Posłaniec - Markus Zusak - ebook + książka

Posłaniec ebook

Markus Zusak

4,3

Opis

Nowa powieść autora bestsellerowej „Złodziejki książek”!

Poznajcie Eda Kennedy’ego – przeciętnego taksówkarza, kiepskiego karciarza, pechowca w miłości. Mieszka w ruderze na przedmieściach, dzieli się kawą ze swoim psem Odźwiernym i darzy uczuciem koleżankę Audrey. Jego życiem rządzą spokojna rutyna i brak perspektyw – do chwili, gdy pewnego dnia niechcący powstrzymuje napad na bank.

I wtedy pojawia się pierwszy as.

Wtedy Ed zostaje Posłańcem.

Tak oto wybrany, wędruje przez miasto, pomagając i cierpiąc (jeśli to konieczne), aż pozostanie już tylko jedno pytanie – kto stoi za jego misją?

Posłaniec” to tajemnicza wędrówka w poszukiwaniu przeznaczenia. Porusza i trzyma w napięciu aż do ostatniego zdania

Mocna, dynamiczna, ciekawie napisana... upajająca i intrygująca lektura.

"Reading Time"

Markus Zusak urodził się w 1975 roku. Jest autorem pięciu wielokrotnie nagradzanych powieści, znanych czytelnikom na całym świecie. Mieszka w Sydney z żoną i dwójką dzieci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 345

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (83 oceny)
45
24
9
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
WiktoriaKurek

Dobrze spędzony czas

"Posłaniec" to z całą pewnością nie jest zwykła lektura. Przenosi nas w przeciętny świat przeciętnego taksówkarza, a następnie wywraca go do góry nogami. Uwielbiam język i styl w jakim pisze autor tej książki. Jest niesamowity i lekki. Chętnie czyta się kolejne strony, chcąc poznać historię Eda całkowicie i dotrwać do końca. Koniec zaskakuje, a całość zmusza do refleksji nad naszym życiem. Polecam ją gorąco każdemu czytelnikowi!
30
fala75

Dobrze spędzony czas

Fajna! Dobra! Naiwna i nierealna, ale przyjemnie się czyta, bez żenady (z powodu tej naiwności). W zakończeniu trochę siada... no i nie umywa się do "Złodziejki książek", ale na pewno warto przeczytać!!!
00
kasiatylek

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna!
00

Popularność




Zajrzyj na strony

Zajrzyj na strony:

www.nk.com.pl

Znajdź nas na Facebookuwww.facebook.com/WydawnictwoNaszaKsiegarnia

Przeczytaj również inne książki tego autorahttp://nk.com.pl/szukaj.html?searchAvailable=1&searchText=Zusak#searchType,3,searchText,Zusak,searchAvailable,1

Dedykacja

Dla Scout

Część pierwsza: Pierwsza wiadomość

Napad

Napastnik jest beznadziejny.

Ja to wiem.

On to wie.

Cały bank to wie.

Nawet mój najlepszy kumpel Marvin to wie, a on jest bardziej beznadziejny niż napastnik.

Najgorsze w całej sytuacji jest to, że samochód Marvina stoi na zewnątrz w strefie parkowania do piętnastu minut. Wszyscy leżymy twarzami do ziemi, a jego auto ma jeszcze tylko kilka minut zapasu.

– Gość mógłby się pospieszyć – mówię.

– Wiem – odpowiada szeptem Marv. – To oburzające. – Jego głos wznosi się znad podłogi. – Dostanę mandat przez tego żałosnego sukinsyna. Nie mogę sobie pozwolić na kolejny mandat.

– Samochód nawet nie jest tego wart.

– Co?

Marv odwraca się w moją stronę. Widzę, że zaczyna się wkurzać. Wręcz wściekać. Jeśli jest coś, czego nie trawi, to obrażanie jego samochodu. Powtarza pytanie:

– Co powiedziałeś, Ed?

– Powiedziałem – szepcę – że nawet nie jest wart mandatu.

– Posłuchaj, Ed, dużo mogę znieść, ale…

Ignoruję go, bo szczerze mówiąc, kiedy Marv zaczyna gadać o swoim aucie, działa mi na nerwy. Gada i gada, jak dzieciak, a przecież, na litość boską, ma już dwadzieścia lat.

Nawija tak całą minutę, aż muszę mu przerwać.

– Marv, ten wóz jest żałosny, jasne? – rzucam. – Nie ma nawet ręcznego… stoi tam z dwoma cegłami pod tylnymi kołami. – Próbuję mówić jak najciszej. – Zwykle go nie zamykasz. Pewnie masz nadzieję, że ktoś go zwinie, a ty zainkasujesz ubezpieczenie.

– Nie jest ubezpieczony.

– No właśnie.

– Agent stwierdził, że to się nie opłaca.

– Pewnie.

Wtedy napastnik się odwraca i wrzeszczy:

– Kto tam gada?!

Marva to nie wzrusza. Cały czas myśli o samochodzie.

– Ed, ty żałosny żółtodziobie, nie narzekasz, kiedy podrzucam cię do roboty.

– Żółtodziobie? Co to, do diaska, znaczy „żółtodziób”?!

– Powiedziałem, zamknąć się tam! – krzyczy znów napastnik.

– TO SIĘ POSPIESZ! – ryczy w jego stronę Marv. Nie jest w nastroju. Zupełnie nie jest w nastroju.

Leży twarzą do ziemi na podłodze banku.

Trwa napad.

Jest nienaturalnie gorąco jak na wiosenny dzień.

Klimatyzacja się popsuła.

Jego samochód został właśnie obrażony.

Staruszek Marv znajduje się na skraju wytrzymałości nerwowej, na krawędzi. Nieważne, jak to nazwiecie – jest cholernie wkurzony.

Patrzymy na siebie ze złością na wytartym, zakurzonym niebieskim dywanie banku. Nasz kumpel Ritchie leży pod stołem z lego, pomiędzy klockami, które spadły na ziemię, kiedy gość wbiegł do środka. Audrey jest tuż przy mnie. Stopą przyciska moją nogę, czuję już drętwienie.

Napastnik wycelował pistolet w jakąś biedną dziewczynę za ladą. Na piersi ma ona plakietkę z imieniem „Misha”. Biedna Misha. Trzęsie się niemal tak samo jak ten koleś, podczas gdy jakiś pryszczaty dwudziestoparolatek pod krawatem, z plamami potu pod pachami, napełnia torbę pieniędzmi.

– Chciałbym, żeby ten gość się pospieszył – marudzi Marv.

– Już to powiedziałem – mówię.

– To co? Nie mogę wyrazić swojego zdania?

– Zdejmij ze mnie stopę – proszę Audrey.

– Co? – pyta.

– Powiedziałem, żebyś zdjęła ze mnie stopę. Noga mi drętwieje.

Rusza się. Niechętnie.

– Dzięki.

Napastnik odwraca się i po raz ostatni wykrzykuje pytanie:

– Który sukinsyn tam gada?!

Jeśli chodzi o Marvina, trzeba pamiętać, że nawet w najlepsze dni sprawia problemy. Jest kłótliwy. Niezbyt uprzejmy. To taki przyjaciel, z którym człowiek ciągle się kłóci – zwłaszcza jeśli chodzi o jego złomowatego forda falcona. Do tego potrafi być z niego całkiem niedojrzały dupek.

Woła figlarnym tonem:

– Ed Kennedy, proszę pana! To Ed gada!

– Dzięki! – Zgrzytam zębami.

(Nazywam się Ed Kennedy. Mam dziewiętnaście lat. Jestem młodocianym taksówkarzem. Przypominam wielu młodych ludzi, których spotykacie na przedmieściach – nie mamy zbyt wielkich perspektyw ani możliwości. Poza tym czytam stanowczo za dużo książek i zdecydowanie nie radzę sobie z seksem oraz płaceniem podatków. Miło mi państwa poznać).

– Zamknij się, Ed! – wrzeszczy napastnik. Marv uśmiecha się krzywo. – Albo tam podejdę i odstrzelę ci tyłek!

Teraz czuję się zupełnie jak w szkole, gdzie sadystyczny matematyk wykrzykiwał rozkazy z przodu sali, choć tak naprawdę nic go nie obchodziło, czekał tylko na dzwonek, żeby móc pójść do domu, napić się piwa i tyć przed telewizorem.

Patrzę na Marva. Mam ochotę go zamordować.

– Masz dwadzieścia lat, na litość boską! Chcesz, żeby nas zabił?

– Zamknij się, Ed! – Gość drze się coraz głośniej.

Ja szepcę coraz ciszej:

– Jeśli zostanę postrzelony, to będzie twoja wina. Wiesz o tym, prawda?

– Powiedziałem, zamknij się, Ed!

– Wszystko jest wielkim żartem, co, Marv?

– Dobra, wystarczy.

Napastnik zapomina o kobiecie za ladą i podchodzi do nas wściekły jak cholera. Kiedy się zbliża, spoglądamy na niego.

Marv.

Audrey.

Ja.

I wszystkie inne żałosne typki rozrzucone na podłodze.

Lufa pistoletu dotyka mojego nosa. Zaczyna mnie swędzieć. Nie drapię się.

Koleś patrzy to na mnie, to na Marva. Przez pończochę na jego twarzy widzę rude wąsy i blizny po trądziku. Ma małe oczka i wielkie uszy. Pewnie rabuje bank, żeby odpłacić światu za wygrywanie przez trzy lata z rzędu lokalnego konkursu brzydoty.

– To który z was jest Edem?

– On – odpowiadam, wskazując Marva palcem.

– Ależ nie – sprzeciwia się Marv, a jego mina świadczy o tym, że nie boi się tak bardzo, jak powinien. Wie, że obaj bylibyśmy już martwi, gdyby napastnik nie okazał się taki żałosny. Mój kumpel spogląda na zakrytą pończochą twarz mężczyzny i zaczyna: – Zaraz… – Drapie się po brodzie. – Wyglądasz znajomo.

– Dobra – przyznaję się. – To ja jestem Ed.

Ale gość skupia się na tym, co ma do powiedzenia Marv.

– Marv – szepcę głośno – zamknij się.

– Zamknij się, Marv – mówi Audrey.

– Zamknij się, Marv! – krzyczy Ritchie z drugiego końca sali.

– A kim ty, do diabła, jesteś?! – woła napastnik do Ritchiego. Odwraca się, żeby zobaczyć, kto się odezwał.

– Jestem Ritchie.

– Zamknij się, Ritchie! Nie zaczynaj!

– Nie ma problemu – odpowiada ten sam głos. – Dzięki. – Wszyscy moi kumple to idioci. Nie pytajcie mnie dlaczego. Czasami tak już po prostu jest.

Tak czy inaczej, gość zaczyna się gotować. Wydaje się, że złość wypływa przez pończochę na jego twarzy.

– Mam tego cholernie dosyć! – warczy. Słowa płoną na wargach.

Marva to jednak nie ucisza:

– Myślę – ciągnie – że mogliśmy chodzić razem do szkoły czy coś w tym rodzaju, wiesz?

– Chcesz umrzeć, prawda? – rzuca nerwowo napastnik. Wciąż jest wściekły.

– Cóż, właściwie chciałbym tylko, żebyś zapłacił za mnie mandat – wyjaśnia Marv. – Mój samochód stoi w strefie parkowania do piętnastu minut. A ty mnie tu zatrzymujesz.

– Cholerna prawda! – Koleś celuje z pistoletu w mojego kumpla.

– Takie nastawienie naprawdę nie jest konieczne.

„O Boże – myślę. – Kompletnie mu odbiło. Zaraz dostanie kulkę w głowę”.

Napastnik wygląda przez szklane drzwi, próbując zgadnąć, który samochód należy do Marva.

– Który to? – pyta, całkiem grzecznie, muszę przyznać.

– Tamten jasnoniebieski falcon.

– Ten złom? Nawet bym się na niego nie odlał, nie wspominając o zapłaceniu mandatu.

– Zaraz, chwileczkę. – Marv znów się obraża. – Skoro napadasz na bank, chyba mógłbyś chociaż zwrócić mi kasę za mandat, nie?

Tymczasem…

Pieniądze czekają na ladzie i biedna Misha woła napastnika. Ten odwraca się i rusza w jej stronę.

– Pospiesz się, suko! – warczy, kiedy dziewczyna podaje mu torbę. Zakładam, że to obowiązkowy ton głosu podczas napadu. Z pewnością oglądał właściwe filmy. Wkrótce kolejny raz podchodzi do nas.

