Polskie złudzenia narodowe - Ludwik Stomma - ebook + książka

Polskie złudzenia narodowe ebook

Ludwik Stomma

4,4

Opis

Z typowym dla siebie dystansem, Stomma demaskuje mity i niedorzeczności z historii Polski. Nie boi się tematów uważanych za niemal święte, jak choćby reduta Ordona, wiktoria wiedeńska, Konstytucja 3 maja, Monte Cassino, Powstanie Warszawskie. Porusza sprawy drażliwe –  problem polskiego ogólnonarodowego pijaństwa, państwa bez stosów czy kultu jednostki, ale też Marca ‘68.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 483

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (27 ocen)
16
7
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opracowanie graficzne: Janusz Barecki

Korekta: Jolanta Spodar

Opracowanie indeksu: Leszek Kamiński / ADK Media

ISBN 978-83-244-0432-2

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2015

Copyright © by Ludwik Stomma

Wydawnictwo Iskry

al. Wyzwolenia 18

00-570 Warszawa

tel. 22 827 94 15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

WSTĘP

„Mit – pisał Roland Barthes – polega na przestawieniu szeregów kultury i natury – ukazywaniu wytworów społecznych, ideologicznych, historycznych etc. – przedstawianiu bezpośrednich stosunków kulturowo-społecznych i związanych z nimi powikłań moralnych, estetycznych, ideowych... jako powstałych same przez się, co w konsekwencji prowadzi do uznania ich za «dobre prawa», «głos opinii publicznej», «normy», «chwalebne zasady» – jednym słowem za rzeczy wrodzone”.

Można logicznie rozszerzyć tę definicję. Mitem jest także podawanie pewnej specyficznej wykładni dziejów, czy układów społecznych, opartej najczęściej na chwytliwej formule, za oczywistą i jedynie prawdziwą. Do użytku szkolnego. W tym sensie mit określa świadomość społeczną we wszystkich bodaj wspólnotach narodowych i państwowych. Polacy nie są w tym względzie wyjątkiem, acz wychowanie mityczne przybiera u nas specyficznie natrętne i nieraz karykaturalne formy budujące najczęściej podwaliny dla samozadowolenia zbiorowego. Dlatego też warto, tak mi się wydaje, z mitami owymi polemizować i świętości szargać. Nie ma w tym żadnego masochizmu ani tym bardziej „antypolonizmu”. Gdy przywracamy proporcje, okazuje się bowiem tyle tylko, że Polska jest krajem normalnym tak w jasnych, jak i ciemnych stronach swojej przeszłości. Nie ma się czego wstydzić, ale nie ma też powodów do samouwielbienia i zadęcia. Można się oczywiście z tezami tej książki nie zgadzać. Ale audiatur et altera pars. Od konfrontacji z antytezą krzywda się tezie nie dzieje, czasami zaś z konfrontacji tej wynikają cząstkowe choćby elementy niemożliwej a priori syntezy.

Księgi pierwsze

IPOLAKOŻERCY

„Niemiecki czytelniku! Gdyby kaprys losu miał cię kiedyś sprowadzić do Polski i kierowałbyś się przypadkiem przez Wrocław do Kalisza, przypatrz się dokładnie dumnym dębom w okolicy Milicza, uciesz się urokiem ich zieleni, lub – jeśli to będzie zima – skrzących szronem, otwórz swe serce na ten widok, pożegnaj się z Niemcami – ale następnie zamknij swoje serce, a także swój kufer, jeśli dotychczas go nie zabezpieczyłeś, i bacz na każde słowo, jak i na swoją sakiewkę, bo jedziesz do Polski.

Zmiana krajobrazu niemieckiego na polski dokonuje się stopniowo, jeśli w ogóle krajobrazem można nazwać to, co nas otacza na tym skrawku ziemi, który stanowi zaczątek właściwej Polski (...).

Czy zdołasz sobie wyimaginować, drogi czytelniku, jak mógł wyglądać świat jeszcze przed jego stworzeniem?

Doskonale mogę sobie to wyobrazić, odkąd odbywałem podróż przez Polskę pod zaborem pruskim. Wśród tysiąca obrazów, utrwalonych w mojej pamięci, najwyraźniej wyłania się przede mną obraz, który można by wiernie odtworzyć za pomocą piasku, bagna, gliny, słomy i wielu stert gnoju. Przede wszystkim jednak w mojej wyobraźni unosi się obraz pewnej wsi – nazwa dla tej najnędzniejszej z osad jest bezsprzecznie obraźliwa, niemniej zowią ją wsią.

Niebo i chaos – oto główne tło tego obrazu. Ziemia nie była jeszcze, zdaje się, stworzona, tu i ówdzie widniały rozpadające się strzechy, popękane mury gliniane i cuchnące kupy gnoju na piasku bezdennym, przesypującym się przez koła naszego wozu. To było wszystko – poza tym stęskniony wzrok dosłownie na niczym nie mógł się oprzeć.

Gnębiło mnie pragnienie, poleciłem więc pocztylionowi, by zatrzymał wóz przed szynkiem dla pokrzepienia się łykiem prawdziwie świeżej wody. Milcząc, zboczył nieco w lewo, w pobliże jednej ze strzech, głęboko osuniętej nad rozpadającą się lepianką.

To była pierwsza, tzn. pierwszorzędna gospoda.

Wysiadłem, zapytałem, co mogę dostać, bo przecież – stosownie do przywileju oberżysty – nie mogłem poprzestać na szklance wody. Kobieta – której opisowi sprzeciwiają się prawa estetyki – zdawała się głuchoniema i wreszcie odpowiedziała, że nie posiada nic innego poza wódką.

Wódkę, a – na wszelki wypadek – także trochę wina, miałem ze sobą, ale mój język pragnął świeżego płynu, poprosiłem przeto, zadowolony, o szklankę czystej wody.

Dobrą radą nie należy gardzić: kobieta zaprowadziła mnie, brodząc przez błoto i gnój, na oddalone o kilka kroków podwórze i wskazała mi studnię – okropną jamę, otoczoną poręczą z trzech desek, oblaną brunatnym sosem. Z głębi studni dobywał się fetor żółtej posoki, ściekającej po spleśniałych grzybach pokrywających glinianą cembrowinę.

– Czy to wasza studnia, dobra kobieto? – zapytałem na poły z uśmiechem, na poły wzruszony tą ludzką nędzą, która tu nazywała się życiem.

– Tak, to jest, jak pan widzi, studnia, ale wiadro znajduje się w głębi, a drąg jest złamany.

Z pełnym rezygnacji spojrzeniem, które padło na gromadkę całkowicie nagich dzieci, tarzających się w piachu, wsiadłem do pojazdu. Podczas ślimaczej jazdy miałem dosyć czasu na ponowne przyglądanie się okolicy. Bardzo musiałem się zastanowić, czy w jakimkolwiek kraju poza Polską widziałem podobny obraz. Jak daleko wzrok sięgał – nic tylko przestrzeń, w której z łatwością można by wkrótce stworzyć świat.

Z rozpaczy pociągnąłem z flaszki potężny łyk, nabiłem fajkę i dumałem nad szczęściem narodów, nad dolą ludzką i nad słowami francuskiego gwardzisty, który kiedyś, w tej okolicy, wśród przekleństw wykrzyknął: «I to nazywają Polacy ojczyzną?»”.

Ta relacja Paula Harro Harringa z lat dwudziestych XIX wieku odebrana byłaby dziś nad Wisłą i Wartą jako oszczercza i polakożercza. Harring nie jest wszakże odosobniony, ani w czasie, ani z punktu widzenia narodowości cudzoziemców przybywających do Polski, choćby nie wiejski pejzaż akurat opisywali. Wspomina na przykład czeski kupiec Henryk Michał Hyserle (1605 roku):

„Drugiego zaś dnia, jadąc stąd, przybyliśmy do Jordanowa: tu na nas po raz trzeci szturm uczyniono, zewsząd obskoczono, prawiąc, żeśmy jeńcami króla polskiego, abyśmy się poddali i dobrowolnie szli tam, gdzie nam będzie wskazano. A do tego, że rzeczy nasze, które mamy, i konie postradaliśmy”. Kupcy wyrwali się wreszcie z rąk motłochu i nawet dostali propozycję noclegu. „Ale my, podziękowawszy im za to (a pragnąc jak najprędzej kraj ich przebyć), przejechawszy drogą przez miasto, ciągnęliśmy aż do Szlyms, która się po czesku wykłada do «Lichy». Bo też w istocie wieś ta Lichą może być nazywana. Chociaż bowiem wielka jest i spore pół mili długa, nie mogliśmy dostać ani mięsa, ani chleba, ani owsa. Musieliśmy jeszcze o pół mili po owies, chleb i piwo owsiane posyłać, a grubo za to płacić. Lecz że to była ostatnia nasza kwatera w tej ziemi, więceśmy się tym cieszyli, a Panu Bogu dziękowali. Bo cośmy tą krainą ciągnęli, nie było dnia, abyśmy jakiej przykrości nie doznali, a jeżeli nie od ludzi, to z powodu wód albo strasznie złych noclegów, gdyż w ziemi tej nic innego nie jadaliśmy, jak chleb owsiany zmieszany z grochem, świńskie mięso i ryby z potoków, a wszystko to z dzięglem, gdzie powinien być imbir, a piliśmy tylko piwo owsiane albo z dzikich jabłek warzone, płacić zaś grubo musieliśmy, jakoby za najlepsze wiktuały.

Toteż wczesnym rankiem stąd wyjechawszy, przybyliśmy do Bilic, już na granicy śląskiej. Tuśmy sobie po tych wygodach dzień odpoczęli, a nie inaczej się nam wydawało, jak gdyby z nas ciężki spadł kamień”.

