Potrawka z gołębi. Opowieści z dreszczykiem - Opracowanie zbiorowe - ebook

Potrawka z gołębi. Opowieści z dreszczykiem ebook

0,0

Opis

Zbiór zawiera opowiadania:

Wiktor Gomulicki, POTRAWKA Z GOŁĘBI (Rok 1674) Anna Mostowska, STRACH W ZAMECZKU Zygmunt Krasiński, TEODORO, KRÓL BORÓW. Powieść korsykańska Andrzej Sarwa, PRZEDZIWNA, STARODAWNA OPOWIEŚĆ Wiktor Gomulicki, BRYLANTOWA STRZAŁA,  Andrzej Sarwa, HISTORIA PRZEDZIWNA ANTONIEGO DE HAECKT Andrzej Sarwa, PRZEDZIWNY PRZYPADEK MŁODEJ PROSTYTUTKI Andrzej Sarwa, GŁOS Z TAMTEGO ŚWIATA Wiktor Gomulicki, FILEMON I BAUCIS Andrzej Sarwa, IDĄC...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 128

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




POTRAWKA Z GOŁĘBI

opowieści z dreszczykiem

ArmorykaSANDOMIERZ 2009

Redaktor: Brunisława (Brunia) Kot Projekt okładki: Juliusz Susak

Copyright © 2009 by Wydawnictwo i Księgarnia Internetowa ARMORYKA

Wydawnictwo ARMORYKA ul. Krucza 16 27-600 Sandomierz tel (0-15) 833 21 41 – mail:[email protected]: / / www.armoryka.strefa.pl /

ISBN 978-83-7639-027-7

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Wiktor Gomulicki POTRAWKA Z GOŁĘBI (Rok 1674)

Skalistą drogą, jeżącą się gdzieniegdzie ostrym kaktusem albo rozzielenioną drzewem oliwkowym, wlókł się orszak jezdny, z pięciu osób złożony, a omdlewający od upału i znużenia.

Wszyscy jeźdźcy, z wyjątkiem jednego, siedzieli na mułach; ten zaś, pod którym dumnie stąpał dzianet andaluzyjski, wydawał się od razu główną pocztu tego osobistością.

Nie jechał on wszakże na czele, ale we środku orszaku, który otwierały dwie postacie – niezwykłe.

Jedna – brzuchata, o rumianej i błyszczącej twarzy, ubrana biało i przestronnie – miała zatknięty za pasem wielki nóż… kuchenny; przy siodle zaś zawieszone i z brzękiem bujające się: rożen i dwa tasaki.

Druga, szczupła i zwinna, wiozła sakwy rupieciami wszelakimi wyładowane, pod pachą zaś ściskała narzędzie wielce podobne do miotły.

Prócz tego obie one dźwigały na plecach potężne, metalowe i ogniście na słońcu połyskujące… trąby.

Zaraz za nimi, na starym, o wypełzłej sierści mule, garbiło się księżysko, brudne i niepoczesne, w sutannie zatłuszczonej i w kapeluszu czarnym ze skrzydłami potwornie wielkimi.

Reszta jezdnych posuwała się w pewnym oddaleniu od tej trójki naczelnej.

Wspomniany już jeździec, na wspaniałym rumaku siedzący, był młodzieńcem, który tylko co zaczął trzeci lat dziesiątek. Na świeżej, starannie ogolonej twarzy nosił on znamię wyższej nad lata dojrzałości; w odzieży zaś jego przebijała stateczność i powaga, rzadkie w dwudziestotrzyletnich paniczach.

Towarzysz jego wydawał się zarazem mentorem i kamratem. Miał lat około czterdziestu, spojrzenie marsowe, a na ogorzałej twarzy miotlasty wąs, podkręcony do góry.

Zamykało orszak dwóch wyrostków z nogami do kolan nagimi i ze szczątkami słomianych kapeluszów na głowach oraz wózek niewielki, w ślepą oślicę zaprzężony, na którym złożone były podróżne tłumoki, naczynia kuchenne i kilka skórzanych worów z winem.

Słońce zapadało już za zębatą ścianę skał, zamykających horyzont; mimo to skwar był taki, że ptak żaden nie odważał się wyfrunąć z kryjówki i zaśpiewać, a ziemia na gościńcu pękała, rysując się czarnymi zygzakami szczelin, z których wyzierały zielono-żółte jaszczurki.