– Ty! – krzyczy do mnie. Znalazł w sobie nową odwagę, gdy dostał pieniądze. Ma właśnie walnąć mnie kolbą pistoletu, kiedy coś na zewnątrz przyciąga jego wzrok.

Przygląda się uważniej.

Przez szklane drzwi.

Po jego szyi spływa duża kropla potu.

Gość dyszy ciężko.

W głowie ma mętlik.

I wybucha:

– Nie!

Policjanci nie mają pojęcia, co się dzieje w banku (wieści jeszcze się nie rozeszły). Rozmawiają z kierowcą złotej torany, który zastawił kogoś pod piekarnią po drugiej stronie ulicy. Samochód odjeżdża, po nim radiowóz, a beznadziejny napastnik zostaje z workiem pieniędzy. Jego transport się ulotnił.

Koleś wpada na pomysł.

Znów się odwraca.

W naszą stronę.

– Ty! – rozkazuje Marvowi. – Dawaj kluczyki.

– Co?!

– Słyszałeś mnie.

– Ten samochód to antyk!

– To kawał złomu, Marv! – wrzeszczę. – A teraz daj mu kluczyki albo sam cię zabiję!

Marv sięga z niezadowoloną miną do kieszeni i wyciąga kluczyki.

– Bądź ostrożny – błaga.

– Obciągnij mi – odpowiada napastnik.

– To nie jest konieczne! – woła Ritchie spod stołu.

– Zamknij się! – odkrzykuje napastnik i biegnie.

Jego jedyny problem polega na tym, że samochód Marva ma mniej więcej pięcioprocentową szansę na zapalenie za pierwszym razem.

Koleś wypada przez drzwi banku i kieruje się w stronę falcona. Potyka się i upuszcza pistolet niedaleko wyjścia, ale postanawia uciekać bez niego. Przez krótką chwilę widzę panikę na jego twarzy, gdy podejmuje decyzję, czy podnieść broń, czy ruszać dalej. Nie ma czasu, więc zostawia ją i biegnie.

A my dźwigamy się na kolana i obserwujemy, jak zbliża się do samochodu.

– Patrzcie tylko. – Marv chichocze.

Audrey, Marv i ja nie odrywamy wzroku od sceny na zewnątrz. Ritchie idzie w naszą stronę.

Napastnik zatrzymuje się i usiłuje domyślić, którym kluczykiem otworzyć auto. Wtedy zaczynamy śmiać się z jego niekompetencji.

W końcu dostaje się do środka i stara się uruchomić samochód, ale mimo wielu prób mu się to nie udaje.

Wtedy…

Z jakiegoś powodu, którego nigdy nie zrozumiem…

Wybiegam, podnosząc po drodze pistolet. Kiedy gnam na drugą stronę ulicy, patrzę gościowi w oczy. Chce się wydostać z falcona, ale na to jest już za późno.

Stoję przy drzwiach forda.

Celuję w głowę napastnika.

Zamiera.

Obaj zamieramy.

Próbuje wysiąść i uciec, a ja, przysięgam, nie mam bladego pojęcia, że strzelam, aż do chwili, gdy podchodzę bliżej i słyszę brzęk pękającego szkła.

– Co ty wyprawiasz?! – krzyczy żałośnie Marv z drugiej strony ulicy. Jego świat się wali. – Strzelasz do mojego samochodu!

Rozbrzmiewają syreny.

Napastnik pada na kolana.

Mówi:

– Ale ze mnie idiota.

Mogę się tylko zgodzić.

Przez chwilę żal mi go, ponieważ uświadamiam sobie, że prawdopodobnie patrzę na największego pechowca na ziemi. Po pierwsze, napada na bank, w którym są tak nieprawdopodobnie głupi ludzie jak Marv i ja. Później jego transport znika. A kiedy myśli, że ma szczęście, bo wie, skąd wziąć inne auto, okazuje się ono najbardziej żałosnym samochodem na całej półkuli południowej. Właściwie chyba mu współczuję. Wyobraźcie sobie to upokorzenie.

Gdy gliniarze zakuwają faceta w kajdanki i odprowadzają, odwracam się do Marva.

– Widzisz? – pytam. Po chwili ciągnę z większym naciskiem, głośniej: – Widzisz? To właśnie dowód na to, jaki żałosny masz samochód. – Wskazuję falcona. Przerywam na chwilę, żeby mój kumpel się nad tym zastanowił. – Gdyby był choć trochę lepszy, temu gościowi udałoby się uciec, prawda?

Marv musi przyznać mi rację.

– Pewnie tak.

Nie wiem, czy nie wolałby, żeby napastnik zdołał zwiać. To przynajmniej dowiodłoby użyteczności auta.

Na ulicy i siedzeniach samochodu leży mnóstwo odłamków szkła. Próbuję ocenić, czy w gorszym stanie jest szyba, czy Marv.

– Hej – mówię – przepraszam za okno.

– Nie ma sprawy – odpowiada.

Pistolet wydaje się ciepły i lepki, jakbym w ręce trzymał rozpuszczającą się czekoladę.

Pojawiają się kolejni gliniarze.

Jedziemy na posterunek, a oni pytają nas o napad, co się stało i jak udało mi się zdobyć pistolet.

– On go tak po prostu upuścił?

– Tak panu powiedziałem, prawda?

– Posłuchaj, synu. – Gliniarz podnosi wzrok znad papierów. – Nie musisz od razu się na mnie wpieniać. – Ma brzuch piwosza i siwiejące wąsy. Dlaczego tak wielu z nich zapuszcza wąsy?

– Wpieniać? – powtarzam.

– Tak, wpieniać.

Wpieniać.

Podoba mi się to słowo.

– Przepraszam – mówię. – Upuścił broń, kiedy wybiegł na zewnątrz, a ja ją podniosłem, gdy ruszyłem za nim. I tyle. Był całkiem beznadziejny, jasne?

– Jasne.

Trwa to dłuższą chwilę. Brzuchaty gliniarz zaczyna się denerwować dopiero wtedy, gdy Marv pyta o odszkodowanie za samochód.

– Tego niebieskiego falcona? – upewnia się.

– Owszem.

– Jeśli mam być szczery, synu, ten samochód to złom. Jest żałosny.

– Mówiłem ci – wypominam Marvowi. – Na litość boską, nie ma nawet ręcznego!

– No i?

– No i masz szczęście, że nie wystawiliśmy ci mandatu. Nie powinien zostać dopuszczony do ruchu.

– Wielkie dzięki.

Gliniarz się uśmiecha.

– Cała przyjemność po mojej stronie.

– I pozwól, że dam ci radę.

Już w drzwiach uświadamiamy sobie, że gliniarz jeszcze nie skończył. Woła nas z powrotem, a przynajmniej Marva.

– Tak? – pyta Marv.

– Czemu nie kupisz sobie nowego samochodu, synu?

Mój kumpel spogląda na niego poważnym wzrokiem.

– Mam swoje powody.

– Co, brak ci kasy?

– Och, oczywiście, że nie. W końcu pracuję. – Zdobywa się na świętoszkowaty ton. – Po prostu mam inne priorytety. – Uśmiecha się, jak tylko może się uśmiechać ktoś dumny ze swego grata. – No i kocham to auto.

– Bywa i tak – przyznaje gliniarz. – Do widzenia.

– A jakież to znowu masz priorytety, do diabła?! – pytam Marva po drugiej stronie drzwi.

Tępo patrzy przed siebie.

– Zamknij się, Ed – mówi. – Dla większości ludzi możesz być bohaterem, ale dla mnie pozostaniesz dupkiem, który rozwalił mi szybę.

– Chcesz, żebym za nią zapłacił?

Marv znów się uśmiecha.

– Nie.

Szczerze mówiąc, czuję ulgę. Wolałbym raczej umrzeć, niż wyłożyć choć centa na tego falcona.

Na zewnątrz czekają Audrey i Ritchie, ale nie tylko oni. Jest też prasa. Reporterzy robią sporo zdjęć.

– To on! – woła ktoś, i zanim zdążę zaprzeczyć, tłum rzuca się w moim kierunku, zasypuje mnie pytaniami. Odpowiadam szybko, wyjaśniając, co się stało. Miasteczko nie jest wcale małe, więc przed posterunkiem zebrali się ludzie z radia, telewizji i gazet, a wszyscy przygotowują historie na następny dzień.

Wyobrażam sobie nagłówki.

Tytuły w stylu Bohaterski taksówkarz byłyby miłe, ale pewnie wydrukują raczej coś w rodzaju Od zera do bohatera. Marv się z tego nieźle uśmieje.

Po około dziesięciu minutach tłum się rozprasza i wracamy na parking. Na przedniej szybie falcona, pod wycieraczką, tkwi mandat.

– Sukinsyny – stwierdza Audrey, a Marv wyciąga papier i czyta. Zajechaliśmy do banku, bo chciał zdeponować wypłatę. Teraz może ją wykorzystać do zapłacenia mandatu.

Otrzepujemy siedzenia z resztek szkła i wsiadamy. Marv przekręca kluczyk w stacyjce jakieś osiem razy. Auto nie chce zapalić.

– Cudownie – jęczy.

– To typowe – zauważa Ritchie.

Audrey i ja nic nie mówimy.

Audrey siada za kierownicą, a my pchamy. Zabieramy samochód do mnie, bo tam mamy najbliżej.

Kilka dni później dostaję pierwszą wiadomość.

A ona zmienia wszystko.

Seks powinien być jak matematyka: wprowadzenie do mojego życia

Powiem wam coś o moim życiu: przynajmniej kilka razy w tygodniu gram w karty.

To właśnie robimy.

Gra zwie się Irytacja, nie jest szczególnie skomplikowana i jako jedyna nie doprowadza do zbyt wielu kłótni między nami.

Oto Marv, który nigdy się nie zamyka. Udaje, że z przyjemnością pali cygaro.

Oto Ritchie, który zawsze siedzi cicho, prezentując absurdalny tatuaż na prawym ramieniu. Bez przerwy popija piwo z dużej butelki i gładzi wąsy, które wydają się doklejone do jego chłopięcej twarzy.

Oto Audrey. Zawsze zajmuje miejsce naprzeciwko mnie, niezależnie od tego, gdzie gramy. Ma blond włosy, chude nogi, najpiękniejszy krzywy uśmiech na świecie i śliczne biodra. Ogląda mnóstwo filmów. Ona również pracuje jako taksówkarz.

I wreszcie ja.

Zanim w ogóle wspomnę o sobie, powinienem powiedzieć wam kilka innych rzeczy.

1) W wieku dziewiętnastu lat Bob Dylan był znanym muzykiem, występującym w Greenwich Village w Nowym Jorku.

2) Salvador Dali stworzył kilkanaście niezwykłych, buntowniczych dzieł sztuki, zanim skończył dziewiętnaście lat.

3) Joanna d’Arc w tym wieku była najbardziej poszukiwaną kobietą na świecie, gdyż wywołała rewolucję.

I jest też Ed Kennedy, również dziewiętnastoletni.

Kierowca taksówki (sfałszowałem datę urodzenia, żeby dostać tę robotę, bo trzeba mieć dwudziestkę na karku).

Trudno to nazwać karierą.

Zawód nie cieszy się poważaniem.

To nic specjalnego.

Wiem, że pełno jest ludzi, którzy osiągają rzeczy wielkie, podczas gdy ja przyjmuję polecenia od łysiejącego przedsiębiorcy imieniem Derek i staram się uważać na pijaków w piątkowe wieczory, gdyż mogą zwymiotować w samochodzie albo zwiać bez płacenia. Właściwie to Audrey wpadła na pomysł, żeby spróbować pracy taksówkarza. Przekonanie mnie nie zabrało jej wiele czasu, głównie dlatego, że od lat kocham się w tej dziewczynie. Nigdy nie wyjechałem z miasteczka. Nie poszedłem na studia. Zostałem z Audrey.

Cały czas zadaję sobie pytanie: „I co, Ed? Co tak naprawdę osiągnąłeś przez te dziewiętnaście lat?”. Odpowiedź jest prosta.

Gówno.

Wspomniałem o tym paru osobom, ale wszyscy kazali mi odpuścić. Marv nazwał mnie nieprzeciętnym marudą. Audrey powiedziała, że jestem o dwadzieścia lat za młody na kryzys wieku średniego. Ritchie po prostu na mnie spojrzał, jakbym odezwał się w obcym języku. A kiedy zwróciłem się do matki, poradziła mi: „To może się rozpłacz, Ed”. Pokochacie moją mamuśkę, mówię wam.

