Polskie morderczynie - Katarzyna Bonda - ebook + książka
BESTSELLER

Polskie morderczynie ebook

Katarzyna Bonda

4,3

58 osób interesuje się tą książką

Opis

Książka ma charakter dokumentalny - wszystkie informacje są prawdziwe.

Powstała, żeby pokazać, że nic nie jest czarno-białe, w każdym z nas jest agresja, a bariera pomiędzy nami a bohaterkami tej książki jest płynna.

Pomysł napisania książki zrodził się kilka lat temu, kiedy jej autorka, Katarzyna Bonda, pracowała jako sprawozdawca sądowy w jednym z ogólnopolskich dzienników. Przed warszawskim sądem toczyło się właśnie kilka procesów kobiet oskarżonych o zabójstwo.

Media wykreowały ich wizerunek - złych, zdegenerowanych, pozbawionych ludzkich uczuć, bezlitosnych bestii w ludzkiej, często pięknej, skórze. Pochodzą z różnych domów, zabiły z różnych motywów, mają odmienne osobowości, wiek i wygląd zewnętrzny.

Autorka, szukając odpowiedzi na nurtujące ją pytania - Jak to możliwe, że te kobiety wzięły udział w tak brutalnych zbrodniach, same zabiły albo wszystko ze szczegółami zaplanowały, a do wykonania morderstwa posłużyły się rękami mężczyzn? Jakie są? Dlaczego? Co wyróżnia je spośród innych kobiet? Skąd wzięła się ich agresja? - przeprowadziła w ciągu dwóch lat wiele kilkugodzinnych wywiadów z każdą z bohaterek tej książki. Zbrodnia podzieliła ich życie na dwie części. I tak też autorka starała się pokazać morderczynie. Nie chce ich usprawiedliwiać, wybielać, udowadniać, że nie ma w nich zła. Postanowiła dać prawo wypowiedzi każdej z nich. Wiele z tych kobiet po raz pierwszy udzieliła wywiadu, którego odmawiały dziennikarzom latami. Mówią o różnych aspektach życia kobiety: miłości, macierzyństwie, pieniądzach, marzeniach, śmierci... Ich zbrodnie zaś poznajemy z rozdziałów sporządzonych na podstawie akt sądowych, które autorka przeczytała i na ich podstawie wszystkie historie starała się opisać rzetelnie i bez emocji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 497

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (898 ocen)
441
290
131
30
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
boorkosia

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca
10
Pewuwad

Nie oderwiesz się od lektury

książka rewelacyjna . polecam
10
Kasia105

Dobrze spędzony czas

Dobrze napisany reportaż.
00
Marcowababcia

Nie oderwiesz się od lektury

Serio - wbija w fotel. Jestem bardzo ciekawa jak potoczyły się losy bohaterek. Naprawdę warto przeczytać. Dla mnie ta pozycja jest potwierdzeniem, że zło które się w nas czai, rodzi się w dzieciństwie przez wychowanie . A czy później jest rozwijane, zależy tylko od nas. Od otoczenia, środowiska.
00
86AnnKa

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze spędzony czas. Polecam.
00

Popularność




Katarzyna Bonda

POLSKIEMORDERCZYNIE

Projekt graficzny książki: grupaa3

Projekt graficzny okładki i stron tytułowych: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Zdjęcie na okładce przedstawiające jedną z więźniarek: Edward Kawecki

Redakcja: Anna Gogut

Redaktor prowadzący: Sławomira Gibka

Redaktor techniczny: Sylwia Rogowska-Kusz

Konwersja do formatu elektronicznego: Robert Fritzkowski

Korekta: Zespół

© by Katarzyna Bonda

© for the illustrations by Edward Kawecki

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2008, 2013

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez pisemnej zgody posiadacza praw.

ISBN 978-83-7758-554-2

MUZA SA

Warszawa 2013

Wydanie I

Przybądźcie, o wy duchy, karmiciele

Zabójczych myśli, z płci mej mię wyzujcie

I napełnijcie mię od stóp do głowy

Nieubłaganym okrucieństwem! Zgęśćcie

Krew w moich żyłach: zatamujcie wszelki

W mym łonie przystęp wyrzutom sumienia,

By żaden poszept natury nie zdołał

Wielkiego mego przedsięwzięcia zachwiać

Ni stanąć w poprzek między mną a skutkiem!

Makbet, William Szekspir

To jest Ptakon. […] Ojciec ptaków, czyli ich kokon, w którym pomieszkuje tysiąc trzysta piskląt wronich, siedemset czternaście gawronich i milion kawczych! […] W dniu sądnym Ptakon rozpęknie się, a one rozfruną się we cztery strony świata, na północ i południe […] na wschód i zachód, do wszystkich krajów poszybują wydziobać grzesznikom oczy!

Ptakon, Witold Horwath

Wszystkie informacje zawarte w książce są prawdziwe.

Kobiety biorące udział w projekcie dobrowolnie i nieodpłatnie zgodziły się na ujawnienie swoich wizerunków.

Niektóre personalia bohaterek, ofiar oraz osób trzecich zostały zmienione ze względu na dobro i spokój rodziny, dzieci, świadków w procesach.

Od autorki

Pomysł napisania tej książki zrodził się kilka lat temu. Pracowałam wtedy jako sprawozdawca sądowy w jednym z ogólnopolskich dzienników. Przed warszawskim sądem toczyło się właśnie kilka procesów kobiet oskarżonych o zabójstwo. Sprawy były na tyle głośne, że codziennie ukazywały się relacje z rozpraw, media publikowały wizerunki oskarżonych, a po zapadnięciu kilku wyroków skazujących sąd wyraził zgodę na ujawnienie ich nazwisk – miało to być dodatkową karą za uczynione zło. Morderczynie były sławne. Ich zdjęcia i nazwiska ukazywały się obok informacji o życiu gwiazd filmowych.

Patrzyłam na te kobiety zasiadające na ławach oskarżonych, słuchałam ich wyjaśnień, zeznań świadków, rozmawiałam z rodzinami ich ofiar i nie mogłam znaleźć odpowiedzi na pytanie: jak to możliwe, że te kobiety uczestniczyły w tak brutalnych zbrodniach, same zabiły albo wszystko ze szczegółami zaplanowały, a morderstwa wykonywały rękami mężczyzn. Jakie są? Dlaczego? Co wyróżnia je spośród innych kobiet? Skąd wzięła się ich agresja?

Media wykreowały ich wizerunek – złych, zdegenerowanych, pozbawionych ludzkich uczuć, bezlitosnych bestii w ludzkiej, często pięknej, skórze. Sądziłam wówczas, że między nimi a resztą kobiet jest wielka bariera.

Wiosną 2006 roku pojechałam na pierwszą rozmowę do grudziądzkiego więzienia, żeby sprawdzić, czy pomysł napisania o zabójczyniach ma jakiś sens. Pierwszą moją rozmówczynią była Monika Szymańska[1], którą przecież dobrze znałam. Znałam ją przede wszystkim z sali sądowej, kiedy to w białej bluzce siedziała na ławie oskarżonych, ale także z nagłówków gazet, z radia i telewizji. Wiedziałam o niej niemal wszystko, bo dziennikarze nie pozostawili w jej życiu ani jednej nieodkrytej tajemnicy. Wiedziałam, że pochodzi z patologicznej rodziny, wcześnie została matką, piła, kradła, oszukiwała i bywała agresywna. Wiedziałam, że jest niezwykle inteligentna i sąd uznał ją za mózg bandy. Znałam ją z tej złej strony i przyznaję, bałam się tego spotkania.

Nie tego, że się na mnie rzuci, jak zasugerowała jedna z moich znajomych, kiedy dowiedziała się, że będąc w ciąży, jadę do zakładu karnego. Ale tego, że nie znajdę w niej refleksji po zbrodni, wyroku i kilku już latach spędzonych w więzieniu. Bałam się, że nie odpowie na nurtujące mnie pytania, bo nie przebiję się przez jej skorupę, a sławna zabójczyni nie będzie chciała się otworzyć, bo potraktuje mnie jak wroga – przedstawiciela mediów, które ją napiętnowały.

Kiedy Monika przyszła do sali, w której miał się odbyć wywiad, nie poznałam jej. Była uśmiechnięta, schludnie ubrana, a nawet wzbudzająca sympatię. W niczym nie przypominała tej wulgarnej „dresiary”, jaką pamiętam ze zdjęć zrobionych w momencie zatrzymania po zabójstwie Tomka. Zaczęłyśmy rozmawiać. I stało się coś, czego zupełnie się nie spodziewałam. Byłam przygotowana na trudności, na walkę psychiczną. Tymczasem Monika kompletnie mnie rozbroiła. O sobie i swoim życiu opowiadała szczerze i otwarcie. Byłam wstrząśnięta – poznałam nie zabójczynię a kobietę. Charyzmatyczną, inteligentną, z poczuciem humoru. W ciągu tych kilku godzin Monika opowiedziała mi zaledwie kawałek swojej historii. I choć prawie udało jej się mnie uwieść, nie zapomniałam, za co została skazana i z kim naprawdę mam do czynienia. Wychodząc z więzienia, wiedziałam, że napisanie tej książki ma sens.

Zaczęłam rozmowy z dyrektorami zakładów karnych dla kobiet. Gdyby nie ich dobra wola, pomoc i zaangażowanie, ta książka nigdy by nie powstała. Zależało mi bowiem nie tylko na tym, by morderczynie zgodziły się udzielić wywiadu, ale żeby się otworzyły, a także wzięły udział w sesjach zdjęciowych. Kolejne bohaterki pojawiały się stopniowo – było to żmudne poszukiwanie i przekonywanie ich do udziału w projekcie. W czasie tych przeszło dwóch lat pracy nad książką z Moniką Szymańską, tak jak z każdą z tych kobiet, spotykałam się jeszcze wielokrotnie. Wszystkie wywiady wymagały oficjalnej zgody władz więziennych.

Zbrodnia podzieliła życie każdej z nich na dwie części. I tak też staram się je pokazać. Nie chcę ich usprawiedliwiać, wybielać, udowadniać, że nie ma w nich zła. Postanowiłam dać prawo wypowiedzi każdej z nich. Wiele z tych kobiet po raz pierwszy udzieliło wywiadu, którego odmawiały dziennikarzom przez długi czas. Mówiły o różnych aspektach życia: miłości, macierzyństwie, pieniądzach, marzeniach, śmierci… Ich zbrodnie zaś poznajemy z rozdziałów, które powstały na podstawie akt sądowych – przeczytałam je wszystkie osobiście i starałam się opisać rzetelnie i bez emocji.