Wśród sennej i milczącej okolicy przesuwali się długo ci ludzie, również milczący i senni, aż wjechali pomiędzy winnice, gdzie pracowało wielu wieśniaków i wieśniaczek.

I z nagła buchnęła wrzawa okropna…

Czereda śniadych, półnagich ludzi wybiegła na gościniec, wykrzywiając się, podrygując, wytykając podróżnych palcami i wrzeszcząc wniebogłosy:

– Prosięta! prosięta! prosięta!…

Żaden z orszaku nie odpowiedział im; żaden nawet nie spojrzał w ich stronę.

Zapał napastników powiększył się; poczęli miotać się wścieklej jeszcze i nie wrzeszczeć już, ale wyć:

– Rogacze! rogacze! rogacze!…

A niewiasta jakaś, o czarnym i wyschłym jak deska łonie, krzyknęła piskliwiej niż inni:

– Trębacze!…

I cisnęła grudkę suchej ziemi w zgarbionego i zafrasowanego księżynę.

A w tejże chwili rzucili się nań wszyscy, szarpiąc go za sutannę, obijając mu boki kułakami i wykrzykując do samego ucha najobelżywsze i najwstrętniejsze wyrazy…

Księżulo ani drgnął, jakby nie człowiekiem był żyjącym, lecz manekinem; ludzie też z trąbami, acz czerwoni od tłumionego gniewu, wybuchnąć mu nie dali.

Stoicyzm ten zwyciężył napastników. Wrzaski stawały się coraz umiarkowańsze, pociski coraz rzadsze, wreszcie hałastra powróciła do roboty i jeźdźcy bez przeszkody odbywali dalszą drogę.

– A co, panie Gurowski! – zawołał ze śmiechem młodzieniec do swego wąsatego towarzysza – czy nie wyborny był mój pomysł? Gawiedź wywarła całą swą nienawiść na przedniej straży, korpus zaś główny zostawiła w spokoju…

– Okazuje to, wielebny kanoniku – odparł również wesoło towarzysz – że zminąłeś się, wasza miłość, z przeznaczeniem. Zamiast przystawać do sług Kościoła, należało raczej objąć ster nad sługami Bellony…

– I Kościół, panie Gurowski, bywa wojującym – rzekł na to, spoważniawszy nagle, młodziutki kanonik.

Byliby dalej ciągnęli dysputę, ale w tej chwili ukazała się przed nimi kępa zieloności, spośród której błyskały tu i owdzie oślepiająco białe lub złotawożółte mury domów.

Jeźdźcy podnieśli głowy; muły wyciągnęły pyski. Ludziom i zwierzętom rozszerzyły się źrenice i rozdęły nozdrza. Dla jednych i dla drugich widok domów był rzeczą rozkoszną, od świtu już bowiem, prócz pastuszych szałasów, nie widzieli żadnej ludzkiej siedziby.

Od świtu też i ludzie, i zwierzęta nie jedli nic i nie pili…

- Reverende!– zakrzyknął kanonik na zgarbionego księdza.

– A co? – odmruknął tamten, nie odwracając się, po łacinie.

– Czy to miasto?

– Badajoz – wybiegło z ust księdza dobitnie.

Rozkoszny uśmiech jak promień słońca przemknął po wszystkich twarzach. Muły zastrzygły uszami.

– Badajoz – począł objaśniać tonem mentorskim Gurowski – jest jednym z dwojga miast zacnych w prowincji Estremadura. Drugim jest Meriduo. Oba te miasta leżą nad osobliwą rzeką nazwiskiem Gwadiana, która w pół biegu swego wpada pod ziemię i tam idzie na piętnaście mil francuskich. Wychodzi ta rzeka na powrót niedaleko Medilinu, miasta sławnego tym, iż przyszedł w nim na świat Ferdynard Kortez, który…

– Który zawojował Meksyk. Wiemy o tym, czcigodny mój sekretarzu, a zarazem niezgłębiona studnio erudycji, przez ojców Societatis Jesu wszechwiedzą wypełniona! Zamiast nauczać nas, daj lepiej hasło trębaczom, aby zatrzymali się przy pierwszej gospodzie, jaką, wjechawszy do miasta, napotkają.

Zlecenie zostało spełnione i niebawem też przednia straż orszaku muły swe w miejscu osadziła.