Mieszkam w ruderze, którą wynajmuję za grosze. Niedługo po tym, jak się wprowadziłem, dowiedziałem się, że należy do mojego szefa, dumnego założyciela i kierownika korporacji WOLNE TAKSÓWKI. Firma jest podejrzana, delikatnie mówiąc. Audrey i ja bez trudu przekonaliśmy ich, że jesteśmy wystarczająco dorośli i mamy niezbędne papiery. Wystarczyło przerobić parę cyfr na akcie urodzenia, pokazać coś, co wyglądało jak odpowiednia licencja, i gotowe. Zaczęliśmy pracę w ciągu tygodnia, bo brakowało im ludzi. Żadnych referencji. Żadnego zamieszania. Zadziwiające, co da się osiągnąć dzięki podstępowi i oszustwu. Jak to powiedział Raskolnikow: „W braku rozwagi dopomógł diabeł”. Mógłbym więc pretendować do tytułu Najmłodszego Taksówkarza w tych okolicach – prawdziwy ze mnie małoletni talent. Takie antyosiągnięcia stanowią sedno mojego życia. Audrey jest starsza o kilka miesięcy.

Chałupa, w której mieszkam, znajduje się w pewnym oddaleniu od miasteczka, a ponieważ nie wolno mi jeździć taksówką do domu, oznacza to dość długi spacer do pracy. Chyba, że Marv mnie podrzuci. Nie mam samochodu, bo dzień i noc wożę ludzi. W wolnym czasie ostatnia rzecz, na jaką mam ochotę, to prowadzenie auta.

Miasteczko jest typowe. Znajduje się kawałek od większego miasta i ma swoje lepsze oraz gorsze okolice. Chyba was nie zaskoczy, że pochodzę z tych drugich. Cała moja rodzina wychowała się w północnej części, traktowanej przez wszystkich jak wstydliwa tajemnica. Mamy tam mnóstwo ciężarnych nastolatek oraz aż za dużo żałosnych ojców na bezrobociu i matek takich jak moja, które piją, palą i wychodzą na ulicę w kapciach. Dom, w którym dorastałem, był koszmarny, ale trzymałem się go do czasu, kiedy mój brat Tommy skończył szkołę i poszedł na studia. Wiedziałem, że mógłbym zrobić to samo, ale byłem za leniwy. Zawsze czytałem książki, choć powinienem odrabiać matmę i całą resztę. Pewnie należałoby nauczyć się jakiegoś zawodu, ale w tych okolicach nie przyjmują praktykantów, zwłaszcza takich jak ja. Z powodu wspomnianego lenistwa nie byłem dobrym uczniem, z wyjątkiem angielskiego, a to dzięki nałogowi czytania. Ponieważ ojciec przepijał całą forsę, po szkole poszedłem prosto do pracy. Zacząłem w zasługującej na zapomnienie sieci fast foodów, nazwy nie podam, gdyż jeszcze mi wstyd. Później sortowałem dokumenty w zakurzonym biurze księgowego, które zamknięto po paru tygodniach. I wreszcie szczyt, kulminacja mojej kariery zawodowej.

Taksówka.

Mój współlokator nazywa się Odźwierny i ma siedemnaście lat. Siedzi przy siatkowych drzwiach, a na jego czarne futro pada słońce. Stare oczy błyszczą. Uśmiecha się. Nazywa się Odźwierny, ponieważ od małego uwielbia całymi dniami tkwić przy drzwiach frontowych. Robił to w domu, i robi teraz, w tej ruderze. Lubi przesiadywać w wygodnych, ciepłych miejscach, i nie wpuszcza nikogo do środka. A to dlatego, że ze starości trudno mu się poruszać. Jest krzyżówką rottweilera z owczarkiem niemieckim i śmierdzi tak, że nie można się pozbyć tego odoru. Sądzę, że właśnie z tego powodu nikt z moich karcianych przyjaciół nie zdecydował się wejść do środka. Smród psa uderza ich w twarz i już po wszystkim. Nikt nie jest wystarczająco twardy, żeby przedłużyć pobyt i wejść głębiej. Nawet próbowałem zachęcić Odźwiernego do używania jakiegoś antyperspirantu. Dużą ilość wtarłem mu pod pachy. Spryskałem go całego dezodorantem Norsca, ale zaczął śmierdzieć jeszcze gorzej. W tamtym czasie cuchnął jak skandynawska toaleta.

Należał do mojego ojca, lecz kiedy staruszkowi zmarło się jakieś pół roku temu, mamuśka oddała go mnie. Miała dosyć tego, że załatwiał się pod jej sznurem na pranie.

(„Mógłby to robić gdziekolwiek na całym podwórku! – mówiła. – Ale gdzie to robi?”. Sama odpowiadała sobie na to pytanie: „Dokładnie pod cholernym praniem”).

Dlatego kiedy się wyprowadziłem, zabrałem go ze sobą.

Do mojej rudery.

Do jego drzwi.

Jest szczęśliwy.

Ja też.

Jest szczęśliwy, kiedy ogrzewają go promienie słońca padające przez siatkę. Wystarcza mu spanie w tym miejscu i przesuwanie się trochę w bok, kiedy na noc zamykam drzwi. W takich chwilach cholernie kocham tego psa. I tak go cholernie kocham. Ale, do licha, jak on śmierdzi!

Pewnie wkrótce umrze. Spodziewam się tego, to normalne w wypadku siedemnastoletniego psa. Nie wiem, jak zareaguję. On pewnie spokojnie stawi czoła śmierci i po prostu bezgłośnie zapadnie się w sobie. Zazwyczaj wyobrażam sobie, że kucnę przy drzwiach, pochylę się nad nim i zapłaczę wtulony w jego cuchnące futro. Będę czekać, aż się obudzi, ale on tego nie zrobi. Pochowam go. Wyniosę go na zewnątrz, czując, jak jego ciepło zmienia się w zimno, gdy słońce zacznie zachodzić za horyzontem podwórka. Na razie jednak Odźwierny ma się dobrze. Widzę, jak oddycha. Tylko śmierdzi jak trup.

Mam telewizor, który bardzo długo się rozgrzewa, telefon, który niemal nigdy nie dzwoni, i lodówkę, która brzęczy jak radio.

Na telewizorze stoi zdjęcie mojej rodziny, zrobione przed wielu laty.

Ponieważ rzadko oglądam telewizję, od czasu do czasu oglądam zdjęcie. Całkiem niezły program, choć z biegiem czasu fotografia robi się coraz bardziej zakurzona. Przedstawia matkę, ojca, dwie siostry, mnie i młodszego brata. Połowa z nas się uśmiecha. Połowa nie. To mi się podoba.

Jeśli chodzi o rodzinkę, matka jest jedną z tych twardych kobiet, których nie da się zarąbać nawet siekierą. Oprócz tego ma skłonność do przeklinania, do czego wrócę później.

Jak już wspominałem, ojciec zmarł przed sześcioma miesiącami. Samotny, życzliwy, cichy, dużo pijący nierób. Mógłbym powiedzieć, że życie z matką nie było zbyt łatwe i doprowadziło go do pijaństwa, ale nie ma usprawiedliwienia dla czegoś takiego. Da się je wymyślić, ale i tak człowiek w nie nie wierzy. Ojciec zajmował się transportem mebli. Gdy umarł, znaleźli go na starej sofie w środku ciężarówki. Siedział tam, martwy i rozluźniony. Było jeszcze tyle do wypakowania, mówili. Myśleli, że poszedł sobie odpocząć, kiedy oni się męczyli. Wątroba mu wysiadła.

Mój brat Tommy robi wszystko jak trzeba. Jest ode mnie rok młodszy i pojechał do miasta na studia.

Moje siostry to Leigh i Katherine.

Kiedy Katherine jako siedemnastolatka zaszła w ciążę, płakałem. Miałem wtedy dwanaście lat. Wkrótce potem wyprowadziła się z domu. Nie została wyrzucona ani nic w tym rodzaju. Wyszła za mąż. Wtedy to była wielka rzecz.

Rok później, kiedy odeszła Leigh, obyło się bez problemów.

Nie była w ciąży.

Pozostałem już tylko ja. Reszta wyjechała do miasta. Tommy radzi sobie szczególnie dobrze. Jest na najlepszej drodze, żeby zostać prawnikiem. Życzę mu wszystkiego najlepszego. Serio.

Na telewizorze, obok portretu rodzinnego, stoi fotka Audrey, Marva, Ritchiego i mnie. W ubiegłe święta ustawiliśmy wyzwalacz w aparacie Audrey i oto jesteśmy. Marv z cygarem, Ritchie na wpół uśmiechnięty, Audrey chichocze. A ja wciąż trzymam swoje karty i wpatruję się w najgorsze rozdanie w historii bożonarodzeniowych gier.

Gotuję.

Jem.

Piorę, ale rzadko prasuję.

Żyję w przeszłości i wciąż uważam, że Cindy Crawford to najlepsza supermodelka.

Oto moje życie.

Mam ciemne włosy, opaloną skórę i brązowe oczy. Do tego normalnie rozwinięte mięśnie. Powinienem bardziej się wyprostować, ale tego nie robię. Stoję z rękami w kieszeni. Moje buty się rozpadają, ale wciąż je noszę, bo kocham je i cenię.

Często wkładam buty i wychodzę. Czasem wybieram się nad rzekę, która przepływa przez miasteczko, albo na cmentarz, na grób ojca. Odźwierny mi towarzyszy – oczywiście, o ile nie śpi.

Najbardziej lubię chodzić z rękami w kieszeniach, z psem u boku, wyobrażając sobie, że po drugiej stronie idzie Audrey.

Zawsze patrzę na nas od tyłu.

Dogasają ostatnie promienie zmierzchu.

Audrey.

Odźwierny.

I ja.

Trzymam Audrey za rękę.

Nie napisałem jeszcze piosenki klasy Dylana ani też nie stworzyłem swego pierwszego surrealistycznego obrazu, wątpię też, bym kiedykolwiek wywołał rewolucję, nawet gdybym spróbował – dlatego, że pomijając wszystko inne, kiepską mam kondycję, choć jestem raczej szczupły. Ale do tego jeszcze słaby.

Najbardziej lubię chwile, kiedy gram w karty albo wracam do miasteczka po tym, jak zawiozłem gdzieś klienta, może nawet do miasta albo jeszcze dalej na północ. Opuszczam okno, wiatr bawi się moimi włosami, a ja uśmiecham się do horyzontu.

Potem wjeżdżam na parking WOLNYCH TAKSÓWEK.

Czasem nienawidzę odgłosu zatrzaskujących się drzwi.

Jak już powiedziałem, jestem cholernie zakochany w Audrey.

Audrey, która kochała się z mnóstwem ludzi, ale nigdy ze mną. Zawsze powtarza, że za bardzo mnie lubi, a ja sam nigdy nie próbowałem sprawić, by znalazła się przy mnie naga i drżąca. Za bardzo się boję. Już wam mówiłem, że w kwestiach seksu jestem żałosny. Miałem dziewczynę czy dwie, i nie były szczególnie zachwycone moimi dokonaniami w tej dziedzinie. Jedna powiedziała, że jestem najbardziej niezgrabnym gościem, jakiego spotkała. Druga zawsze się śmiała, kiedy próbowałem swoich sztuczek. Jakoś mi to nie pomagało. Wkrótce mnie rzuciła.

Osobiście uważam, że seks powinien być jak matematyka.

W szkole.

Nikt się nie przejmuje, jeśli nie radzi sobie z matmą. Ludzie nawet się tym chwalą. Ogłaszają wszem i wobec: „Biologia i angielski są w porządku, ale z matmy jestem zero”. A inni wtedy śmieją się i mówią: „Tak, ja też. Nie mam bladego pojęcia o tych cholernych logarytmach”.

Człowiek powinien móc powiedzieć coś takiego o seksie.

Powinien móc stwierdzić dumnie: „Nie mam bladego pojęcia o tych cholernych orgazmach. Reszta jest w porządku, ale kiedy dochodzi do tej części, wysiadam”.

Nikt tak jednak nie mówi.

Nie wolno nam.

Szczególnie mężczyznom.

My, mężczyźni, sądzimy, że musimy być w tym dobrzy, a ja wam mówię, że tak nie jest. Powinienem również uczciwie dodać, że moja technika całowania także pozostawia wiele do życzenia. Jedna z tych dziewczyn próbowała mnie kiedyś nauczyć, ale w końcu się poddała. Czuję, że szczególnie kiepsko posługuję się językiem, ale co mogę zrobić?