W kwestii noclegów ciekawie uzupełnił Hyserlego Francuz, Charles Ogier, który brał udział w poselstwie do Rzeczypospolitej w 1635 roku:

„Weszliśmy [członkowie poselstwa francuskiego! – L.S.] do czegoś, co nie wiem, czy mam nazwać łaźnią, czy oborą, bowiem walczyły tam o miejsca bydlęta zmieszane z ludźmi. Leżało tam z jednej strony na ziemi, jak zarżniętych, sześciu sług wojewody, z drugiej zagrzebani w sieczce i piernatach chłop, mieszkaniec domu, z żoną, dziećmi, dziewkami służebnymi; na ławach, które stały pod ścianami, spał w jednym kącie kalwin Garnand, sekretarz barona Avaugoura, w drugim nasz teolog; aby się zaś przypadkiem nie szturkali piętami, przedzielał obu olbrzymi wachmistrz, Tatar, rozwalony – jak przystało jego godności – na sporej kupie świeżego siana. W inszej stronie, w kącie koło pieca, leżała chora niewiasta w połogu, wszędzie zaś psy, gęsi, wieprzaki i kury. Kiedyśmy do tej izby weszli, ja i Avaugour [baron, poseł – L.S.], on przyłączył się do teologa, który był zajął tapczan chłopa. Resztę miejsca na ławie, gdzie ktoś poskładał buty z cholewami, ostrogami i pistolety, zająłem ja i przez tę nieszczęsną noc [27/28 lipca – L.S.], która mi się wydawała dłuższa od najdłuższej nocy zimowej, leżałem na tej rozkosznej pościeli. Tymczasem kwiliło niemowlę, jęczała matka, głośno chrapali zmęczeni żołnierze i ciury. Ponieważ wszedłem tam po nocy i bez światła, zdumiałem się, gdy się rozwidniło, tak wielkiej kupie i skłębieniu łudzi i bydląt, i wymknąłem się jak tylko mogłem skrzętnie i ostrożnie”.

Na szczęście Ogier był w Polsce latem; jego rodak Filip Desportes przyjechał zimą 1573 roku i w jego relacji odnajdziemy już akcenty autentycznej nienawiści:

„Żegnaj Polsko, żegnajcie opustoszałe równiny Skute wiecznym śniegiem i lodem (…)

Lud barbarzyński, arogancki i niestały Pyszałkowaty, umiejący tylko pleść trzy po trzy Który dzień i noc w dusznej izbie

Całą przyjemność życia czerpie z pijaństwa Potem chrapie przy stole lub zasypia na ziemi”.

Nie wiemy, czy jakiś gwardzista francuski zawołał rzeczywiście: „I to nazywają Polacy ojczyzną?”, jak by tego chciał Harring, niewątpliwie historyczną jest natomiast eksklamacja Piotra Matthieu, dworzanina Henryka Walezego: „Lepiej we francuskim więzieniu niż na wolności w Polsce!”.

Oddajmy z kolei głos Ulrykowi von Werdum, wykształconemu Fryzyjczykowi, który przyglądał się Rzeczypospolitej w latach siedemdziesiątych XVII wieku:

„Polacy, wyznający religię rzymskokatolicką, są tak gorliwymi papistami, jak chyba Hiszpanie lub Irlandczycy, a w nabożeństwie swym więcej zabobonni niż pobożni. Kiedy się modlą lub mszy słuchają, chrapią lub charkają, wzdychając tak, że z daleka już ich słychać, upadają na ziemię, biją głową o mur i ławki, uderzają sami siebie w twarz i wyprawiają inne w tym rodzaju dziwactwa, z których się papiści innych narodów naśmiewają (…). W ogóle co do konstytucji ciała Polacy są silni, dłudzy, a przy tym dobrze opiekli i grubawi, a choć nigdzie pewnie nie wychowują dzieci więcej nieuważnie, to jednak rzadko znajdziesz w Polsce, któremu by z natury czegoś brakowało lub który by był kulawy. Na zręczności rozumu także im nie zbywa; są atoli lekkomyślni i zmienni i różnym rozpustom zbytecznie oddani. Gdzie mają w tym interes i są słabszymi, umieją postępować bardzo pokornie i układnie, gdzie zaś napotykają słabą stronę i zapanują, stają się hardymi, zarozumiałymi i okrutnymi (…).

Zresztą jest naród polski w ogóle niedbały i leniwy, który tylko najniezbędniejsze grunta uprawia, a resztę odłogiem zostawia. Stąd wynika, że większa część ich domów i kościołów zbudowana jest z drzewa, choć posiadają obficie tak łamane kamienie, jako i dobrą glinę z cegły (…). Niedbalstwo Polaków sprawia też, że chłopi po większej części siano swe zostawiają na wiatry i słotę w kupach na łąkach, aż im go zimą potrzeba, wtedy je dopiero już w śniegu zwożą do domu. W żadnym polskim mieście nie znajdziesz dobrego bruku na ulicach, a jednak na wszystkich polach zalega pełno kamieni (…).

Ponieważ Polacy niechętnie pracują, wynika z tego, że chętnie słyszą co nowego, a gdzie spotykają podróżnego, zaczepiają go pytaniami albo zmuszają go z sobą do karczmy i badają, czyby od niego nie mogli się dowiedzieć czegoś nowego. Przy hojnej napitce przychodzi u nich często do bójki, przy czym szabla musi walnie błyskać. Szablą tą tną i rąbią się wzajemnie po pięściach, twarzy i gdzie tylko mogą, a uchodzi u nich za rzecz zaszczytną być naznaczonym tu i tam, zwłaszcza zaś na twarzy, pięknymi bliznami i szramami, jak to już u Gotów, Sarmatów, czyli Polaków najbliższych sąsiadów, przed więcej jak 1000 laty uważano za chwalebne, jak Claudianus de bello Getico [Klaudian w Wojnie z Gotami – L.S.] ludzi takich nazywa: quos plagis decorat numerosa cicatrix [zdobnych wieloma bliznami po odniesionych ranach – L.S.]. Tak jest też cały sposób życia polskiego narodu jeszcze bardzo szorstki i prawie barbarzyński”.

I jeszcze garść obserwacji Franciszka Paulina Dalerac (pisał pod pseudonimem Chevalier de Beaujeu), zaufanego agenta w służbie Jana III Sobieskiego, człowieka bezsprzecznie Polsce życzliwego:

„Cała Polska jest katolicka, aż do przesady; wyraża się to w ilości fundacji zakonnych, w których mnisi są dobrze opłacani, wygodnie mieszkają i cieszą się szacunkiem, gdyż dzierżą wraz z jezuitami czwartą część dóbr Królestwa. Niektórzy testatorzy przedkładają często w testamencie klasztor nad legalnych spadkobierców, pozostawiając tychże w nędzy, aby wzbogacić gromadę wałkoni, żeby nie rzec opilców. Trzeba bowiem zauważyć, że kler i mnisi wśród tej rzekomo wielkiej pobożności żyją w rozpasaniu i niewybaczalnym nieładzie, dotyczącym tak obyczajów, jak i przyzwoitości ubrań (…).

O obyczajach kleru można sądzić na przykładzie biskupów, którzy upijają się bez skrupułów i nikczemnie lekceważą obowiązki względem swoich owieczek, myśląc o nich tylko jak o złotym runie do złupienia.

Sam widziałem krakowskiego biskupa [Jana Małachowskiego, 1623– 1699, biskupa chełmińskiego w latach 1676–1681 i krakowskiego w latach 1681–1699 – L.S.], celebrującego w Grodnie dworski ślub, gdy wstawał od stołu po skończonej uczcie (którą należałoby raczej nazwać obżarstwem, gdyby nie była to w Polsce zwykła rzecz; są to raczej prawdziwe obżarstwa niż biesiady dostojnych ludzi); otóż prałat ten zaczerwieniony od wina, opchany mięsiwem, co chwilę się zataczał i bełkotał niezrozumiałe słowa, ośmieszając swą niegodną postawą kapłańskie suknie. Trzeba było w końcu przeczytać modlitwy z mszału, który mu podano. Prałat szukał okularów w kieszeni, a znalazłszy w niej pierścień, w przekonaniu, że to okulary, włożył go sobie na nos i przez kwadrans usiłował osadzić, co wprawiło w śmiech całe otoczenie, w którym obecne były Ich Królewskie Moście”.

Wspomniałem, że sprawozdanie z podróży jakowegoś współczesnego Harringa w naszych dniach okrzyczane by zostało za antypolskie i polakożercze. Sądzę, że wręcz za casus belli dyplomatycznej. Sejm podjąłby odpowiednią uchwałę. Dotyczy to mutatis mutandis wszystkich cytowanych relacji. Na szczęście nic podobnego się dzisiaj nie zdarza. Brak takich enuncjacji w szanującej się zagranicznej prasie. Nie pocieszajmy się tym jednak zbytnio. Świadczy to bowiem li tylko o zmianie standardów poprawności, a nie spojrzenia na nas. Czytając między wierszami, odnaleźlibyśmy codziennie Harringów na kopy. Nie wspominając już o Daleracach. Dlatego też do owego czytania między wierszami nie zachęcamy. Jest to narodowy sposób na zachowanie dziewictwa. Stosują go zresztą także (może nawet przede wszystkim) dziejopisarze. Stąd w podręcznikach historii, zwłaszcza tych przeznaczonych dla młodzieży, nie znajdziemy ani śladu negatywnych, a pochodzących z zewnątrz, wizji Polski. Byłoby to może logiczne, gdyby konsekwentnie pozostawano w ramach etosów wewnątrznarodowych. Tak jednak nie jest. Systematycznie spotykamy bowiem stwierdzenia, iż „cudzoziemców w Polsce zachwycało...”, „uzyskał światowe uznanie...” itp. Bohater filmu Lubitscha Być albo nie być stwierdza, że jego żona „cieszy się światową sławą w Polsce”. Tego dystansu jednak brakuje. Międzynarodowe uznanie dla kultury polskiej przedstawiane jest jako pewnik. Brak takowego, lub gorzej jeszcze – krytyczne albo kpiące spojrzenie – to polakożerstwo właśnie. Ja też będę o nie oskarżony – o tendencyjny dobór przypadkowych cytatów. Tendencyjny – zgoda. Co do przypadkowości jednak... Poza latami 1830–1918, kiedy Polska funkcjonowała jako ofiara, o której przyzwoici ludzie nie mówią źle, 1939–1941, 1981–1989 i rokiem 1956, nie było nawet „prawdy leżącej pośrodku” między życzliwymi i nieżyczliwymi obrazami Rzeczypospolitej. I tak na przykład w relacjach francuskich od Walezego po Napoleona (dwa i pół wieku) pozytywne są absolutnymi rarytasami. Podobnie z Niemcami, Anglikami czy Rosjanami. Nieco wyrozumialsi (nieco tylko) okazywali się np. Włosi. Dlaczego? Nie ma odpowiedzi na takie pytania. Chciałoby się jednak powiedzieć, że Polska nie dość, że nie umiała nigdy zdobyć sobie popularności i sympatii w Europie, to jeszcze (co nam to dzisiaj przypomina?!) ciężko pracowała, żeby ewentualne zarodki takowych natychmiast wykarczować. Daniel Beauvois, znamienity historyk paryski, twierdzi, że dwa razy mieli Polacy w społeczeństwie francuskim serca i drzwi dla siebie otwarte. Pierwszy – w 1831 roku – ale szansę tę zaprzepaścili nie tylko wewnętrznymi „potępieńczymi swarami”, ale także malkontenctwem i krytykanctwem w stosunku do gospodarzy. Drugi – w latach 1980–1981. Co się stało z „Solidarnością”, sami wiemy. Dodatkowo nikt nad Sekwaną pojąć nie mógł, dlaczego do elementów ustrojowych emigranci mieszali ciągle narodowościowe i to na żałosnym poziomie (ruskie, kacapy)...