Jeźdźcy zsunęli się raczej niż zsiedli z wierzchowców i pożądliwym spojrzeniem ogarnęli front gospody oraz właściciela jej, który siedział pod werandą, przekładając z ręki do ręki ziarna dużego grochu.

Gospoda była nędzna i odrapana; gospodarz chudy i ponury.

Nad wejściem chwiał się żelazny znak w kształcie kuchennego rusztu, nad nim zaś wypisane było w półkole, krzywymi literami: „Pod Rusztem Świętego Wawrzyńca”.

– Hm, hm – zaśpiewał pod wąsami Gurowski – jakieś świątobliwe karczmisko…

A biorąc za ramię starego klechę w olbrzymim kapeluszu, pchnął go w stronę gospodarza, mówiąc po łacinie:

– Rozmów się,reverende,z tą wędzonką po swojemu o noclegi i o wieczerzę.

Księżyna poszedł, a Gurowski zwrócił się do kanonika:

– Zły omen, wielebny kanoniku. Dotąd spotykaliśmy oberżystów tłustych i uprzejmych, a przecie źle z nami bywało; cóż dopiero spodziewać się można teraz, gdy oberżysta wyschły jest jak półgęsek, a mrukliwy jak kot na przypiecku…

Kanonik tylko frasobliwie głową pokiwał i rzucił miłościwe spojrzenie na wory z winem, wspaniale wydymające się na wózku.

W tej chwili wróciłreverendus,prowadząc ze sobą gospodarza.

– Powiedział, że nam da nocleg i wieczerzę.

– Bardzo dobrze. A cóż na stół postawi?

– Niech sam powie.

– Panie oberżysto – odezwał się dość czystą hiszpańszczyzną kanonik – co waść masz do jedzenia?

– Winogrona – odrzekł uroczyście tamten, nie przestając przekładać z ręki do ręki swego grochu, który okazał się z bliska – różańcem.

– Bodajeś się nimi udławił! – bąknął na stronie Gurowski.

– Co więcej?

– Kawałek wczorajszej ryby.

– Zapewne na starej oliwie?

– Na oliwie.

– I z czosnkiem?

– Z czosnkiem.

– A z mięsa co?

– Dziś piątek.

Kanonik zakłopotał się trochę tym przypomnieniem…

– Co robić? – spytał Gurowskiego.

– Służbę i muły umieścić w szopie, samym w izbie się roztasować, ogień rozniecić, naczynia i wory z winem przynieść, a potem pchnąć wyrostków na miasto, niech szukają prowiantu.

– Dobrze i sprawiedliwie powiedziane.

Za chwilę dwaj improwizowani trębacze uwijali się żwawo po izbie gościnnej; jeden z miotłą, drugi z polanami drzewa i łuczywem.

W jednym rogu izby usiedli kanonik z Gurowskim, w drugim ksiądz hiszpański, zgarbiony wciąż i milczący.

– Grzeszna to rzecz, co powiem – odezwał się Gurowski – ale faską bigosu litewskiego przeciągnąłby mnie teraz, kto by chciał, na luteranizm, że nie powiem na judejską wiarę.

Kanonik uśmiechnął się pobłażliwie i rzekł:

– Poskarżymy się na dzisiejszy głód najjaśniejszemu monarsze hiszpańskiemu, gdy będziemy przed nim poselstwo swe sprawiali…

– Ba! Choćby nas i feniksem pieczonym ugościł za tydzień, nie wynagrodzi nam czczości żołądkowej, jaką dziś cierpieć musimy.

– Musimy, bośmy sybaryci, wybrednisie…Reverenduskontentuje się tym, co jest, toteż głód prędzej od nas zaspokoi. Patrz waszmość, panie Gurowski, jak to mu oczy się śmieją do rybiego ogonka…

W tej chwili stawiał właśnie oberżysta przed swym rodakiem zachwalaną przez się rybę pływającą w jeziorze oliwy.

Jednocześnie z wniesieniem jej z kuchni, mocny odór czosnku napełnił całą izbę.