Ta książka powstała, by pokazać, że nic nie jest czarno-białe, że w każdym z nas jest agresja, a bariera pomiędzy nami a bohaterkami tej książki, jest płynna. Powtórzę za Philipem Zimbardo[2]: ludzie są mozaiką dobra i zła, a zło najczęściej czynią zwyczajni ludzie.

Sto czterdzieści osiem to artykuł kodeksu karnego, z którego wszystkie bohaterki zostały skazane na kary więzienia za dokonanie zbrodni. Jest on jedynym elementem łączącym je ze sobą. Poza tym ich historie są różne, tak niezwykle różne jak one same. Pochodzą z różnych domów, zabiły z różnych powodów, mają różne osobowości i wygląd zewnętrzny, są w różnym wieku. Większość z nich odważyła się ujawnić swój wizerunek i personalia. Możecie więc posłuchać ich opowieści i spojrzeć im w oczy.

Katarzyna Bonda

***

[1] Skazana na dożywotnie więzienie za zabójstwo warszawskiego maturzysty Tomka Jaworskiego. Rozdział: „Macierzyństwo”.

[2] Philip G. Zimbardo – psycholog amerykański, od 1968 roku profesor Uniwersytetu Stanforda. Znany z przeprowadzenia eksperymentu więziennego, w którym grupa studentów deklarujących się jako pacyfiści została przebadana pod kątem zdrowia psychicznego. Losowo zostali podzieleni na „więźniów” i „strażników”. Badani znajdowali się pod stałą obserwacją. Do obowiązków strażników należało odprowadzanie więźniów na posiłki, pilnowanie porządku itd. Już po trzech dniach strażnicy zaczęli przejawiać zachowania agresywne, przekraczając przyznane im kompetencje. Więźniowie stawiali opór. Strażnicy wprowadzali kary za niesubordynację. Odmawiali im możliwości zaspokajania podstawowych potrzeb – higieny, posiłków; trzymali w ciemności, często też wymierzali kary fizyczne. W krytycznym momencie eksperyment został przerwany ze względu na zagrożenie zdrowia i życia uczestników.

IMPRESJE

Natalia

Tatuś

Jestem do niego podobna, jakby ktoś skórę zdjął. Dopiero teraz to widzę. Mam jego oczy, grube, falujące blond włosy, ten sam wyraz twarzy. I tak samo jak on jestem piekielnie uparta. Zresztą on wie to najlepiej – jestem jego żeńską wersją.

Od mamy wzięłam za to głupią łatwowierność. Naiwnie i na siłę szukam w ludziach zalet, nawet jeśli tam ich nie ma. Nie dociera do mnie, że to kolor czarny; mówię, że niebieski. Bo ten niebieski chcę widzieć. Tę cechę mam po mamie i za to dostaję od życia po tyłku.

Jak byłam mała, tata był moim Zeusem, mistrzem ceremonii, wszystko wiedzącym. Wierzyłam, że jestem oczkiem w głowie tatusia, bo tak twierdziła mama. Mówił do mnie Talkuś, Niusia, jak do psa, ale słodko. Kochałam go obłędnie, bezwarunkowo. Gdy wychodził do pracy, wkładałam jego kapcie, chociaż się w nich przewracałam. Uczył mnie jeździć na rowerku. Wtedy po raz pierwszy mnie oszukał – mówił, że mnie trzyma, a tak naprawdę jeździłam bez jego pomocy. Było ciemno, deszczowo, upadłam. Ale był obok, byłam bezpieczna. To on zawsze wołał mnie i siostrę na kolację. Natalka, Emilka, do domu. Na dobranockę idziesz? Pamiętam to jak dziś. I jeszcze się guzdrałam, ale szłam, wiedziałam, że na nas czeka, martwi się.

Zawsze, nawet jak potem zaczęłam uciekać, próbował mnie za wszelką cenę zatrzymać w domu. Na swój sposób przekonywał mnie, żebym została. Zaczęłam go nienawidzić.

Miałam jedenaście lat, kiedy zaczął mieć te swoje napady agresji. Powód był nieważny: nie mógł znaleźć okularów, nie pisał długopis. Wpadał we wściekłość i niszczył wszystko na swojej drodze – czy to był człowiek, mebel, czy sprzęty, którymi można rzucić, wyrwać ze ściany. Był wtedy przerażający. Bił mnie, mamę, moje trzy siostry – Basię, Emilkę i Sylwię, nawet psa. Kilka razy omal nie zabił mamy. Raz ganiał ją z nożem po mieszkaniu, innym razem chciał ją wypchnąć z balkonu. Basia stanęła wtedy w jej obronie i też dostała. Kiedyś szłam do łazienki, mama leżała na podłodze, a on ją dusił. Nic nie zrobiłam, stałam i patrzyłam. Nie pił, nigdy nie widziałam go pijanego. Alkohol nie był mu potrzebny, żeby wpaść w szał.

Najbliżsi sąsiedzi wiedzieli, co się dzieje. Trudno nie wiedzieć, jak taki hałas w całej klatce. A wszystko było słychać, mieszkaliśmy na parterze. Nie wiem dlaczego, ale z dzieciństwa takich sytuacji nie pamiętam w ogóle. Może nie miałam wtedy świadomości? Tylko same dobre rzeczy na jego temat pamiętam. I serdeczność.

Dostałam kuratora. Miałam niecałe czternaście lat, jak zaczęłam uciekać z domu. Przedtem tylko wagarowałam. Uciekałam ze szkoły do parku, czasem z kolegami, czasem sama. Za pierwszym razem pojechałam do mamy siostry. Zdziwiła się. Zapytała, co się dzieje. Kiedy jej powiedziałam, nie chciała uwierzyć. Mama na ciebie krzyknęła i dostałaś wpierd.…! Normalne. Odstawiła mnie do domu.

Potem moja najstarsza siostra Basia wyszła za mąż. Wyprowadziła się z domu, uciekałam więc do niej. Rano szłam tam, potem włóczyłam się po mieście, po południu znów do niej wracałam, na noc. Nie pytała o nic. Doskonale wiedziała, co się dzieje. Sama się go bała. Początkowo znikałam tylko na kilka dni, potem przez całe tygodnie byłam na gigancie. Czasem nawet ze trzy miesiące jeździłam stopem po Polsce. Do Opola do mojej chrzestnej, do Gdańska nad morze, do Warszawy na dworzec. Czasem zatrzymywały się osobówki, a czasem TIR-y. Wsiadałam, byle jechać. Raz jeden kierowca poczęstował mnie czekoladą, a potem zaproponował, żebym się z nim przespała. Powiedziałam, że jestem w ciąży. Zatrzymał się na stacji i mnie wysadził. Innym razem za kolano mnie któryś złapał. Brama zamknięta. Facet nic nie powiedział. Wysiadłam i złapałam następnego.

Mama jest chora na schizofrenię, częściej była na oddziale nerwicowym niż w domu.

Starałam się wracać, jak ona będzie, bo wiedziałam, co mnie czeka: długie, męczące, wielogodzinne rozmowy. Krzyki, groźby, bicie. Miał pretensje, że wciąż uciekam. Pytał: Dlaczego? Po co? Jak miałam mu wyjaśnić? Sam nie rozumiał? Zawsze był temat zastępczy. A to o chłopaka, z którym byłam. A to o szkołę, papierosy, alkohol… Nie miałam nic na swoją obronę. Zawsze w końcu mama ratowała mi tyłek i prosiła, żeby mnie puścił.

Czasem zamykałam się w łazience i nie wychodziłam, dopóki się nie uspokoił. Krzyczeliśmy na siebie przez drzwi. Raz nie wytrzymałam i przygadałam mu, że chyba już zapomniał, jak ostatnio mamę z nożem gonił. Zerwał się, chciał drzwi wybić. Nigdy jednak nie odważyłam się powiedzieć mu prosto w twarz: To przez ciebie! Po jakimś czasie rodzice przyzwyczaili się do moich gigantów. Wiedzieli, że wcześniej czy później wrócę, a mimo to cały czas mnie szukali.

Kiedyś na szkolnej dyskotece powiedziałam kuratorce, co tak naprawdę dzieje się w moim domu. Dlaczego uciekam. Zaproponowała trzy wyjścia: dom dziecka, pogotowie opiekuńcze, rodzina zastępcza. Wywołała we mnie strach. Nie wiedziałam, co się z czym je. Potem pomyślałam, że to tylko tymczasowo… Więc poznałam się z Pogotowiem Opiekuńczym i Domem Dziecka w Piotrkowie Trybunalskim. I było lepiej. Po trzech miesiącach w Pogotowiu sąd pozwolił mi wrócić do domu. Dwa dni było dobrze. Na Wielkanoc sama zgłosiłam się do Pogotowia. Moja kuratorka wystąpiła o to, żeby mnie przyjęli. Mama i tata odwiedzili mnie tam trzy razy. Zachowywali się, jak gdyby nigdy nic się nie stało. Wzorowa mamusia, kochający tatuś… Jakbym to ja była ta zła. Wszyscy tak pewnie myśleli.

Potem moja siostra Sylwia wzięła mnie do siebie, jako do rodziny zastępczej. Byłam u niej rok, ale tatuś wywalczył mnie przez Sąd Okręgowy. Cały czas o mnie walczył, uparcie przez pół roku. Tak cię kocham – mówił.

To, że mnie kocha, to wiem. Ja kochałam go i jednocześnie nienawidziłam. Bardzo szybko te dwa uczucia nierozerwalnie się ze sobą splotły. I są już we mnie na stałe. Był czas, kiedy był moim Zeusem, włączałam telewizor i całowałam ekran, na którym on był. Potem wmawiał mi, że mama mnie nie kocha. Coś we mnie pękło. Będę tańczyć na twoim grobie – myślałam.