Co drażniło zawsze w Polsce przybyszów z zewnątrz? Mnogość spraw: brak tolerancji, klerykalizm, megalomania, kastowość, pijaństwo... Nade wszystko to jednak, i w tej mierze nic się nie zmieniło, że od razu mamy nad Wisłą na wszystko nie tylko samousprawiedliwiającą, ale przy okazji obwiniającą innych odpowiedź. Koty odwrócone ogonem, które na domiar złego jeszcze drapią.

IIGDZIE LEŻY POLSKA?

W dniach referendum europejskiego słyszeliśmy bez przerwy slogan, iż Polska nie musi wchodzić do Europy, bo zawsze w niej była. Jest to po części prawdą. Wszelako po części tylko. Według ustaleń geograficznych Europa rozciąga się od Portugalii po szczyty Uralu i od Nordkapu na północy po Bosfor i Dardanele na południowym wchodzie. Nie może być żadnych wątpliwości. W takim stanie rzeczy Polska nie tylko jest w Europie, ale i środek kontynentu znajduje się w okolicach Lublina. Przyjmując jednak ową czysto geograficzną wykładnię, uznać musimy, że Baszkirzy, Maryjcy, Udmurcy, Czuwasze, Nogajcy etc. są ludami europejskimi. Przeczy temu wszelako wiedza antropologiczna i etnologiczna wiążąca ich cywilizację, w czym nie ma nic pejoratywnego, z tradycją azjatycką. Europa nie jest bowiem kategorią kartograficzną, ale utrwaloną przez wieki wspólnotą kulturalną, intelektualną i religijną.

Na początku – to wszyscy wiemy – były Grecja i Rzym. Rzym przede wszystkim. Granice imperium rzymskiego sięgały do Renu, Dunaju i przy murze Antoniusza do wzgórz szkockich. Wszędzie tam docierały rzymskie administracja, organizacja i prawo. Ziem słowiańskich w tym świecie nie było. Po rozpadzie cesarstwa południowe rubieże Słowiańszczyzny znalazły się efemerycznie w kontakcie z Bizancjum. Ziem polskich to jednak nie dotyczyło. Po kilku stuleciach, których śladu nie znajdziemy w podręcznikach, kiedy gdzieś, w centrum Europy, istniały państwa o egzotycznych nazwach: Neustria, Austrazja itp., podwaliny pod współczesną Europę kładła monarchia Karola Wielkiego. Do stworzonej przez nią wspólnoty dołączyła w 966 roku Polska, przejmując z tej zachodniej Europy, która była Europą tout court, nie tylko chrześcijaństwo, ale również podstawy jurysdykcji, organizacji społecznej, etos rycerski, kanony sztuki, pokaźną część słownictwa. Na mapach atlasów historycznych obrazuje owo włączenie się państwa Piastów w zachodnią Europę zasięg budownictwa romańskiego i klasztorów najważniejszych zakonów owych czasów. Okres rozbicia dzielnicowego, niesłusznie postponowany przez historyków patrzących z perspektywy późniejszej jedności narodowej, tę więź scementował i pogłębił. I znów dokumentują to mapy zasięgu sztuki gotyckiej tym razem. Owszem, unia polsko-litewska, jak również oddziaływanie kultury państwa krzyżackiego pozwalały na penetrację ceglanego gotyku na północy i częściowo południowym wschodzie. Zasadniczo jednak gotyk zatrzymał się na linii Bugu. Tutaj przebiegać będzie jeszcze długo granica cywilizacji zachodniej i wschodniej. Z tym że w epoce jagiellońskiej Polska zmieni radykalnie swoje położenie geograficzne. O ile włości Piastów do czasów Kazimierza Wielkiego sięgały do Bugu właśnie, to zjednoczenie z Wielkim Księstwem Litewskim przesunie granicę Polski daleko za Witebsk, Smoleńsk, Kursk, niewiele kilometrów od Moskwy. Trzy czwarte państwa znajdą się w naznaczonej przez wpływy Bizancjum Europie Wschodniej. Będzie to miało nie tylko geopolityczne, choć i te trudno przecenić, konsekwencje. Zmienią się także obyczaj, strój, sposób wojowania. Jeszcze rycerze polscy z czasów Grunwaldu postrzegani byli na dworach zachodnich jako jedni ze swoich – obcy może mową (łacina wychodziła już na ziemiach francuskich, niemieckich i hiszpańskich z powszechnego użycia), ale jednacy strojem, obyczajem, uzbrojeniem. Już jednak szesnastowieczne legacje polskie wywoływały sensację egzotyką szub, kontuszy, orientalnego przepychu. Poselstwo polskie, które przybyło do Paryża w sierpniu 1573 roku po Henryka Walezego, budziło, owszem (odnotowane jest to we wszystkich relacjach), podziw znajomością licznych języków obcych (ponoć wszyscy posłowie mówili płynnie po łacinie, niemiecku i włosku, a część po francusku), jednocześnie jednak porównywane było do... Turków. W Międzyrzeczu, do którego przybył Walezy 18 lutego 1574 roku, odnotowali Francuzi powitanie ich przez tysiąc pięciuset jeźdźców „ubranych po turecku”. W Krakowie mniejsze ich zainteresowanie budził importowany z Włoch renesans niż fakt, że „niemal wszystkie domy są drewniane”, co nasuwało im od razu skojarzenie z... Moskwą. A przecież chodziło o Kraków, królewski i stołeczny Kraków. Cóż dopiero pisali i opowiadali ci, którzy, jak Beauplan w sześćdziesiąt lat później, dotarli na wschodnie kresy Rzeczypospolitej! Pojęcia takie jak Azja czy Europa nie były jeszcze w modzie. Kiedy jednak Walezy ucieknie do Francji, kronikarze francuscy pisać będą, że wrócił z „północnego”, a w innych wersjach „orientalnego” kraju, sytuującego się w obu przypadkach poza „normalnym” światem, czyli – jak byśmy to dzisiaj powiedzieli – poza Europą. Zachodnią, oczywiście – ale są to w owym czasie pojęcia równoważne. I rzeczywiście, od czasów jagiellońskich Polska przesunęła się do Europy Wschodniej. Wojny z Turkami, Tatarami, Kozakami – toż to dla obserwatorów zachodnich, dopóki Kara Mustafa nie stanął pod Wiedniem, czysto azjatyckie, a więc abstrakcyjne sprawy. Francuski generał Dumouriez, uczestnik konfederacji barskiej, jeszcze w 1792 roku nazywa Polaków w raportach „Azjatami Europy”. Wielkim kryzysem europejskim była wojna trzydziestoletnia, w której wzięli udział: monarchia Habsburgów, Czesi, państwa niemieckie, Dania, Szwecja, Francja, pośrednio Hiszpania. Rzeczpospolita, nie licząc samowoli Lisowczyków, nie wmieszała się, choć mogła osiągnąć niebagatelne korzyści, w ten zamęt dziejowy. Nie widziała tam żadnych szans na realizację własnych interesów. Zachód jej nie interesował, gdyż szansę tę odkryła dopiero w 1945 roku.

Historycy niechcący uznać, że przez pięć wieków Rzeczpospolita nie brała udziału w koncercie narodów europejskich (zachodnioeuropejskich), a za nimi pisarze, jak na przykład Czesław Miłosz czy Andrzej Stasiuk, zaakceptowali i rozpropagowali termin „Europa Środkowa”. Jestem niezwykle ostrożny w jego używaniu i nadawaniu mu specyficznych treści. Wraz z rozpadem cesarstwa rzymskiego Europa podzieliła się na Wschodnią i Zachodnią. O „Środkowej” nikt nie słyszał i termin taki nie przekłada się na żadną rzeczywistość kulturalną czy geopolityczną. Europę Środkową, Mitteleurope, wymyślił podczas pierwszej wojny światowej imperialny polityk i błyskotliwy publicysta berliński Friedrich Naumann (1860–1919). Stworzył ten termin dla oznaczenia sfery wpływów niemieckich. Już w 1915 roku Naumann uważał, że wojna pozycyjna z Francją i Anglią prowadzi tylko do beznadziejnego wykrwawienia się obu stron, czyli donikąd. Dobrze to świadczy o jego przenikliwości strategiczno-politycznej. Uznawał też za mrzonkę perspektywę trwałego podporządkowania Rzeszy bezkresnych terenów rosyjskich. W tej sytuacji proponował zawarcie pokoju, który zapewniłby Niemcom we wspólnocie z Austro-Węgrami dominację, kontrolę i eksploatację ekonomiczną ziem polskich, czeskich, przybałtyckich, części Ukrainy i Białorusi, zaś na południu – Serbii, Bośni i Czarnogóry. W ten sposób Niemcy dorównałyby pod względem potencjału gospodarczego i ludnościowego Stanom Zjednoczonym i Imperium Brytyjskiemu, co postawiłoby je definitywnie w rzędzie supermocarstw. Projekt ten wzbudził w politycznych kręgach związanych z cesarzem Wilhelmem spore zainteresowanie, storpedowany jednak został przez sztab niemiecki z Falkenhaynem, Hindenburgiem i Ludendorffem na czele, wierzący w możliwość pełnego i bezwarunkowego zwycięstwa. Oto, co znaczyła „Europa Środkowa”. Żaden inny argument etniczny, kulturowy czy historyczny nie upoważniał do powołania takiego bytu.

