Posłańcy świętego Floriana - Lech Lewandowski - ebook + książka

Posłańcy świętego Floriana ebook

Lech Lewandowski

3,5

Opis


Posłańcy świętego Floriana” Lecha Lewandowskiego to książka ukazująca etos służby strażackiej.

Funkcjonowanie każdej formacji mundurowej oparte jest na regulaminach, rozkazach, dyscyplinie i tak też jest w przypadku strażaków. Ale życie jest wielobarwne, niesie ze sobą rozmaite zachowania i zdarzenia, wymykające się obowiązującym kanonom. Ksiązka ukazuje wizerunek strażakówi przekonuje, że ci, którzy ratują innych przed pożarem czy powodzią, mają także swoje problemy, słabości i wady. Stać ich na czyny wzniosłe, ale też nie są pozbawieni rozmaitych ułomności. To także opowieść o zwykłych sprawach, miłości, przyjaźni, zawiści, ale i o poświęceniu.

Służbowe perypetie aspiranta Roberta Koterasa, przeplatają się z jego kolejną zawiedzioną miłością, a to wszystko doprawione szczyptą humoru.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Lech Lewandowski
Posłańcy świętego Floriana

Wersja Demonstracyjna

Lech Lewandowski „Posłańcy świętego Floriana”

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2015 Copyright © by Lech Lewandowski, 2015

Odniesienia do rzeczywistych zdarzeń i osób są

przypadkowe i nie były intencją autora

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Jacek Antoniewski

Projekt okładki: Andrzej Nowaczyk

Korekta: Małgorzata Downar

Konsultacja merytoryczna: bryg. Stanisław Kozłowski

ISBN: 978-83-7900-478-2

Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-500 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

wydawnictwo.psychoskok.pl e-mail:[email protected]

Rozdział 1

Usłyszawszy dzwonek telefonu aspirat Robert Koteras otrząsnął się lekko jakby strzepywał z siebie kurz i posłał niechętne spojrzenie w stronę aparatu. Akurat chwilę wcześniej przymknął na moment powieki i trwał w tym dziwnym stanie ni to snu, ni jawy, jaki czasem ogarnia człowieka, który jest zmęczony, ale musi pełnić służbę i być w pogotowiu. Teraz, wprawdzie natychmiast, ale jednak nie zmieniając półleżącej pozycji, otworzył oczy, sięgnął po słuchawkę i wyrecytował:

-  Straż pożarna , starszy aspirant Koteras, słucham.

- Czy to straż pożarna? – rozległ się w słuchawce zaciekawiony kobiecy głos.

Zawsze irytował się słysząc tak stawiane pytanie. Bo niby gdzie on jest, w knajpie na piwie? Chciałby, rzecz jasna, ale rzeczywistość bywa banalna.

- Przecież się przedstawiłem – zauważył i zapytał stereotypowo. - W czym mogę pomóc?

- Właściwie to już ugasiliśmy ten groźny pożar, ale za to teraz…

- Jak to!? Sami ugasiliśmy groźny pożar!? – przerwał zaskoczony i zarazem zgorszony tym, że ktoś odbiera strażakom jego ciężką i odpowiedzialną robotę.

- No tak, bo… Paliło się, proszę pana u sąsiadki. Ugasiliśmy sami ten pożar, ale nie jesteśmy pewni czy on się nie powtórzy... 

- No dobrze...Niech pani przedstawi  chronologicznie przebieg zdarzenia  – poprosił.- Muszę to zapisać. 

- Chronologicznie ? – zdziwiła się. 

- No tak.  Niech pani opowie po kolei, jak to było.

- A… po kolei! – odetchnęła z wyraźną ulgą. – No więc ta nasza sąsiadka jest taka, jak to mówią, mocno rozrywkowa – podjęła konfidencjonalnie. - Ona niby mieszka sama, ale w tym jej mieszkaniu, to często gęsto przebywa szemrane towarzystwo. Alkohol leje się strumieniami, a jak sobie popiją, to muzykę puszczają na cały regulator. Weselą się jakby to było jakieś wesele.

- Znaczy się spelunkę sobie z mieszkania zrobili?

- A żeby pan wiedział. Balują na okrągło. Nie wiem skąd ludzie mają na to zdrowie, o pieniądzach nie wspominając. Bo musi pan wiedzieć, że ona nigdzie nie pracuje, chyba że wie pan czym zarabia…

- No cóż, każdy orze jak może... stwierdził nieco filozoficznie.-  Ale wróćmy do tego pożaru. 

- Już panu mówię. A więc taka, jak ona, to nie dość, że sama nie jest w porządku, to jeszcze gębę ma od ucha do ucha.

- Proszę się streszczać droga pani, bo ja tu mam masę telefonów – ponaglił Koteras ziewając szeroko i ponownie spoglądając na zegar. Stanowczo zbyt wolno przesuwały się te wskazówki. Do końca służby pozostawało wciąż sporo czasu.

- Właśnie zmierzam prościutko do tego, jak to mówią w telewizorze… meritum.  Już parę razy sąsiedzi zwracali jej uwagę, że w kamienicy to ona sama przecież nie mieszka, no nie?  Ludzie potrzebują spokoju. Zwłaszcza ten sąsiad spod czwórki, któremu ucięli nie tę nogę, co trzeba. Pewnie pan słyszał, bo to głośna sprawa.

- Nie sądzę.