To tylko seks.

W każdym razie tak sobie powtarzam.

Dużo kłamię.

Wracając jednak do Audrey… Powinno mi pochlebiać, że nie tknie mnie, ponieważ lubi mnie bardziej niż innych. To sensowne, prawda?

Jeśli czasem ma doła albo paskudny humor, widzę zarys jej sylwetki przez okno. Wchodzi do środka, pijemy tanie piwo albo wino, albo oglądamy film – albo wszystko naraz. Coś starego i długiego, jak Ben Hur, co ciągnie się w noc. Audrey siada obok mnie na sofie w swojej flanelowej koszuli i dżinsach z obciętymi nogawkami, a kiedy w końcu zasypia, przynoszę koc i ją przykrywam.

Całuję w policzek.

Głaszczę po głowie.

Myślę o tym, że mieszka sama, tak jak ja, i nigdy nie miała prawdziwej rodziny, tylko uprawiała seks z różnymi ludźmi. Nigdy nie pozwala, by miłość stanęła jej na przeszkodzie. Wydaje mi się, że kiedyś miała rodzinę, ale była to jedna z tych, w których każdy daje w kość każdemu. W naszej okolicy ich nie brakuje. Podejrzewam, że kochała tych ludzi, a oni tylko ją krzywdzili.

Dlatego nie chce kochać.

Nikogo.

Przypuszczam, że tak jest jej dobrze. Czy ktoś mógłby mieć o to pretensje?

Kiedy śpi na mojej sofie, rozmyślam o tym wszystkim. Za każdym razem. Przykrywam ją, a potem idę do łóżka i śnię.

Z otwartymi oczami.

As karo

W miejscowych gazetach pojawiło się parę artykułów o napadzie na bank. Opisywały, jak wyrwałem pistolet napastnikowi i zacząłem go gonić. Typowe. Wiedziałem, że dośpiewają sobie szczegóły.

Przeglądam kilka tekstów przy kuchennym stole, a Odźwierny patrzy na mnie jak zawsze. Nie dba wcale, czy jestem bohaterem. Dopóki dostaje obiad na czas, nic innego go nie obchodzi.

Przychodzi mamuśka i częstuję ją piwem. Jest ze mnie dumna, tak twierdzi. Uważa, że wszystkie jej dzieci dobrze sobie poradziły, oprócz mnie, ale w końcu i ja dostarczyłem jej powód do dumy i błysku w oku – przynajmniej na dwa, trzy dni.

– To był mój syn – pewnie chwali się ludziom spotkanym na ulicy. – Mówiłam, że jeszcze coś z niego będzie.

Oczywiście, wpadają Marv i Ritchie.

Nawet Audrey zagląda z gazetą pod pachą.

We wszystkich artykułach jestem opisywany jako dwudziestoletni taksówkarz Ed Kennedy, gdyż, rzecz jasna, okłamałem reporterów. Kiedy człowiek raz rozminie się z prawdą, musi być konsekwentny. Wszyscy to wiemy.

Moja oszołomiona twarz pojawia się na pierwszych stronach gazet, a do tego odwiedza mnie gość z radia i przeprowadza ze mną wywiad w dużym pokoju. Częstuję go kawą, ale musimy wypić ją bez mleka – zatrzymał mnie, kiedy wychodziłem, żeby uzupełnić zapasy.

We wtorek wieczorem wracam do domu po pracy i wyciągam pocztę ze skrzynki. Oprócz rachunków za gaz i prąd oraz reklam znajduję małą kopertę. Rzucam ją na stół z całą resztą i zapominam o niej. Moje nazwisko wypisano niewyraźnym pismem i przelotnie zastanawiam się, co to może być. Nawet kiedy robię kanapkę ze stekiem i sałatą, powtarzam sobie, że powinienem pójść do dużego pokoju i otworzyć list. I ta myśl co chwila mi umyka.

Robi się już całkiem późno, kiedy w końcu się do tego zabieram.

Macam papier.

Coś czuję.

Coś przepływa między moimi palcami, kiedy podnoszę kopertę i zaczynam ją otwierać. Noc jest chłodna, jak to zwykle na wiosnę.

Drżę.

Widzę swoje odbicie w ekranie telewizora i w portrecie rodzinnym.

Odźwierny chrapie.

Wietrzyk wpada do środka.

Lodówka brzęczy.

Przez chwilę mam wrażenie, jakby wszystko się zatrzymało, kiedy sięgam do koperty i wyciągam starą kartę do gry.

To as karo.

W słabym świetle w dużym pokoju trzymam ostrożnie kartę, jakby mogła się złamać albo pognieść. Trzy adresy wynotowano tym samym pismem co na kopercie. Odczytuję je powoli, z namysłem. Przez moje dłonie przepływa coś niesamowitego. Wnika we mnie i wpływa coraz głębiej, dręcząc myśli. Czytam:

Edgar Street 45, północ

Harrison Avenue 13, 18.00

Macedoni Street 6, 5.30

Odsuwam zasłonę i wyglądam na zewnątrz.

Nikogo.

Mijam Odźwiernego i staję na ganku.

– Halo?! – wołam.

Ale znowu nikogo nie ma.

Wietrzyk umyka – jakby zawstydzony podglądaniem – a ja zostaję na zewnątrz. Sam. Wciąż trzymam w dłoni kartę. Nie znam zapisanych na niej adresów, przynajmniej nie dokładnie. Kojarzę ulice, ale nie domy.

To bez wątpienia najdziwniejsza rzecz, jaka mi się przytrafiła.

„Kto mógł przysłać mi coś takiego? – zadaję sobie pytanie. – Co takiego zrobiłem, że znajduję w poczcie starą kartę do gry z dziwnymi adresami?” Wracam do środka i siadam przy kuchennym stole. Próbuję zrozumieć, co się dzieje i kto przysłał mi to coś, co może okazać się moim przeznaczeniem. Widzę wiele twarzy.

Czy to mogła być Audrey? Marv? Ritchie? Mamuśka? Nie mam pojęcia.

Coś radzi mi wyrzucić kartę – wepchnąć do kosza na śmieci i zapomnieć. Czuję jednak ukłucie winy na samą myśl, że mógłbym tak się jej pozbyć.

„Może tak właśnie ma być” – zastanawiam się.

Odźwierny podchodzi i wącha kartę.

„A niech to – niemal słyszę jego myśli – sądziłem, że to coś do jedzenia”. Trąca ją nosem po raz ostatni, zatrzymuje się na chwilę i waha, co zrobić. Jak zawsze powoli maszeruje do wejścia, obraca się i kładzie. Mości wygodnie swoje czarno-płowe cielsko. Jego wielkie oczy błyszczą, lecz jednocześnie odbijają mrok. Łapy wyciągają się na brudnym, starym dywanie.

Patrzy na mnie.

Ja patrzę na niego.

„I co? – myśli. – Czego ty, do diabła, chcesz?”

„Niczego”.

„Dobrze”.

„Świetnie”.

I na tym kończymy wymianę zdań.

Nie zmienia to faktu, że nadal trzymam w dłoniach asa karo.

„Zadzwoń do kogoś” – mówię sobie.

Telefon mnie ubiega. Może to odpowiedź, na którą czekam.

Podnoszę słuchawkę i przyciskam ją do ucha. Boli, ale wsłuchuję się uważnie. Niestety, to moja matka.

– Ed?

Ten głos poznałbym wszędzie. Poza tym ona cały czas krzyczy do telefonu, zawsze, bez wyjątku.

– A tak, cześć, kochana.

– Nie mów do mnie „cześć, kochana”, ty mały sukinsynu. – Cudownie. – Czy o czymś dziś nie zapomniałeś?

Zastanawiam się. Nie pojawiają się żadne myśli ani wspomnienia. Widzę tylko kartę, którą obracam w dłoniach.

– Niczego nie pamiętam.

– Jak zawsze! – Robi się nieco wnerwiona. Zirytowana, delikatnie mówiąc. – Miałeś odebrać dla mnie tamten stolik do kawy z KC Furniture, Ed! – syczy. Jej słowa wydają się głośne i mokre w moim uchu. – Ty kutasie. – Kochana jest, czyż nie?

Jak już wspominałem, matka ma skłonności do przeklinania. Klnie bez przerwy, każdego dnia, czy jest szczęśliwa, smutna obojętna, czy jakakolwiek. Winą za to obarcza mojego brata Tommy’ego i mnie, oczywiście. Mówi, że jako dzieciaki potwornie klęliśmy, grając w piłkę na podwórku.

– Nie umiałam was powstrzymać – powtarza mi zawsze. – Uznałam więc, że jeśli nie mogę z wami wygrać, muszę do was dołączyć.

Jeśli czasem uda mi się z nią porozmawiać i nie zostać nazwanym kutasem albo palantem, to duży sukces. Najgorszy jest nacisk, z jakim to robi. Kiedy określa mnie takim czy innym epitetem, wręcz miota przekleństwa, wręcz ciska nimi we mnie.

Cały czas wyrzeka, choć nie słucham.

Dopiero teraz zaczynam uważać.

– …i co mam zrobić jutro, kiedy pani Faulkner przyjdzie na poranną herbatkę, Ed? Mam jej kazać postawić kubek na podłodze?

– Po prostu powiedz, że to moja wina, mamo.

– Cholerna racja! – warczy. – Powiem jej, że Kutas Ed zapomniał odebrać mój stolik.

Kutas Ed.

Nienawidzę, kiedy mnie tak nazywa.

– Nie martw się, mamo.

Zaczyna gadać, ale ja znów skupiam się na asie karo. Wygląda, jakby migotał.

Dotykam go.

Trzymam.

Uśmiecham się.

Do niego.

Ta karta ma swoją aurę i została podarowana właśnie mnie. Nie Kutasowi Edowi. Mnie, prawdziwemu Edowi Kennedy’emu. Przyszłemu Edowi Kennedy’emu. Nie tylko beznadziejnemu taksówkarzowi.

Co z nią zrobię?

Kim się stanę?

– Ed?

Cisza.

Nadal myślę.

– Ed?! – ryczy mamuśka.

Oszołomiony wracam do rozmowy.

– Czy ty mnie słuchasz?

– Jasne… Jasne, oczywiście.

Edgar Street 45… Harrison Avenue 13… Macedoni Street 6…

– Mamo, przepraszam – mówię znowu. – Zupełnie wypadło mi to z głowy, miałem dziś dużo kursów. Mnóstwo roboty w mieście. Przywiozę go jutro, dobrze?

– Jesteś tego pewien?

– Tak.

– Nie zapomnisz?

– Nie.

– Dobrze. Na razie.

– Zaczekaj! – wołam przez telefon.

Wraca.

– Co?

Z trudem wydobywam z siebie słowa, ale muszę ją zapytać. O kartę. Zdecydowałem, że zapytam każdego, kto mógłby ją do mnie wysłać. Zacznę od mamuśki.

– Tak, co? – odzywa się znowu, głośniej.

Wypowiadam słowa, a każde z nich szarpie się, próbując się zatrzymać na wargach.

– Czy przysłałaś mi coś dzisiaj pocztą, mamo?

– Na przykład co?

Zastanawiam się chwilę.

– Na przykład coś małego…

– Na przykład co, Ed? Nie mam na to czasu.

Dobra. Muszę to powiedzieć.

– To karta do gry. As karo.

Po drugiej stronie zapanowała pełna namysłu cisza.

– I co? – pytam.

– Co „co”?

– Czy to ty ją przysłałaś?

Ma dosyć, czuję to. To uczucie sięga niczym ręka przez kabel telefoniczny i potrząsa mną.

– Oczywiście, że to nie byłam ja! – Zupełnie, jakby za coś się mściła. – Dlaczego miałabym ci wysyłać pocztą kartę do gry? Powinnam była wysłać ci przypomnienie! – Znów zaczyna ryczeć. – MÓJ CHOLERNY STOLIK DO KAWY!

– Dobrze, dobrze…

Dlaczego wciąż jestem taki spokojny?

Czy to przez kartę?

Nie wiem.

Ależ oczywiście, wiem. To dlatego, że zawsze taki jestem. Zbyt żałośnie spokojny dla własnego dobra. Powinienem kazać babie się zamknąć, ale nigdy tego nie zrobiłem i nigdy nie zrobię. W końcu nie może tak traktować wszystkich swoich dzieci. Tylko mnie. Ich całuje po nogach, kiedy przyjeżdżają (a nie zdarza się to często), choć i tak znów ją zostawiają. Przynajmniej zapewniam jej ciągłość.