Był czas, kiedy w ogóle się do siebie nie odzywaliśmy, po prostu przechodziłam obok niego, jakby go nie było, jakby nie istniał. Czasami mówiłam do niego bezosobowo albo na pan. Raz przyszedł złożyć mi życzenia z okazji urodzin, to ja do niego: Niech pan wyjdzie! Innym razem miałam nieżyt żołądka. Omal nie umarłam. Podłączyli mnie do kroplówki, jedna zleciała, po czterech godzinach podłączyli następną. Było już pod wieczór, powiedzieli, że będę miała prawdopodobnie jeszcze ze dwie. A ja już lepiej się czułam i nie chciałam tam leżeć. Pragnęłam wyjść ze szpitala, więc ją sobie odłączyłam. Po prostu wyjęłam. Ale nie było nigdzie zatyczki do wenflonu. Idę więc do dyżurki, krew mi kapie.

Mama była wtedy w tym szpitalu, na innym piętrze, naszpikowali ją psychotropami na uspokojenie. Powiedzieli jej, że chciałam wyjść. Nie wiem, kiedy się przy mnie znalazła, chwyciła mnie za włosy, rzuciła o podłogę. Wezwano moją kuratorkę i ojca. Wtedy też powiedziałam mu: Nie chcę z panem rozmawiać.

Po mojej sprawie nasza rodzina musiała się wynieść do tak zwanego getta. Tam, gdzie mieszkaliśmy, były wyzwiska, oskarżenia, agresja. Mama ledwie to wytrzymywała. Zaproponowano, żeby ta patologia przeniosła się tam, gdzie jej miejsce. I rodzice przeprowadzili się. Wte dy tatuś się zmienił. O sto osiemdziesiąt stopni. Był tyranem, a stał się… aniołem. Zaczął się zachowywać jak ktoś zupełnie mi obcy, na przykład zajął się dziećmi ulicy. Zauważył, że dzieci pod blokiem bawią się butelkami, ćpają, klną. Postanowił, że zrobi im plac zabaw. Znalazł sponsorów, ludzi, którzy z dobrego serca mu pomogli. Potem w suszarni i pralni, które i tak były nieużywane, wygospodarował miejsce i zrobił klub dla dzieci. Nazwali go „Pod lasem". Mogą tam grać w ping-ponga, jest internet, zajęcia plastyczne. Zobaczyłam to wszystko w telewizji.

Na „żywo" zobaczyłam go dopiero po dwóch latach siedzenia. Wcześniej nie chciałam go znać. Mama też mnie nie odwiedzała, ale pisała. Nie miała pieniędzy, żeby przyjechać. Tak naprawdę, gdy tata nie odzywał się, cierpiałam. Kiedyś na Walentynki mama przysłała mi kartkę, na dole podpisał się tata. To było coś, nawet jeśli to mama skłoniła go do tego. Jak przyjechał, zobaczyłam jego metamorfozę. Jest teraz kompletnie siwy, spokojny i… po prostu inny.

Jest między nami lepiej, mamy kontakt lepszy niż kumple. Ja zrozumiałam jego, on mnie. Ustaliliśmy, że on akceptuje mnie taką, jaka jestem, i nie przekonuje mnie, że nie mam racji. Bo ja wiem, że on mnie nie przekona. Do dziś chowam do niego straszny żal w sercu, ale już go nie nienawidzę. Kocham go, jestem mu wdzięczna za to, czego mnie nauczył.

Moja psychika jest mocna, nie popadam w depresję, zawsze staram się widzieć, że szklanka jest do połowy pełna, nie pusta. Wyniosłam tę lekcję. Ale można mnie zranić, pewnie. Boli mnie najbardziej zdrada psychiczna. Jak byłam na śledczaku w Łodzi, to płakałam po nocach, ale tak, żeby nikt nie widział. Jestem mała, delikatna z wyglądu, kochana. Każdemu podaję łapkę. Myśleli, że jestem takim dzieciątkiem, ciotą. Ale ja jestem twarda; jak ktoś był wobec mnie chamski, to ja też. Jak ktoś mnie atakuje, to nie pozwolę, żeby mi wszedł na głowę. Pamiętałam jeszcze z czasów awantur z ojcem, że nie warto się przejmować, lepiej być obojętnym, wszystko wtedy mniej boli. Teraz go lepiej rozumiem, choć wciąż nie umiem wyjaśnić tych jego napadów agresji. Nie wiem, jak mógł zrobić coś tak fajnego dla obcych dzieciaków, a nam urządzał takie piekło w domu. Nie rozumiem tego. Myślę, że nie jest taki zły, tylko źle się do tego ojcostwa zabrał.

Natalia Krupa (ur. 18.01.1986)

ofiara: sąsiad

motyw: rabunkowy

narzędzie zbrodni: strzykawka ze środkiem

usypiającym, nóż

przyznanie się do winy: tak

wyrok: 15 lat (dopiero po 10 latach może się ubiegać o przedterminowe zwolnienie warunkowe)

koniec kary: 7.04.2019

Trzydziestopięcioletni Jacek S. mieszkał samotnie w pabianickim bloku. W tym samym budynku, piętro wyżej, mieszkał dwudziestoletni Artur G. U Artura pomieszkiwała szesnastoletnia Natalia, która kilka miesięcy wcześniej uciekła z domu. Sąsiedzi byli w bardzo dobrej komitywie; często razem pili. Młodzi nie mieli pieniędzy, więc chętnie zapraszali sąsiada z góry, który stawiał im wódkę. Jackowi S. zaś imponowało, że spotyka się z młodzieżą, a zwłaszcza nastoletnimi dziewczętami, które odwiedzały Artura i Natalię. Powstało stałe grono znajomych. Najczęściej przychodziła Ewelina O., Justyna O., Artur O. i Jarosław B.

Któregoś dnia Jacek S. pochwalił się znajomym, że sprzedał nieruchomość wartą ogromne pieniądze i chwilowo jest „bogaty". Wzbudził tym wyznaniem niekłamaną zazdrość wśród młodzieży, która pochodziła z rozbitych, a nawet patologicznych rodzin, gdzie brakowało na podstawowe potrzeby. Jacek S. nigdy nie mówił, ile odziedziczył, ani gdzie trzyma gotówkę. Młodym jednak wydawało się, że są to ogromne pieniądze – zawsze stawiał alkohol, obserwowali, jak w jego domu kolejno pojawiały się nowe sprzęty RTV i AGD. Chwalił się, że jeszcze zostawił sobie parę ładnych tysięcy „na czarną godzinę". To pobudziło wyobraźnię młodych. Podczas licznych zakrapianych przyjęć rozprawiali, co zrobiliby z taką gotówką.

Kiedy 25 maja 2002 roku Jacek zaprosił całe towarzystwo do siebie, po raz kolejny rozmowa zeszła na temat pieniędzy. Wtedy też jedna z dziewcząt poprosiła podpitego już Jacka, by dał potrzymać „taką kasę". Podpuszczony Jacek przyniósł gotówkę. Następnego dnia Natalia wpadła na pomysł, by go okraść. Zwierzyła się Ewelinie i razem zaplanowały napad. Przekonały chłopaków – Jarosława B. i Artura G. Nie może się nie udać. Przez kolejne dwa dni wszyscy udawali, że nic się nie zmieniło. Odwiedzali gospodarza, namawiali, by stawiał im wódkę, zapraszali go do siebie. Natalia – jak do tej pory – prała mu, sprzątała, gotowała obiady. Trzeciego dnia Jacek wpadł do mieszkania Artura G. z sąsiedzką wizytą. Oczywiście przyniósł flaszkę wódki. Kiedy ją wypili, wyjął 20 złotych i kazał kupić kolejną, po czym wrócił do siebie. Wieczorem Natalia przygotowała miksturę z wody i tabletek usypiających. Napełniła nimi strzykawki. Spytała Artura G., który nóż może zabrać. Podał jej ten z drewnianym trzonkiem. Schowała do torebki strzykawki, lateksowe rękawiczki i nóż. Tak uzbrojona poszła do sąsiada w towarzystwie Eweliny. Włączyły muzykę, udając, że organizują imprezę z tańcami i alkoholem. Zaczęły go uwodzić. Ewelina podobała mu się jednak bardziej niż Natalia. To ją dotykał, gładził po plecach. Kiedy rozochocony próbował ją pocałować, Ewelina uderzyła go w twarz, po czym pobiegła do kuchni w poszukiwaniu noża. W tym czasie Natalia z całej siły wbiła mężczyźnie strzykawkę z usypiającą miksturą w udo.

Wróciła Ewelina. Noża nie znalazła, ale wzięła pierwszą z brzegu rzecz, która wydawała jej się skuteczna – patelnię. Z całej siły uderzyła S. w tył głowy i zawołała swojego chłopaka Jarosława B. Czekając na niego, Natalia i Ewelina trzymały Jacka S. za ręce, żeby się nie wyrwał. Jarek przyszedł i zaczął zadawać ciosy nożem. Uderzał w klatkę piersiową, brzuch, szyję, w końcu poderżnął Jackowi S. gardło. W tym czasie dziewczyny przeszukiwały mieszkanie. Natalia znalazła pięć tysięcy złotych. Pokazała pieniądze i wszyscy wyszli. Mieszkanie zamknęli na klucz.

Następnego dnia po zabójstwie, około godziny osiemnastej, była żona Jacka S. przyszła do niego, żeby spytać, czy jego córka może wyjechać do Niemiec. Ciało Jacka leżało na wersalce, nakryte kocem. Całe w zakrzepłej krwi. Kiedy przyjechała policja, okazało się, że sąsiedzi niczego nie słyszeli ani nie widzieli.

Stefan Wróblewski, biegły medycyny sądowej, który wykonywał sekcję zwłok, stwierdził, że śmierć nastąpiła gwałtownie, bowiem większość zadanych ran była śmiertelna. Po zadaniu ciosu w klatkę piersiową zabójca nie wyjął noża, tylko dopchnął go, co spowodowało charakterystyczne nacięcia w kształcie litery V. Ciosy zadano ze znaczną siłą, bo oprócz śmiertelnej rany doszło także nacięcie prawego żebra. Biegły stwierdził także, że ciosy zadano nożem z drewnianą rękojeścią i ostrym zakończeniem. Oprócz ran śmiertelnych (klatka piersiowa, poderżnięte gardło) na ciele ofiary było także sześć nacięć powierzchniowych na szyi, które jednak same w sobie nie były śmiertelne, mogły jedynie przyspieszyć zgon. Jacek S. zmarł po kilku, najpóźniej kilkunastu minutach. W momencie zabójstwa miał 1,8 promila alkoholu we krwi – znajdował się w fazie euforycznej upojenia alkoholowego.