- No to panu powiem przy okazji. Mieli mu amputować lewą nogę, bo ponoć nie do uratowania. Ale najwyraźniej coś im się w głowach pomieszało, bo urżnęli mu prawą

- Jak to!? O czym pani w ogóle mówi? Był zupełnie zdezorientowany bieganiną jej myśli.

- O tym ,że po operacji chirurg  przyszedł, popatrzył tylko i  powiedział, że faktycznie zaszła pomyłka, ale pacjent i tak ma dużo szczęścia.

- Ucięli mu zdrową nogę i powiedział, że ma szczęście? – zdziwił się nieopatrznie Koteras.

- No tak, bo doszli do wniosku, że ta lewa noga, co ją mieli uciachać , to jednak jest do wyleczenia. Więc się ją wyleczy i będzie miał jedną zdrową nogę. Tak jak planowano. Tyle, że to jest ta druga noga, bo pozamieniali.

Przez chwilę w słuchawce zapanowało milczenie. Dyżurny strażak ważył coś w myślach, zastanawiał się, ale ostatecznie tylko westchnął  i suchym, urzędowym tonem rzucił do słuchawki:

- Wie pani co? To, co pani opowiada, to jest taki kawał i to z długą brodą.

- Ależ skąd! Żebym tak skonała, jeżeli nieprawdę mówię. 

- Dobra, starczy tego! – uciął. - Proszę powiedzieć, co z tym pożarem?  Blokuje pani linię, a obywatele nie mogą się dodzwonić do nas z różnymi palącymi sprawami. Powiedziawszy to ziewnął i ponownie odruchowo spojrzał na wiszący na ścianie zegar. Jeszcze trochę i północ, a tu spokoju za grosz człowiek nie ma...

-   Niech się tak strażak nie denerwuje, już kończę – usłyszał ponowne zapewnienie. – Więc myśmy przypuszczali, że wystarczy jak zwrócimy uwagę naszej sąsiadce. Ale gdzie tam! To nasze gadanie to jak rozmowa niemego z głuchym.

- Niemego z głuchym?  – znowu zdziwił się szczerze. – To jest w ogóle możliwe?

- Nie wiem, nie podsłuchuję  – zapewniła z godnością. - W każdym razie ona na to wszystko tylko się rozeźliła i nawet groziła, że jak będziemy się jej czepiać, to nas wszystkich z dymem puści. Dokładnie tak wykrzyczała. Słowo w słowo. A to przecież jest groźba karalna, no nie? – upewniała się.

- Niby tak, ale wie pani jak to jest. Pół Polski by w kiciu trzeba było zamknąć, gdyby tak to brać na serio. Ale co, rzeczywiście wywołała pożar? 

- Dlatego właśnie dzwonię do was, bo po tym wszystkim, to w jej mieszkaniu zapaliła się wersalka. Jak tylko jej sąsiad wyczuł dym na korytarzu, to wszyscy lokatorzy natychmiast zlecieli się pod jej drzwi.

- No, a ona co na to? Tłumaczyła się jakoś?

- A gdzie tam! Kiedy widzieliśmy, że spod jej drzwi coraz bardziej się kopci, a ona nie otwiera, to rad nie rad, sąsiad podważył drzwi i weszliśmy – relacjonowała.

- Czyli ona nie otworzyła?

- A skąd! Spała w najlepsze. Wie pan, jak to po wódzie. Paliła na tej wersalce papierocha, przysnęła i ... zaczęło się hajcować.

- Wiem, wiem, jak to jest – zapewnił, ale zaraz dodał dla jasności. – Oczywiście wiem tylko dlatego, że mieliśmy już takie przypadki. Przez taką lekkomyślność to mogła nawet przenieść się na tamten świat.

- No właśnie! A my z nią.  Nawet myśleliśmy, że może się zaczadziła, bo leżała jak kłoda, ale nie. Była tak z przeproszeniem strażaka nawalona, że można by ją było wynieść razem z tą wersalką.

- I co? Wynieśliście ją?

- No pewnie! A ona jak otworzyła oczy i zobaczyła, że jest na korytarzu, a wokoło sąsiedzi, to najpierw zgłupiała.  Ale miała minę! A potem, jak się połapała, gdzie jest i dlaczego, to zaczęła wykrzykiwać, że się włamaliśmy do jej mieszkania i że nam jeszcze pokaże. Dlatego właśnie do pana dzwonię. Bo z taką, to nigdy nic nie wiadomo. Jak znowu coś zaprószy, to co wtedy? Może dojść do nieszczęścia, no nie?

Koteras przez chwilę milczał nieco zafrasowany. Wprawdzie doskonale rozumiał, że powinien jakoś zareagować. Najlepiej rzecz jasna zdecydowanie i odpowiedzialnie, ale sęk w tym, że nie bardzo wiedział na czym w tej sytuacji miałoby to polegać.

- No cóż, jak nie ma pożaru, to właściwie strażacy nie mają po co tam jechać, prawda?  – rozważał w rozterce do słuchawki. – Skoro, jak pani mówi, wszystko solidnie zlaliście wodą, to sytuacja właściwie jest jednoznaczna. W mieszkaniu nie ma dużego pożaru, tylko ewentualnie mały potop, prawda? Wie pani jak to jest. Skoro nie dolewa się oliwy do ognia, to nie będziemy też dolewać wody do jeziora, no nie? Taka analogia, rozumiemy się?

