował się do idei Europy Środkowej. Dziś przychyla się raczej do twierdzenia, że obszar ten nie ma jednak wspólnej tożsamości. Pan prowadził na ten temat badania. Czy istnieje więc wspólna tożsamość środkowoeuropejska? Czy była to tylko wspólnota losu podbitych narodów, która przestała istnieć, gdy rozpadło się trzymające nas w uścisku imperium?

– Imperium nie ma, ale jesteśmy na peryferiach Unii Europejskiej i dalej tu będziemy. Inną kwestią są granice. Z węgierskiej perspektywy szczególnie ważne są granice państw bałkańskich. Fakt, że Rumunia jest, a Chorwacja nie jest członkiem Unii Europejskiej, uważam za absurd. Jeśli ktoś był ostatnio w Chorwacji i w Rumunii, może łatwo porównać sytuację tych dwóch krajów: ich życie polityczne, gospodarkę, mentalność, w ogóle wszystko. Chorwacja bardziej pasuje do Unii. A jednak decydenci w Brukseli nie chcą uznać naszego, powiedziałbym, bałkańskiego subkontynentu.

Ważne jest pytanie, czy możemy mieć wspólną pamięć europejską. Na Zachodzie do wspólnej pamięci europejskiej włącza się pamięć o nazizmie i holokauście. Z pamięcią o komunizmie są już problemy, gdyż duża część zachodnich intelektualistów jest odpowiedzialna za propagowanie tego systemu. Tymczasem doświadczenie totalitaryzmu komunistycznego ma bardzo ważne znaczenie i nie można go pomijać ani przemilczać. Dlatego zawsze cytuję mojego krewnego po nazwisku, serbskiego pisarza, Danilo Kiša, którego poznałem w 1985 roku podczas alternatywnego Forum Helsinki w Budapeszcie. W jednym ze swych tekstów pisze: „Jeżeli ktoś ci mówi tylko o Auschwitz, a nie chce dodać Kołymy, to daj mu w ucho i przegoń daleko”.

– A czy na Węgrzech żywe jest dziś pojęcie „świadomości środkowoeuropejskiej”?

– Muszę powiedzieć, że, niestety, nie. Na pewno wynika to w dużej mierze z braku wiedzy. Przejrzałem wiele używanych dziś podręczników szkolnych, wydanych po roku 1989, na przykład do geografii czy historii, i muszę stwierdzić, że informacje w nich zawarte są fatalne. Przykładowo, w podręczniku do geografii więcej jest informacji na temat Grecji niż Słowacji, a przecież Słowacja to nasz sąsiedni kraj. Z narodem słowackim przez tysiąc lat mieliśmy wspólną historię. Podobnie z Chorwacją. Brakuje też bieżących informacji w węgierskich mediach. Mógłbym wiele opowiadać o tym, że dziennikarze, często na kierowniczych stanowiskach, nie mają w ogóle pojęcia, co dzieje się w Polsce, Chorwacji, Czechach czy na Słowacji. Czytają depesze zachodnich agencji i to im wystarczy. Na tym poprzestają. Nie chodzi mi wcale o jakieś dawne węgierskie sentymenty do Hungaria Magna. Ludzie, którzy edukację odbierali jeszcze przed wojną, mają odpowiedni zakres informacji, bo wtedy kształcenie było na wysokim poziomie, zarówno w szkole podstawowej, jak i średniej. W młodszych pokoleniach natomiast maksimum 10 procent dysponuje jakąś pogłębioną wiedzą na temat naszych sąsiadów. Przeważnie są to osoby, które mają krewnych w krajach Europy Środkowej i zbierają doświadczenia poprzez wyjazdy. Większość węgierskiego społeczeństwa ma nie tylko powierzchowne wyobrażenie o krajach sąsiednich, ale także negatywne nastawienie do Węgrów żyjących poza naszymi dzisiejszymi granicami.

– Czy na podstawie Pana badań można dostrzec podobieństwa między obrazami Polaków i Węgrów?

– Wizerunki Węgra i Polaka, ale także Chorwata, w czasie kształtowania się współczesnej świadomości narodowej są bardzo podobne. Główny rys to mentalność szlachecka. Podobne jest poczucie ciągłości tradycji historycznej. Odważę się też twierdzić, że nawet w kształtowaniu się narodowej świadomości Słowaków silne były wpływy szlacheckie, choć tam wzorem był ludowiec. Co ciekawe, podobne są mechanizmy nacjonalizmu słowackiego i węgierskiego, różne, na przykład, od nacjonalizmu czeskiego, gdzie był nie tylko element mieszczański, ale i ludowy.