Po 1945 roku przesunięta na zachód Polska znalazła się w strefie wpływów radzieckich, czyli znowu poniekąd w Europie Wschodniej. Tym razem jednak stare atlasy, w porównaniu z nowymi, ukazywały pełniejszą prawdę. Ludność przeniesiona z Kresów Wschodnich czy nawet z centralnej Polski na Pomorze Zachodnie, Mazury, ziemię lubuską, przy całym wyobcowaniu, stawała wobec spuścizny kultury zachodniej, widocznej w architekturze, sieci komunikacyjnej, układzie przestrzennym domostw i miejscowości, pozostałościach nierozszabrowanej infrastruktury. Było to obce i trudne, na początku czasami wręcz wrogie. W szeroko upowszechnionej opinii, odnotowanej przez większość socjologów, którzy swoich badań nie mogli jednak ze względów cenzuralnych publikować, nie warto było – sądzili osadnicy – podejmować jakichkolwiek inwestycji, bo „Niemce wrócą i odbiorą”. A jednak przy tym wszystkim następowały nieuniknione przeobrażenia świadomościowe. W okresie międzywojennym pojęcia „blisko nas”, „nasz świat” redukowały przestrzeń życiową chłopa do okręgu o promieniu 13–15 kilometrów. W świecie wyasfaltowanych dróg ziem „odzyskanych” promień ten wydłużał się do 25, nawet 30 kilometrów. Świat się powiększał, zbliżając się do standardów zachodnioeuropejskich. Inne są zasady mieszkania w domu murowanym i drewnianym, skanalizowanym i pozbawionym sanitarnych rudymentów. Może nieświadomie, znikoma jest w tym też zasługa władz PRL-u, ludność przyswajała sobie pewne minimum zachodnich, rzec by się chciało, odruchów warunkowych. Dzięki temu okazało się w 2004 roku, że chociaż jesteśmy ubożsi, mamy zacofaną strukturę gospodarstw rolnych, poważne zapóźnienia w iluś tam sektorach gospodarki, usług i administracji, mentalnie jesteśmy gotowi na spotkanie wspólnoty europejskiej.

Czy Polska zawsze była w Europie? W moim głębokim przekonaniu odpowiedź brzmi: nie. Była w niej do czasów Kazimierza Wielkiego i potem od 1945 roku. W międzyczasie łączność z Europą zapewniało nam tylko życie intelektualne. Pod tym względem mamy się rzeczywiście czym szczycić. Jaki jednak procent narodu brał w nim realny udział? Liczby wyznaczające poziom analfabetyzmu wśród ludności chłopskiej Polski międzywojennej oscylują między 35% a 65%. Obie są przerażające. Generał Felicjan Sławoj Składkowski napisał w Londynie, że w końcu nie było tak źle, skoro profesorami uniwersytetów byli chłopscy synowie: Jan Stanisław Bystroń, Józef Chałasiński i Stanisław Pigoń. Co do Bystronia, protestanta z Cieszyńskiego, miałbym poważne wątpliwości, czy można go zaliczyć do statystycznej masy chłopskiej. Ale jeśli nawet. Trzech – tylu potrafił wyliczyć minister spraw wewnętrznych i później premier. W tym samym czasie w Niemczech bezpośrednie pochodzenie chłopskie odnotowywało 17% wykładowców wyższych uczelni, we Francji 14,6%. Doprawdy, trudno zaprzeczyć, że jest to także jakiś wskaźnik europejskości. A my odwołujemy się wszakże do II Rzeczypospolitej. Potem – wmawia się nam – przerwa i próżnia. Trudno nie postawić pytania: skąd przyszliśmy i co sprawiło, że jesteśmy znowu w Europie?

IIIZIEMIA OJCZYSTA

Większość Polaków nie zdaje sobie sprawy (poza pamięcią o utracie Kresów na rzecz ziem zachodnich w 1945 roku, a i to nawet nie zawsze w pełni jest uświadamiane przez młode pokolenie) z płynności granic Polski (Rzeczypospolitej Obojga Narodów) na przestrzeni dziejów. Tymczasem płynność ta jest cechą charakterystyczną losów polskich, brzemienną w skutki. W tysiącczterdziestoletniej (lata 966–2005) historii Polski z najważniejszych ośrodków kultury i gospodarki polskiej tylko nieliczne: Kraków, Poznań, Lublin pozostawały przez prawie 90% tego okresu pod administracją polską, z przerwą jedynie na czas rozbiorów. To samo powiedzieć można ostatecznie o Warszawie, jeżeli za jej początki uznamy istnienie gródka na Starym Bródnie i zaliczymy okres rządów książąt mazowieckich, choć oficjalnie Mazowsze zostało przyjęte do Korony dopiero w 1526 roku. A oto dane przynależności do Polski (Rzeczypospolitej) niektórych innych ważniejszych miast w okresie 966–2005:

Toruń 6% (licząc gród sprzed lokalizacji krzyżackiej)

Gdańsk 55% (choć de facto bywał całkiem samodzielny)

Lwów 43%

Wilno 41% (licząc od unii krewskiej)

Wrocław 38% (zakładając polskość do 1335 roku)

Witebsk 37%

Olsztyn 24%

Smoleńsk 15%

Szczecin 12% (wliczając lata 1121–1189).

Z zestawienia tego wynika, że Witebsk był trzy razy dłużej polski niż Szczecin, który wyprzedzają pod tym względem również Smoleńsk i Wrocław. Choć Wrocławowi przyznaliśmy wspaniałomyślnie cały okres piastowski, pozostaje on w tyle za Lwowem i Wilnem. Zestawienie to, patrząc z dzisiejszego, sześćdziesiąt lat po drugiej wojnie światowej, punktu widzenia, może wydać się szokujące. Ileż bardziej szokujące byłoby jednak dla szlachcica polskiego z XVII wieku, gdyby zaczęto mu przedstawiać ojczystość tychże Szczecina i Wrocławia. Zawahałby się może przed uznaniem swojskości Smoleńska, ale co do gniazda Sapiehów – Witebska – nie miałby już żadnych wątpliwości. Fakty są zresztą często kłopotliwe. I tak Lwów, choć jego nazwa pochodzi od imienia Lwa, syna Daniela Halickiego, nigdy nie był ukraiński. Stanowiony był miastem przez Polaków, skądinąd na prawie magdeburskim, w 1356 roku. Podczas powstania 1648 roku Bohdan Chmielnicki dotarł wprawdzie pod Lwów i Zamość, ale nie marzył nawet o utrzymaniu tych okolic z tego najprostszego powodu, że nie miał w nich oparcia społeczno-etnicznego. Wilno natomiast, kiedy w 1387 roku Władysław Jagiełło nadał mu prawo magdeburskie, było już ważnym, na wskroś litewskim ośrodkiem, szczycącym się giedyminową tradycją. Uległo później polonizacji, nigdy jednak nie przestało być sercem i symbolem Litwy, z którego nie mógł zrezygnować odradzający się naród litewski. Wszystkie te różnice i historyczne przełomy pomijane są niemal zupełnie w naszych podręcznikach szkolnych, tak że zaiste ciężko potem uczniom zrozumieć, dlaczego Mickiewicz pisał: „Litwo! Ojczyzno moja!”, a Słowacki odnajdywał Polskę na Podolu.

Niezwykle charakterystyczny dla ahistoryzmu społeczeństwa, które uważa się za wyjątkowo historycznie świadome, jest tu przykład Śląska. Pisze Jerzy Łojek:

„Z perspektywy współczesnej wydaje nam się, że Dolny i Górny Śląsk utraciliśmy po rozbiciu dzielnicowym na rzecz bliżej nieokreślonych «Niemców», z czym kojarzy się raczej Marchia Brandenburska i późniejsze państwo pruskie niż jakikolwiek inny organizm polityczny ówczesnej Europy. Tymczasem prawa do Śląska utraciła Polska na rzecz Królestwa Czech”.

Łojek ma oczywiście rację. W procesie jednoczenia ziem polskich Władysław Łokietek ani przez chwilę nie zdołał przejąć kontroli nad księstwami śląskimi, które ciążyły coraz bardziej ku południowym sąsiadom. W 1346 roku zmarł król czeski Jan Ślepy z dynastii luksemburskiej (mąż Elżbiety, córki Wacława II). Rok później ten sam los spotkał cesarza Ludwika IV Bawarskiego z dynastii Wittelsbachów. Pozwoliło to na przejęcie obu koron przez syna Jana Ślepego, a jednocześnie wnuka cesarza Henryka VII, Karola Luksemburskiego, który panował w latach 1347– 1378 jako Karol IV. Państwu polskiemu wyrósł potężny sąsiad, z którym ewentualna wojna wydawała się beznadziejna. Kazimierz Wielki wolał więc obrócić zagrożenie w relatywną choćby przyjaźń i w 1348 roku uznał fakty dokonane, czyli aneksję Śląska przez państwo Karola IV. W ten sposób ziemie śląskie stały się częścią Cesarstwa, a ściślej korony czeskiej. Kolejnym momentem, który zadecydował o ich dziejach, była bitwa pod Białą Górą 8 listopada 1620 roku, w której wojska cesarza Ferdynanda II rozgromiły armię protestancką złożoną przede wszystkim z Czechów. Rozpoczęła się teraz w Czechach gwałtowna i krwawa germanizacja. O ile dotychczas oddziaływały na Śląsk wpływy czeskie i austriackie, odtąd można zacząć mówić o całkowitym niemczeniu. Tyle jednak, co warto podkreślić, że niemczeniu w wersji habsburskiej, a nie krzyżackiej czy pruskiej. W ręce pruskie Śląsk dostał się dopiero w wyniku tzw. wojen śląskich (1740–1745), w których wojska Fryderyka II pokonały Austriaków. Po 1918 roku część Górnego Śląska weszła w skład II Rzeczypospolitej. Tak więc, podsumowuje Łojek, „w związku z Polską ziemie śląskie pozostawały w latach 966–1348 (382 lata), w związku z Czechami i Austrią w 1349–1742 (394 lata), pod panowaniem pruskim w 1742–1945 (203 lata), a w warunkach PRL [Łojek pisał te słowa w 1994 roku – przyp. L.S.] trwają przy Polsce (całkowicie spolonizowane w okresie 1947–1952) od chwili opuszczenia tych obszarów przez wojska Rzeszy Niemieckiej”.