- Głupia nie jestem - zapewniła kobieta z przekonaniem, po czym przyznała. - Faktycznie zlaliśmy solidnie to jej mieszkanie. Teraz rozchodzi się tylko o to, żeby ona znowu czego nie sfajczyła. Czasem przecież wystarczy tylko iskra, no nie?

- No pewnie! Od iskierki pożar wielki! – zgodził sie skwapliwie i odruchowo zacytował hasło strażackiej akcji.

- Otóż to! A ona kopci jak stary parowóz pod górkę. Paczka fajek dziennie, to dla niej mało. To jak będzie? Przyjedziecie do niej sprawdzić czy wszystko w porządku? Bo my, po tym wszystkim, co zaszło, to nie mamy po co tam wchodzić i pokazywać się jej na oczy. A was, urzędowych, to musi wpuścić.

- Tak, tak, tylko widzi pani...  – Najlepiej byłoby w tej sytuacji zadzwonić

 na policję – zaproponował niespodziewanie zadowolony, że oto znalazł dobre rozwiązanie. - Przyjedzie patrol, zobaczą na miejscu co i jak, i zdecydują. No, bo co my więcej możemy zrobić, prawda? Podać pani numer telefonu na policję?

- Nie, nie dziękuję – odparła natychmiast, a w jej głosie wyraźnie pobrzmiała nuta  zawodu. – Akurat oni to są w naszym budynku dosyć często. Rozumie pan…

- No, to się świetnie składa! – wpadł jej w słowo. - Skoro, jak pani mówi,  jesteście w stałym, roboczym kontakcie, to z pewnością szybko znajdziecie wspólny język – zagadywał pragnąc mieć już za sobą tę rozmowę. Kiedy zamilkł, usłyszał tylko krótki trzask odkładanej słuchawki. Pomyślał jeszcze chwilę i doszedł do wniosku, że pewnie nie była zadowolona z takiego rozwiązania. Ale cóż, strażacy nie są przecież na każdy gwizdek.

Ułożył się wygodnie w obrotowym fotelu i założywszy splecione dłonie za głowę, odetchnął z ulgą. Początkowo sądził, że przychodząc  do straży pożarnej, wpada z deszczu pod rynnę. Był wręcz przekonany, że jego ojciec, oficer straży pożarnej i kadrowiec w komendzie wojewódzkiej, nakłaniał go do zmiany munduru na strażacki, wyłącznie ze względów rodzinnych. No, bo dziadek był strażakiem, on też, a tu proszę, nagle żołnierz w rodzinie. Ale potem przekonał się, że choć było to ważne, to jednak nie tylko o to jego staremu chodziło. Znacznie ważniejsze, a nawet decydujące było co innego, coś, co w rozumowaniu ojca, przesądzało o wszystkim.

Robert nie wdawał się w żadne niuanse, ani filozoficzne dywagacje. Dla niego sprawa była jasna. Uważał, że armia, w której spędził ładnych parę lat i straż pożarna, to formacje pokrewne, bo przecież mundurowe i oparte na rozkazodawstwie. A rozkaz, nie gazeta, nad rozkazem się nie dyskutuje, nawet najgłupszym. Owszem, można poskarżyć się na bezsensowność rozkazu, ale dopiero po jego wykonaniu. Takie są zasady. W armii dostał nieźle w tyłek, zwłaszcza na misji w Iraku, więc spodziewał się, że w straży pożarnej, która co chwilę jeździ do pożarów, wypadków, powodzi i Bóg wie czego jeszcze, także czeka go ciągły stres i wysiłek. No i fakt, trudno tutaj o nudę, ale jednak jest to coś innego. A patrząc głębiej, ojciec miał dużo racji, kiedy wskazywał, że tu obowiązuje zupełnie inna filozofia.

- Istota działania każdej armii, choćby najbardziej pokojowej, polega na przygotowaniach do wojny i do zadawania śmierci, lub jak kto woli, eliminowania przeciwnika. Żołnierze triumfują, kiedy unicestwią wroga i odnoszą zwycięstwo militarne. Strażacy przeciwnie, triumfują, kiedy uratują przed unicestwieniem. Też walczą i to niemal każdego dnia, ale zawsze jest to walka o życie, o ratunek. Kapujesz?

- Staram się –odpowiadał lekko, żeby złagodzić wymowę tego wywodu, ale zastanawiał się jednocześnie skąd u jego starego takie przemyślenia. Musiał przyznać, że nigdy wcześniej tak tego nie postrzegał i że coś w tym rozumowaniu ojca, zalatującym zresztą pacyfizmem, jest na rzeczy. Jednak nie argumenty ojca wpłynęły ostatecznie na jego decyzję o opuszczeniu armii. Zadecydowało bardzo konkretne, traumatyczne doświadczenie z misji w Iraku. Tam zobaczył z bliska czym jest wojna i tam stanął oko w oko ze śmiercią. Musiał to wszystko przeżyć i odczuć na własnej skórze, żeby zrozumieć, że może sam zginąć, albo jak jego dobry kumpel, psychicznie sponiewierany przez wojnę, trafić w końcu na szpitalny oddział stresu bojowego. Po powrocie do kraju, posłuchał swojego starego i  odszedł z wojska.