Gurowski i kanonik złapali się za nosy; a pierwszy zakląwszy najprzód po polsku, zaczął potem dobitnie skandować:

Parentis olim si quis impia manu

Senile guttur fregerit,

Edit cicutis allium nocentius…

Ksiądz odwrócił się od talerza z gębą jedzenia pełną i mruknął:

– Co mi tam Horacy! Pieczeniarz i pasibrzuch! Wergiliusz mówi o czosnku inaczej:

Thestilis et rapido fessis messoribus aestu

Allia serpylumque, herbas contundit olentes…

- Olentes– podniósł głos Gurowski – może znaczyć „cuchnące”…

– Ale tu – rzekł ksiądz – znaczy „pachnące”…

– Właśnie, że „cuchnące”!

– Otóż nie, bo „pachnące”!

Gurowski zaczerwienił się i wąs mocno szarpnąwszy, krzyknął:

– Co tam waść możesz wiedzieć. Ja powiadam, że „cuchnące”, i basta!

– Wcale nie basta! – odbił ksiądz, żółknąc – czosnku nikomu dyfamować nie wolno, bo już szkoła salernitańska uznawała jego cudowne własności. Mówi ona wyraźnie:

Allia, ruta, pyra et raphanus cum theriaca nux

Praestant antidotum contra letale venenum.

I odwróciwszy się całkowicie w stronę Gurowskiego, mówił dalej:

– Czosnek należy do tych remediów, które Grecy nazywaliautifarmakasi które leczą wszelkie jady i trucizny. Szczególnie pomocnym on jest w zatruciach spowodowanych wodą zepsutą. Stwierdzili to: Dioskorydes, Pliniusz i Constantinus Caesar. Proszę zobaczyć traktat tego ostatniegoDe agricultura.Avicenna świadczy też, iż czosnek w sposób cudowny zabezpiecza wędrowców od przeziębień spowodowanych nagłymi zmianami powietrza. Macer ma toż samo na myśli, gdy mówi:

Allia, qui mane jeiuno sumpserit ore,

Hunc ignotarum non laedetpotus aquarum,

Nec diversorum mutatis facta locorum.

– Wszystko to prawda – odrzekł spokojniej zmiękczony niemało przeciwnik – ale ten specjał żydowski samym już odorem swoim struć może człowieka…

– Jest i na to remedium. Menander doradza ziomkom swym Grekom, aby po spożyciu czosnku żuli w ustach burak na węgiel spalony. Hieronimus Tragus zachwiała w tym samym celu świeże liście ruty; Macer zaś korzeń roślinny zedoaria…

Na tym zakończył się spór, w połowie po łacinie, w połowie po hiszpańsku prowadzony.

Ksiądz powrócił do jadła, a Gurowski, zły, że go przegadano, począł bębnić w stół palcami, jakby chciał zabębnić doznaną porażkę.

– Ten klecha zda mi się podejrzanym – rzekł do kanonika. – Kto wie, czy to nie frant, który się przed nami przyczaja…

– Być może – odrzekł kanonik.

– Wygląda jak zakrystian, a rozprawia jak prałat…

– I to prawda.

– Wzięliśmy go, żeby zajadłość pospólstwa na nim się krupiła, a nam przepuszczała, obyż w zamian za to nie skrupiło się na nas co gorszego!

– A cóż by! Bronią nas dostatecznie listy wierzytelne Rzeczypospolitej, mój zaś mandat poselski czyni nas nietykalnymi.

Rozmowę przerwano, bo powrócili właśnie z miasta wysłańcy.

Jeden przyniósł koszyk pełen gołębi; drugi – zapas sztucznego śniegu.

Przede wszystkim utoczono z worów skórzanych wina w wielką flaszę szklaną i obłożono ją owym śniegiem, żeby należycie wychłódła.

Następnie zajęto się gołąbkami…

– Piątek dziś – szepnął zafrasowany kanonik – łamać post rzecz grzeszna…

– A głodem dobrowolnie się morzyć świątobliwa? – ironicznie wtrącił Gurowski.

– Można by poprzestać na winogronach i wodzie z winem…

– A potem rozchorować się, misji do katolickiego monarchy nie spełnić ibonum Reipublicaena szwank narazić!

– Nie wiem doprawdy, jak postąpić…

– Dać sobie samemu dyspensę, i basta!

Kanonik odszedł do kąta; w książce, z sakiew podróżnych dobytej, długo coś czytał, wreszcie głosem zrezygnowanym przemówił do kucharza:

– Przyrządzisz nam, Jędrzeju, potrawkę z gołębi, po naszemu…

I z westchnieniem powrócił do stołu.