– Wracając do spraw polskich… Kiedy zetknął się Pan z opozycją?

– Pytanie o to, co było opozycją, jest dla mnie trudne. Czy przedstawiciele literackiej Nowej Fali w Polsce byli opozycją? A przecież znałem ich twórczość już od roku 1971. Myślę, że jednak najważniejszy pod tym względem był przyjazd do Polski w 1978 roku. Stało się dla mnie jasne, że przyjechałem już do innej Polski. Trafiłem akurat na dzień wyboru papieża. Przebywałem w Warszawie, chciałem zadzwonić do mego przyjaciela, Bohdana Zadury, i nie mogłem. Nie wiedziałem, co się dzieje, wszyscy przekazywali sobie wiadomość pocztą pantoflową: Polak papieżem! W Krakowie spotkałem się z Adamem Zagajewskim, który zaprowadził mnie do państwa Szymańskich, gdzie zastaliśmy grupę studentów – taki mały latający uniwersytet. Później wydaliśmy na Węgrzech powieść historyczną Wiesława Pawła Szymańskiego. Byłem też w redakcji „Tygodnika Powszechnego” i pamiętam relację Jerzego Turowicza o telefonicznej rozmowie z Janem Pawłem II, do którego redaktor zwrócił się „Wasza Świętobliwość”, na co papież odpowiedział: „Jurku, co się wygłupiasz?!”. Jana Pawła II widziałem tylko raz w Castel Gandolfo, w czasie wielkiego światowego kongresu hungarystyki w 1996 roku. Wygłosił wtedy piękną krótką mowę o kulturze węgierskiej.

– Poprzednio był Pan w Polsce w 1976 roku. Co się stało z Polską pomiędzy rokiem 1976 a 1978?

– Kiedy wybuchły strajki w 1976 roku w Ursusie i Radomiu, przebywałem w Warszawie. Pewnego razu gospodyni, u której mieszkałem, zawołała do mnie: „Niech pan szybko przyjdzie! Pokazują premiera”. Chodziło o to, że rząd wycofał się z podwyżek. Tak więc doświadczałem tamtych emocji, którymi żyli Polacy. Spędziłem wtedy w Polsce kilka miesięcy i miałem takie ogólne wrażenie, że panuje jakaś depresja, beznadzieja, ludzie nie widzą żadnych perspektyw. Oczywiście, to były tylko moje wrażenia. Chodziłem do biblioteki, głównie Instytutu Badań Literackich albo do BUW-u, wiele czytałem, sporo też rozmawiałem z ludźmi i odnosiłem wrażenie, że tylko mała grupa chce jakiejś opozycji, natomiast większość wegetuje w marazmie. Nastrój 1976 roku w Polsce był taki, jak dziś na Węgrzech.

Jesienią 1978 roku wszystko wyglądało inaczej, panowała zupełnie inna atmosfera. Pamiętam wydawnictwa drugiego obiegu i niecenzurowane wykłady. U dominikanów odbywał się cały cykl wykładów o literaturze polskiej, przychodziło mnóstwo studentów, i to nie tylko z filologii. To był dla mnie osobiście ważny moment, bo wtedy po raz pierwszy poczułem, że komunizm kiedyś się skończy, że może to nie nastąpi za mojego życia, ale na pewno się skończy. Doszedłem wówczas do wniosku, że muszę przemyśleć mój język, którego używałem do tej pory, jako człowiek, publicysta, naukowiec. Ten język wewnętrzny. Że trzeba przeanalizować swój sposób myślenia. Bo wprawdzie do partii komunistycznej nie należałem, ale nie byłem też w jawnej opozycji. Zresztą opozycja na Węgrzech zaczęła działać dopiero po powstaniu Karty 77 w Czechosłowacji. Ja nie podpisałem listu solidaryzującego się z Kartą, bo nie chciałem utracić paszportu i chciałem dalej jeździć do Czechosłowacji. Ale ta jesień 1978 roku w Polsce wywracała mój dotychczasowy obraz świata. Na szczęście byłem na tym wyjeździe sam, co stwarzało dobrą okazję do przemyśleń nad własnym życiem – osobistym, zawodowym, społecznym.