- Z kim to tyle czasu konferowałeś? Już myślałem, że nie skończysz przed północą  – zaciekawił się tymczasem kapitan Zaręba, z którym Koteras pełnił służbę na stanowisku kierowania. – Kiedy odbierałeś to zgłoszenie, to ktoś się do ciebie dobijał na drugi telefon.

- O tej porze? Do mnie? Kto taki?

- Przez telefon nie widać, ale szczebiotała jak skowronek na wiosnę. Jak cię znam, to pewnie twoja kolejna miłość.

- E tam, romansów się naczytałeś. Po co zaraz miłość? To pewnie koleżanka, Ewa.

- Koleżanka z łóżka, tak? Ale nie, nie. To była ta Nikola, co już wcześniej dzwoniła, a ty dawałeś mi znaki, że cię nie ma. Poznałem ją po głosie.

- A... ona. Córka mojej gospodyni. Wynajmuję u nich pokój. Robert westchnął i machnął lekceważąco ręką. Spodziewał się telefonu, ale od pięknej pani nauczycielki języka francuskiego, którą jakiś czas temu poznał przypadkowo w sklepie. Niechcący potrąciła ją jakaś kobieta i to tak, że wypadły jej z koszyka zakupy. Kręcił się akurat w pobliżu, bo już chwilę wcześniej zwrócił uwagę na smukłą, atrakcyjną dziewczynę o kasztanowych oczach i miedzianym kolorze włosów. Obmacywał ją wzrokiem i przemyśliwał, że dobrze byłoby ją jakoś zagadać. A tu taki traf! To było jak dotyk przeznaczenia.

Natychmiast wykorzystał tę okazję ochoczo pomagając pozbierać rozsypane po posadzce zakupy. A potem, choć nie bez pewnych oporów, ale w końcu dała się zaprosić do pobliskiej kawiarni na niezobowiązującą kawę. No  i tak się zaczęła między nimi ta znajomość.

- Jakby co, to powiedz tej Nikoli, że jeszcze nie wróciłem, dobra? – powiedział do kapitana.- Ważne zadanie wykonuję.

- Tak długo? Niby jakie?

- Strażakiem przecież jestem. Mów, że właśnie z poświęceniem ratuję ludzi i ich zagrożony dobytek.

- No dobra, tak jej powiem. A to zgłoszenie, to coś ciekawego?

- E tam, właściwie to nic ważnego – odparł Robert przybierając lekki ton, choć po zakończonej rozmowie, kiedy już kobieta trzasnęła słuchawką, wcale nie był taki pewien, czy postąpił właściwie. Z drugiej strony, jak rozumował, nie ma powodów do robienia sobie wyrzutów. Skoro nie ma pożaru, to nie ma sensu wysyłać tam strażaków. To logiczne. Jest więc w porządku. Zresztą niech się zajmą tym policjanci. Oni są od sprawdzania, co się wyprawia w takich melinach. Doszedłszy do tej optymistycznej konkluzji, uznał sprawę tego zgłoszenia za definitywnie zamkniętą.

 - Jakaś kobitka ze szczegółami relacjonowała jak to razem z sąsiadami ugasiła pożar mieszkania - poinformował.

-  Co to się na tym świecie wyprawia? - dziwił się z ironią kapitan Zaręba. - Kiedyś do straży pożarnej ludziska dzwonili, bo się pali. A tu dzwonią i  meldują strażakom, że ugasili.  Jak tak dalej pójdzie, to nie będziemy nikomu potrzebni i zajmiemy się podlewaniem kwiatków z sikawek. Kapitan pokręcił głową z dezaprobatą, ale po chwili dopytał: -  A ta laska zadzwoniła wyłącznie po to tylko, żeby się pochwalić sukcesem w walce z żywiołem?

- No… właściwe to nie. Tak po prawdzie, to nie jestem pewien czy dobrze zrobiłem, że ją spławiłem – przyznał się Koteras do swoich wątpliwości.

- A co, chciałbyś osobiście złożyć jej gratulacje za ugaszenie pożaru? – zakpił Zaręba. - Może miałbyś do swojej kolekcji nową koleżankę?

- Nie o to chodzi. Ta kobieta opowiadała mi, że mają w kamienicy mocno rozrywkową sąsiadkę. Od niedopałka papierosa zajęła się wersalka. No to sąsiedzi włamali się tam i ugasili pożar. Ale po tym wszystkim właścicielka spalonej wersalki ponoć znowu baluje.

- Skoro tak, to trzeba było jednak przyjąć zgłoszenie – rzekł z przekonaniem Zaręba.

- Myślisz, że palnąłem głupstwo?

- No pewnie - potwierdził kapitan, po czym puszczając oko do kolegi dokończył: - Bo jak baluje, to może byśmy się załapali na imprezkę . A tak? Proza życia. Koniec służby i marsz grzecznie do domku. Chyba, że po drodze tradycyjnie wstąpimy na browara. Co ty na to?

- Ja tam na to, jak na lato. Czyli według ciebie nie ma sprawy?

- Daj spokój, to typowa reakcja. Fajczyło się więc nic dziwnego, że teraz sąsiedzi są nieco przewrażliwieni.

- Możliwe, ale ona groziła, że puści ich z dymem.

- Obiecanki, cacanki. Czyli nie dość, że rozrywkowa, to jeszcze piromanka?