Wyliczenie chronologiczne jest zasadniczo słuszne, cóż, kiedy sam autor nie wyciąga z niego logicznych wniosków. Stąd owo bałamutne zdanie o „całkowitym spolonizowaniu”. Owszem, zrobiono wiele w tym kierunku. Osiągnięto jednak tylko, szczególnie na Dolnym Śląsku, znaczne „odniemczenie”, jeśli można sobie pozwolić na taki termin. Skoro dwa lata temu, podczas spisu powszechnego ponad sto tysięcy mieszkańców Górnego Śląska przyznało się do narodowości śląskiej, to o czym to świadczy? O istnieniu pewnej jakości, o której Łojek zapomniał, choć właściwie był tuż-tuż. Oto sytuacji etnicznej na Śląsku nie można rozpatrywać w ten sposób, że z jednej strony są Polacy, z drugiej Niemcy, a pośrodku mieszanka polsko-niemiecka, czyli ci, którzy mienią się Ślązakami. Nieprawda. Jeśli już mieszanka to wpływów polskich, niemieckich, ale także austriackich i czeskich (czterech wieków nie da się łatwo wymazać), a te piastowsko-polskie też specyficzne przecież, bo Ślężanie czy Trzebawianie różnili się od Wiślan czy Polan i odrębność ta nie mogła zostać zatarta przez ledwie sto siedemdziesiąt lat (966–1138). Mamy więc do czynienia z oryginalną grupą etniczną, wyróżniającą się własną kulturą, niebędącą rezultatem żadnego prostego dodawania czy dzielenia na dwa. Czy nazwiemy ją mniejszością narodową, społecznością regionalną, plemieniem, to już sprawa pokrętnych definicji, mogąca mieć tylko administracyjno-prawne znaczenie. Ważne, ale dla nas, patrząc z merytorycznego punktu widzenia – nieistotne. Podobnie jest na przykład z Kaszubami.

W pewnej, mniejszej mierze, wszelako niebezpodstawnie, dałoby się coś zbliżonego powiedzieć o mieszkańcach dawnych Kresów, i to też nie jako całości, bo zupełnie czym innym było Wilno, a czym innym naznaczony galicyjskim doświadczeniem Lwów, o ludności Spiszu, Orawy, o Mazurach – autochtonach, o Lachach sądeckich, Tatarach polskich etc. Ciągłe przesuwanie i drganie granic Polski kazało jej wchodzić w związki, na dłuższy lub krótszy czas, z wieloma różnorodnymi kulturami. Wzbogacać się od nich i je ubogacać. W pewnym momencie o tej lapidarnej, paszportowej autodefinicji decydował często przypadek, spazm historii, doraźny interes...

Z rodziny mojej figurują w leksykonie Generalicja polska: Tytus Stomma (1822–1902), „rosyjski gen.-mjr. Urodzony w majątku Zabielszczyzna k. Kiejdan (Litwa) pełnił służbę zawodową na kolejnych funkcjach dowódczych w piechocie. Chociaż brat Ignacy walczył w powstaniu 1863 i był za to zesłany, dosłużył się rangi generała. Być może karierę zawdzięczał ożenkowi z Rosjanką. Po dymisji powrócił w rodzinne strony, z dużym powodzeniem zajmował się działalnością gospodarczą i społeczną wśród polskiego ziemiaństwa. Zmarł nagle w trakcie gry w karty. Pochowany w Zabielszczyźnie” i Witold Stomma (1870–1941?), „rosyjski gen.–mjr. Urodzony w majątku Jasiuliszki (powiat Wiłkomierz, Litwa), syn Ignacego, powstańca 1863 i zesłańca, bratanek Tytusa, kształcił się w korpusie kadetów w Petersburgu i tamże skończył OSA. Służył w sztabach i zarządach art. oraz w przemyśle zbrojeniowym – m.in. przez wiele lat inspekcjonował zakłady zbrojeniowe w Belgii – gen. ok. 1913. Podczas I wojny światowej na eksponowanym stanowisku w centr. instytucjach wojsk. w Petersburgu. Po rewolucji 1917 powrócił na Litwę i krótko służył w jej organizującej się armii. Z powodu nieznajomości języka litewskiego przeniesiony do rezerwy, gospodarował w rodzinnym majątku. Po aneksji Litwy przez ZSRR deportowany na Syberię, był woźnym w szkole – tam zmarł”.

Jakże polskie, tak właśnie – rozpaczliwie polskie, są te dwa biogramy. Kiedy bowiem historia miota krajem między południkami, cóż mogą zrobić zwykli śmiertelnicy? Uczono przecież, że ojczyzna to ojcowizna – ziemia ojców, miejsce. A przecież owe Zabielszczyzny czy Jasiuliszki były i polskie, i litewskie, a mieściły się w państwie rosyjskim. Ów Tytus, który po powrocie z Petersburga działał w patriotycznych organizacjach polskich, ów Witold, który służył z porywu serca w wojsku litewskim, chociaż... litewskiego nie znał. Ale była to przecież ich ziemia, więc miotali się w wietrze historii. „Litwo! Ojczyzno moja!”... Czyż inaczej było ze Ślązakami, Kaszubami, Mazurami, Gdańszczanami...?

Usiłował to uświadomić opinii społecznej jeden z największych w dziejach Polski stylistów, smakoszy i miłośników języka polskiego – Czesław Miłosz. Z prowokacyjną konsekwencją powtarzał, że jest Litwinem vel Żmudzinem. Bo jeżeli determinować ma nas miejsce i gleba, to rzeczywiście tak było. Na tej samej zasadzie Zagłębiak jest Polakiem, a Ślązak Niemcem. Ciemniactwo pojęło to, jak zwykle, na poziomie parteru. Prawicowa prasa i „Radio Maryja” głosiły, że skoro Litwin, to niech go chowają w Kownie (nawet nie w Wilnie – jakże charakterystyczny lapsus), ale wara od narodowej Skałki. Tymczasem, co różni nas zasadniczo od Francuzów, Hiszpanów czy Włochów, korzenie połowy obywateli polskich tkwią w ziemiach do dzisiejszego państwa polskiego nienależących albo, jak w przypadku Ślązaków, należących od przedwczoraj. Dlatego też wiązanie patriotyzmu polskiego z „ziemiami praojców” ograniczałoby nas, co jest absurdalne, do, mniej więcej, czworokąta z wierzchołkami w Poznaniu, Zakopanem, Rzeszowie i Białej Podlaskiej. Redukcja w świetle polskiej literatury, poezji, tradycji, nawet kuchni nie do przyjęcia.

Bo właśnie, kuchnia polska na przykład. Sztandarowe potrawy polskie: barszcz ukraiński, chłodnik litewski, pierogi ruskie, gołąbki z Niemiec, befsztyk tatarski – tu akurat nazwa myli, bo danie wywodzi się z Ukrainy – i sałatka „bretońska” także stamtąd, kapuśniak i kotlet schabowy z Saksonii, panierka z Wiednia, gulasz z Węgier, boeuf Strogonow i flaki z Francji, grochówka z Rosji. Najwięksi specjaliści dziejów kulinarnych twierdzą, że pierwszeństwo ma Polska jedynie w dziedzinie placków ziemniaczanych, które ponoć pojawiły się w Wielkopolsce wcześniej niż w Brandenburgii. Kluski śląskie są pochodzenia czeskiego, a na domiar wszystkiego czysta, destylowana wódka wywodzi się z Niemiec. Jest więc nie tylko nie polska, ale nawet nie słowiańska!

Można oczywiście, mocno naciągając historię, wywodzić, że w wiecznej spirali dziejów wróciliśmy oto na prapiastowskie ziemie. Co wtedy jednak zrobić z barszczem i chłodnikiem? W szczególności z barszczem, który profesor Czesław Robotycki z Katedry Etnografii Słowian Uniwersytetu Jagiellońskiego podnosi do rangi podstawowego wyróżnika polskości jako remedium na kaca, a jest, jako się rzekło, czysto ukraińskiej proweniencji.

Przy całym tym materii pomieszaniu w żadnym bodaj kraju nie pada tak często odniesienie do pojęcia „narodu”. Francuzi mówią często o societé française, co oznacza zespół ludzi obojętnego pochodzenia, wyznania czy upodobań kulinarnych, zamieszkujących terytoria Republiki. Niekiedy, co ma wyraźne zabarwienie klasowe, odwołują się do peuple – „ludu”, w którym to określeniu mieści się wszakże najświeższej nawet daty ludność napływowa. Uważają natomiast ogromnie z przyzywaniem nation, pomimo że znaczyłoby to o wiele więcej niż w Polsce. „Naród polski jest katolicki” – to powszechnie używane zdanie jest jeszcze jako tako wytłumaczalne, gdyż wyrzuca poza obręb wspólnoty tylko około 10–20% protestantów, prawosławnych, Świadków Jehowy, ateistów etc. „Naród polski mieszka w Polsce” – tym razem za burtą zostaje już około dziesięciu milionów Polaków rozproszonych po świecie. Ale przecież najczęściej używany jest termin w nieskończenie bardziej redukcyjnym sensie, gdyż służy uzurpacji politycznej i historycznej, i z góry wyodrębnia tę tylko część wspólnoty w luźnej tradycji, która akurat podoba się dokonującemu manipulacji. „Ta część – pisze profesor Bronisław Łagowski – może być duża, gdy powiemy, że naród wybrał Włodzimierza Cimoszewicza na prezydenta RP. Musiałby stanowić co najmniej 50% plus jeden populacji głosujących. Bywa, że narodem nazywamy część znacznie mniejszą. W podręcznikach polskich piszą, że w marcu 1968 naród przeciwstawił się skostniałemu reżimowi Gomułki. W tym przypadku przez naród rozumie się studentów, i to nie wszystkich. Gdy mówi się, że 29 listopada 1830 naród rozpoczął powstanie przeciw Rosji, narodem nazywa się elewów podchorążówki, ich instruktora i kilku inteligentów z miasta. Można jeszcze do tego narodu dodać niemających tego wieczoru nic do roboty ani do stracenia ubogich mieszkańców Starego Miasta, ale mieszkańców Nowego Światu już nie, bo na odgłos krzyków i wystrzałów ci dokładnie pozamykali bramy i okiennice. W następnych dniach i tygodniach ten naród powiększał się, ale nigdy, ku ubolewaniu jego radykalnych przywódców, nie objął więcej niż 10%. Bardzo ciekawy i dotąd nieopisany prawdziwie był naród, który wywołał powstanie styczniowe. Nie tylko chłopi, stanowiący przeważającą masę ludności kraju, do tego narodu się nie garnęli, ale wykluczony był również najwybitniejszy człowiek i najrozumniejszy patriota tamtego czasu, margrabia Wielopolski. Powstańczy Rząd Narodowy ustanowiła mała grupa konspiratorów, ludzi z różnych powodów nieprzystosowanych do życia w społeczeństwie i nieznanych opinii publicznej. Stworzyli oni skądinąd imponującą organizację zwaną państwem podziemnym (z tamtych czasów pochodzi ta nazwa, podobnie jak «rewolucja moralna»), stosowali terror fizyczny i psychiczny wobec przeciwników politycznych i zabili więcej Polaków niż Rosjan. Tak zwane podatki wymuszali straszeniem lub biciem, rabowali też pieniądze publiczne. Taki to naród zrobił powstanie styczniowe. Wydarzenia tamtego czasu były owiane tak intensywnym patosem, że po dziś dzień trudno sobie zdać sprawę z ich prawdziwego sensu. Gdy czyn małego, powstańczego narodu dawał swoje końcowe rezultaty, pojęcie narodu rozszerzało się, bo za klęskę płacili wszyscy”.