– Język wewnętrzny, czyli jaki? Używany w wąskiej grupie zaufanych osób, czy w sobie samym, we własnym wnętrzu?

– W sobie, we wnętrzu człowieka. Chodziło o wewnętrzną mowę. Człowiek nosił w sobie jakąś naturalną niechęć do Sowietów. Każdy wiedział, że Węgry są krajem okupowanym. Stacjonowały tu wojska sowieckie. Ale nawet w jakimś wewnętrznym dyskursie z samym sobą o tym się nie mówiło. Nie mówiło się w sposób wolny. Nie myślało się w sposób wolny. Niby wszystko się wiedziało, jednak nawet w sobie ustawiało się te fakty jakoś na boku. Nie wiem dlaczego, ale wcześniej nie chciało mi się o tym myśleć ani głębiej się tym zajmować. Dopiero potem, gdy przeczytałem Zniewolony umysł Miłosza, sporo zrozumiałem. Ale wszystko, co przeżyłem wówczas przez te czternaście dni w Polsce, w czasie gdy wybrano Polaka papieżem, spowodowało przemianę w moim sposobie myślenia i nastawieniu do rzeczywistości. Jeszcze raz powtórzę – wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że komunizm może upaść. Że musi upaść. Może za pięćdziesiąt lat, ale padnie.

Kiedy wróciłem na Węgry koledzy dziwili się, że normalnie, otwarcie mówiłem o „czerwonym”, o bolszewikach, o sowieckiej okupacji. Zmienił się mój sposób myślenia i zmienił się język. Bardzo ostra to była zmiana. Zapanowała we mnie wewnętrzna wolność. I wtedy – było to prawie dwadzieścia lat temu – zaczęliśmy organizować pierwsze spotkanie opozycyjne w Lakitelek, gdzie powstało Węgierskie Forum Demokratyczne, MDF, partia, która w 1990 roku wygra pierwsze wolne wybory po upadku komunizmu, a jej przewodniczący József Antall zostanie premierem. Niektórzy z opozycjonistów, jak Sándor Csoóri czy Zoltán Bíró, mieli wtedy jakiś kontakt z Imre Pozsgayem, wysokim dygnitarzem partyjnym, który uchodził za przywódcę liberalnego skrzydła komunistów. Obawiali się zaprosić mnie na rozmowę z Pozsgayem ze względu na mój ostry język. Byli przekonani, że jak zacznę mówić o „czerwonych” i bolszewikach, to skończy się katastrofą. Zastanawialiśmy się wówczas, czy w ogóle należy wchodzić w jakiś polityczny sojusz z Pozsgayem. Byłem zdania, że negocjować można, ale komunista pozostanie komunistą i dla niego zawsze ważniejsze będą dyrektywy z Moskwy niż interesy narodu węgierskiego. Słowem, ufać komunistom nie wolno.

– W tym czasie spotykał się Pan często na Węgrzech z profesorem Wacławem Felczakiem.

– Z nim też dyskutowaliśmy i radziliśmy się go, czy można prowadzić negocjacje z komunistycznymi reformatorami. Profesor cieszył się wśród nas wielkim autorytetem. Sam napisałem o nim, że był to „nasz pan od historii”. W 1986 roku, wspólnie z Istvánem Kovácsem, wydaliśmy z okazji siedemdziesiątych urodzin profesora półlegalny zbiór publikacji. W pewnym sensie było to przedsięwzięcie opozycyjne. Dyrekcja Instytutu Badań Literackich nie mieszała się w pracę nad zbiorem, do którego zaprosiliśmy osoby niezbyt chętnie widziane przez władze. Wśród autorów znalazł się między innymi późniejszy pierwszy prezydent Republiki Węgierskiej Árpád Göncz, którego znaliśmy z „Nagyvilág” jako bardzo dobrego tłumacza literatury anglojęzycznej.

– Jak poznał Pan profesora Felczaka?