- No właśnie, widać jakaś ognista baba – zaśmiał się  Koteras. - Poradziłem, żeby wezwali policję. No, bo co my możemy? – zapytał retorycznie. - Przecież chłopaków nie ma co tam posyłać, bo nie ma pożaru, więc do czego? Poza tym w międzyczasie mogą być przecież potrzebni gdzie indziej. No i nie będziemy przecież jej pilnować żeby po pijaku nie paliła fajek w pościeli, no nie?

- Dobra, Robert, dajmy już spokój. Zresztą skoro na miejscu będą policjanci, to faktycznie, zaalarmują nas jakby co. W końcu gramy z nimi do tej samej bramki.

Wreszcie późnym wieczorem nastąpiło przesilenie i telefony ucichły. W strażackiej dyżurce rozpostarła się cisza. Aspirant Koteras rozparty wygodnie w fotelu, bezwiednie obserwował przesuwającą się wskazówkę sekundnika ściennego zegara. Przeskakiwała miarowo z kreski na kreskę cyferblatu, odmierzając skrupulatnie mijający czas.

Kiedy jeszcze był w wojsku, to po posiłku zawsze mówili odstawiając puste talerze: Obiad zjedzony, dzień zaliczony! Tak było zwłaszcza na misji, gdzie niemal na każdym kroku czaiło się zagrożenie i to śmiertelne. Dlatego każdy przeżyty dzień, każdy zaliczony patrol, oznaczał kolejny krok zbliżający ich do upragnionej chwili powrotu do kraju. Odliczali więc skrupulatnie te dni, jeden po drugim. Mówili o tym przez telefon swoim żonom i dziewczynom pocieszając je, że to już niedługo i że jak wrócą to zrobią sobie balangę na cztery fajerki. Nie wszyscy jednak zdołali doliczyć swoje dni dzielące ich od powrotu do domu...

Nic nie zapowiadało tragedii, kiedy upalnego dnia jechali jak zwykle w długiej kolumnie samochodów po asfaltowej drodze rozdzielającej pustynną przestrzeń. Sznur białych samochodów z napisami UN, zamykała ich sanitarka. W środku on, w podwójnej roli kierowcy i sanitariusza, a także lekarz i jeszcze dwaj koledzy, ratownicy medyczni. Jeździli w tym składzie od początku misji w Iraku i mieli do siebie zaufanie jakie rodzi się między ludźmi wykonującymi wspólnie niebezpieczną i wymagającą dobrego współdziałania robotę. Wszystkie jadące przed nimi samochody minęły bez przeszkód to feralne miejsce. Logika podpowiadała więc, że i oni powinni. Ale tam, w ogarniętym wojną pustynnym kraju, logika rozumowania i przewidywania nie na wiele się zdawała. Niebezpieczeństwo czaiło się niemal zawsze i wszędzie. Kiedy tylko ktoś wynurzył głowę poza ich silnie strzeżony obóz, nie miał prawa czuć się całkowicie bezpiecznie. 

Kiedy dojechali do tego miejsca, które chwilę wcześniej wszyscy bezpiecznie przejechali, ktoś ukryty za piaszczystymi pagórkami, w oddalonej i bezpiecznej kryjówce, jednym ruchem ręki, uruchomił zapalnik ładunku. Potężny wybuch, połączony z fontanną ognia i ziemi, wyrzucił ich samochód w powietrze z siłą startującej rakiety. Zaraz potem rozległo się staccato karabinów maszynowych, w które wmieszały się, rozkazy dowódców, krzyki żołnierzy i jęczenie rannych. Tylko on leżał cichutki, milczący i obojętny na tę bitewną wrzawę. Nie odczuwał w tym momencie bólu, ani strachu, to przyszło chwilę później, kiedy obok zobaczył leżącego z rozłożonymi rękami kolegę. Jego twarz...a właściwie to, co z niej zostało. Wyczuł pod sobą mokrą plamę  Wolno przesunął dłonią po asfalcie, a potem i uniósł ją przed oczy.

- O kur... To chyba moja krew – skonstatował ze zdziwieniem. Nagle zrobiło mu się przeraźliwie zimno. Trząsł się jak w febrze.

Było dwadzieścia minut po trzeciej nad ranem, kiedy telefon na stanowisku kierowania ponownie głośno zaterkotał. Koteras, pogrążony w półśnie, drgnął jak dźgnięty szpilką . Natychmiast podniósł słuchawkę i wyrecytował zgłoszeniową formułkę. Nagle jego twarz stężała. W słuchawce usłyszał znajomy głos  kobiety. Wprawdzie miał on teraz zupełnie inną tonację, był podniesiony, pełen napięcia, ale przecież ten sam. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości. To była ta kobieta, z którą rozmawiał późnym wieczorem o jej rozrywkowej sąsiadce i płonącej wersalce.

- Tak, tak, poznaję panią – potwierdził bez wahania. – Sąsiadka znowu rozrabia? -  zapytał przybierając lekki ton, pod którym chciał ukryć zrodzone nagle, jak najgorsze przypuszczenia. Odpowiedź była natychmiastowa i dramatyczna.

- Nasza kamienica się pali! Ratujcie! Róbcie coś! Tam są ludzie! – gruchnęło w słuchawce z siłą wodospadu.

        Wiadomość wywołała w nim wstrząs jak po podłączeniu do defibrylatora.

- Już wyjeżdżamy– rzucił bez namysłu do słuchawki.