Na miejscu zdarzenia zabezpieczono mnóstwo śladów biologicznych: odciski palców, włosy, niedopałki papierosów, z których można wyodrębnić DNA. W mieszkaniu Artura G. natomiast znaleziono legitymację szkolną Eweliny O. Policjanci wiedzieli, kogo szukają. Znalezienie sprawców było tylko kwestią czasu, bo zaraz po zabójstwie „dzieciaki" zniknęły.

Po dokonaniu zabójstwa młodzi wsiedli do taksówki i pojechali do Łodzi, na teren dworca Łódź Kaliska. Torbę z nożem, strzykawkami i zakrwawionymi koszulkami wyrzucili w pobliżu betonowej konstrukcji na peronie. Tam też podzielili się pieniędzmi. Następnego dnia, 28 maja 2002, około piątej nad ranem wsiedli do pociągu jadącego do Warszawy. Kilka dni jeździli taksówkami pomiędzy Warszawą a Łodzią. Pili, hulali, robili zakupy, bawili się. Natalia za swoją „działkę" kupiła: beżową torebkę ze skaju, telefon komórkowy marki Siemens z ładowarką, pierścionek, okulary przeciwsłoneczne, kolorowy sweter w paski, maszynkę do golenia Gilette, żel do golenia Satin Care, czerwony biustonosz i biały komplet bielizny.

Pierwszego czerwca wrócili do Łodzi, a potem do Pabianic. Tego samego dnia około godziny dziesiątej rano na komendę policji zgłosił się Artur G. Został natychmiast zatrzymany i przesłuchany. Potem policja kolejno aresztowała Artura O. (ujawnił miejsce ukrycia zakrwawionych koszulek i noża), Jarosława B. i Ewelinę O. Natalię ujęto na samym końcu, policja zatrzymała ją na Śląsku, gdzie ukrywała się u swojej starszej siostry, której nie powiedziała, co zrobiła. Nawet podczas aresztowania wypierała się wszystkiego, choć jej odciski palców i ślady DNA zabezpieczono na nożu, strzykawkach i rękawiczkach.

Po aresztowaniu nastolatkowie pomawiali jeden drugiego. Ewelina twierdziła, że to miał być jedynie napad rabunkowy. To Natalia wszystko zaplanowała, ja miałam wstrzyknąć drugą strzykawkę. Nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego z własnej woli uderzyła patelnią w głowę ofiarę, aż go zamroczyło. Natalia mi kazała. Twierdziła, że Natalia to wyjątkowo perfidna intrygantka. Namawiała ją na przykład na seks z Jackiem S. – za co miała zarobić dwadzieścia złotych. Gdyby dowiedział się o tym jej chłopak Jarosław, miała powiedzieć, że S. zgwałcił Ewelinę.

Poszliśmy do S., żeby go zabić – zeznał Jarosław B. Potwierdził, że to Natalia wszystko obmyśliła i zorganizowała. To ona napełniła strzykawki środkiem usypiającym, a kiedy zorientowała się, że na efekt uśpienia środkiem ze strzykawki trzeba będzie zbyt długo czekać, podała mu nóż. Aby go przekonać do udziału w zbrodni, mówiła, że S. chciał zgwałcić Ewelinę. Zabiję skurwysyna! – miał powiedzieć B. i zgodził się na napad. Potem, kiedy Ewelina zawołała go z góry, był przekonany, że sytuacja się powtarza i jego dziewczyna woła o pomoc.

Natalia, licząc na złagodzenie kary, złożyła wyczerpujące wyjaśnienia. Nie przyznała się do zabójstwa, za to pomawiała wszystkich wspólników. Ja po prostu byłam przy tym zdarzeniu. To nie było zaplanowane przeze mnie. Kiedy zadawano jej niewygodne pytania, zasłaniała się niepamięcią. Nie pamiętam, jak do tego doszło, wiem, że była rozmowa w mieszkaniu Ryszarda G. (ojciec Artura). Planowaliśmy na początku, żeby tylko okraść S., który dobierał się do Eweliny. Twierdziła, że to nie ona wbiła strzykawkę w udo Jacka, tylko Ewelina. Kiedy ujawniono, że na lateksowych rękawiczkach, które znaleziono w koszu na śmieci na dworcu Łódź Kaliska, zabezpieczono jej DNA, natychmiast zmieniła zeznania. U G. mieszkałam prawie rok, z przerwami. S. był znacznie od nas starszy, nie pamiętam, jak go poznałam, ale utrzymywaliśmy kontakty koleżeńskie. Zapraszał nas do siebie, biesiadowaliśmy. On miał padaczkę i ja mu pomagałam w ramach pomocy sąsiedzkiej. Prałam mu, prasowałam… Byliśmy w dobrych kontaktach. Ja go nie chciałam zabić. Tylko wbiłam mu igłę w nogę. W tej strzykawce miał być środek usypiający, ale nie wiem dokładnie, co to było i kto go wykonał.

Artur G, chłopak Natalii, u którego przez ostatni rok pomieszkiwała, nie przyznał się do udziału w zabójstwie. Wiedziałem, co planują, ale nie brałem w tym udziału. Na dowód swojej niewinności dodał, że dostał jedynie trzysta złotych (z pięciu tysięcy do podziału).

Sąd uznał za winnych zbrodni Natalię Krupę, Ewelinę O.i Jarosława B. Skazał ich na piętnaście lat więzienia (obie dziewczyny w momencie popełnienia zbrodni były nieletnie). Natalii i Ewelinie przyznał prawo do zwolnienia warunkowego po dziesięciu, a Jarosławowi B. dopiero po dwunastu latach. Wyrok uprawomocnił się 7 kwietnia 2004 roku.

Natalię sąd uznał za pomysłodawczynię i mózg bandy. To ona przed wejściem do mieszkania S. zapobiegliwie wzięła rękawiczki, strzykawki i nóż. To ona podała Jarosławowi B. narzędzie zbrodni i wreszcie to ona trzymała i dzieliła zrabowaną gotówkę (Ewelinie dała dwa tysiące, a jej chłopakowi tysiąc) oraz pozbywała się dowodów, które mogły posłużyć do ich zidentyfikowania.

Gryps przejęty przez służbę więzienną w styczniu 2003 roku. Wykaligrafowane litery, infantylne pismo. Papier w niebieską kratkę. Poprawiany kilkakrotnie nagłówek „witajcie" i podpis „siostra i szwagierka Natalia".

Codziennie gdy kładę się spać całuję na dobranoc dziewczynki. Bardzo za wami tęsknię i żałuję, że wtedy nie powiedziałam prawdy. Nie pisałam tak długo, bo nie miałam znaczków. Ciężko jest w więzieniu, ciągle czegoś brakuje. Zbiera się kiepy na spacerniku, by później zrobić sobie jakiegoś skręta. Chleba, cherbaty, nawet papieru toaletowego brakuje. Jest naprawdę okropnie. Piszę rodzicom, że jest naprawdę w pożądku ale to nie prawda. Nie chcę ich denerwować. Tutaj nawet jak komuś zabraknie, mydła, pasty do zębów czy szamponu trzeba coś dać w zamian. Nic nie ma za friko (kilka razy pomalowane pisakiem).

Widziałam zdjęcia z oględzin i mam teraz koszmary. Boże, jak ja chcę do domu! Teraz wiem, że źle, źle, źle… dużo wam sprawiałam kłopotów i całym moim zachowaniem i tym G., przepraszam. Przekażcie rodzicom, żeby nic nie mówili ani w sądzie ani w prokuraturze o nielegalnych kontaktach bo dostanę dodatkowo trzy lata. Niech nic nie mówią o telefonach i listach na których nie ma pieczątki OCENZUROWANO. Bardzo (bardzo) was kocham.

Ósmego stycznia 2003 roku Sąd Okręgowy w Łodzi zwraca się do dyrektora zakładu karnego, w którym przebywa aresztowana, by zainteresował się nielegalnymi kontaktami.

Natalia kilkakrotnie prosiła o zamianę aresztu tymczasowego na dozór policyjny. Twierdziła, że chce ukończyć gimnazjum. Przecież Konstytucja gwarantuje prawo do edukacji każdemu obywatelowi! Bardzo mi zależy na zdobyciu jakiegoś zawodu, a pobyt w więzieniu ogranicza moje możliwości. Przez 24 godziny znajduję się w celi zamkniętej i coraz bardziej popadam w depresję, z każdym dniem czuję, jak zaczyna mi brakować powietrza. W dniu popełnienia przestępstwa miałam ukończone szesnaście lat i mogłabym na rozprawy dojeżdżać ze schroniska dla nieletnich. Jest to dla mnie bardzo ważne, gdyż sama atmosfera tutaj jest przygnębiająca.

Za każdym razem sąd odrzucał jej prośbę jako bezzasadną.

Przez kilka pierwszych miesięcy pobytu w areszcie rodzice Natalii nie kontaktowali się z nią. Z jej wyjaśnień wynikało, że ich relacje nie były i nie są najlepsze – napisał w opinii dyrektor łódzkiego ZK. Sama Natalia przyznała, że od trzynastego roku życia ojciec regularnie ją bił. To dlatego uciekała z domu. Ja wpadłam w złe towarzystwo, bo tatuś się nad nami znęcał. Mamusia złożyła zawiadomienie w prokuraturze, ale potem wycofała. Trafiłam do pogotowia opiekuńczego w związku z ucieczkami z domu.

W kwietniu 2003 Natalia symulowała chorobę psychiczną. Wtedy jeden jedyny raz odwiedziła ją matka. Córka przyznała się jej do myśli samobójczych, o czym matka natychmiast powiadomiła sąd. Natalia jeszcze trzykrotnie była konsultowana przez specjalistów.

Nie dopatrzono się jednak choroby psychicznej, choć jej sprawność intelektualną biegła psycholog Maria Chańko określiła na poziomie upośledzenia umysłowego. Ale upośledzona nie jest, podkreśliła biegła. Z jednej strony poddała się badaniom, a z drugiej nie wykazywała zbytniego zainteresowania i zaangażowania. Łatwo rezygnowała z zadań, które wydawały się jej trudne lub nudziły ją. Podobnie jak nie uczyła się, nie chodziła do szkoły, bo to nudziło ją.