Mówię:

– Dobrze, mamo, upewniałem się tylko, że to nie ty. I tyle. To w końcu dość dziwna przesyłka…

– Ed – przerywa mi kompletnie znudzona.

– Co?

– Odpieprz się.

– Dobra, zobaczymy się później.

– Jasne.

Rozłączamy się.

Ten cholerny stolik do kawy.

Wiedziałem, że o czymś zapomniałem, kiedy wracałem do domu z parkingu WOLNYCH TAKSÓWEK. Jutro stara pani Faulkner zajrzy do matki, żeby porozmawiać o moim bohaterskim zachowaniu w banku. I usłyszy, że zapomniałem odebrać stolik do kawy. I tak nie mam pojęcia, jak go zmieszczę w taksówce.

Zmuszam się, by przestać o tym myśleć. To nieważne. Muszę zastanowić się nad tym, dlaczego dostałem kartę i skąd się wzięła.

Wysłał ją ktoś, kogo znam.

To pewne.

Ktoś, kto wie, że cały czas gram w karty. Co oznacza, że powinni to być Marv, Audrey albo Ritchie.

Marv odpada. Na pewno. To nie mógłby być on. Nie ma takiej wyobraźni.

Ritchie. Mało prawdopodobne. To po prostu do niego nie pasuje.

Audrey.

Mówię sobie, że to najprawdopodobniej Audrey, ale nie jestem pewien.

W głębi duszy czuję, że to żadne z nich.

Czasem gramy w karty na ganku u mnie albo u któregoś z nich. Setki ludzi przechodzą obok. Kiedy się kłócimy, przechodnie śmieją się i pytają, kto kantuje, kto wygrywa, a kto jęczy.

Czyli to może być każdy.

Nie śpię tej nocy.

Rozmyślam.

Rano wstaję wcześniej niż zwykle i włóczę się z Odźwiernym oraz planem miasta, znajdując właściwe domy. Ten na Edgar Street to prawdziwa ruina na samym końcu ulicy. Ten na Harrison jest stary, ale porządny. Na podwórku kwitną róże, choć trawa wyschła i pożółkła. Macedoni leży na wzgórzach, w bogatszej dzielnicy. Dom jest piętrowy, ze stromym podjazdem.

Wychodzę do pracy i cały czas o tym myślę. Wieczorem, po dostarczeniu matce stolika, idę do Ritchiego i gramy w karty. Mówię im. Wszystkim naraz.

– Masz ją ze sobą? – pyta Audrey.

Potrząsam głową.

Zanim położyłem się poprzedniego wieczora, umieściłem asa w najwyższej szufladzie szafki w sypialni. Nic go nie dotyka. Nikt na niego nie dyszy. Szuflada jest pusta, poza kartą.

– To nie było żadne z was, prawda? – Uznałem, że nie mogę pominąć tego pytania.

– Że niby ja? – dziwi się Marv. – Wszyscy wiemy, że nie jestem wystarczająco bystry, aby wpaść na taki pomysł. – Wzrusza ramionami. – Poza tym nie poświęciłbym tyle uwagi komuś takiemu jak ty, Ed. – Pan Kłótliwy, jak zawsze.

– Właśnie – zgadza się Ritchie. – Marv jest na to stanowczo zbyt tępy. – Wypowiedział swoje zdanie i zamilkł.

Wszyscy patrzymy na niego.

– No co? – obrusza się.

– Czy to ty, Ritchie? – pyta Audrey.

Ritchie macha ręką w stronę Marva.

– Jeśli on jest za tępy, to ja jestem za leniwy. – Wyciąga dłonie. – Popatrzcie na mnie… Siedzę na bezrobociu. Większość czasu spędzam u bukmachera. Wciąż mieszkam z rodzicami…

Żebyście mieli jasność, Ritchie tak naprawdę nie nazywa się Ritchie, tylko Dave Sanchez. Nazywamy go Ritchie, ponieważ na prawym ramieniu ma tatuaż przedstawiający Jimiego Hendriksa, który wygląda jak Richard Pryor. Stąd Ritchie. Wszyscy śmieją się i mówią, że powinien sobie zrobić Gene’a Wildera na drugim ramieniu i zyskałby doskonałą obsadę. Byli idealnym, energicznym duetem. Czy jest coś lepszego niż Czyste szaleństwo lub Nic nie widziałem, nic nie słyszałem?

Właśnie.

Nie ma.

Ale jeśli kiedyś przypadkiem spotkacie Ritchiego, nie wspominajcie o Wilderze. Wierzcie mi, to jedyne, co potrafi wkurzyć tego gościa. Zwłaszcza kiedy jest pijany.

Ma ciemną skórę i wąsy. Jego włosy są kręcone, w kolorze błota, a oczy czarne i przyjazne. Nie mówi ludziom, co powinni robić, i oczekuje od nich podobnej uprzejmości. Nosi te same spłowiałe dżinsy dzień po dniu – chyba że ma kilka par tego rodzaju. Nigdy go o to nie pytałem.

Zawsze słychać, kiedy się zbliża, bo jeździ na motorze. Kawasaki takim czy owakim. Czarno-czerwonym. Latem przeważnie jeździ z odkrytymi ramionami, bo umie prowadzić od małego i nie boi się upadku. Nosi proste podkoszulki albo niemodne koszule, które pożycza od swojego starego.

Nadal się na niego gapimy.

Robi się nerwowy i odwraca głowę, razem z nami, w stronę Audrey.

– Dobra – zaczyna obronę Audrey. – Powiedziałabym, że z nas wszystkich tylko ja potrafiłabym wymyślić coś tak śmiesznego…

– To nie jest śmieszne – protestuję, jakbym bronił karty, jakby była częścią mnie.

– Pozwolisz? – pyta.

Kiwam głową.

– Dobrze. Jak już mówiłam, to na pewno nie ja. Mam jednak teorię, w jaki sposób i dlaczego as trafił do twojej skrzynki.

Wszyscy czekamy, gdy zbiera myśli.

Kontynuuje:

– To wszystko wynika z napadu na bank. Ktoś przeczytał o nim w gazecie i pomyślał: „To jest odpowiedni chłopak. Ed Kennedy. Oto ktoś, kogo potrzebuje to miasto”. – Uśmiecha się, ale natychmiast poważnieje. – Coś się wydarzy pod każdym z adresów na karcie, Ed, a ty będziesz musiał na to zareagować.

Zastanawiam się i podejmuję decyzję.

Odzywam się.

– To chyba nic dobrego?

– Dlaczego?

– Dlaczego? A co, jeśli są tam ludzie, którzy się tłuką, a ja mam wejść do środka i ich powstrzymać? To nie byłoby nic niezwykłego w tej okolicy, prawda?

– Tak to już bywa.

Myślę o pierwszym domu.

Edgar Street 45.

W takiej ruinie nie może się dziać nic dobrego.

Przez resztę wieczoru odpycham od siebie myśli o karcie, a Marv wygrywa trzy kolejne rozdania. Jak zwykle, daje nam to odczuć.

Powiem uczciwie, że nie cierpię, kiedy Marv wygrywa. Jest chwalipiętą. Potwornym, ćmiącym cygaro chwalipiętą.

Podobnie jak Ritchie, wciąż mieszka z rodzicami. Pracuje z ojcem w warsztacie stolarskim. Naprawdę haruje, choć nie wydaje ani grosza z zarobków. Nawet te cygara podkrada staremu. Marv to mistrz skąpstwa. Książę dusigroszy.

Ma gęste blond włosy, które prawie zwijają się w dredy, nosi dla wygody stare spodnie od garnituru i bawi się kluczykami w kieszeni. Zawsze wygląda, jakby w duchu śmiał się z czegoś sarkastycznie. Dorastaliśmy razem i tylko dlatego jesteśmy kumplami. Właściwie Marv ma jeszcze wielu innych znajomych, z kilku powodów. Po pierwsze zimą gra w piłkę i kumpluje się z tymi chłopakami. Po drugie i najważniejsze, zachowuje się jak idiota. Czy zauważyliście, że idioci mają wielu przyjaciół?

Tak tylko o tym mówię.

To mi jednak nie pomaga. Obsmarowywanie Marva nie rozwiązuje problemu asa karo.

Nie zdołam go uniknąć, choćbym próbował.

Podkrada się do mnie i każe mi się zastanowić.

Dochodzę do pewnego wniosku.

Napominam się:

– Musisz wkrótce ruszać, Ed. Edgar Street 45. Północ.

Jest środowy wieczór. Późny.

Księżyc pochyla się nade mną, kiedy siedzę na ganku z Odźwiernym.

Przychodzi Audrey i mówię jej, że zaczynam następnego wieczora. To kłamstwo. Spoglądam na nią i żałuję, że nie możemy wejść do środka i kochać się na sofie.

Zatonąć w sobie nawzajem.

Wziąć się nawzajem.

Napełnić się sobą.

Nic takiego się nie dzieje.

Siedzimy, pijemy jakiegoś taniego jabola, który przyniosła, a ja opieram stopy o Odźwiernego.

Kocham chude nogi Audrey. Przyglądam się im przez chwilę.

Patrzy na księżyc unoszący się na niebie. Jest już wyżej, już się nie pochyla. Wzniósł się.

„Nigdy nic nie wiadomo – stwierdzam w duchu. – Pewnego dnia ludzie mogą powiedzieć: »Tak, Dylan w wieku dziewiętnastu lat był u progu kariery. Dali znajdował się na najlepszej drodze do zostania geniuszem, Joannę d’Arc spalono na stosie jako najważniejszą kobietę w historii… A Ed Kennedy jako dziewiętnastolatek dostał pierwszą kartę«”.

Kiedy ta myśl przemija, spoglądam na Audrey, świecący jasno księżyc i Odźwiernego, i mówię sobie, że powinienem przestać się oszukiwać.

Sędzia i lustro

Kolejną uroczą niespodzianką jest uprzejme wezwanie. Muszę udać się do gmachu miejscowego sądu i opowiedzieć swoją wersję wydarzeń w banku. Idzie to szybciej, niż się spodziewałem.

Godzinę ustalono na wpół do trzeciej. Wezmę sobie trochę wolnego w czasie zmiany i podjadę tam.

Tego dnia pojawiam się na miejscu w stroju służbowym, a oni każą mi czekać pod salą rozpraw. Gdy wchodzę do środka, żeby złożyć zeznania, pierwszą osobą, która rzuca mi się w oczy, jest napastnik. Bez maski okazuje się jeszcze brzydszy. Jedyna różnica polega na tym, że teraz wygląda na bardziej wkurzonego. Pewnie tak właśnie działa na człowieka tydzień w areszcie. Gość nie ma już tego żałosnego, nieszczęśliwego wyrazu twarzy.

Założył garnitur.

Tani. Cały taki jest.

Kiedy mnie zauważa, odwracam oczy, gdyż próbuje zabić mnie wzrokiem.

„Teraz już na to trochę za późno” – myślę sobie, ale tylko dlatego, że on jest tam na dole, a ja na górze siedzę bezpiecznie na miejscu dla świadka.

Sędzia mnie wita.

– Widzę, że ubrał się pan stosownie do okazji, panie Kennedy.

Spoglądam na siebie.

– Dziękuję.

– To był sarkazm.

– Wiem.

– Tylko bez wymądrzania się.

– Dobrze, proszę pana.

Widzę teraz, że sędzia bardzo chciałby dobrać się też do mnie.

Prawnicy zadają mi pytania, a ja odpowiadam na nie zgodnie z prawdą.

– Czy to jest człowiek, który napadł na bank?

– Tak.

– Jest pan pewien?

– Całkowicie.

– Ale proszę mi powiedzieć, panie Kennedy, dlaczego jest pan tak pewien?

– Ponieważ wszędzie poznałbym tego paskudnego sukinsyna. A poza tym to dokładnie ten sam gość, którego zakuli w kajdanki tamtego dnia.

Prawnik spogląda na mnie ze wzgardą i wyjaśnia:

– Przepraszam, panie Kennedy, ale musimy zadawać takie pytania, żeby wyjaśnić wszelkie wątpliwości i być w zgodzie z zasadami.

Przyznaję mu rację.

– Jasne.

Odzywa się sędzia:

– A jeśli chodzi o paskudnych sukinsynów, panie Kennedy, czy mógłby się pan powstrzymać przed rzucaniem takich kalumni? Sam pan nie wygląda jak z obrazka.

– Dziękuję bardzo.