Podczas gdy zarzynano i skubano gołębie, gospodarz z hiszpańskim księżyną przyglądali się temu z dala, okazując zupełną obojętność. Milczeli obaj, trącając się kościstymi łokciami, a oczy ich od czasu do czasu biegły od ziemi do nieba, pilnie tam czegoś upatrując…

Za czym upłynęła godzina, przyniesiono na stół ogromną miskę owej gołębiej potrawy, którą kucharz obyczajem polskim suto zaprawił korzeniami i szafranem. Bił z niej aromat silny, ale zgoła niepodobny do tego, jaki przed chwilą wyziewała stara oliwa i czosnek.

Gurowski bardziej pochłaniał, niż jadł; kanonik, zapomniawszy o swej kapłańskiej powadze, z równą łapczywością zmiatał smaczne kęsy, zapijając je hiszpańskim winem, słodkawym i wonnym.

W wino zaopatrzyli się w Madrycie i na dobre im to wyszło, gdyż oberżyści po drodze częstowali ich tylko jabłecznikiem, nazywanym przez siebiecedra,który był cierpki i boleści sprawiał.

Służba nie zostawała w tyle za panami, a zdobywszy kędyś tłustą ćwierć barana, upiekła ją przy ogniu roznieconym na środku dziedzińca i zajadała mięsiwo, a doiła cienkusz, aż jej się uszy trzęsły.

Przez cały czas tej orgii niewinnej gospodarz i ksiądz nie pokazywali się wcale ani w izbie, ani pod werandą…

Gdy już na misie niewiele pozostawało, a Gurowski resztę sosu na talerz wybierał, zwrócił uwagę na łyżkę swą, która była srebrna, z wdrążeniem wyzłacanym.

– Dalipan – zawołał – to łyżka nie moja… Zbliżył ją do oczu i na obsadzie wyczytał: „Szczupło jeść potrzeba, kto dąży do nieba.”

– Bodajże cię! – zaśmiał się kanonik – w ferworze biesiadnym zamieniliśmy się na łyżki! A los zabawił się naszym kosztem, bo ten napis wcale nie akorduje z twoim apetytem…

– Święta prawda, mości kanoniku. Wasza wielebność musi mieć znowu łyżkę moje…

– Zobaczymy. Łyżka stara, ale widno, że szlachecka i rycerska. Napis trochę nieczytelny… jakże to się składa? Aha!… „Gdzie sobie radzi, tam spełnić nie wadzi…”

– Tak, tak. To łyżka po nieboszczyku dziadku, kasztelanie międzyrzeckim… Pamięta jeszcze rokosz Zebrzydowskiego i obozowisko pod Jeziorną… Burzliwe to były dnie; obyśmy się przecie burzliwszych jeszcze nie doczekali!…

– Skąd te złe wróżby? Będzie wszystko dobrze, byle tylko nieszczęsneinterregnumjak najrychlej się skończyło!

– A więc, mości kanoniku, za zdrowie przyszłego elekta!

– Z ochotą, przecie i łyżka uczy, że: „Gdzie sobie radzi…”

– „…tam spełnić nie wadzi.” A przeto: wiwat!

– Wiwat!

Wychylili szklenice; po czym kanonik w zamyśleniu głowę oparł na dłoni.

– Nie wiedzieć – szepnął – kogo na tron powiodą…

– Może Francuza?…

– Niechby już! Byle nie Niemca…

– Najlepszy swój, ale gdzie dziś Piasta szukać?…

– Jest przecie w kraju Sarmata jeden, w którym płynie krew Plutarchowych mężów…

– Kto zacz?

– Bohater spod Chocima.

– Sobieski?

– Sobieski.

Wpadli obaj w zadumę…

Wszedł pachołek, pytając, czy dzień jutrzejszy poświęcą wytchnieniu, czy też mimo skwaru dziennego, ruszą w dalszą drogę.

– Jak świt! – zawołał impetycznie kanonik. – Nie myśleć nam teraz o wczasach, gdyśmy tak blisko portugalskiej granicy.

Pachołek wyszedł, odebrawszy wprzód jeszcze polecenie, aby pod werandą, która miała daszek dzikim winem obrosły, rozrzucił kilka pęków siana na posłanie dla obu panów.