Po krótkiej chwili w nocną ciszę wdarł się ostry dźwięk strażackiej syreny. Strażacy pełniący służbę na podziale bojowym, poderwali się jak konie podcięte batem przez woźnicę. Wyrwani z leniwego letargu, ze stanu wyczekiwania i płonnej nadziei, że będzie to nudna służba, w pośpiechu wyskakiwali  jeden po drugim z pokoju. Naciągali na siebie kurtki, w biegu łapali hełmy i pozostały sprzęt.

- No, orły! Pędzą konie po betonie! To nie wycieczka do lasu na grzybki, tylko alarmowy wyjazd do pożaru!

Dowódca jednostki ratowniczo gaśniczej, kapitan Jacek Rogucki, który na wieść o pożarze, jak zwykle błyskawicznie pojawił sie w jednostce, doskonale widział, że jego strażacy uwijają się jak w ukropie, że wyskakują jeden za drugim, jak korki z butelek szampana w noc sylwestrową. Ale taki już jest – ambitny i wymagający aż do bólu. Nie musiał przecież tu przyjeżdżać w noc, aby poprowadzić strażaków do akcji. A jednak jest. Jak zawsze też chce jeszcze bardziej wyśrubować tempo, a przy okazji zaznaczyć swoją pozycję dowodzącego. Dlatego bardzo lubi swoje wykrzyczeć, bez względu na to czy jest taka potrzeba, czy nie. Po chwili wszyscy pełniący tej nocy służbę strażacy, byli już w samochodzie pożarniczym. Zimny silnik najpierw zachłysnął  się paliwem, ale natychmiast złapał oddech i od tej chwili mruczał rytmicznie, sygnalizując gotowość do wyrwania przed siebie w nocny wyścig z rozwijającym się pożarem.

W międzyczasie uniosła się podnoszona automatycznie brama garażowa. To niedawny nabytek, z którego wszyscy są dumni. Jest widocznym dowodem na to, że nowoczesność na dobre wkroczyła do ich jednostki ratowniczo - gaśniczej. Na dachu samochodu, który wynurzył się z garażu, migają niebieskie światła. Tuż za samochodem z garażu wyjechał drugi – drabina mechaniczna. Po chwili z przejmującym zawodzeniem syren, samochody pomknęły zaspanymi ulicami miasta.

- No, panowie strażacy, zmieściliśmy się w normie czasowej, a nawet wypadliśmy nieco lepiej  – stwierdził  z zadowoleniem kapitan Rogucki przekonany oczywiście, że to wyłącznie zasługa jego głośnego dopingu. – A pamiętajcie, że dobry start, to połowa sukcesu.

- Gdzie dokładnie jedziemy? – zagadał stereotypowo jeden ze strażaków.

- Gdzie? – powtórzył  Rogucki pytanie i unosząc brwi w zdziwieniu, odpowiedział z lekceważącym uśmiechem. – Jak to gdzie, Skowronku.  W takim tempie, to możemy jechać albo do pożaru, albo na balety z panienkami. Taktownie nie pytam, gdzie byś wolał.

Strażak Zenon Szpak, nie zareagował na tę dwuznaczną uwagę dowódcy.  Połapał się, że niepotrzebnie wyskoczył z tym pytaniem. W pośpiechu nie dosłyszał całości radiowego komunikatu ze stanowiska kierowania i stąd jego ciekawość. Ale przecież w końcu to wszystko jedno gdzie będą gasić. Tak jak pozostali, usłyszał to, co najważniejsze. Pali się mieszkanie w budynku wielorodzinnym.

Tymczasem Rogucki, najwyraźniej tryskał humorem. Ponieważ strażak Szpak pewnie zrezygnował z informacji dokąd jadą, bo zamilkł nie reagując na jego pytanie, kapitan posłał w jego stronę znaczące spojrzenie i zapytał.

- To co, Skowronku, zdecydowałeś już gdzie jedziemy, czy jeszcze się zastanawiasz? Do pożaru czy na balety? Tylko nie mów mi, że ci wszystko jedno, bo nie uwierzę. No i pospiesz się, bo nasz znakomity kierowca musi wiedzieć, gdzie skręcić.

W odpowiedzi Szpak uśmiechnął się tylko kwaśno. Ksywa Skowronek, wymyślona przez kolegów, specjalnie mu nie przeszkadzała. Nawet przeciwnie, uważał, że jest sympatyczna. Zresztą na Roguckiego też chłopaki mówili Roguś. Między sobą, rzecz jasna, bo tak otwarcie, to nikt by się nie odważył.  Kapitan , oczywiście doskonale o tym wiedział, ale udawał, że jest inaczej. W każdym razie teraz Zenek Szpak przezornie milczał w słusznym przekonaniu, że podejmowanie tego rodzaju, abstrakcyjnych i niedorzecznych dyskusji o tym, gdzie mają jechać, jest bez sensu. Zwłaszcza z Rogusiem. Z nim to nigdy nie wiadomo kiedy mówi poważnie, a kiedy drze sobie z kogoś łacha. Wszyscy w jednostce wiedzą też, że kapitan w ten szczególny sposób rozładowuje napięcie związane z kolejną akcją. Dlatego, choć sprawia wrażenie luzaka, który kpi sobie ze wszystkiego, to wewnątrz jest zmobilizowany i przygotowany na rozmaite możliwe okoliczności. Teraz ponownie odwrócił  głowę do strażaka i puszczając do niego porozumiewawcze oko zapytał .