– Poznałem go jako historyka, członka mieszanej, polsko-węgierskiej komisji historycznej. Czytałem jego Historię Węgier. Znałem też pracę o ugodzie węgiersko-chorwackiej z 1868 roku. Przez dłuższy czas profesor przebywał na stypendium w Budapeszcie, gdzie odbyliśmy wiele spotkań i długich rozmów. On był bardzo nieufny w stosunku do każdego. Był człowiekiem konspiracji starej daty. Później mówił nam: „Słuchajcie, gdyby któryś z was wstąpił do partii, to proszę mi o tym powiedzieć”. Od profesora Felczaka nauczyłem się pewnego dystansu i umiaru w badaniu procesów narodowościowych w Europie Środkowej. To sfera, w której łatwo o emocje, zwłaszcza jeśli chodzi o napięcia między Węgrami a sąsiadami. Felczak nie chciał być sędzią, neutralnym arbitrem, ale miał pewien dystans do każdego ruchu narodowego. I tej równowagi, dystansu, nauczył także mnie. Oczywiście nie mogę stać się nie-Węgrem, ale muszę poznać sposób myślenia i wrażliwość drugiej strony. Dla mnie Felczak stał się mistrzem dzięki swemu osobistemu przykładowi i polskiemu optymizmowi. To w ogóle szersza sprawa – różnica w podejściu do życia oraz nastrój Polaków i Węgrów. W Węgrach tkwi jakaś głęboka depresja.

– Kiedy się pojawiła?

– Trudno jednoznacznie powiedzieć. Niektórzy uważają, że była widoczna już w pierwszej połowie XIX wieku i wynikała ze smutnych perspektyw i wizji narodu. Na pewno bardzo silna była pod koniec tego stulecia, gdy panował nastrój schyłkowości. Nie ma wątpliwości, że pogłębiły ją dwie wielkie rany XX wieku: traktat w Trianon i tragiczna klęska powstania 1956 roku. Myślę, że nawet w najciemniejszych latach stalinowskich żyła jakaś nadzieja, iż taka sytuacja nie może trwać wiecznie. I ta nadzieja wybuchła w 1956 roku. Ale stłumienie powstania spowodowało, iż zaczęło dominować poczucie, że teraz już nie ma żadnej nadziei. Sándor Csoóri napisał, bodajże w 1967 roku, scenariusz o przywódcy chłopskiego powstania na Węgrzech, Györgyu Dózsa, w którym jeden z bohaterów mówi: „Teraz przegraliśmy wszystko, teraz nie ma już dla Węgrów żadnej nadziei na przyszłość”. Ta refleksja odnosiła się do przegranego powstania 1956 roku. To był taki ostateczny cios, który otworzył węgierskie serca na truciznę gulaszowego komunizmu.

– Niektórzy wybierali emigrację wewnętrzną, jak na przykład Béla Hamvas.

– On wybrał emigrację wewnętrzną w 1948 roku. Na początku lat sześćdziesiątych przeprowadził fantastyczny wywiad z samym sobą. Mówi tam bardzo mocne słowa o zdradzie, o tym, że cała inteligencja węgierska zdradziła powstanie 1956 roku. Ta sprawa, moim zdaniem, jest problemem numer jeden ówczesnej inteligencji. To wciąż jeszcze do dziś nie zostało przepracowane. Oczywiście każdy musi zacząć od samego siebie, bo najłatwiej jest pokazywać palcem i mówić: to oni zdradzili. Pamiętam, jak w 1962 roku wstępowałem do Związku Młodzieży Komunistycznej. Rodzice mnie nawet namawiali: „Lepiej się zapisz, bo z twoim nie najlepszym pochodzeniem nie zostaniesz przyjęty na studia”. Przeżyłem wtedy kilka tygodni mocnych wewnętrznych napięć i walk. I w końcu poszedłem na to ustępstwo. Myślałem sobie: to nie jest taki wielki kompromis, tym bardziej że wstąpienia do komunistycznej partii nigdy nie brałem pod uwagę. Ale jednak, mimo wszystko, to był kompromis.

W moim pokoleniu uwidoczniło się bardzo ciekawe zjawisko buntu przeciwko ojcom. Pewnie każde pokolenie musi jakoś przez to przejść. Ale w moim pokoleniu władze komunistyczne bardzo umiejętnie wykorzystały ten bunt przeciwko starszej generacji. Rodzice byli ukazywani jako przedstawiciele starego świata, świata regenta Horthyego. W naszych podręcznikach pisano nawet, że na Węgrzech przed wojną panował faszyzm. Bunt młodego pokolenia był więc spychany na te tory. Tak działo się nie tylko w latach sześćdziesiątych, ale i później. Sprzeciw wobec świata rodziców i dziadków przedstawiano jako walkę z faszyzmem.