Natalia nie ma także żadnych poważnych zaburzeń osobowości[1]. Łatwo ulega wpływom, które preferuje, bo są zgodne z jej stylem postępowania (np. subkultury). Nie poddaje się natomiast wpływom, kiedy zachodzi potrzeba poświęcenia się, zaangażowania – najlepszym tego przykładem są rygory szkolne. Rodzice stosowali wobec niej kary cielesne, liczyli, że dzięki temu córka zacznie się uczyć, ale Natalia reagowała na nie ucieczką. Od trzynastego roku życia była wciąż „na gigancie".

Biegły psychiatra Janusz Biela określił, że jest to typowa osobowość dysocjalna[2]; zna obowiązujące normy społeczne, ale ich nie uznaje i nie stosuje we własnym życiu. Jej związki emocjonalne są jedynie powierzchowne. W jej życiu dominuje lekkomyślność, pochopność, brak sprecyzowanych planów życiowych, brak refleksji. Hołduje zasadzie „życia z dnia na dzień". Natalia nie ma poczucia winy w związku z popełnionym przestępstwem. To był pijak – miała wypowiedzieć się na temat ofiary. Zdaniem biegłego brak poczucia winy wynika z niewykształcenia u niej uczuciowości wyższej.

W czasie pobytu w Zakładzie Karnym w Grudziądzu Natalii udało się skończyć pierwszą klasę gimnazjum z wynikiem „bardzo dobrym".

Jedenastego czerwca 2006 roku po raz kolejny Natalia zwróciła się do ministra Zbigniewa Ziobro z wnioskiem o ułaskawienie.

Miałam szesnaście lat a teraz zostałam częściowo zresocjalizowana. Brałam udział w przedstawieniu „Hamlet", organizuję konkursy dla oddziału, spotkania z psychologiem, konkursy plastyczne. Chciałabym pracować społecznie, ale przeszkadza mi w tym szkoła, której nie chcę zaniedbywać. Mamusia choruje na schizofrenię paranoidalną, wieńcową chorobę serca, tarczycę. Tatuś ma nadciśnienie, choruje także na serce oraz na uszy – nie znam nazw tych chorób. Chcę się uczyć, podwyższać stopień swego wykształcenia, a tutaj mogę się jedynie ograniczyć do szkoły gastronomicznej lub krawieckiej.

Dwudziestego siódmego czerwca 2006 roku nadeszła odpowiedź – sąd okręgowy w Łodzi zaopiniował jej wniosek negatywnie.

Miesiąc później tę samą prośbę Natalia przesłała do prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Również spotkała się z odmową.

Teraz Natalia zamierza pisać odwołanie do Strasburga. Nie traci nadziei.

EPILOG 2012

Natalia Krupa skończyła w zakładzie szkołę zawodową z wynikiem bardzo dobrym. Zmieniła wygląd – zapuściła włosy, inaczej się ubiera. Chciałaby się dalej uczyć. Została przeniesiona do więzienia w Łodzi, które znajduje się bliżej jej miejsca zamieszkania, dzięki czemu rodzina może ją odwiedzać. Natalia zaczęła rozmawiać z ojcem.

***

[1] Osobowość to wewnętrzny system regulacji pozwalający na adaptację i wewnętrzną integrację myśli, uczuć i zachowania w określonym środowisku w wymiarze czasowym (poczucie stabilizacji).

[2] Zaburzenia dysocjacyjne, dysocjacja (łac. dissociatio, rozdzielenie), zaburzenia konwersyjne, konwersja (łac. conversio, odwrócenie) to jeden z ostrzejszych mechanizmów obronnych, znany w psychologii. Pojęcie dotyczy zaburzeń określanych niegdyś jako histeryczne. Jest to generowanie przez nieświadomość rozmaitych (pozornych lub rzeczywistych) dolegliwości fizycznych w celu uzasadnienia niepodejmowania działań przez jednostkę lub odwrócenia jej uwagi od niechcianych myśli i uczuć. Polega na pojawieniu się objawów uszkodzenia fizycznego lub utraty kontroli, czasowej drastycznej modyfikacji cech osobowości albo poczucia tożsamości, w celu uniknięcia przykrych uczuć i myśli.

Janina

Manowce

Nie mam zadatków na płatnego mordercę, muchy skrzywdzić nie potrafię. Zawsze się wstydziłam, byłam nieśmiała. Wielkie kokardy mi mama zawiązywała. Ale lubiłam wbijać gwoździe na placu[1]. I w pewnym momencie życia tak się zapętliłam, że ciężko było się wyplątać. Gdybym miała dziecko, to by mnie tutaj nie było. Nie zadałabym się z Robertem. Jak tylko słyszę to imię, awersję mam.

Nigdy wódki pić nie umiałam. Jeden kieliszek na dwa razy mi starczał, w ustach długo mieszałam, a i tak ledwie dałam radę przełknąć. Pierwszy alkohol, jaki spróbowałam, to było piwo, potem jeszcze wino piłam. Nie byłam uzależniona, nie miałam problemu alkoholowego, na AA chodziłam raczej z doskoku. Teraz to mnie tylko filmy w telewizji interesują – o kobietach, które nadużywały. Był taki, co mnie bardzo wzruszył: ona była alkoholiczką, miała trójkę dzieci, poszła się leczyć, mąż od niej odszedł. Kiedy mężczyzna kocha kobietę się nazywał. Skończyło się happy endem.

U mnie w życiu nigdy nic nie kończyło się szczęśliwie. Ojciec – nie chcę mieć z nim kontaktu.

Ojczym – gdybym mogła, to bym go zabiła. Ale wtedy przyjdę na dłuższe posiedzenie, to może nie warto. Miałam piętnaście lat. Mama poszła do szpitala rodzić Zbyszka, mojego brata, a ojczym mnie zgwałcił. Chciał sprawdzić, czy jestem dziewicą. Dziewica, naprawdę, cieszył się. Potem jeszcze kilka razy sprawdzał. Poszłam do matki. Starałam się mówić spokojnie, żeby nie pomyślała, że ja tego chciałam, że mu pomagałam. Była zdziwiona, nie uwierzyła mi. Wiem, że jesteś mu przeciwna, ale mogłaś coś innego wymyślić – odpowiedziała. Poszłam więc do babci Władzi – byłam jej ukochaną wnuczką, od małego, taką przylepą, co z kolan nie schodzi, i do niej się przytuliłam. Ale już nic nie powiedziałam.

Starałam się o tym nie myśleć. Bałam się, że mama pójdzie w odstawkę, a ja będę jego niewolnicą. Bałam się, że tak będzie. Wiedziałam, że na mamę nie mogę liczyć. On ją utrzymywał, bez niego by sobie nie poradziła. To jest alkoholik. Pijany zawsze ją bił, mnie jeszcze ciągał za włosy i przystawiał nóż do gardła. Bałam się, że będzie jeszcze gorzej. Przestałam chodzić do szkoły. Dołączyłam do towarzystwa kufelkowo-wywrotowego z osiedla i postanowiłam, że będę się zadawać tylko z kryminalistami. Wtedy ojczym mnie nie uderzy, nie dotknie, bo bać się będzie.

Marek mówił do mnie Żan, Żanet, tak z francuska. Byłam dla niego gówniarą, szesnaście lat nieskończone, on był piętnaście lat starszy. Śmiał się, że prokurator jeszcze łapę na mnie trzyma. Ale nie traktował mnie jak szczeniaka, ale jak prawdziwą kobietę. Chciał mi zapewnić wszystko, nawet wódki nie dawał pić. Dom mu prowadziłam. Był pierwszym facetem, z którym dobrowolnie współżyłam. Wcześniej wstręt odczuwałam, płakałam, brzydziłam się i nie mogłam.

Był złodziejem, recydywistą – z początku to mi imponowało. Matka zła była, bała się, że w kryminale skończę. Ale on mnie chronił. Jak dowiedział się, co ojczym mi zrobił, wlał mu. Miał za sobą piętnaście lat kryminału, to chciał go też zgwałcić. Wiedziałam, że ojczym boi się Marka jak ognia. Był po podstawówce, z recydywą na karku, ale przy nim czułam się bezpiecznie. Dopiero potem zaczęłam odczuwać strach, że on do domu nie wróci, że go zamkną.

Nigdy mnie na numery nie brał. Nigdy na robocie nie byłam. Nie znałam miejsca, godziny, nie wiedziałam, na co jechali. Żan, dziś w nocy jadę – mówił tylko. – Na skok, na willę – dodawał czasem, ale też nie zawsze. To było wszystko. Czasem raz na dwa tygodnie wychodził, a czasem i z pół roku nie było skoku. Jak wracał, to nigdy nie było, żebym czegoś nie dostała. Po dwóch dniach znajomości przyniósł mi pierścionek złoty, a potem bluzkę ładną. On sobie byle czym rąk nie paprał, tak planował, żeby na dłużej starczało. Posprzedawało się rzeczy z poprzedniej kradzieży czy włamania i żyliśmy. Przez jakiś czas uchodziło mu to na sucho.

Były czasy, że mieliśmy w opór pieniędzy. Do Wrocławia mnie zabierał, w hotelu „Grand" mieszkaliśmy, na wprost dworca. W Łańcucie też. Ja siedziałam w hotelu, a on chatę jedną rąbał. Oni rąbali na górze, a na dole właściciel telewizję oglądał. Potem mi opowiadali. Mnie to imponowało. Nie muszę siedzieć w Będzinie, jeżdżę sobie, żyję, myślałam.

Ale cenę płaciłam. Każde pukanie do drzwi sąsiadów, każdy krzyk w oknie, każdy podejrzany człowiek. A może to policja jego szuka? Przez noc, jak go nie było, dwie paczki wypalałam.

Już na początku powiedział mi, że jest nosicielem. Powiedział i zapytał się, czy chcę z nim dalej być. Myślę, że w ten sposób udowodnił, że mnie kocha. Gotów był się mnie wyrzec, żeby mnie ochronić. Powiedziałam mu, że jak kocham go zdrowego, to czemu chorego mam przestać… Potem zrobiłam sobie test na nosicielstwo, wyszło negatywnie. Pomyślałam, a może on wcale nie jest chory, tylko tak mówi?

Kiedyś na AIDS wypuszczali z kryminału. Ale ten przepis sprzątnęli w przerwie jego kary. Przez pierwsze dziewięć miesięcy dzień w dzień u niego byłam. Mój Marek siedział, to ja tam chodziłam, żeby blisko być. Jak pierwszy raz zobaczyłam zakład karny od środka, to się popłakałam: Prawdziwy Alcatraz! Wtedy nawet nie przypuszczałam, że sama tu kiedyś trafię.