Jak widać, przez „naród” „ojczyzny” też zdefiniować się nie da. A przecież w ostatnich latach posunęliśmy się jeszcze dalej. Z propagandowo-politycznych pobudek unieważniliśmy nawet ciągłość państwa polskiego. Od roku 1945 (bo w latach 1940–1944 istniało państwo podziemne, którego wagi nie kwestionujemy) przeskoczyliśmy od razu do roku 1989, pozostawiając czterdziestoczteroletnią próżnię. Znalazło to swój demonstracyjny wyraz w nazwaniu państwa po 1989 roku „Trzecią Rzecząpospolitą”. Jest to nie tylko nonsensowne, ale i jaskrawie niekonsekwentne. PRL nie była państwem niezależnym? Oczywiście, że nie była. Cóż jednak powiedzieć w takim razie o czasach rządów saskich, Stanisławie Leszczyńskim chodzącym najpierw na szwedzkiej, a później na francuskiej smyczy, czy Stanisławie Auguście Poniatowskim całkowicie uzależnionym od decyzji zapadających w Petersburgu? Kiedy administrator rosyjski (radziecki) bardziej panoszył się w Warszawie: za Augusta III, za Władysława Gomułki, za Stanisława Augusta czy za Wojciecha Jaruzelskiego? Waga apteczna nie zdołałaby przypuszczalnie rozstrzygnąć. A przecież nikt, ani przez chwilę, nie kwestionuje, że czasy sasko-poniatowskie stanowią integralną część dziejów I Rzeczypospolitej, kończących się nie 17 czerwca 1696 roku, wraz ze śmiercią Jana III Sobieskiego, tylko wiek później. Księstwo Warszawskie i Królestwo Polskie nie były, jak same nazwy wskazują, teoretycznymi Rzeczamipospolitymi. Gdyby jednak przyjęły taką terminologię, to wielce ciekawe, jakie cyferki przyznaliby im nasi numerolodzy historii? Czy według nich w PRL-u naród obejmował wszystkich bezpartyjnych, czy tylko bezpartyjnych niewspółpracujących z władzami, czy może tylko księży i KOR, aczkolwiek o KOR-ze słyszymy teraz od jakże wielu polityków, że był on różowy i żydowski.

Cóż z tego wynika? Rzecz w gruncie rzeczy bardzo prosta i normalna. Ojczyzną Polaków są te ziemie, które w danym momencie obejmują granice ich państwa, obojętne, jak byłoby ułomne. Kiedyś ojczyzną było bezmierne państwo Jagiellonów i I Rzeczypospolitej, w innych czasach terytorium Polski międzywojennej, potem PRL i w tych samych co PRL granicach Rzeczpospolita obecna. To, co pozostało poza granicami, może być tylko wspomnieniem i legendą. Lwów i Wilno były częścią ojczyzny Polaków do 1945 roku. Teraz już nie są. Lwów to część ojczyzny Ukraińców, Wilno – Litwinów, Nowogródek – Białorusinów. Natomiast Olsztyn, Szczecin czy Wrocław są niezbywalną częścią ojczyzny Polaków. To właśnie do tego porządku odwoływał się Czesław Miłosz, pisząc przekornie, że jest Litwinem, chociaż po litewsku nie mówił i z tradycją litewską sensu stricto nie był związany, ale urodził się i wychował na ziemiach, które w 1918 roku stały się częścią państwa litewskiego. Stawiał zasadę państwowości (z wyjątkiem oczywiście zwykłych okupacji, takich jak rozbiory) powyżej historycznej etniczności.

Takie postawienie sprawy wyjaśnia kwestię następną. Ten, kto uzyskuje obywatelstwo francuskie: czarny czy żółty, Arab, Polak czy Żyd, dostaje carte d’identité (dowód osobisty), w którym napisane jest: „narodowość francuska”. Obywatelstwo równa się narodowości. I jest to jedynie logiczne, acz nie zabrania poczuwać się do najróżniejszych tradycji, a nawet posługiwać się różnymi językami. Podobnie narodem polskim jest i był zespół obywateli kolejnych, choćby i ułomnych, wcieleń państwa polskiego, a w szerszym rozumieniu, dopuszczającym narodowość podwójną, ich rozrzuconych po świecie potomków, którzy do polskich korzeni świadomie i dobrowolnie się przyznają. Czy nam się więc to podoba, czy nie, kiedy w podręczniku czytamy: „naród przeciwstawił się skostniałemu reżimowi Gomułki”, musimy pamiętać, że ówże Gomułka był również tegoż narodu przedstawicielem. I nawet towarzysz Mieczysław Moczar – jak wyżej. Na naród polski składają się równoprawnie narodowcy, katolicy, komuniści, liberałowie, zamieszkujący w Polsce Białorusini, Niemcy, Żydzi, masoni, chłopi, arystokraci, tkaczki, murarze, prostytutki, księża, byli księża, heideggeryści, postmoderniści, heteroi homoseksualiści, niekarani i opryszkowie etc., etc. Ojczyzna i naród są pojęciami, których nie da się zawłaszczyć. Jajko Kolumba? To dlaczego jasno się o tym dzieciom u nas nie mówi?

IVNIESZCZĘSNA GEOPOLITYKA

Jednym z najbardziej natrętnych wątków w historiozofii polskiej, schematem, który utkwił głęboko w świadomości i podświadomości narodowej, jest teza o odwiecznym i tragicznym położeniu geopolitycznym Polski, ściśniętej między dwoma wrogimi mocarstwami: Niemcami i Rosją. Jest to motyw specyficznie polski, gdyż nie spotykamy tego typu generalizujących narzekań np. u Węgrów, zagrożonych przez długi czas przez imperium osmańskie z jednej i cesarstwo habsburskie z drugiej strony; Finów, żyjących w cęgach szwedzko-rosyjskich etc. Jak wygląda ta sprawa w rzeczywistości dziejowej?

Zacznijmy od wschodu. Moskwa wybiła się ponad inne księstwa ruskie dopiero w wieku XIV. Decydujący wpływ miały tu mądre rządy Iwana Kality, który umacniał administrację w swoich domenach i oczywiście, wyznaczające przełom, rozgromienie Tatarów Mamaja na Kulikowym Polu 8 września 1380 roku. Proces jednoczenia ziem Rusi północno-wschodniej trwał jednak jeszcze przez cały wiek XV. O zakończeniu tego procesu mówić można dopiero w okresie panowania Wasyla III (1505–1533). Tenże Wasyl właśnie podjął pionierskie próby ekspansji na zachód i zaczął wojny z Litwą, w których wyniku w 1514 roku zajął i podporządkował sobie Smoleńsk. Pierwszym wszakże carem, który zaczął prowadzić dość konsekwentną politykę antylitewską (co równało się antypolskiej), był Iwan IV Groźny (1530–1584), syn Wasyla III, wielki książę moskiewski od 1533 roku i car od 1547 roku, który przygotował nawet plan rozbioru Królestwa polsko-litewskiego do spółki z cesarzem Maksymilianem II. Było to jednak czyste chciejstwo polityczne, plan nieoparty na żadnej realnej kalkulacji. Ani przez chwilę nie był Iwan Groźny w stanie stać się niebezpiecznym dla Polski i Litwy. Wręcz odwrotnie. Inicjatywa polityczna i militarna należała cały czas do Polaków. Dowodem – zwycięskie bitwy pod Czaśnikami 26 stycznia 1564 roku, gdzie Mikołaj Radziwiłł „Rudy” rozbił armię Piotra Szujskiego, i pod Orszą, wkrótce potem, gdy w pościgu unicestwił idące Szujskiemu z pomocą oddziały Piotra Sierebriannego. Po cóż zresztą przyzywać tak zapomniane batalie? Wszyscy mamy przed oczami sugestywne płótno Jana Matejki Batory pod Pskowem. Król Rzeczypospolitej rozwalony na czymś na kształt tronu, a przed nim bojarzyn w futrze bijący głową o ziemię. Odpowiadało to sytuacji z roku 1582. Spójrzmy zresztą na mapę, gdzie znajduje się Psków. Tuż przy ujściu Wielikiej do jeziora Pejpus, cztery dni marszu od Nowogrodu Wielkiego. W głębi Rosji! Kto tu jest, z przeproszeniem za słowo, agresorem?

Konsekwencją rządów Iwana Groźnego, którego błędów nie naprawili ani bezwolny Fiodor, ani Borys Godunow, była w Rosji „wielka smuta”, czyli w dosłownym tłumaczeniu „wielki zamęt” (1605–1613). Słabość caratu okazała się tak beznadziejna, że prywatne poczty magnatów polskich wspierające Dymitra Samozwańca bez większego trudu zdobyły i obrabowały Moskwę (1605 rok).