– Cała przyjemność po mojej stronie. – Sędzia się uśmiecha. – A teraz proszę odpowiadać na pytania.

– Tak jest, wysoki sądzie.

– Dziękuję.

Po wszystkim przechodzę obok napastnika, który rzuca:

– Hej, Kennedy.

„Zignoruj go” – mówię sobie, ale nie mogę się powstrzymać.

Przystaję i spoglądam na niego. Adwokat każe mu się zamknąć, ale on tego nie robi.

Szepcze:

– Jesteś trupem. Poczekaj tylko… – Jego słowa mnie atakują. – Pamiętaj, co ci powiedziałem. Pamiętaj o tym każdego dnia, kiedy będziesz patrzył na siebie w lustrze. – Niemal się uśmiecha. – Trup.

Udaję to.

Opanowanie.

Kiwam głową i mówię:

– Jasne.

I idę dalej.

„Boże – modlę się – niech go skażą na dożywocie”.

Drzwi sali rozpraw zamykają się za mną. Wychodzę na korytarz. Wypełniają go plamy słonecznego światła.

Policjantka przywołuje mnie i oznajmia:

– Nie martwiłabym się tym, Ed.

Łatwo jej mówić.

– Mam ochotę wynieść się z miasteczka – przyznaję.

– Posłuchaj – zaczyna. Podoba mi się. Jest niska, przysadzista i wygląda uroczo. – Kiedy ten gość skończy odsiadkę, ostatnią rzeczą, jakiej będzie pragnął, jest powrót za kratki. – Zastanawia się nad tym i wydaje się pewna swojego osądu. – Niektórzy ludzie w więzieniu robią się twardzi. – Wskazuje głową na salę. – On nie jest jednym z nich. Cały ranek przepłakał. Wątpię, by próbował cię dopaść.

– Dzięki – odpowiadam. Pozwalam, by przepełniła mnie ulga, ale nie sądzę, by wystarczyła na długo.

„Jesteś trupem”. Znów słyszę jego głos i widzę te słowa w swojej twarzy, gdy wsiadam do taksówki i spoglądam we wsteczne lusterko.

To sprawia, że zaczynam myśleć o swoim życiu, nieistniejących osiągnięciach i ogólnej niekompetencji.

„Trup – myślę. – Aż tak bardzo się nie pomylił”. Odjeżdżam z parkingu.

Obserwacja, wyczekiwanie, gwałt

Sześć miesięcy.

Dostał sześć miesięcy. Typowa pobłażliwość sądów w dzisiejszych czasach.

Nie powiedziałem nikomu o groźbie, wolałem uwierzyć policjantce i zapomnieć o nim. Właściwie żałuję, że przeczytałem tę informację w lokalnym dzienniku (jedyne pocieszenie w tym, że odmówiono mu wyroku w zawieszeniu). Siedzę jak zwykle w kuchni z Odźwiernym i asem karo. Gazeta leży na stole, złożona na pół. Zamieszczono w niej urocze zdjęcie napastnika jako dziecka. Widzę tylko jego oczy.

Mijają dni i to zaczyna działać. Zapominam o nim.

„Właściwie – myślę – co taki gość jak on mógłby zrobić?”

Więcej sensu ma skupienie się na przyszłości. Powoli rozpracowuję adresy na karcie.

Najpierw Edgar Street 45.

Planuję zacząć w poniedziałek, ale nie mam odwagi.

Drugą próbę podejmuję we wtorek, ale nie udaje mi się opuścić domu; za wymówkę mam czytanie koszmarnej książki.

W środę jednak wychodzę na ulicę i ruszam przez miasto.

Dochodzi północ, kiedy skręcam w Edgar Street. Zrobiło się ciemno, a wszystkie latarnie są zepsute. Ocalała tylko jedna, lecz i ona mruga do mnie. Jej blask kołysze się wokół kuli.

Nieźle znam okolicę, bo Marv często tu przyłaził.

Miał dziewczynę przy jednej z tych zaniedbanych ulic. Nazywała się Suzanne Boyd, a Marv chodził z nią jeszcze w szkole. Kiedy jej rodzina spakowała się i wyniosła, niemal bez słowa, był zrozpaczony. Kupił wtedy ten stary samochód, żeby wyruszyć na poszukiwanie Suzanne, ale nawet nie przekroczył granic miasta. Myślę, że świat wydał mu się zbyt wielki i Marv się poddał. Wtedy właśnie stał się taki skąpy i kłótliwy. Sądzę, że od tamtej chwili postanowił troszczyć się już tylko o siebie. Może. Nie wiem. Nigdy nie myślę o nim zbyt wiele. Taką mam zasadę.

Idąc, przypominam sobie o tym wszystkim, lecz myśli te znikają, gdy zbliżam się do celu.

Docieram do końca Edgar Street, gdzie znajduje się numer czterdziesty piąty. Mijam go, przechodząc po drugiej stronie ulicy, i kieruję się w stronę gęstej kępy drzew. Tam kulę się i czekam. W domu nie palą się światła, a na ulicy panuje cisza. Kawałki farby odpadają z dykty, jedna z rynien prawie przerdzewiała. W moskitierze są dziury. Komary nie dają mi żyć.

„Lepiej, żeby to nie trwało zbyt długo” – myślę.

Mija pół godziny i niemal zasypiam, ale kiedy nadchodzi ta chwila, bicie mojego serca musi się odbijać echem na całej ulicy.

Na chodniku zatacza się mężczyzna.

Potężny mężczyzna.

Pijany.

Nie widzi mnie, gdy potyka się na schodkach prowadzących na ganek, męczy z kluczem, po czym w końcu wchodzi do środka.

W holu zapala się światło.

Drzwi trzaskają.

– Nie śpisz? – bełkocze. – Przywlecz tu zaraz swój tyłek!

Mam serce w gardle. Podnosi się tak wysoko, że czuję jego smak. Jego bicie na języku. Drżę, zbieram się w sobie, znów wstrząsa mną dreszcz.

Księżyc wyłania się spomiędzy chmur i nagle czuję się obnażony. Jakby cały świat mógł mnie zobaczyć. Ulica jest niema i cicha. Tylko ten olbrzymi mężczyzna, wpadł do domu i krzyczy na żonę.

W sypialni też zapala się światło.

Zza zasłony drzew widzę cienie.

Kobieta jest ubrana w koszulę nocną, ale mężczyzna przyciąga ją do siebie i brutalnie zrywa okrycie.

– Myślałem, że na mnie czekasz – mówi.

Trzyma ją za ramiona. Dławi mnie lęk. Później facet rzuca żonę na łóżko, rozpina pasek i spodnie.

Leży na niej.

Wchodzi w nią.

Łóżko krzyczy z bólu. Skrzypi i jęczy, lecz tylko mnie dobiega jego skarga. Boże, to ogłuszające. „Dlaczego świat tego nie słyszy?” – myślę. W ciągu kilku chwil wielokrotnie zadaję to pytanie. „Ponieważ go to nie obchodzi” – stwierdzam w końcu i wiem, że mam rację. To tak, jakbym został wybrany. Ale wybrany do czego?

Odpowiedź jest prosta.

ŻEBY MNIE OBCHODZIŁO.

Na ganku pojawia się dziewczynka.

Płacze.

Przyglądam się jej.

Nie ma już światła. Tylko hałas.

Na kilka minut zapada cisza, lecz wkrótce wszystko zaczyna się od początku – i nie wiem, ile razy w ciągu jednej nocy robi to ten mężczyzna, ale z pewnością jest to spore osiągnięcie. Koszmar trwa, a dziewczynka siedzi i płacze.

Może mieć około ośmiu lat.

Kiedy wszystko się kończy, dziewczynka wstaje i wraca do środka. Z pewnością nie dzieje się tak każdej nocy. Mówię sobie, że to niemożliwe, a wtedy kobieta zajmuje miejsce małej na ganku.

Również siada. Ma na sobie podartą koszulę nocną, twarz ukrywa w dłoniach. Jedna z jej piersi jest wyraźnie widoczna w blasku księżyca. Dostrzegam sutek zwrócony ku ziemi, odrzucony i obolały. W pewnej chwili kobieta unosi ręce, stula dłonie. Zupełnie, jakby trzymała w nich serce. Krwawi na jej ramiona.

Niemal do niej podchodzę, ale wówczas odzywa się instynkt.

„Wiesz, co musisz zrobić”.

Powiedział to jakiś wewnętrzny głos. Powstrzymuje mnie przed podejściem. Nie takie jest moje zadanie. Nie znalazłem się tu, by kogokolwiek pocieszać. Mógłbym ją pocieszać do samej śmierci, a i tak wszystko się powtórzy następnej nocy, i kolejnej też.

To nim powinienem się zająć.

To jemu muszę stawić czoła.

A mimo to, kiedy kobieta płacze na ganku, chciałbym podejść i przytulić ją. Chciałbym ją uratować i wziąć w ramiona.

Jak ludzie mogą tak żyć?

Jak im się udaje przetrwać?

Może właśnie dlatego tu jestem.

A jeśli już nie dają rady?

Kawałki

Jadę sobie taksówką i myślę: „Potem musi być lepiej – moja pierwsza wiadomość i od razu cholerny gwałt”. Co gorsza, facet, którym mam się zająć, jest zbudowany niczym kafar. Niezły z niego mięśniak, jak babcię kocham.

Nikomu nie mówię. Ani przyjaciołom, ani policji. Sytuacja wymaga czegoś wykraczającego poza normy. Niestety, właśnie ja zostałem wybrany.

Audrey pyta mnie o kartę, kiedy jemy lunch na mieście, ale odpowiadam, że nie chce wiedzieć.

Patrzy na mnie z troską, co uwielbiam, i prosi:

– Tylko bądź ostrożny, Ed, dobra?

Zgadzam się i wracamy do swoich taksówek.

Przez cały dzień nie potrafię przestać o tym myśleć. Przerażają mnie też pozostałe dwa adresy, choć w głębi duszy uważam, że nie mogą być gorsze od pierwszego.

Przychodzę na Edgar Street każdej nocy, a księżyc powoli przesuwa się w cyklu. Czasami nic się nie dzieje. Czasami mężczyzna wraca do domu i nie krzywdzi żony. W takie noce cisza panująca na ulicy nabrzmiewa. Jest pełna strachu i śliska, kiedy czekam, aż coś się wydarzy.

Pewnego popołudnia przeżywam chwilę nerwów, gdy idę na zakupy. Przechodzę właśnie przez dział z karmą dla psów, gdy mija mnie kobieta z dziewczynką siedzącą w wózku na zakupy.

– Angelino – mówi. – Nie dotykaj tego.

Głos jest łagodny, charakterystyczny. Tym samym głosem wzywa pomocy, gdy leży na łóżku, gwałcona przez pijaka z libido wielkim jak Kilimandżaro. To głos żony, która w cichą, obojętną noc łka na ganku swojego domu.

Przez krótką chwilę patrzę dziewczynce w oczy.

Jest śliczną zielonooką blondyneczką. Matka też taka była, lecz zmęczenie zniszczyło jej twarz.

Podążam za nimi przez jakiś czas i raz, kiedy kobieta kuca, przyglądając się zupom w torebkach, widzę, jak bez jednego dźwięku rozpada się na kawałki. Marzy, by upaść na kolana, ale nie pozwala sobie na to.

Gdy w końcu się podnosi, przystaję obok niej.

Stoję, patrzę na nią i pytam:

– Wszystko w porządku?

Kiwa głową.

– Tak – kłamie.

Muszę wkrótce coś zrobić.

Harrison Avenue

W tym momencie pewnie już się domyślacie, co postanowiłem w sprawie Edgar Street. A już na pewno wiecie, jeśli jesteście do mnie choć trochę podobni.

Tchórzliwy.

Potulny.

Słabeusz.

Oczywiście, w swej niezmierzonej mądrości uznałem za słuszne na jakiś czas to zostawić. „Nigdy nic nie wiadomo, Ed. Może problem sam się rozwiąże”.

Rzecz jasna, wiem doskonale, że to czysta żenada, ale nie ma mowy, bym poradził sobie z czymś takim bez przygotowania. Potrzebuję doświadczenia. Potrzebuję kilku zwycięstw, zanim stawię czoła gwałcicielowi zbudowanemu jak Mike Tyson.

Pewnej nocy znów wyjmuję kartę, gdy piję kawę z Odźwiernym. Poprzedniego wieczora dałem mu trochę mieszanki numer 43, i całkiem mu przypadła do gustu, choć na początku nie chciał jej tknąć.