Jak to się stało, że inteligencja poszła na ten kompromis z fałszem? Otóż wydaje mi się, że komunizm gulaszowy jest pewnym fenomenem w dziejach światowego komunizmu. Tu przez dwadzieścia lat była nie tylko mała stabilizacja, ale w porównaniu z innymi krajami obozu socjalistycznego tu była wielka stabilizacja.

– Na czym polegała?

– Na tym, że większość węgierskiego społeczeństwa po prostu poszła na kompromis za dużą michę gulaszu. Jeśli porównywało się nasz poziom życia z Austrią, to oczywiście te osiągnięcia nie były aż takie wielkie. Ale w porównaniu z Rumunią czy Polską to był stosunkowo wysoki poziom życia: własne auto, domek letniskowy, wakacje nad Morzem Czarnym… Jak się władzy udał ten manewr? Trzeba przyznać, że w porównaniu z latami biedy przed 1956 rokiem później nastąpił jednak pewien rozwój gospodarczy. Dano nawet możliwość działania małym przedsiębiorcom.

Ale już z kolei kolektywizacja wsi spowodowała chyba jedną z największych tragedii w najnowszej historii społeczeństwa węgierskiego. Została zniszczona, praktycznie całkowicie zerwana, ciągłość społeczna na wsi. Fala kolektywizacji przypadła na lata 1958–1959. Pamiętam, jak w 1958 roku pojechaliśmy z ojcem do jego rodzinnej wsi. Ojciec był w miastowym, czyli pańskim ubraniu, i od razu podszedł do nas milicjant i spytał: Kogo szukacie? Ojciec pokazał dowód osobisty, a w nim było napisane miejsce urodzenia, czyli nazwa tej właśnie wioski. To dopiero uspokoiło przedstawiciela władzy. Przykład ten pokazuje, jak władza była wówczas czujna. Po kolektywizacji nastąpił ostry kryzys w rolnictwie, który trwał dwa, trzy lata. Później na szczęście, inaczej niż w Związku Sowieckim czy innych krajach socjalistycznych, dano ludziom możliwość uprawiania dość dużej działki przy swoim domu. I to był jakiś ratunek.

Jeszcze w końcu lat pięćdziesiątych większość Węgrów mieszkała na wsi. Później urbanizacja i uprzemysłowienie wzmogły trend ucieczki do miast. Proszę popatrzeć dziś na Miszkolc. To miasto zbudowane przez ludzi wykorzenionych ze swych pierwotnych środowisk, przez ludzi, którzy wspierali rozwój materializmu praktycznego. Bardzo ważny był też element przebudowywania świadomości społeczeństwa przez media. Telewizja od początku lat siedemdziesiątych miała już spore oddziaływanie. W Czechosłowacji czy Rumunii komunistyczna propaganda była bezwzględna i nachalna, a przez to głupia. Na Węgrzech natomiast rozegrano to znacznie sprytniej. Kogo zwerbowano na wyższe stanowiska w mediach? Inteligentnych szefów ÁVO, Urzędu Bezpieczeństwa. Do telewizji, radia, czasopism czy wydawnictw poszła intelektualna elita bezpieki. I oni perfekcyjnie wykonali zadanie przejęcia rządu dusz.

W takim duchowym marazmie przykład optymizmu Polaków robił olbrzymie wrażenie. Profesor Felczak, który za czasów stalinowskich otrzymał wyrok dożywocia, zawsze był optymistą, nigdy nie tracił nadziei. Pamiętam, jak spędzałem razem z nim i z moimi kolegami, w Budapeszcie sylwestra 1979 roku. Profesor był właściwie jedynym starszym panem wśród nas. I z okazji Nowego Roku wygłosił krótki toast. Powiedział tak: „Musicie się przygotować. Przyjdzie dzień, kiedy Węgry będą wolne, a wy musicie się na ten moment przygotować”. Dla nas były to słowa uderzające, i to wcale nie przez szampana. Jeszcze długo potem rozmyślaliśmy nad tym, co nam powiedział.

– A potem nadszedł Sierpień 1980 roku, powstała Solidarność. Temu poświęcił Pan swoją książkę Dziennik polski.

– Dzięki wizycie