Myślałam, że przeczekam te trzy i pół roku, ale on już wiedział, że nie będę czekała. Byłam u niego na lipach[2] tylko. Chciałam znów poszaleć, pożyć. I zdradziłam go. Żeby tylko z jednym. Żeby się mnie spytać – dlaczego powaliłam się z frajerstwem – chciał wyjść na samouszkodzenie. Ślinę sobie wstrzyknął do żyły, na pomoc było za późno. W całym Będzinie było o tym głośno. O jego śmierci, i o tym, że tak mnie kochał.

Mieszkałam wtedy u ciotki. Stara kamienica w Będzinie, ulica Siedlecka, parter. Blisko był dworzec autobusów czerwonych, pociąg jeździł niedaleko. Ja nic nie robiłam. Dni monotonne, żyło się z dnia na dzień. Co będzie, to będzie. Wtedy poznałam Roberta, dwudziestoletniego alkoholika. On jeździł do ciotki, która go wychowywała, po jedzenie – ziemniaki, ryby mrożone. Tak co drugi dzień, czasem rzadziej, bo tylko jak był trzeźwy. Jak był pijany, to nic nie dawała i krzyczała, że pijak.

Matka truła mi za uszami, że to nie jest chłopak dla mnie, a ja świata poza nim nie widziałam. Byłam spragniona miłości. Nie był może jakoś bardzo przystojny, ale męski, silny, dzielny – kiedyś był strażakiem w ochotniczej straży pożarnej. Ale to ja mu częściej tyłek broniłam niż on mnie.

Piliśmy razem, w pewnym sensie. On miał bardzo słabą głowę. Wstawaliśmy różnie, bo jak on się wieczorem położył pijany, to budził się o drugiej po południu dnia następnego. Czasem, jak było parę groszy, to szedł po coś na kaca. Ja brałam ziemniaki i gotowałam, choć w sumie nie potrafię, nie miałam gdzie i jak się tego nauczyć.

Przed świętami Wielkanocy w 1994 roku mama powiedziała, że jeśli nie przyjdę do domu, to się ode mnie odwróci. Nigdy go nie zaakceptowała. A ja samego Roberta w święta zostawić nie chciałam. Nie poszłam do domu. Pewnie gdybym poszła, nic by się nie stało. Wszystko inaczej by się potoczyło.

Zostałam z Robertem i jego ciotką. Nagle ciotka powiedziała, że ja ukradłam pieniądze jej facetowi. Chciałam to sprostować, ale facet uderzył ciotkę, a ja stanęłam w jej obronie. I była betonówa, kawałek płyty chodnikowej, nóż, butelka potrzaskana. Makabra. Ten facet naprawdę miał sporo obrażeń. Jak potem zobaczyłam to na zdjęciach, nie mogłam uwierzyć, że to zrobiłam. Ojciec bił mamę, a ja tego nie lu bię, nie akceptuję. Nie przypuszczałam, że jestem do tego zdolna, taka mała, chuda. Ja po prostu dostałam wariata, że on ją uderzył. Dziś zrobiłabym to samo. Nie uciekłam, nie ukrywałam się, czekałam, aż policja przyjedzie.

Już ponad jedenaście lat siedzę. Tu są wzloty i upadki. Jako małolata mogłam coś wskórać[3], to prowadziłam walki przeróżne – gad[4] dla mnie był gadem. Dostosowywałam się do grupy i były tatuaże, łykałam otwarte agrafki i herbatniczki: krzyżaki – dwa złączone gwoździe, które w żołądku się otwierają. Najpierw łyknęłam dwa krzyżaki, bo koleżanka spod celi miała połknięte, to też chciałam mieć. A potem jeszcze trzeciego. Gwoździe do krzyżaków z łóżka sprężynowego brałam, jakieś siedem centymetrów miały. W gazetę lub chleb je zawijałam do połknięcia, potem w brzuchu soki żołądkowe rozpuszczały ten chleb i krzyżak się otwierał. Duże były, dlatego żaden nie wyszedł sam. A agrafkę na nitce połknęłam, herbatą popiłam. Przebicie w jelitach zrobiła, to ból niesamowity. Poszłam na prześwietlenie, to jeszcze ją znaleźli. Jak mnie wzięli na dywanik do dyrektora, to powiedziałam, że krzyżaki się rozmnażają i ja nic nie wiem. Po miesiącu zabrali mnie do szpitala. Pyralginę mi dali i dwa razy kroili. Po co to robiłam? Chciałam z koleżanką w jednej celi siedzieć. To była taka wojna z klawiszami – początki mojego siedzenia. Ta długa perspektywa mnie przerażała.

Mam pięć tatuaży. Wszyscy mieli, też chciałam. Sznytów mam chyba z kilkadziesiąt. Jak się na kogoś wkurzyłam – na oddziałowych, osadzonych, kogokolwiek – zaraz powstawał nowy. Jestem, myślę, tolerancyjna, ale jak ktoś przegina, to potrafię walnąć. Cztery razy już mi się zdarzyło, nawet wychowawca nie mógł mnie powstrzymać. I poszło. Ona mi wskoczyła na zryty beret[5] i do okna: Ludzie, ratunku!

Ręce się poluzowały[6], uderzyłam ją policzkiem o podłogę. Taka starsza kobita z nami siedziała, trzymała telewizor.

Byłam półtora roku temu na losówce, przerwie pięciodniowej. Przed wyjściem całą noc nie spałam z podniecenia. Myślałam tylko o tym, że opuszczę bramę. I cały ranek fajnie było. Wyszłam, to już południe jak drut. Zima, mróz. Mama przyjechała po mnie z odbiorem. Pociągiem po mnie przyjechała. W domu był prezent, bluzka biała, wyjściowa, ze stójką i czarnymi wstawkami.

Nie interesowało mnie, jak ludzie zareagują, chciałam tylko pójść do domu. Babcia w drzwiach stała i płakała, bo babcia zawsze płacze. Wcisnęła mi do ręki jakieś pieniądze. Ojczym też był. Przywitałam się z nim normalnie, żeby przykrości mamie nie sprawić. Jak jestem w domu, to muszę się do niego jakoś odnosić. On się niby cieszył, ale tak naprawdę nie był zachwycony. Boi się mnie i brata teraz, pokazał to. Chciał raz uderzyć mamę, ale wystarczyło, że spojrzałam i się zatrzymał. Czuje respekt, wie przecież, co zrobiłam.

Na klatce schodowej wszyscy odpowiadali mi na dzień dobry, nie było krzywych spojrzeń. Było dobrze.

Weszłam do mieszkania, siadłam na łóżku, oparłam głowę o stół i płakałam. Byłam tak spragniona ciepła, że te pięć dni praktycznie z domu nie wychodziłam, tylko na pasterkę. Poczułam wtedy, co straciłam. Czułam żal i smutek, i wściekłość na siebie. To była głupota. Całe tylko szczęście, że on był bez rodziny. Nie musiałam patrzeć w oczy jego synowi czy córce.

Potem jeszcze kilka razy wychodziłam na przepustkę. Nigdy nie wiedziałam na sto procent, czy wrócę, cały czas chciałam uciec. Za pierwszym razem było najtrudniej. Potem już myślałam: za dwa, trzy miesiące znowu wyjdę, nie warto.

Na przepustkach nie piłam, powstrzymałam się, choć miałam okazję. Spotkałam na przykład Edytę, moją znajomą, kiedyś szwendałyśmy się razem. Zapytała mnie, jak tutaj jest, jak się mam. Chodź i sama zobacz, jej powiedziałam. Pytała, czy gdzieś skoczymy razem. Nigdy nie poszłam – ani z nią, ani z nikim innym. W więzieniu nauczyłam się mówić „nie". Przedtem sądziłam, że ktoś się obrazi albo będzie na mnie zły.

Nie wiem, ile mi życia zostało – pół roku czy ze dwa lata. O tym, że jestem chora, dowiedziałam się dopiero w więzieniu, jak siedziałam do mojej sprawy. Podobno HIV nawet do pół roku może być w organizmie i się nie ujawnić. Początkowo nie było tak źle, tyle że łapałam wszystkie infekcje, grypy, zapalenia. Groźniejsze rzeczy pojawiły się po siedmiu latach. Mam bardzo niską odporność, już nawet objawy AIDS. Potrzebuję witamin, których tutaj nie ma. Nie mam szans na pracę, bo są osoby, które muszą pracować – mają dzieci, płacą alimenty, czynsz. Ile razy byłam w szpitalu, to już nie pamiętam. Dwa razy o mało nie umarłam, doszłam do trzydziestu dwóch kilogramów wagi. A teraz posypałam się całkiem. Zdiagnozowali mi raka szyjki macicy, żółtaczkę, powinnam mieć operację krtani. Jak byłam w specjalistycznym ośrodku w Chorzowie, to powiedziała mi doktorka, że byłaby wskazana biopsja wątroby.

Rok przerwy miałam w odbywaniu kary. Żyłam wtedy z facetem. Nie wiem, czy go kochałam. On miał trzypokojowe mieszkanie, a ja chciałam mamie ulżyć. U nas na trzydziestu metrach sześć osób żyło: mama, ojczym, babcia, osiemnastoletni brat Zbyszek, młodszy siedmioletni Adaś, no i jeszcze ja na dokładkę.

On chyba wiedział, że jestem nosicielką. Czy on zachorował, to nie wiem, jeszcze mnie dodatkowo żółtaczką zaraził. Myślałam, że sobie z nim życie poukładam, ale znów mnie wezwali.

Tak tutaj siedzę i myślę, że to moje życie przypomina lawinę. Może na samym początku mogłam się ratować, może i była szansa, żeby pójść w innym kierunku, jakoś nie zboczyć na te manowce, ale czułam się taka bezradna i po prostu brnęłam w to.

Janina Jagiełło (ur. 7.05.1973)

ofiara: znajomy ciotki

motyw: zemsta

narzędzie zbrodni: butelka, nóż, kawałek płyty chodnikowej, obcas od szpilek

przyznanie się do winy: tak

wyrok: 13 lat (plus 3 lata dodatkowego wyroku za pobicie współosadzonej)

koniec kary: 19.05.2010

Janina urodziła się i mieszkała w Będzinie. Wychowywała ją matka z ojczymem. Nie miałam z nim dobrych stosunków.