Patrzył na mnie. Potem na miskę.

I tak w kółko.

Dopiero po pięciu minutach uświadomiłem sobie, że zauważył, jak dosypuję cukru do kubka z napisem „Taksówkarze nie są największymi dupkami na drodze”. Kiedy posłodziłem mu kawę, okazał dużo więcej entuzjazmu. Chłeptał i lizał, aż wypił wszystko i chciał dolewkę.

I tak oto siedzę z Odźwiernym w dużym pokoju. On pije kawę, zaś ja patrzę na kartę i pozostałe adresy. Harrison numer 13 jest drugi na liście, i decyduję się tam udać następnego popołudnia, równo o szóstej.

– Jak myślisz, Odźwierny? – pytam. – Tam będzie lepiej?

Szczerzy się do mnie, bo jest napompowany mieszanką numer 43.

– Mówię wam. – Marv wskazuje palcem Ritchiego. – Zastukałem. I nieważne, co on gada.

– Zastukał? – pyta mnie Ritchie.

– Nie pamiętam.

– Audrey?

Audrey zastanawia się przez chwilę i potrząsa głową. Marv się poddaje. Musi teraz dobrać cztery karty. Tak się gra w Irytację. Zostają ci dwie karty i stukasz. Jeśli zapomnisz to zrobić, zanim odłożysz trzecią ze swoich kart, dobierasz cztery. Marv często zapomina o stukaniu.

Krzywi się, ale w duchu powstrzymuje śmiech. Wie, że nie zastukał, a mimo to zawsze liczy, że mu się upiecze. To część rozgrywki.

Siedzimy u Audrey, na jej balkonie. Jest ciemno, więc zapaliliśmy światła, i ludzie podnoszą wzrok, kiedy przechodzą wzdłuż rzędu domów. To ulica prostopadła do tej, przy której mieszkam. Trochę zaniedbana, ale w porządku.

Podczas pierwszej godziny gry patrzę na Audrey. Jestem w niej nerwowo zakochany. Nerwowo, ponieważ czasem nie wiem, co robić. Ani co powiedzieć. Co miałbym jej powiedzieć, kiedy czuję coraz dotkliwszy głód? Jak by zareagowała? Wiem, że się wścieka, bo mogłem pójść na uniwersytet, a jeżdżę taksówką. Na litość boską, przeczytałem Ulissesa i połowę sztuk Szekspira. Ale wciąż jestem beznadziejny, bezużyteczny i właściwie bezsensowny. Widzę, że Audrey nie potrafi sobie wyobrazić nas razem. A jednak zadawała się z innymi, bardzo podobnymi. Czasem nie umiem się zmusić, żeby o tym myśleć. O tym, co robili, jakie to uczucie, i że ona lubi mnie za bardzo, aby wziąć mnie pod uwagę.

Wiem, że nie chcę od niej jedynie seksu.

Chciałbym się do niej przytulić, choćby na chwilę, jeśli tylko tyle będzie mi wolno.

Uśmiecha się do mnie, kiedy wygrywa rundę, a ja odpowiadam tym samym.

„Zapragnij mnie” – błagam, ale nic się nie dzieje.

– I co się w końcu stało z tamtą dziwną kartą? – pyta później Marv.

– Co?

– Cholernie dobrze wiesz, o co mi chodzi. – Wskazuje mnie cygarem. Mógłby się ogolić.

Wszyscy się przysłuchują, a ja kłamię.

– Wyrzuciłem ją.

– Dobry pomysł. To była jakaś bzdura – stwierdza z aprobatą Marv.

– Cholerna racja – zgadzam się. Koniec historii. Podobno.

Audrey spogląda na mnie rozbawiona.

Przez kilka kolejnych partii myślę o tym, co wydarzyło się wcześniej, kiedy udałem się pod numer 13 na Harrison Avenue.

Prawdę mówiąc, poczułem sporą ulgę, bo nic się nie działo. Jedyną osobą, która tam przebywa, jest stara kobieta. W jej domu nie ma zasłon. Była sama, przygotowała kolację, usiadła, zjadła ją i popiła herbatą. Wydaje mi się, że jadła sałatkę i jakąś zupę.

I samotność.

Ją też zjadła.

Polubiłem tę kobietę.

Przez cały czas siedziałem w swojej taksówce i obserwowałem. Było gorąco, więc napiłem się trochę stęchłej wody. Łudziłem się, że ze starszą panią wszystko w porządku. Wydawała się łagodna i delikatna. Jej staromodny czajnik gwizdał, aż podeszła i uspokoiła go. Jestem niemal pewien, że mówiła do niego jak do dziecka. Jak do płaczącego niemowlaka.

Trochę mnie przybiło, że człowiek może być tak samotny, że pociesza się towarzystwem gwiżdżących urządzeń domowych i sam spożywa posiłki.

Nie żeby moja sytuacja była dużo lepsza.

Bądźmy szczerzy…

Jadam w towarzystwie siedemnastoletniego psa. Razem pijemy kawę. Zachowujemy się jak stare małżeństwo. Ale mimo wszystko…

Ta kobieta sprawiła, że coś drgnęło w moim sercu.

Kiedy wyciągnęła rękę i nalała sobie herbaty, poczułem się tak, jakby i mnie czymś napełniła, gdy tak siedziałem i pociłem się w taksówce. Zupełnie jakby trzymała sznurek i teraz lekko pociągnęła, otwierając mnie. Weszła do środka, zostawiła tam część siebie i znów wyszła.

Wciąż to czuję, gdzieś tam, w głębi.

Siedzę tutaj, grając w karty, a jej obraz rysuje się na stole. Tylko ja go widzę. Patrzę na jej drżącą rękę, kiedy podnosi łyżkę do ust. Chciałbym, żeby się roześmiała albo w jakiś inny sposób wyraziła szczęście czy zadowolenie, abym zyskał pewność, że z nią wszystko w porządku. Wkrótce jednak uświadamiam sobie, że sam muszę się tego dowiedzieć.

Moja kolej.

– Ed, twoja kolej.

Moja kolej, a ja nie wychodzę.

Zostały mi dwie karty i muszę zastukać.

Trójka trefl i dziewiątka pik.

Problem polega na tym, że tego wieczora chcę więcej kart. Nie interesuje mnie zwycięstwo. Wydaje mi się, że wiem, co muszę zrobić dla staruszki, więc zakładam się sam ze sobą.

Jeśli dostanę asa karo, mam rację.

Jeśli nie, mylę się.

Zapominam zastukać i wszyscy śmieją się ze mnie, kiedy dobieram karty.

Pierwsza: królowa trefl.

Druga: czwórka kier.

Trzecia: tak.

Marv i Ritchie zastanawiają się, dlaczego się uśmiecham. Audrey do mnie mruga. Bez pytania wie, że zrobiłem to celowo. W dłoniach trzymam asa karo.

To o wiele lepsze niż Edgar Street.

Czuję się dobrze.

Jest wtorek, a ja zakładam białe dżinsy i ładne jasne buty. Wyciągam porządną koszulę. Byłem już w cukierni. Obsługiwała mnie dziewczyna imieniem Misha.

(„Czy ja cię nie znam?” – spytała.

„Może. Nie do końca…”

„Oczywiście… jesteś tym gościem z banku. Bohaterem”.

„Raczej idiotą” – pomyślałem, ale powiedziałem: „A, tak… jesteś dziewczyną z okienka. Teraz pracujesz tutaj?”

Pokiwała głową.

„Owszem”. Wydawała się trochę zawstydzona. „Nie mogłam znieść stresu w banku”.

„Napad?”

„Nie, mój szef był dupkiem”.

„Ten z trądzikiem i plamami potu pod pachami?”

„Tak, to on… Któregoś dnia spróbował wepchnąć mi język do ust”.

„No cóż – powiedziałem. – Tacy są mężczyźni. Wszyscy mamy w sobie coś takiego”.

„Co racja, to racja”. Mimo to dziewczyna była bardzo miła. Kiedy wychodziłem ze sklepu, zawołała: „Smacznego, Ed!”.

„Dzięki, Misha!” – odkrzyknąłem, ale pewnie za cicho. Nie lubię robić hałasu w miejscach publicznych.

I odszedłem).

Myślę o tym przez chwilę, kiedy otwieram pudełko i spoglądam na połówkę ciasta czekoladowego. Współczuję Mishy, bo to musiało być paskudne uczucie, kiedy gość się do niej dobierał, no i to ona rzuciła pracę. Sukinsyn. Wpadłbym w panikę, zanim spróbowałbym wepchnąć dziewczynie język do ust. A nawet nie mam trądziku ani plam z potu pod pachami. Tylko niską samoocenę. I tyle.

Tak czy inaczej…

Po raz ostatni spoglądam na ciasto. Pachnie świetnie. Włożyłem najlepsze ubranie i jestem gotów do wyjścia.

Przechodzę nad Odźwiernym i zamykam za sobą drzwi. Dzień jest srebrnoszary i chłodny. Idę na Harrison Avenue. Docieram tam o szóstej. Starsza pani zajmuje się czajnikiem.

Trawa na jej podwórku jest złocista.

Trzaska pod moimi stopami, co przypomina odgłos wgryzania się w tost. Buty zostawiają ślady i mam wrażenie, jakbym rzeczywiście szedł po ogromnym toście. Jedynie róże jeszcze żyją, rosną wytrwale przy podjeździe.

Ganek z betonu. Stary i popękany. Jak mój.

Moskitiera jest poszarpana po brzegach. Przetarta. Otwieram ją i pukam w drewno. Dźwięk rozbrzmiewa w tym samym rytmie, co bicie mojego serca.

Słyszę zbliżające się kroki. Odgłos przypomina tykanie zegara odliczającego czas do tej chwili.

Kobieta przystaje.

Spogląda na mnie i przez chwilę wpatrujemy się w siebie. Zastanawia się, kim jestem, ale tylko przez krótką chwilę. Później na jej twarzy pojawia się wyraz oszołomienia. Uśmiecha się. Uśmiecha się nieprawdopodobnie ciepło i mówi:

– Wiedziałam, że przyjdziesz, Jimmy. – Podchodzi i obejmuje mnie mocno miękkimi, pomarszczonymi ramionami. – Wiedziałam, że przyjdziesz.

Kiedy się rozdzielamy, znów na mnie patrzy, aż w kąciku jej oka pojawia się niewielka łza. Znajduje zmarszczkę i spływa po niej.

– Och. – Potrząsa głową. – Dziękuję, Jimmy. Wiedziałam, wiedziałam. – Bierze mnie za rękę i prowadzi do domu. – Wejdź – zaprasza. Idę za nią.

– Zostaniesz na obiedzie, Jimmy?

– Tylko jeśli tego chcesz – odpowiadam.

Śmieje się.

– Jeśli tego chcę… – Macha ręką lekceważąco. – Jesteś taki zabawny, Jimmy.

Racja, jestem cholernie zabawny.

– Oczywiście, że chcę – ciągnie. – Miło będzie powspominać dawne czasy, co?

– Jasne.

Przyjmuje ciasto i zanosi je do kuchni. Słyszę, jak się tam kręci, i pytam, czy nie potrzebuje pomocy. Mówi, że mam usiąść i poczuć się jak u siebie w domu.

Zarówno jadalnia, jak i kuchnia wyglądają na ulicę. Z okna jadalni widzę ludzi przechodzących pospiesznie obok. Niektórzy przystają, by zaczekać na swoje psy, po czym ruszają dalej. Na stole leży dowód staruszki. Nazywa się Milla. Milla Johnson. Ma osiemdziesiąt dwa lata.

Przynosi taki sam obiad jak poprzedniego dnia. Sałatka, zupa i herbata.

Jemy, a ona opowiada mi o swoich codziennych wędrówkach.

Pięć minut spędza z rzeźnikiem Sidem, ale nie kupuje mięsa. Po prostu rozmawia i śmieje się z jego żartów, choć wcale nie są zabawne.

Je lunch za pięć dwunasta.

Siedzi w parku i patrzy, jak dzieci się bawią, a deskorolkowcy pokazują różne sztuczki na torze.

Po południu pije kawę.

Wpół do szóstej ogląda Koło fortuny.

Obiad je o szóstej.

O dziewiątej się kładzie.

Po posiłku Milla zadaje mi pytanie. Posprzątaliśmy naczynia i znów usiadłem przy stole. Milla wraca do jadalni i nerwowo sadowi się na krześle.

Wyciąga drżące ręce.

Do mnie.