O tym, jak się tam sprawowały, niech świadczą słowa posła rosyjskiego Teodora Szeremietiewa do Zygmunta III Wazy, wypowiedziane w pięć lat później:

„Rozwięzły żołnierz wasz nie znał miary w obelgach i zbytkach: zabrawszy wszystko, co tylko dom zawierał, złota, srebra, drogich zapasów mękami wymuszał. Niestety! Patrzeli mężowie na gwałty lubych żon, matki na bezwstyd córek nieszczęsnych! Świeżą jeszcze rozpust i wyuzdań waszych zachowujemy pamięć (…). Jątrzyliście serca nasze najobraźliwszą pogardą, nigdy rodak nasz nie był przez was nazywany inaczej, jak psem Moskalem, złodziejem, zmiennikiem. Od świątyń nawet Boskich nie umieliście rąk waszych powściągnąć. W popiół obrócona stolica, skarby nasze, długo przez carów zbierane, rozszarpane są przez was, państwo całe ogniem i mieczem okropnie zniszczone (…)”.

Wasyl IV Szujski usiłował wzmocnić państwo i wyzwolić się spod dominacji polskiej. Bitwa pod Kłuszynem (4 lipca 1610 roku) i unicestwienie jego armii przez wojska Rzeczypospolitej pod Stanisławem Żółkiewskim oznaczały koniec nadziei. Sam car dokonał życia 12 września 1612 roku na zamku gostynińskim, w upokarzającej, polskiej niewoli. Dopiero dwadzieścia trzy lata później Michał Fiodorowicz Romanow wykupił jego prochy za 10 tysięcy rubli i 40 skór sobolich, nie licząc pomniejszych łapówek (jeden tylko poseł rosyjski wydał na nie 3684 ruble).

Zdecydowana przewaga polska utrzymywała się przez następne lata. Potwierdza to wygrana z łatwością wojna lat 1632–1634, zwieńczona polanowskim pokojem wieczystym, który był de facto potwierdzeniem dyktatu z Dywilino z 3 stycznia 1619 roku. Ziemie: czernichowska, siewierska i smoleńska zostały przy Rzeczypospolitej, co oznaczało, że granica przebiegała przez przedpola Wiaźmy, 250 kilometrów od Moskwy! Władysław IV zrezygnował wprawdzie z uzurpowania tytułu carskiego, ale i za to kazał sobie zapłacić 20 tysięcy rubli. Pierwsze sukcesy w konfrontacji z Rzecząpospolitą odnosić zaczął właściwie dopiero car Aleksy, kiedy to jego wojska, pod dowództwem Iwana Chowańskiego (tego, co go pan Andrzej Kmicic podchodził), wdarły się na Białoruś i Litwę, zdobywając nawet Wilno (10 sierpnia 1655 roku). Aleksy sukces ten zawdzięczał jednak w znacznej mierze wtargnięciu do Polski Szwedów (kapitulacja wielkopolskiego pospolitego ruszenia pod Ujściem miała miejsce 25 lipca). Następne lata to czas względnej militarnej równowagi. Bitwa pod Ochmatowem 29 stycznia – 2 lutego 1655 roku pozostała nierozstrzygnięta. Z kolei pod Płonką 28 czerwca 1660 roku, gdzie ciężko ranny został Chowański, a przede wszystkim pod Cudnowem 27 września – 1 listopada tegoż roku odniosły wojska Rzeczypospolitej efektowne zwycięstwa. Z pewnym uproszczeniem powiedzieć można, że szala przechyliła się w sposób decydujący na stronę rosyjską dopiero po reorganizacji państwa rosyjskiego przez Piotra Wielkiego (1682–1725), a ściślej jeszcze – w dniu jego zwycięstwa pod Połtawą 8 lipca 1709 roku.

* * *

Spróbujmy teraz, w równie skrótowym zarysie, rozpatrzyć dziejową sytuację Polski na flance zachodniej.

Podręczniki szkolne nie szczędzą nam wizji permanentnego konfliktu między Niemcami (napastnikami) i Polakami (obrońcami) za pierwszych Piastów. Rzecz nie była tymczasem bynajmniej taka prosta. Chrzest Mieszka I stanowił oczywisty dowód, że książę widział przyszłość Polski w związku z Zachodem. Czym zaś był dla Polski ów Zachód? Było nim Cesarstwo Niemieckie, któremu Otton I przywrócił właśnie pełny blask. Jest dosyć zabawne nieustające podkreślanie, że Mieszko przyjął sakrament „z rąk czeskich”, a nie niemieckich. Toż królowie czescy uznawali zwierzchność cesarzy i im zawdzięczali korony. Ową zwierzchność uznawali również Mieszko Ii Bolesław Chrobry. W roku tysięcznym, w Gnieźnie, nie spotykali się równi partnerzy, ale zwierzchnik Otton III i zwierzchnictwo owe w pełni uznający Bolesław Chrobry. Bolesław uzyskał tu status niejako rządcy wschodniej prowincji Cesarstwa. Jakże dobitnie zaznaczał to akt nałożenia na jego głowę diademu cesarskiego, co równało się uprawnieniu Chrobrego do dokonywania inwestytury biskupów. Była to także symboliczna zgoda na koronację – również z nadania cesarskiego. Sytuacja zmieniła się znacznie po śmierci Ottona III i rozwianiu się jego uniwersalistycznych planów. Bolesław, owszem, wszedł w konflikt z Henrykiem II. Działał jednak w porozumieniu i w aliansie z Henrykiem Bawarskim, Henrykiem margrabią Schweinfurtu i rodzonym bratem cesarza Brunonem. Po stronie Henryka II opowiedzieli się natomiast między innymi Czesi. Nie było tu więc cienia opozycji: Niemcy – Polska, a tym bardziej: Niemcy – Słowianie. Były to par excellence, podobnie jak ongiś bitwa pod Cedynią stoczona przez wojsko Mieszka I, rozgrywki wewnątrz skłóconego i rozbitego na zmienne koalicje Cesarstwa. W ramach takich samych rodzinnych kłótni zaatakowali Kazimierza Odnowiciela Czesi, a wsparł Henryk III. Układ taki trwał, generalnie rzecz biorąc, aż do czasów Wielkiego Bezkrólewia w Cesarstwie (1254–1273), które, obok konfliktu z papiestwem, zadecydowało ostatecznie o degeneracji idei Cesarstwa i o jego rozbiciu feudalnym. Jeżeli nawet, bardziej propagandowo niż w zgodzie z historycznymi faktami, uznawać będziemy, że w XI i XII wieku Polska była zagrożona przez Niemców, to w każdym razie niebezpieczeństwo to minęło w połowie XIII wieku i przez następnych sześćset lat nie sposób mówić o jakimkolwiek nacisku militarnym na nasze zachodnie granice.

Oczywiście, acz jest to niebywałe uproszczenie, za wcielenie germańskiego Drang nach Osten można uznać politykę Krzyżaków. Sprowadzenie przez Konrada Mazowieckiego w 1226 roku rycerzy Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego wydawać zaczęło zatrute owoce już z początkiem wieku XIV. Nie pierwszym, ale niemogącym być już zlekceważonym, znakiem nadciągającego niebezpieczeństwa była zdradziecka napaść Henryka von Plotzke na Gdańsk 13 listopada 1308 roku. Zaczęła ona cykl zbrojnych i dyplomatycznych walk z Krzyżakami, które trwać będą przez półtora wieku, symbolicznie rzecz biorąc do utraty przez nich Malborka w 1460 roku (pokój toruński z 1466 roku był już tylko potwierdzeniem i usankcjonowaniem zaistniałego stanu rzeczy). Zagrożenie krzyżackie zmieniło się z biegiem dziejów w pruskie, ale do tego mamy jeszcze prawie dwa i pół wieku, jeśli za cezurę uznamy koronację Fryderyka Hohenzollerna (odtąd Fryderyka I). Warto zauważyć bliskość tego wydarzenia i bitwy pod Połtawą. W ciągu jednego dziesięciolecia wytworzył się układ, w którym Rzeczpospolita znalazła się faktycznie w germańsko-rosyjskich cęgach z niewielkimi możliwościami politycznego manewru, zredukowanymi do stawiania na jednego z sąsiadów i prób niedopuszczenia do ich aliansu nad polskimi głowami. Nie zmieniło to faktu, że był to układ nowy, zrodzony na przełomie wieków XVII i XVIII, którego nie można rzutować na całe dzieje Polski i podnosić do rangi ich „odwiecznego” fatalizmu.

Przez sześć wieków podobna koniunktura nigdy nie miała miejsca. Wręcz odwrotnie – jeżeli rozpatrywać będziemy sytuację Polski w funkcji jej relacji z wschodnimi i zachodnimi sąsiadami, zauważymy długotrwałe okresy wyjątkowo wręcz sprzyjające. I tak na przełomie wieków XVI i XVII mieliśmy do czynienia z Rosją w stanie wewnętrznego rozkładu, z drugiej zaś strony z równie bezsilną Rzeszą Niemiecką, która – jak pisze Peter Englund – „stanowiła niezwykły zlepek około 1800 na wpół niezależnych państewek i regionów, zamieszkanych przez mniej więcej 20 milionów ludzi. Były to księstwa i hrabstwa, niezależne miasta, posiadłości biskupie, obszary kościelne, wolne tereny będące własnością arystokracji, cesarskie nadania itd. Wszystkie te państewka, które w swej geograficznej kakofonii tworzyły wspólne państwo o nazwie Niemcy, różniły się od siebie zasadniczo”.