Atmosferę w domu określa jako „raczej" normalną. Oboje jej rodzice żyją, ale Janina nie wie, w jakim są wieku. Ojciec nadużywał alkoholu, dlatego matka się z nim rozwiodła i ponownie wyszła za mąż. Kolejny mąż nie był lepszy – pił i bił je obie. Mimo to matka Janiny nie odeszła od niego, a urodziła mu jeszcze dwóch synów. Janina jest najstarsza z rodzeństwa. Bracia mają osiemnaście i sześć lat.

Do szkoły poszła o czasie, ale nie lubiła się uczyć. Miała bardzo poważne kłopoty z nauką, kilka razy powtarzała klasy drugą i trzecią. Nie wie, ile lat wynosi jej opóźnienie w nauce. W każdym razie edukację zakończyła na szóstej klasie podstawówki. Potem uciekła z domu i więcej do szkoły nie wróciła. Wystarczy, że nauczyłam się czytać i pisać. Nie miałam czasu na naukę, bo wędrowałam po świecie. Notorycznie była na gigancie. Trafiła do pogotowia opiekuńczego, ale dwa razy uciekła. Skierowano ją do Młodzieżowego Ośrodka Wychowawczego[7] w Łodzi, jednak nawet stamtąd po czterech dniach uciekła. Nie odnaleziono jej przez dwa tygodnie i została skreślona z listy wychowanków. Jeździła z chłopakiem-złodziejem, starszym od niej o dwanaście lat, po różnych miastach Polski. Mieszkałam w hotelach lepszej kategorii w Rzeszowie, Sopocie, Gdyni, Wrocławiu… Byli kochankami, zaraził ją wirusem HIV. Po dwóch latach jego zamknęli za kradzież, a ona wróciła do matki. Ale szybko się znów wyprowadziła – do nowego chłopaka, który ją utrzymywał.

Cztery lata przed zabójstwem została dotkliwie pobita w głowę, miała wstrząśnienie mózgu, potem na skutek wypadku samochodowego odniosła poważne obrażenia, między innymi głowy, ale też się nie leczyła.

Alkoholizowała się. Piła od szesnastego roku życia, czasem „na okrągło". Alkohol zwykle kupował aktualny chłopak, bo ona nie miała pieniędzy. Nigdy nie pracowała; zawsze była utrzymywana przez chłopaka, z którym była. Wybierała kandydatów ze środowiska przestępczego, imponowało jej, co robią; z bandziorami czułam się bezpieczna. Była agresywna, arogancka, nosiła ze sobą nóż. Nigdy nie wyszła za mąż, nie założyła rodziny, nie ma dzieci. Kiedy ją aresztowano, była dziewczyną Roberta M.

W kwietniu 1994 roku Janina mieszkała z Robertem M. u jego ciotki Danuty. Drugiego kwietnia, przed południem (była Wielkanoc) poszli do piwiarni, gdzie zamówili po kilka piw, a potem do sklepu, gdzie kupili butelkę wódki i dwa wina i zaraz wypili. W tym czasie do ciotki przyszedł Ryszard K. i zaprosił ją do siebie na wino. Kiedy znaleźli się już w jego mieszkaniu, zmusił ją do perwersyjnego seksu. Kiedy Ryszard K. zasnął, ciotka wymknęła się z jego mieszkania i wróciła do siebie, gdzie zastała Roberta i Janinę, którzy akurat poszukiwali czegoś do dopicia się, bo wypili wszystko, co mieli. Wtedy Danuta powiedziała im, że u K. jest niedopite wino. Postanowili, że wszyscy tam pójdą.

Po drodze Danuta powiedziała, że Ryszard K. oskarżył Janinę o kradzież kilkudziesięciu złotych. Janina wściekła się i oświadczyła, że go zabije za to kłamstwo. Potem Danuta dodała, że ten zbok zmusił ją właśnie do perwersyjnego seksu. To nastawiło agresywnie całą trójkę przeciwko Ryszardowi. Ustalili, że dadzą mu nauczkę. Bez problemu weszli do mieszkania – Danuta wychodząc, zostawiła drzwi otwarte. Ryszard nawet się nie poruszył, był pijany i spał, kołdrą miał nakrytą także głowę. Danuta ściągnęła kołdrę i z całej siły uderzyła go w twarz. Przeklinała go, chciała się kłócić. Kiedy nadal nie reagował, ściągnęli go na podłogę i zaczęli bić. Robert bił go po twarzy kawałkiem płyty chodnikowej, którą wziął ze sobą po drodze. Danuta kopała go po genitaliach, a potem wzięła nóż i chciała je odciąć. Janina najpierw uderzyła go w głowę butelką, potem kaleczyła go odłamkiem szkła, a następnie zadawała ciosy nożem na oślep – w klatkę piersiową, ręce, brzuch. Potem wszyscy zaczęli po nim skakać. Janina i Robert stawali na jego klatce piersiowej i krtani. Janina kopała go obcasami szpilek po twarzy i klatce piersiowej.

Ciało Ryszarda K. leżało dwa dni w mieszkaniu. Kiedy je odkryto, stwierdzono, że ofiara zmarła w wyniku brutalnego pobicia oraz ran kłutych.

Potem lekarze medycyny sądowej oświadczyli, że zabójcy spowodowali liczne rany tłuczone głowy, uszkodzenia skóry, ponacinali ciało nożem, złamali wszystkie żebra, a na koniec podcięli żyły u rąk. Obrażeń w okolicach głowy było tyle, że kości czaszki i twarzoczaszki zostały zbite na miazgę. Większość zadanych ciosów mogła spowodować zgon. Z badań wynikało także, że zaatakowany miał we krwi taką ilość alkoholu, że nie był w stanie podjąć żadnej obrony.

Janina początkowo nie przyznawała się do zbrodni. Powiedziała, że kiedy doszło do zabójstwa, była lekko wstawiona. Niezbyt dobrze pamięta, jak w ogóle to się stało. Zarzuty zna, ale raczej się do nich nie przyznaje. Sąd nazwie to potem agresją wynikającą z upilstwa alkoholowego.

Było sporo alkoholu. Przyszła ciotka, zrobiła awanturę, poszliśmy tam. I chłop nie żyje, zmarło mu się. To nie ja go zabiłam, przecież to niemożliwe, żeby ktoś zmarł od uderzenia butelką w głowę. Gdyby nie ciotka, nie byłoby tego.

Kiedy Janina, Robert i ciotka Danuta wyszli z mieszkania Ryszarda, natknęli się na sąsiadów. Zeznali oni potem, że widzieli krew na rękach całej trójki, Janina miała jeszcze w ręku zakrwawiony nóż. Śmieli się, wygłupiali, palili papierosy. Nie uciekali ani się nie ukrywali. Sąsiedzi byli przekonani, że po prostu pokłócili się między sobą i doszło do bójki, ale już się pogodzili i teraz śmieją się z nieporozumienia.

Podczas kolejnych przesłuchań ciotka Danuta i Robert obciążyli Janinę, że odgrywała w tej zbrodni rolę wiodącą. Pomawiali się nawzajem. Sąd uznał, że właściwie nie mieli żadnych powodów, by tak brutalnie zaatakować Ryszarda K., a mimo to wszyscy brali aktywny udział w zabójstwie. Jest to skutek opilstwa alkoholowego. Janina i Robert zostali skazani na trzynaście lat więzienia, ciotka Danuta na dziewięć. Zostali też pozbawieni praw publicznych na pięć lat.

Psychiatrzy stwierdzili u Janiny nieprawidłową osobowość – psychopatyczno-socjopatyczną. Nie ma poczucia winy ani odpowiedzialności. Nie potrafi podać powodów swojego zachowania. Ma postawę roszczeniową. Niczym się nie interesuje, nie ma żadnych planów na przyszłość. Marzenia? Żeby wyjść i… posiedzieć na tyłku. W trakcie badania zachowywała się swobodnie, była wesoła. Niektóre momenty traktowała jak dobry żart, po czym pytała: I co wyszło? Jestem mądra czy głupia?

W trakcie odbywania kary Janina wielokrotnie dokonywała samouszkodzeń na znak protestu i pogardy wobec gadów – służby więziennej. Połykała różne przedmioty, próbowała się powiesić i otruć. W połowie odbywania kary omal nie zabiła współosadzonej. Jako powód podała: Wkurwiła mnie ta suka. Tak wyjaśniała, dlaczego rzuciła się na nią z klapkiem-drewniakiem i chciała jej roztrzaskać twarz. Za ten czyn dostała karę kolejnych trzech lat. Teraz, z powodu złego stanu zdrowia, stara się o przerwę w karze. Już jedną otrzymała, w tym czasie zamiast się leczyć, nawiązywała stosunki z różnymi mężczyznami i świadomie zarażała ich wirusem HIV.

EPILOG 2012

Janina Jagiełło w 2009 roku wyszła na wolność na przerwę w karze ze względu na zły stan zdrowia (AIDS). Krótko po opuszczeniu zakładu karnego zmarła w swoim rodzinnym domu.

***

[1] Biła się z dziećmi.

[2] Na niby.

[3] Dla nieletnich lub młodocianych przestępców są przewidziane niższe sankcje karne; sądy, policja administracja więzienia, wszelkie organy ścigania traktują ich łagodniej.

[4] Pracownik służby więziennej.

[5] Ambicję, honor.

[6] Chwyciła ją rękami, stała się agresywna.

[7] Potocznie określane mianem więzienia dla młodzieży.

Monika

Kocham

W uczuciach nie mogłabym się asekurować; wszystko albo nic. Dla mnie nie ma półśrodków i ciepłych uczuć, są tylko zimne i gorące. W każdym rodzaju zależności. Czy to jest miłość, przyjaźń czy koleżeństwo.

To my stwarzamy miłość. Ubieramy ją w tęczowe barwy, świat malujemy na różowo. Patrzymy i mówimy: Boże, jaki zajebisty widok za oknem, a przecież on taki był również przed chwilą. Był taki wczoraj i tydzień temu też. Świeciło słońce, były liście lub nie było liści, generalnie nic się nie zmieniło – tylko nasz punkt widzenia się zmienił. Autosugestia, procesy w mózgu, burza hormonów. Bo tak naprawdę miłość jest prozaiczna, jak to drzewo po drugiej stronie ulicy. Ale ja też, głupia, jak jestem zakochana, to przepełnia mnie optymizm, nie ma rzeczy niemożliwych, a ta druga osoba jest najważniejsza i to jej interesy przedkładam nad zdrowie, nad swoje życie nawet. Z drugiej strony nikogo nie oceniam tak surowo jak kogoś, kogo kocham. Do każdego mogę podejść na luzie, ale od kogoś, kogo kocham, wymagam tyle samo, co od siebie, a nawet więcej. Może stąd wszystkie nieporozumienia i kłopoty w moich związkach. Co jeszcze? Jestem lojalna; nie zdradzam, nie oszukuję, nie kłamię, nie szukam okazji do skoku w bok. Jestem całkowicie oddana tej osobie. W każdym sensie, nie tylko fizycznym.