Trzymam je, a jej błagalne spojrzenie sprawia, że się otwieram.

Milla prosi:

– Powiedz mi, Jimmy. – Jej dłonie drżą coraz bardziej. – Gdzieś ty był przez ten cały czas? – Głos ma pełen bólu, ale łagodny. – Gdzieś ty był?

Coś utkwiło mi w gardle – słowa.

W końcu rozpoznaję je i wyrzucam z siebie:

– Szukałem cię. – Wypowiadam to zdanie, jakby było największą prawdą mojego życia.

Odzywa się z równą pewnością:

– Tak sądziłam. – Przyciąga moje dłonie, pochyla się nad nimi i całuje palce. – Zawsze wiedziałeś, co powiedzieć, nie, Jimmy?

– Tak – odpowiadam. – Chyba tak.

Wkrótce stwierdza, że musi się położyć. Kompletnie zapomniała o cieście, a ja mam na nie ogromną ochotę. Jest prawie dziewiąta i widzę, że nie dostanę nawet okruszka. Oczywiście, czuję się z tym paskudnie. Zadaję sobie pytanie, jakim jestem człowiekiem, skoro przejmuję się kawałkiem parszywego ciasta czekoladowego.

Milla podchodzi do mnie za pięć dziewiąta i mówi:

– Chyba powinnam się położyć, Jimmy. Jak sądzisz?

– Tak, Millo.

Odprowadza mnie do drzwi. Całuję ją w policzek.

– Dziękuję za kolację.

– Cała przyjemność po mojej stronie. Czy cię jeszcze zobaczę?

– Na pewno. – Odwracam się. – Wkrótce.

Tym razem wiadomość oznacza, że mam złagodzić samotność tej staruszki. Uczucie to przepełnia mnie, kiedy wracam do domu, a gdy dostrzegam Odźwiernego, podnoszę go i trzymam w objęciach czterdzieści pięć kilo żywej wagi. Całuję go, mimo całego brudu i smrodu, i odnoszę wrażenie, że potrafiłbym tego wieczora udźwignąć cały świat. Odźwierny spogląda na mnie zmieszany, po czym pyta: „A może jakaś kawa, synu?”.

Wypuszczam go, śmieję się i robię staruszkowi kawę z mnóstwem cukru i mleka.

– Czy ty również napiłbyś się kawy, Jimmy? – pytam sam siebie.

– Nie mam nic przeciwko – odpowiadam. – Zupełnie nic.

Śmieję się i czuję w każdym calu jak prawdziwy posłaniec.

Bycie Jimmym

Minęło już trochę czasu, od kiedy dostarczyłem matce stolik do kawy. Nie zaglądałem do niej przez dobrych parę tygodni – żeby trochę ochłonęła, bo nieźle dała mi w kość, kiedy w końcu się z nim zjawiłem.

Odwiedzam ją w sobotni ranek.

– Popatrzcie no tylko, co dziś przywlókł kot – mówi sucho, gdy przekraczam próg. – Jak leci, Ed?

– W porządku. A co u ciebie?

– Zaharowuję się na śmierć. Jak zawsze.

Matka pracuje na stacji benzynowej, za ladą. Robi cholernie mało, ale kiedy ją spytać, jak się miewa, zawsze twierdzi, że „zaharowuje się na śmierć”. Upiekła jakieś ciasto, ale nie pozwala mi wziąć choćby kawałka, bo czeka na ważniejszych gości. Pewnie spodziewa się ludzi z Lion’s Club albo kogoś w tym rodzaju.

Podchodzę bliżej, żeby się przyjrzeć.

– Nie dotykaj! – warczy matka, choć z tej odległości i tak nie zdołałbym sięgnąć.

– Co to?

– Sernik.

– Kto przychodzi?

– Marshallowie.

Typowe – wieśniaki zza rogu. Ale nic nie mówię. Tak jest lepiej.

– Jak się sprawuje stolik? – pytam.

Śmieje się niemal przebiegle i mówi:

– Nieźle. Chodź i zobacz.

Robię, jak mi powiedziała, wchodzę do salonu i nie wierzę własnym oczom. Podmieniła go, do cholery!

– Ej! – wołam w stronę kuchni. – To nie ten, który ci przywiozłem.

Teraz to się wnerwiłem. Zerwałem się godzinę wcześniej z pracy, żeby go zabrać, a nagle okazuje się, że nie był dla niej wystarczająco dobry.

– Co się, do cholery, stało?!

– Rozmawiałam przez telefon z Tommym i on powiedział, że ten sosnowy chłam jest pospolity i długo nie wytrzyma. – Matka gestykuluje między zdaniami. – A twój brat zna się na takich rzeczach, wierz mi. Kupił sobie stary cedrowy stół w mieście. Zbił cenę do trzech setek i dostał krzesła za półdarmo.

– I co z tego?

– To, że wie, co robi. W przeciwieństwie do innych ludzi, których znam.

– Nie kazałaś mi go odebrać.

– A czemu miałabym, na Boga?

– Tamten musiałem ci przywieźć.

– Taa, ale bądźmy szczerzy, Ed – mówi moja matka. – Jesteś kiepskim dostawcą.

Wyczuwam ironię w tym zdaniu.

– Wszystko w porządku, mamo? – pytam później. – Zaraz idę do sklepu. Potrzebujesz czegoś?

Zastanawia się.

– Właściwie… Leigh przyjeżdża w przyszłym tygodniu i chcę upiec ciasto czekoladowo-orzechowe. Mógłbyś mi kupić mielone orzechy laskowe.

– Jasne.

„A teraz spadaj, Ed” – dopowiadam w duchu, wychodząc. Jestem pewien, że tak właśnie myśli.

Podoba mi się bycie Jimmym.

– Pamiętasz, co mi czytałeś, Jimmy?

– Pamiętam.

Nie muszę mówić, że wieczorem znów jestem u Milli.

Wyciąga rękę i chwyta mnie za ramię.

– Mógłbyś mi chwilę poczytać? Uwielbiam twój głos.

– Którą książkę chciałabyś? – pytam, podchodząc do regału.

– Moją ulubioną – odpowiada.

Cholera… Przyglądam się powieściom na półkach. Która jest jej ulubioną?

Ale to nie ma znaczenia.

Którąkolwiek wybiorę, będzie jej ulubioną.

– Wichrowe Wzgórza? – proponuję.

– Skąd wiedziałeś?

– Instynkt – wyjaśniam i zaczynam czytać.

Po kilku stronach starsza pani zasypia na sofie. Budzę ją i pomagam jej się położyć.

– Dobranoc, Jimmy.

– Dobranoc, Millo.

Wracając do domu, przypominam sobie o czymś. Znalazłem w książce kawałek papieru służący jako zakładka. Zupełnie zwyczajny, wąski pasek do notowania, pożółkły i stary. Nosił datę 1.05.1941, a było na nim tylko kilka słów, nakreślonych typowo męskim, niezgrabnym charakterem pisma. Całkiem podobnym do mojego.

Brzmiały tak:

Najdroższa Millo!

Moja dusza potrzebuje Twojej.

Kocham Cię.

Jimmy

Podczas następnych odwiedzin Milla wyjmuje stare albumy ze zdjęciami i przeglądamy je. Wciąż wskazuje na mężczyznę, który trzyma ją za rękę, całuje lub po prostu uśmiecha się z fotografii.

– Zawsze byłeś taki przystojny – szepcze. Dotyka twarzy Jimmy’ego i widzę już, jak to jest kochać kogoś tak jak Milla tego mężczyznę. Końce jej palców są miłością. Kiedy mówi, jej głos jest miłością. – Sporo się zmieniłeś, ale nadal dobrze wyglądasz. Byłeś najprzystojniejszym chłopakiem w mieście. Wszystkie dziewczęta tak powtarzały. Nawet matka mówiła mi, jaki jesteś wspaniały, kochający i silny, i że muszę być dla ciebie dobra i odpowiednio cię traktować. – Spogląda teraz na mnie, niemal przerażona. – Odpowiednio cię traktowałam, prawda, Jimmy? Odpowiednio cię traktowałam?

Rozpływam się.

Rozpływam się i spoglądam w jej stare, ale piękne oczy.

– Byłaś dla mnie dobra, Millo. Traktowałaś mnie odpowiednio. Byłaś najlepszą żoną, jaką mógłbym mieć…

I właśnie wtedy się załamuje i płacze w moich ramionach. Płacze, płacze i się śmieje. Trzęsie się z rozpaczy i radości, a jej łzy, ciepłe i dobre, przesiąkają przez rękaw.

Po chwili proponuje mi ciasto czekoladowe. To samo, które przyniosłem jej parę dni wcześniej.

– Nie pamiętam, od kogo je dostałam, ale jest bardzo smaczne. Zjesz kawałek, Jimmy?

– Z przyjemnością – mówię.

Jest stare i trochę podeschnięte, to ciasto.

Ale smakuje doskonale.

Kilka nocy później wszyscy siedzimy na ganku mojej chałupy i gramy w karty. Idzie mi nieźle, aż nagle zapada dziwna cisza. Po chwili ze środka dobiega dźwięk.

– Telefon – mówi Audrey.

Coś jest nie tak. Zaczynam się czuć niepewnie.

– Nie odbierasz? – dziwi się Marv.

Podnoszę się i zaniepokojony przechodzę nad Odźwiernym.

Dzwonek mnie przyzywa.

Podnoszę słuchawkę.

Cisza. Zupełna cisza.

– Halo?

Znów.

– Halo?

Głos próbuje trafić do samego sedna mojej osoby. Dociera tam i wypowiada cztery słowa:

– Jak ci idzie, Jimmy?

Coś we mnie pęka.

– Co? – pytam. – Co powiedziałeś?

– Słyszałeś.

Zapada cisza i zostaję sam.

Wytaczam się z powrotem na ganek.

– Przegrałeś – informuje mnie Marv, ale niemal go nie słyszę. Gra zupełnie mnie nie obchodzi.

– Wyglądasz koszmarnie – oznajmia Ritchie. – Siadaj, stary.

Postępuję zgodnie z jego radą i zajmuję swoje miejsce.

Audrey spogląda na mnie i samym wyrazem twarzy pyta, czy wszystko w porządku. Mówię, że tak, a kiedy zostaje dłużej niż pozostali, prawie opowiadam jej o Milli i Jimmym. Niemal pytam ją, co o tym wszystkim sądzi, ale znam już odpowiedzi. Jej zdanie nic nie zmieni, więc równie dobrze mogę stawić czoła świadomości, że muszę to ciągnąć. Zapewniłem Milli towarzystwo, którego potrzebowała, ale nadszedł czas, by ruszyć pod kolejny adres albo wrócić na Edgar Street. Oczywiście, wciąż zamierzam odwiedzać Millę, ale nadszedł czas.

Czas ruszyć dalej.

Tego wieczora, późno, idę z Odźwiernym na cmentarz, żeby odwiedzić ojca i pospacerować wśród grobów.

Uderza w nas promień latarki.

Ochrona.

– Wiesz, która godzina? – pyta się facet. Jest wielki i ma wąsy.

– Nie mam pojęcia – odpowiadam.

– Jedenaście po północy. Cmentarz jest zamknięty, stary.

Już prawie odchodzę, gdy coś mnie zatrzymuje. Tej nocy nie mogę. Otwieram usta i mówię:

– Proszę pana… Szukam grobu.

Patrzy na mnie i się waha. Pomóc czy też nie? Wybiera odpowiedź „tak”.

– Jakie nazwisko?

– Johnson.

Potrząsa głową i zaczyna się śmiać, a ja wyczuwam w tym nutę krytyki.

– Zdajesz sobie sprawę, ilu Johnsonów tu leży?

– Nie.

– Mnóstwo. – Dmucha w wąsy, jakby coś go swędziało. Jego zarost jest rudy. Facet jest rudzielcem.

– Czy moglibyśmy jednak spróbować?

– Co to za pies?

– Mieszaniec rottweilera z owczarkiem.

– Cholernie śmierdzi, stary. Nie kąpiesz go?

– Oczywiście, że tak.

– Fuj. – Odwraca się, krzywiąc twarz. – Co za piekielny smród.

– Grób? – pytam.

Przypomina sobie.

– A tak, spróbujmy. Masz pojęcie, kiedy staruszkowi się zeszło?

– A może by tak grzeczniej?

Zatrzymuje się.

– Posłuchaj. – Nieco się irytuje. – Chcesz mojej pomocy czy nie?

– Jasne, przepraszam.

– Tędy.