Dodajmy od razu, że największe z nich: Bawarię, Brandenburgię i Saksonię lata świetlne dzieliły od demograficznej czy militarnej potęgi Rzeczypospolitej, nawet uwikłanej w konflikty z Turcją czy Szwecją. Jakby tego nie było dość, na trzydzieści lat (1618–1648) stała się Rzesza areną pełzającej i wyniszczającej wojny, podczas której grasowały po niej, zostawiając popioły, obce armie. Dlaczego Polacy nie wyciągnęli wtedy kasztanów z ognia, nie wykorzystali szansy? Oto właśnie pytanie wadliwe, wynikające z wiary w przemieszczoną wstecz geopolitykę. Odpowiedź brzmi bowiem: z tego najprostszego powodu, że ani Zygmunt III Waza, ani Władysław IV nie rozumowali i nie mogli rozumować w kategoriach ewentualnego złowrogiego porozumienia niemiecko-rosyjskiego, gdyż nie byli jasnowidzami. Podobnie Zygmunt Stary, przyjmując 10 kwietnia 1525 roku hołd pruski na krakowskim rynku, nie tracił dziejowej okazji ucięcia łba pruskiej hydrze, a tylko ustanawiał siostrzeńca (Albrecht Hohenzollern był synem Zofii Jagiellonki) zarządcą lennym północnej prowincji, zapewniając sobie jego darmową pomoc wojskową w przypadku, gdyby zaszła taka potrzeba. I ten władca polski nie był astrologiem. A jednak podobnymi żalami i gdybaniami jest historiozofia polska bez mała wybrukowana. Mit jak zawsze nijak ma się do jakichkolwiek historycznych oczywistości i nie podlega korektom, nawet wtedy, gdy jest pochodną tak elementarnego pomieszania epok.

Z tym że owa koniunktura polityczna, która rozpoczęła się w początkach XVIII wieku, okazała się trwała. W ciągu następnych trzech stuleci właściwie tylko czterokrotnie Polacy mieli szansę uwolnić się od jej nieszczęsnej logiki. Pierwszy raz podczas wojny siedmioletniej (1756–1762), kiedy to Rosja o mało nie unicestwiła potęgi pruskiej. Usiłowali skorzystać z tej okazji Czartoryscy, przeprowadzając w sejmie m.in. reorganizację trybunałów i zwiększenie liczebności wojska (tzw. aukcje). Nic z tego nie wyszło. Zresztą niespodziewana zmiana aliansów po śmierci carycy Elżbiety i objęcie petersburskiego tronu przez głupkowato germanofilskiego Piotra III spowodowały szybki powrót do geopolitycznej figury wyjściowej.

Drugą, znacznie realniejszą, nadzieją Polaków był Napoleon I – pogromca Prus pod Jeną i Auerstedt (14 października 1806 roku). Żeby jednak kadłubowe Księstwo Warszawskie mogło przerodzić się kiedykolwiek w państwo z prawdziwego zdarzenia, konieczne było jeszcze zmuszenie do ustępstw Rosji. Rozwiała te marzenia zimowa klęska Wielkiej Armii, w której żołnierze Księstwa mieli znaczący udział. Pozostały patetyczna legenda i niezwykle rzadko później usprawiedliwiona faktami tendencja do szukania sojuszników za plecami zaborców (Francja, Anglia, ale również Turcja i nawet Japonia).

W dwóch następnych przypadkach los był już dla Polaków łaskawszy i zdołali jego uśmiech wykorzystać. Pierwszy raz w roku 1918, kiedy przegrani wyszli z wojny światowej wszyscy nasi zaborcy, co uniemożliwiło im przeciwdziałanie utworzeniu niepodległej II Rzeczypospolitej. Niestety, sprzyjająca aura nie potrwała długo. Niemcy hitlerowskie, przy biernej postawie Francji i Wielkiej Brytanii, pogwałciły kolejno wszystkie ograniczenia narzucone im w Wersalu i w krótkim czasie odbudowały swój potencjał militarny i przemysłowy. Bolszewicka Rosja nadspodziewanie szybko otrząsnęła się z rewolucyjnego chaosu, skutków wojny domowej i wojny z Polską, powracając, mimo znacznego ostracyzmu międzynarodowego, do grona światowych mocarstw. W tej sytuacji porozumienie Niemiec ze Związkiem Radzieckim, którego możliwość, wbrew przeciwstawnym ideologiom, zasygnalizował już traktat w Rapallo (16 kwietnia 1922 roku), musiało mieć tragiczne skutki dla Polski. Czarny scenariusz dopełnił się co do joty. Podpisany w Moskwie 23 sierpnia 1939 roku pakt Ribbentrop-Mołotow równoznaczny był z nowym rozbiorem. Drugi raz historia uśmiechnęła się do nas w 1989 roku. Postępujący rozkład wewnętrzny ZSRR umożliwił przeprowadzenie w Polsce reform ustrojowych, których konsekwencją okazała się suwerenność państwowa, na co władze i społeczeństwo RFN patrzyły przychylnym okiem, rozumiejąc, że przemiany nad Wisłą doprowadzić muszą do upadku muru berlińskiego i zjednoczenia Niemiec, co też się stało. Dodać przy tym należy, że połączenie RFN i NRD odbyło się w ramach struktur Unii Europejskiej, co daje gwarancję, że scalone państwo niemieckie potencjalnie nawet nie grozi agresywnym rewanżyzmem. Znalazła się więc III Rzeczpospolita w układzie najlepszym od trzystu lat. Na flance wschodniej (bufor białoruski nie ma większego znaczenia) – państwo rosyjskie, choćby już tylko z powodu problemów wewnętrznych, skłonne do kompromisów i porozumienia; na zachodniej – Unia Europejska otwierająca drzwi i proponująca w perspektywie wizję bezpieczeństwa we wspólnocie zjednoczonego kontynentu. Istna dziejowa gwiazdka z nieba! Najwyraźniej nie dotarło to w pełni do naszego społeczeństwa i schlebiającej mu w tym właśnie, co najmniej mądre, klasy politycznej. Miast budować trwałe dobrosąsiedzkie stosunki z Rosją, zaczęliśmy wyciągać historyczne resentymenty i pretensje, mianowaliśmy się obrońcami mniejszości wewnątrz ościennego państwa, nauczycielami demokracji i liberalizmu gospodarczego. Nie ma takiej łatki, której media polskie nie przypięłyby rosyjskim przywódcom, Rosji i Rosjanom. Nie ma takiej decyzji ani enuncjacji Kremla, w której nie dopatrywano by się kłamstwa, prowokacji, a w każdym razie drugiego dna. Stworzyło to już dzisiaj atmosferę, w której Moskwa postrzega nas, bo też ma ku temu podstawy, jako kraj dążący nie do przyjaznej koegzystencji, lecz przeciwnie, głuchy na dialog i usiłujący, nieraz wręcz bezinteresownie, szkodzić Rosji na politycznej i medialnej arenie międzynarodowej. Niestety, karykatura Rosji lansowana w Rzeczypospolitej nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Imperium może przechodzić trudności, nawet głęboki i strukturalny kryzys. Jego rezerwy surowcowe, ekonomiczne, demograficzne, kwalifikacje elit etc. pozostają jednak ogromne. Powrót na pierwszy plan jest więc tylko kwestią czasu. Znamy przykłady. Czy wtedy nie będziemy żałować naszej małodusznej krótkowzroczności?

Owszem, weszliśmy do Unii Europejskiej, co jest niewątpliwym sukcesem, i zaczęliśmy już nawet korzystać z jej dobrodziejstw. Na planie politycznym prezentujemy się wszakże jako jej krzykliwi demonterzy. „«Nie!» dla ponadnarodowej zjednoczonej Europy”. „«Nie!» dla europejskiego traktatu konstytucyjnego”. „Nicea albo śmierć!”. „«Nie!» dla wspólnej europejskiej polityki zagranicznej”. „«Nie!» dla europejskich sił zbrojnych”... Nie widać żadnej politycznej woli rzeczywistego zintegrowania się z Europą w ramach Unii, choć byłaby to pierwsza od wieków realna gwarancja bezpieczeństwa narodowego i państwowego. Nic też dziwnego, że nasze stosunki z Niemcami – jednym z filarów konstrukcji europejskiej – ulegają pogorszeniu. Czy jednak mogłoby być inaczej, skoro tutaj znowu kompleksy i urazy przyćmiewają elementarny zdrowy rozsądek? Na roszczenia prywatnych organizacji, dezawuowane zresztą kilkakrotnie (a ileż razy można?) przez najwyższe władze niemieckie, odpowiada sejm polski patetyczną uchwałą przenoszącą bezsensownie konflikt na poziom międzypaństwowy. Akt ten, świadczący skądinąd o zupełnej nieznajomości prawa unijnego, w którego myśl żaden rząd nie może zabronić swoim obywatelom zwracania się do sądów krajowych czy brukselskich, jest najczystszej wody tromtadractwem, szkodzącym jednak stosunkom polsko-niemieckim i mutatis mutandis pozycji Rzeczypospolitej w Unii. Czemu się zresztą dziwić, kiedy liczący się polityk polski, jakim jest bezspornie Lech Kaczyński, oświadcza: „Unia jest potrzebna, tylko powinna inaczej wyglądać”. Innymi słowy, ledwo w Unii, już byśmy ją chcieli przerabiać na własne kopyto, nie oglądając się na współtowarzyszy. Co nas do tego upoważnia? Ależ właśnie (i jedynie) złudzenia narodowe, którym poświęcona jest ta książka, a które wpajają nam mit o jakowejś moralnej wyższości dającej prawo do pouczania innych.

Warto jednak zauważyć, że w tym akurat przypadku mamy do czynienia z dramatycznym paradoksem. Z jednej strony uznajemy paradygmat tragicznego geopolitycznego położenia Polski wciśniętej między dwóch wrogów, a przynajmniej dwustronnie zagrożonej. Ba, hołdujemy mu w tym stopniu, że naginamy do niego historię, przekształcając to, co zaledwie trzystuletnie (koniunkturalne, jak powiedziałby przedstawiciel nouvelle histoire), w odwieczne i omal wrodzone. Z drugiej strony nie wyciągamy z tegoż paradygmatu, choćby znajdował dzisiaj częściowe uzasadnienie, żadnych logicznych wniosków. W latach trzydziestych XX wieku Józef Beck nie miał w istocie żadnych atutów w ręku. Musiał więc grać, z wiadomym skutkiem, blotkami odległych aliansów. Polityka zagraniczna III Rzeczypospolitej dysponuje nareszcie mocnymi kartami. Zamiast je wykorzystywać, odwołuje się do jakże ulotnych, zaoceanicznych obiecanek. Historia est magistra vitae? W każdym razie nie dla Polaków.

VJAK POLAK Z POLAKIEM