Zauroczenie

Byłam przekonana, że to jest ten jeden jedyny, wymarzony. To była taka bardzo pozytywna miłość, tak mnie nakręcała. Czekało się od telefonu do telefonu, od rozstania do jego przyjazdu. Pierwsze moje zakochanie to było takie szkolne love story, nie ma co opowiadać, czternaście lat miałam. Strasznie się wstydziłam, bo byłam w podstawówce, a on chciał ze mną chodzić. Pierwsze spojrzenia, pierwsze bicie serca, trzymanie się za ręce, spacery, uśmiechy. Nie jadłam, nie spałam, w ogóle nic nie mogłam robić, ani na niczym się skupić. Tylko wagary i law, law, law. To trwało rok. Przez ten czas byłam tak ostro zakochana, że rodzicie się ze mnie śmieli, bo patrzyłam w talerz z kanapkami i zamiast kanapek widziałam coś zupełnie innego, kogoś innego – Rafał miał na imię. Pilnował mnie z nauką, nosił mój plecak, to było fajne. Mama tłumaczyła, że to dopiero pierwsza miłość. Masz iść do lekcji – mówiła – bo będą następne miłostki, dorośniesz, zmieni się twój punkt widzenia i oczekiwań wobec świata. Do mnie nic nie docierało. Byłam przekonana, że to jest ten jeden jedyny, wymarzony. Łajzy byliśmy straszne, strasznie dużo łaziliśmy razem. To była taka bardzo pozytywna miłość, tak mnie nakręcała. Jezu, czego on mi nie mówił! No, że mnie kocha bardzo mocno, to wiadomo. I że jestem najfajniejsza na świecie. A ja jemu też, to samo. Byłam tego pewna, mówiłam, tak jak czułam.

Do dziś nie powiem komuś, że go kocham, jak tego nie czuję. Nawet jak byłam w związku rok czy dwa lata, a tego nie czułam, to nie mówiłam. Nie pomaga ciśnienie, że ten ktoś chciałby to usłyszeć. Bo ja nie powiem, jeśli nie czuję. Z drugiej strony, jak kocham naprawdę, mogę to powtarzać cały czas. Myślę, że w związku nie powinno się powstrzymywać, bo potem może być za późno. Można się obudzić w wieku siedemdziesięciu lat i dopiero zrozumieć, że nie doszło się, dokąd chciało się dojść, nie osiągnęło tego, co chciało się osiągnąć. I że to było tylko lawirowanie, a nie stawanie twarzą w twarz z emocjami.

My z Rafałem byliśmy młodzi, nie braliśmy tego wszystkiego tak na poważnie, to było raczej bujanie w obłokach. Kiedy on skończył podstawówkę, ja zdałam do ósmej klasy, wakacje spędziliśmy oddzielnie i jakoś tak się samo rozpadło. On miał swoje towarzystwo, jakichś tam łebków w swoim wieku, z którymi urywał się ze szkoły, chodził na me cze. Ja akurat byłam nastawiona na skończenie ósmej klasy. W ogóle powstała między nami przepaść i rozeszły się nasze drogi.

Oficjalnie byłam grzeczną, ułożoną dziewczynką, oczko w głowie tatusia. Tyle że ja od dziesiątego roku życia umiem pokazywać na łapkach[1]. Takie miałam towarzystwo, kolegów. Te wszystkie ulice wokół mnie… wszyscy byli jakoś tak zdeprawowani. I tata te moje miłostki strasznie przeżywał. Nie bał się o mnie, choć nie mówię, żeby miał ze mną łacha[2]. Miał takie podejście do życia, jakie ja mam teraz; to, że siedzisz albo że masz takie inklinacje, nie oznacza, że jesteś dureń i gówno, i do gazu z tobą, bo to nie uwłacza człowieczeństwu jakoś tak bardzo. Ufał mi, ale kazał wracać o określonych porach. Ganiał mnie z jedzeniem, lekcje ze mną robił, zajęcia mi wymyślał. Nie miałam kar cielesnych, batów ani innych, tylko szlabany. Spóźniasz się, nie wracasz na czas – nie wychodzisz z domu. I jeszcze codziennie kazał mi pisać streszczenia z przeczytanej lektury. O Boże, jak ja tego nienawidziłam! Ale może dzięki temu coś mi tam w głowie zostawało. Tak, generalnie był fajny. Ale odetchnął z ulgą, że z Rafałem się rozeszło. Co z tego, jak ja zaraz zakochałam się w następnym i znów było to samo. To był kolega z osiedla, mieszkał parę ulic dalej. Wtedy, jak ja miałam szesnaście, to była między nami bardzo duża różnica wieku, bo Mirek był starszy ode mnie dokładnie o sześć lat. Imponowało mi to – był dorosły. Ja sama nie mogłam się doczekać, kiedy skończę osiemnaście lat i nie będę musiała meldować tacie, gdzie byłam. Byliśmy razem ponad trzy lata, ale to był toksyczny związek. Może ja byłam jeszcze niedoj rzała emocjonalnie? Z tym że on, niby dojrzalszy, był strasznym ego istą i wcale nie był taki najfajniejszy na świecie, chociaż wmawiał mi, że jest. Potem, jak się rozstaliśmy, doszłam do wniosku, że pierwszy rok to było jeszcze okay, momentami nawet świetnie, w drugim jako tako, a w trzecim to już w ogóle byliśmy obok siebie. Ale pierwszy rok był fajny. Czekało się od telefonu do telefonu, od rozstania do jego przyjazdu. Były wspólne wyjazdy na koncerty – na Heya, Kasię Kowalską, jak była Inwazja Mocy, to jeździliśmy po Polsce. Wakacje wspólne, jakieś tam dwa tygodnie na Mazurach. Początki były fajne, a później przyszły realia życia: Ja jestem maczo, ty jesteś moja. Gówniaro, ja wiem lepiej. I tak dalej. Przywłaszczył mnie sobie.

Miłość i nienawiść

Pierwszy raz w życiu doświadczyłam takiej gamy uczuć. Ile rozstań, tyle powrotów. Miłość pomieszana z nienawiścią. Wybuchowe charaktery – być może dlatego było silne przyciąganie, a jednocześnie walka. Nigdy tyle nie cierpiałam, a w tym związku bolało wiele razy. I ja wybaczałam. Jedno „kocham cię" likwidowało całą moją skorupę.

Ostatnio czytałam fajną książkę Paola Coehlo, Pielgrzym. Tam jest napisane, że… spośród wszystkich rzeczy, którymi człowiek może zadać cierpienie, miłość jest tą, którą wybiera sobie sam. Więc cierpimy, bo ktoś nas kocha albo ktoś nas nie kocha.

W moim życiu tak właśnie jest. Nie wiem, dlaczego wciąż się w takie związki pakuję. Ale nie żałuję żadnego z byłych związków ani tego, że się z kimś kiedyś rozstałam, bo ja nigdy niczego nie żałuję.

Powiem teraz o moim ostatnim związku, bo to był związek strasznie toksyczny. Bardzo silny, w którym obie strony cierpiały, a jednocześnie żadna nie potrafiła się wyzwolić. Ile było rozstań, tyle powrotów. Miłość pomieszana z nienawiścią. Zaliczyłam kłótnie, bicie się, jatki. Było ostro. I nie za to, że jesteś taka czy owaka, tylko w złości nikt nie umiał powiedzieć dość i było nakręcanie się. Dwa ładunki, dwie elektryczne osoby, chodzące bomby emocjonalne, które oscylowały wokół siebie. I dopóki wszystko było idealnie – czysta harmonia, ale nie daj Boże coś się sypnęło w tym układzie, to natychmiast ta bomba wybuchała. A później było oczyszczenie atmosfery i znowu było fajnie. W tym ostatnim moim związku nie było granic. Emocje były tak płynne, że wszelkie granice się zacierały i już w momencie ich stawiania, stawały się nieaktualne. Wyglądało to tak: dwa tygodnie było fajnie, a po dwóch tygodniach dochodziło do spięcia, jakiejś wymiany poglądów i już wybuch wulkanu. Może to z powodu wybuchowych charakterów najpierw było tak silne przyciąganie, a jednocześnie walka. Jedno walczyło o swoją rację, a drugie nie popuściło. Dochodziło do tego, że zaraz następowało rzyganie tego, co było: „a ty zawsze…", „a ty, pamiętasz …". I była akcja. Potem jeden cichy dzień, a następnie straszne cierpienie, bo przecież nie sposób bez siebie żyć. Ale przełamać się, przeprosić? Nigdy!

Odkryłam prawdę obiektywną, która już wiele razy sprawdziła się w moim życiu: to, czego chcę, nie zawsze jest tym, czego potrzebuję. Ale to nie oznacza, że coś zmienię w swoim życiu.

Na przykład ten mój ostatni, najsilniejszy związek. To było coś, czego chciałam, aczkolwiek nie było to coś, czego potrzebowałam. I na dobre mi to nie wyszło. Ta osoba zrobiła mi tyle krzywdy jak nikt, a mimo to przy niej trwałam. Ten związek był toksyczny, prowadził donikąd, ale przyznaję, w jakiś sposób mnie rozwinął. Pierwszy raz w życiu doświadczyłam tak dużej gamy uczuć. Nigdy wcześniej tyle nie płakałam, nie cierpiałam, nikt nigdy w żadnym związku nie dotknął mnie do żywego tak mocno, że aż zabolało. A w tym związku bolało wiele razy. Jednego dnia przejechała po mnie tak totalnie, weszła mi na głowę, zdeptała, zmiażdżyła, upokorzyła, a następnego dnia przyszła, nasypała sobie na głowę popiołów śmiesznych i ja jej wybaczałam. Jedno kocham cię likwidowało całą moją skorupę.