- Skowronku, jakoś nie dosłyszałem twojej odpowiedzi.

- Panie kapitanie, wiadomo przecież, że turlamy się na akcję – odparł już  nieco poirytowany strażak. – Chciałem tylko wiedzieć dokąd konkretnie …   

- Na akcję, powiadasz? No dobra, skoro tak zdecydowałeś... – rzucił przez ramię kpiąco kapitan, ale zaraz poinformował  krótko, precyzyjnie: –  Wiadomość dla tych, co spali, albo nie myją dokładnie uszu. Na trzecim piętrze budynku przy Żeromskiego, hajcuje się mieszkanie. Ze stanowiska kierowania podali, że prawdopodobnie jest tam trudna sytuacja. Niewykluczone, że trzeba będzie ewakuować ludzi. Dostałem informację, że są poszkodowani. Niewykluczone więc, że będziemy musieli udzielać także pomocy z zakresu ratownictwa medycznego.

- A jakiej konkretnie?

- Co to za wątpliwości, kolego? Jakiej, jakiej? Niezbędnej. Ginekolog w każdym razie nie będzie potrzebny.

- Szkoda – odezwał się ten sam strażak.

- A co jest w samochodzie taki specjalista? Rogucki zaśmiał się po swojemu, głośno, krótko, nerwowo.

Jeszcze zanim ekipa strażaków dojechała na miejsce zdarzenia, odezwał się głos w radiotelefonie. Zgłosił się dyżurny, aspirant Robert Koteras.

- Co tam znowu? – rzucił Rogucki. – Czyżby samo zgasło i możemy wracać do remizy?

- Tak dobrze w straży to jeszcze nie ma, panie kapitanie. Dzwonię tylko, żeby poinformować, że oprócz was, do akcji zadysponowaliśmy ochotników.

- Tak? Skąd?

- Z Janowic, bo to najbliżej, no i mają drabinę mechaniczną. Pewnie się wam przyda druga drabina, bo podobno trzeba prowadzić ewakuację.

- W porządku. Od przybytku głowa nie boli, ale... Zaraz, zaraz, nie przypominam sobie żebym prosił o takie wsparcie.

- To jest decyzja zastępcy komendanta powiatowego. 

- Brygadiera Sokolnickiego?

- Powiedział, że ten pożar wybuchł na trzecim piętrze poniemieckiej kamienicy, więc trzeba się liczyć z dodatkowymi trudnościami – relacjonował Koteras. - I jeszcze żeby wam przekazać, że on zna ten budynek. Są tam drewniane i wąskie klatki schodowe. Dlatego możecie mieć problemy z podciągnięciem węży klatką schodową. Zwłaszcza, że  podobno jest duże zadymienie, więc trzeba będzie działać w aparatach.

- Sam wiem, co należy robić – warknął Rogucki, który w jednej chwili stracił dobry humor. - A Sokół skąd niby ma te informacje ?

- Nie wiem, nie zwierzał mi się. Ale zapowiedział, że przyjedzie do was.

- A nie mówił przypadkiem po co? Chce nam pomagać trzymać sikawkę?  – zdziwił się prowokacyjnie kapitan, który wprawdzie doskonale wiedział, że komendant Sokolnicki  udział w wielu akcjach traktuje niemal jak standard, ale nie mógł sobie odmówić przyjemności skomentowania tego po swojemu.

-  To już pytanie do niego, a nie do mnie – zdystansował się natychmiast Koteras. - Jak go powiadomiliśmy o zdarzeniu, to polecił wysłać po niego samochód operacyjny. I tyle.

- No dobra, przyjąłem – mruknął Rogucki bez entuzjazmu.

Chwilę później strażacki kogut zakończył swój przejmujący koncert i czerwony samochód, z głośnym sapnięciem hydraulicznych hamulców, znieruchomiał przed kamienicą. Kapitan Rogucki, który jako pierwszy wyskoczył z kabiny, zadarł głowę ku oknom na trzecim piętrze. Wydostawały się z nich kłęby ciemnego dymu, gęsto przetykane złotymi pasemkami ognia. Omiótł wzrokiem przeciwną stronę ulicy rejestrując grupkę dziwacznie ubranych osób. Przypominali przebierańców z balu gałganiarzy.

Już na pierwszy rzut oka widać było, że to mieszkańcy z palącego się budynku. Najpewniej narzucali na siebie, co popadło i w najwyższym pośpiechu opuszczali mieszkania. Teraz stoją zbici w gromadkę, ciasno jeden obok drugiego, jak ogrzewające się wzajemnie stadko pingwinów. Pewnie są nie tylko mocno wystraszeni, ale i zmarznięci, bo nie dość, że to jeszcze prawie noc, to w dodatku chłodna, wrześniowa.

Rogucki ma świadomość, że teraz wszystkie oczy, zarówno mieszkańców budynku, jak i przypadkowych gapiów, skupiają się na nim. To oczywiste, bo przecież on – kierujący działaniami ratowniczymi, jest tu i teraz najważniejszy. On, po dokonaniu oceny sytuacji, zdecyduje o tym, co i jak należy zrobić, aby pokonać żywioł. Niektórych ta świadomość ciążącej odpowiedzialności deprymuje. Jego – wręcz przeciwnie. Uczucie, że jest w centrum uwagi, zawsze mu imponowało. Już w szkole oficerskiej jego dowódca kompanii szybko odkrył, że ma cechy przywódcze, umie trzymać dyscyplinę i dlatego nadaje na jego prawą rękę. Wybierając go na swojego pomocnika trafił zresztą w dziesiątkę. Jacek rzeczywiście potrafił trzymać ludzi w garści i mieć nad wszystkim kontrolę, dzięki czemu dowódca kompanii miał święty spokój. A to jest wartość bezcenna. Dla każdego dowódcy.