W izbie, nawet na puchach edredonowych, spać byłoby trudno…

Koguty hiszpańskie (większe, zajadlejsze i krzykliwsze od polskich) po raz wtóry odśpiewały swój hejnał poranny, gdy przed gospodą stanęły objuczone muły, przy nich zaś skupili się jeźdźcy gotowi do wsiadania.

Kanonik przywołał gospodarza, żeby z nim rachunek załatwić.

Należało mu się tylko za nocleg, bo wszystko zresztą, nie wyłączając obroku dla konia, mułów i ślepej oślicy, wzięte było z własnych zapasów albo na mieście kupione.

– Ile? – zapytał kanonik chuderlawego Hiszpana, który stał ze spuszczonymi oczyma, przebierając ziarna różańcowe.

– Pięć piastrów – odmruknął, nie podnosząc powiek.

Kanonik oczy szeroko otworzył z zadziwienia; Gurowski, pasją niewstrzymaną zdjęty, przyskoczył do Hiszpana z pięściami.

– Co ty gadasz! – wrzasnął. – Za co pięć piastrów? Chybaś pięciu batogów łakomy!…

– Przypomnij sobie, człowieku – rzekł kanonik – żeśmy nic zgoła nie brali ani z twojej spiżarni, ani z twojej piwnicy, ani z twojego spichrza. Dałeś nam jedynie komin do ugotowania własnej naszej wieczerzy i kąt pod werandą do przespania się na własnym naszym sianie… Czy prawda?

– Prawda.

– Powiedz przeto uczciwie: ile ci się należy?

– Dziesięć piastrów.

Kanonik zaczerwienił się; Gurowski plunął w rękę, żeby zamalować Hiszpana – ten jednak spokojnie usunął się na stronę.

– Żądałeś pięć piastrów? – podjął kanonik, siląc się na spokojność.

– Prawda.

– A teraz ile żądasz?

– Dwadzieścia.

Teraz kanonik pobladł, a widząc, że jest ofiarą jakiegoś z góry obmyślonego wyzysku, postanowił działać ostrożnie. Gurowskiego wziął na bok i uprosił, żeby pasję swą powściągnął i dozwolił mu układać się z oberżystą na własną rękę.

Hiszpan stał w miejscu, nie przestając przebierać różańca.

Kanonik jął mu perswadować, iż czyni źle, obrażając podróżnych, którzy tym gościńcem nieraz jeszcze przejeżdżać mogą, a potem przypomniał mu, że jest katolikiem, i odwoławszy się do jego sumienia, przemówił:

– Oblicz rzetelnie, jak człek o zbawienie swe dbający, co może być wart nocleg nas dwóch oraz służby naszej i zwierząt i powiedz: ile ci mam zapłacić?

– Czterdzieści piastrów – rzekł tamten, nie drgnąwszy nawet.

Kanonik… roześmiał się.

– Teraz widzę – zawołał wesoło – że z ciebie przedni żartowniś! Piastr to przecie coś więcej jeszcze niż dukat cesarski – ty zatem podnosisz wciąż cyfrę, żeby nas coraz bardziej rozweselać. Czemuż nie powiesz od razu, że ci mamy zapłacić pięćdziesiąt piastrów?

– Tak jest, macie zapłacić pięćdziesiąt piastrów – powtórzył ponury Hiszpan, tym samym co wprzód, tępym, jakby drewnianym głosem.

Wówczas kanonik skinął na Gurowskiego, żeby się zbliżył, sam zaś, kładąc dłoń na ramieniu Hiszpana, rzekł powoli i dobitnie:

– A jeśli ci nie zapłacimy?

– To was zaskarżę.

– Do alkada?

– Wyżej.

– Do gubernatora?

– Wyżej.

– Do ministra?

– Wyżej.

– Ho! ho! to może do samego króla?

– Wyżej.

Kanonik i Gurowski, których złość nagle ominęła, porwali się za boki od śmiechu…

W tej chwili hiszpański księżyna, który stał przy swym mule, obojętnie słuchając sporu, wtrącił sposobem objaśnienia:

– Jest u nas władza, która w pewnych razach dyktuje wyroki monarsze…

– Inkwizycja… – wyszeptał kanonik, któremu nagle rozwidniło się w głowie.

I uczuł szczególne zimno w kościach.

Zwiędły Hiszpan