Także teraz kapitan Rogucki bez wahania określił zamiar strategiczny, czyli mówiąc wprost, podjął decyzje dotyczące sposobu walki z pożarem. Jego strażacy rozbiegli się jak piłkarska drużyna ruszająca do ataku na bramkę przeciwnika. Przede wszystkim kilku ruszyło w aparatach do budynku na rozpoznanie. W międzyczasie po chodniku sunęły rozwijane węże. Zlokalizowano i uruchomiono hydrant z wodą. Na szczęście okazało się, że jest sprawny, co jak zawsze, strażacy witają z pewnym radosnym zdziwieniem, bo  różnie z tym bywa. Ale tu wszystko działa, więc mają z głowy jeden z najważniejszych problemów, czyli zaopatrzenie w wodę. W ich średnim samochodzie pożarniczym jest niespełna trzy tysiące metrów sześciennych. To dużo, ale też jednocześnie o wiele za mało na taki pożar.

Tymczasem Rogucki z rosnącym niepokojem spogląda ku wylotowi ulicy, oczekując na samochód – drabinę, który przecież tuż za nimi wyjechał z remizy i powinien już dotrzeć. Ich nowy nabytek, trzydziestometrowa drabina, jest tu teraz bardzo potrzebna. Bez niej jego decyzja, że podadzą wodę do mieszkania, zarówno klatką schodową, jak i przez okno z zewnątrz, bierze w łeb. Nie widać także samochodu drabiny ochotników z Janowic. Nerwowo przestępuje z nogi na nogę. Liczy się przecież każda minuta. Jako człowieka czynu, irytuje go ta idiotyczna sytuacja braku możliwości natychmiastowego podjęcia działań w pełnym zakresie. Ale nie ma na to rady, jest uziemiony. Musi czekać i co najwyżej kląć pod nosem, albo zastanawiać się nad możliwymi powodami opóźnienia. Po raz kolejny potwierdza się stara prawda, że samochód pożarniczy i drabina powinny nadjechać do pożaru jeden za drugim, w jednym czasie.

Mimo woli przypomniał mu się podobny przypadek z akcji ratowniczo gaśniczej, którą kiedyś dowodził. Przyjechał z chłopakami na miejsce i przez dobry kwadrans stali pod budynkiem czekając aż nadjedzie samochód drabina. A ten, niestety utknął gdzieś w ulicznym korku. Niektórzy gapie, a potem także media, skomentowały to później uszczypliwościami pod ich adresem. Padło nawet pytanie, czy aby czasem strażacy nie czekali na deszcz. Nie – czekali na drabinę. Nauka z tego była taka, że czasem lepiej jechać wolniej, ale jednak dojechać razem. Niestety, teraz najwidoczniej historia znowu się powtarza.

- No, nareszcie są – skonstatował z ulgą wsłuchując się w dobiegający z dala i narastający odgłos syren. - Pewnie jadą razem dwa samochody – ich i ten drugi z ochotnikami, bo słychać dwa koguty. No, razem to już jest poważna siła. Jest kim dowodzić.

Rzeczywiście, po kilku minutach u wylotu ulicy, poprzedzone jękiem syren, pojawiają się dwa kolejne strażackie auta. Strażacy wyskakują z kabin i stabilizują samochody. Kiedy pierwszy strażak jak ptak siedzący w gnieździe, wznosi się w koszu ku płomieniom na trzecim piętrze, po drugiej drabinie wspinają się jego koledzy. Po chwili z sikawek wytryskują snopy wody. Rogucki, wykorzystując wolną chwilę kieruje się w stronę grupki stojących ludzi.

- Państwo jesteście mieszkańcami tego domu?  - zagaduje  mając świadomość, że właściwie nie jest to pytanie, lecz stwierdzenie faktu. Sytuacja jest przecież oczywista.

- Tak, tak, my wszyscy mieszkamy w tej kamienicy – potwierdza starszy jegomość przytupujący nogami jak tancerz zespołu ludowego podczas dożynkowego występu. –To chyba nawet widać… - uzupełnia z cieniem uśmiechu i odsłaniając koc, który ma na sobie, pokazuje na swój niekompletny strój wieczorowo – zimowo – nocny.

- A nie wiecie przypadkiem czy ktoś jeszcze został w budynku? 

- A niby skąd to mamy wiedzieć! Starszy jegomość wzrusza ramionami  i wykrzywia twarz w grymasie oznaczającym, że uważa pytanie za bezsensowne. – Panie, każdy z nas uciekał byle szybciej i byle dalej. Ledwo człowiek zdążył zarzucić cokolwiek na siebie, żeby nie zamarznąć. Przecież to już jesień, noce zimne.

- Tak tylko pytam, na wszelki wypadek… To dla nas bardzo ważne, bo może ktoś zasłabł i trzeba go ewakuować, udzielić mu pomocy – uzasadnia Rogucki swoje pytania.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok