Polska za Nerona - Aleksander Krawczuk - ebook

Polska za Nerona ebook

Aleksander Krawczuk

3,5

Opis

Wznowiona z okazji 90. urodzin prof. Krawczuka książka napisana lekkim piórem i z ogromną erudycją, to nietypowa lekcja historii. Opowieść, osnuta wokół rzymskiej wyprawy po bursztyn w I w. n.e., pełna jest ciekawostek, mądrych refleksji i subtelnego humoru. Poznajemy dzięki niej nie tylko Polskę z czasów Nerona, lecz – dzięki licznym i bardzo trafnym odniesieniom do współczesności – także obecną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 198

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (31 ocen)
12
4
7
3
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AStrach

Dobrze spędzony czas

Ależ dar do pisania i przekazywania idei.
00
Treo11

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




Alek­san­der ‌Kraw­czuk

Pol­ska za Ne­ro­na

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne ‌

An­drzej Ba­rec­ki

Re­dak­cja ‌

Mag­da­le­na Słysz

Ko­rek­ta

Da­nu­ta Wo­łod­ko

Zdję­cie ‌au­to­ra na ob­wo­lu­cie

Jan ‌M. Wil­czyń­ski

Co­py­ri­ght ‌© by Alek­san­der Kraw­czuk, ‌Kra­ków 2002

Co­py­ri­ght ‌© ‌by Wy­daw­nic­two ISKRY, ‌War­sza­wa 2002

ISBN ‌978–83-244-0318-9

Wy­da­nie I 

Wy­daw­nic­two ‌ISKRY

ul. Smol­na ‌11,

00–375 War­sza­wa

e-mail: ‌[email protected]

www.iskry.com.pl

Skład ‌wersji ‌elektronicznej:

Virtualo Sp. ‌z o.o.

Kie­dy bo­go­wie ‌spo­strze­gli, ‌że na­wet oni ‌nie są w sta­nie zmie­nić ‌prze­szło­ści – wy­my­śli­li ‌hi­sto­ry­ków.

Nie wiem, ‌kto pierw­szy ‌to stwier­dził.

„Do­pie­ro nie­daw­no prze­ko­na­no ‌się ‌do­kład­nie, że to wy­brze­że ‌Ger­ma­nii, ‌skąd przy­wo­zi ‌się ‌bursz­tyn, dzie­li od ‌Kar­nun­tum ‌w Pa­no­nii nie­mal 600 mil ‌[oko­ło 890 km]. ‌Jesz­cze ‌żyje ekwi­ta rzym­ski, wy­sła­ny ‌tam przez Ju­lia­na, ‌za­rząd­cę ‌igrzysk gla­dia­tor­skich ce­sa­rza Ne­ro­na. Od­wie­dził on i miej­sca han­dlu, i wy­brze­ża, a przy­wiózł tak wie­le bursz­ty­nu, że moż­na było ob­cią­żyć nim wę­zły siat­ki, po­wstrzy­mu­ją­cej zwie­rzę­ta i osła­nia­ją­cej po­dium. Bursz­ty­nem rów­nież ozdo­bio­no broń i mary [dla wy­no­sze­nia za­bi­tych gla­dia­to­rów], jak też cały wy­strój, zmie­nia­ny każ­de­go dnia. Naj­cięż­sza bry­ła wa­ży­ła 13 fun­tów [po­nad 4,2 kg]”.

Pli­niusz Star­szy, Hi­sto­ria na­tu­ral­na (ks. 37, 45)

I

MISENUM, 24 SIERPNIA 79

„MY, PA­TRZĄ­CY Z BOKU, BO Z MI­SE­NUM, po­cząt­ko­wo nie by­li­śmy pew­ni, któ­ra to góra dymi chmu­rą. Do­pie­ro póź­niej roz­po­zna­no, że to We­zu­wiusz. Chmu­ra zaś swym kształ­tem naj­bar­dziej przy­po­mi­na­ła drze­wo, i to wła­śnie pi­nię. Wzbi­ja­ła się bo­wiem wy­so­ko, jak­by pień pro­sty i bar­dzo śmi­gły, tam do­pie­ro roz­po­ście­ra­jąc sze­ro­ko swe ga­łę­zie. Są­dzę, że wy­no­sił ją w górę moc­ny po­dmuch, któ­ry jed­nak słabł póź­niej – albo też ugi­na­ła się pod wła­snym cię­ża­rem. Wy­da­wa­ła się to bia­ła, to zno­wu sza­ra i jak­by zmien­nych od­cie­ni, za­leż­nie od tego, czy nio­sła po­piół, czy też zie­mię.

Dzień był dzie­wią­ty przed ka­len­da­mi wrze­śnia [24 sierp­nia], go­dzi­na zaś mniej wię­cej siód­ma [po wscho­dzie słoń­ca]. Moja mat­ka pierw­sza oznaj­mi­ła wu­jo­wi, że po­ka­za­ła się chmu­ra tak nie­zwy­kła wiel­ko­ścią i kształ­tem. On zaś już za­żył ką­pie­li sło­necz­nej i po­tem zim­nej, już zjadł coś le­żąc i wła­śnie za­brał się do stu­diów. Za­żą­dał san­da­łów, wszedł na miej­sce, z któ­re­go naj­le­piej było moż­na oglą­dać dziw­ne zja­wi­sko. Jako czło­wiek wiel­kiej uczo­no­ści uznał, że to coś ogrom­ne­go i god­ne jest bliż­sze­go zba­da­nia. Roz­ka­zał więc na­tych­miast, aby przy­go­to­wa­no lek­ki okręt li­bur­nij­ski. Dał tak­że mnie moż­ność po­pły­nię­cia z nim ra­zem, o ile bym ze­chciał. Od­po­wie­dzia­łem, że wolę pra­co­wać – a wła­śnie on sam dał mi coś do pi­sa­nia.

W chwi­li gdy już wy­cho­dził z domu, wrę­czo­no mu list od pani Rek­ty­ny, prze­ra­żo­nej bli­sko­ścią nie­bez­pie­czeń­stwa, jej wil­la bo­wiem le­ża­ła u sa­mych stóp góry i nie było żad­ne­go spo­so­bu wy­do­sta­nia się stam­tąd in­a­czej niż okrę­tem; bła­ga­ła więc mego wuja, by ją wy­rwał z po­ło­że­nia tak kry­tycz­ne­go. Zmie­nił plan bez­zwłocz­nie. To mia­no­wi­cie, co roz­po­czął po­wo­do­wa­ny tyl­ko pa­sją ba­da­nia, speł­nił wiel­ko­dusz­nie. Wy­pro­wa­dził na mo­rze trój­rzę­dow­ce i wszedł na po­kład jed­ne­go z nich, tam­to bo­wiem wy­brze­że było gę­sto za­miesz­ka­ne. Spie­szy więc tam, skąd inni ucie­ka­ją w po­pło­chu. Trzy­ma kurs i ste­ru­je wprost ku gro­zie”1.

Mowa tu o sław­nym wy­bu­chu We­zu­wiu­sza w sierp­niu roku 79, tym, któ­ry po­grze­bał Pom­pe­je. Miej­sco­wość, z któ­rej wy­pły­nę­ły okrę­ty, to Mi­se­num nad Za­to­ką Ne­apo­li­tań­ską, gdzie sta­cjo­no­wa­ła eska­dra rzym­skiej flo­ty wo­jen­nej. A do­wo­dził nią wów­czas Pli­niusz. To jego sio­strze­niec, Pli­niusz Młod­szy, mło­dy wte­dy czło­wiek, opi­sał po la­tach tam­to wy­da­rze­nie w jed­nym z li­stów do hi­sto­ry­ka Kor­ne­liu­sza Ta­cy­ta (6, 16). W in­nym zaś (3, 5) przed­sta­wia pra­ce swe­go wuja:

„Miał wte­dy [w chwi­li śmier­ci] lat 56. Jest mi praw­dzi­wie miło, że tak pil­nie czy­ta­jąc jego pi­sma chciał­byś mieć je wszyst­kie i py­tasz, ile ich jest ra­zem. Chęt­nie cię po­in­for­mu­ję i po­dam rów­nież, w ja­kim po­wsta­ły po­rząd­ku. A więc: O wal­ce jeź­dziec­kiej, księ­ga jed­na. Na­pi­sał ją, do­kład­nie i po­my­sło­wo, gdy jesz­cze słu­żył w woj­sku jako do­wód­ca szwa­dro­nu. O ży­ciu Pom­pe­ju­sza Se­kun­du­sa, księ­gi dwie. Pom­pe­jusz bar­dzo go mi­ło­wał, speł­nił więc obo­wią­zek na­leż­ny pa­mię­ci przy­ja­cie­la. Woj­ny z Ger­ma­na­mi, ksiąg dwa­dzie­ścia. Za­warł w nich opis wszyst­kich wo­jen, ja­kie pro­wa­dzi­li­śmy z tym lu­dem. Za­czął pi­sać, gdy jesz­cze słu­żył w woj­sku w Ger­ma­nii, na­po­mnia­ny w wi­dze­niu sen­nym. Sta­nę­ła przed nim mara Dru­zu­sa Ne­ro­na – tego, któ­ry do­ko­nał tak sze­ro­kich pod­bo­jów Ger­ma­nii i tam zgi­nął – po­le­ca­jąc, by o nim pa­mię­tał i oca­lił go przed krzyw­dą za­po­mnie­nia. Trzy księ­gi uczo­ne, po­dzie­lo­ne na sześć to­mów, w któ­rych kształ­ci mów­cę od sa­me­go po­cząt­ku. Wąt­pli­wo­ści ję­zy­ko­we, ksiąg osiem. Pi­sał je za Ne­ro­na, w ostat­nich la­tach jego pa­no­wa­nia, kie­dy ty­ra­nia uczy­ni­ła czymś nie­bez­piecz­nym każ­dy ro­dzaj ba­dań nie­co swo­bod­niej­szy i szla­chet­niej­szy. Od koń­ca dzie­ła Au­fi­diu­sza Bas­su­sa, ksiąg trzy­dzie­ści je­den, tam­to bo­wiem [Au­fi­diu­szo­we] do­bie­ga­ło tyl­ko do po­ło­wy pa­no­wa­nia Klau­diu­sza. Wresz­cie Hi­sto­ria na­tu­ral­na, ksiąg trzy­dzie­ści sie­dem – dzie­ło ob­szer­ne, uczo­ne, bo­ga­te i uroz­ma­ico­ne nie mniej niż sama przy­ro­da.

Dzi­wisz się może, ja­kim spo­so­bem czło­wiek bar­dzo za­ję­ty po­tra­fił na­pi­sać tyle wo­lu­mi­nów, a w nich po­ru­szyć aż tyle pro­ble­mów tak skom­pli­ko­wa­nych? Otóż zdzi­wisz się jesz­cze bar­dziej, kie­dy się do­wiesz, że przez czas ja­kiś pro­wa­dził rów­nież spra­wy są­do­we i że wie­le cza­su za­ję­ły mu po­waż­ne obo­wiąz­ki oraz pie­lę­gno­wa­nie przy­jaź­ni ce­sa­rzy [Ty­tu­sa i We­spa­zja­na]. Lecz umysł miał by­stry, ener­gię nie­wia­ry­god­ną, czuj­ność zdu­mie­wa­ją­cą. Dla­te­go też zwy­kłem się śmiać, kie­dy ten lub ów na­zy­wa mnie pra­co­wi­tym; mnie, któ­ry w po­rów­na­niu z nim je­stem skoń­czo­nym le­niem! Ale któż z tych, co całe ży­cie ślę­czą nad na­uką, nie musi wy­dać się wo­bec nie­go czło­wie­kiem od­da­nym tyl­ko spa­niu i nie­rób­stwu?”

Za­pew­ne więk­szość z nas skłon­na by­ła­by pod­pi­sać się pod tymi sło­wa­mi, po­rów­nu­jąc do­ro­bek swe­go ży­cia z Pli­niu­szo­wym. To praw­da, że miał do po­mo­cy se­kre­ta­rzy i skry­bów. Praw­da też, że zwłasz­cza Hi­sto­ria na­tu­ral­na opar­ta jest na eks­cerp­tach z dzieł mnó­stwa au­to­rów, uczci­wie zresz­tą wy­mie­nia­nych. Nie­mal jed­nak w każ­dej spra­wie, któ­rej do­ty­ka w owej en­cy­klo­pe­dii, ma rów­nież wła­sne zda­nie i uwa­gi, tak­że mo­ra­li­za­tor­skie. My na­to­miast dys­po­nu­je­my wszyst­ki­mi zdo­by­cza­mi no­wo­cze­snej tech­ni­ki, z kom­pu­te­ra­mi i in­ter­ne­tem włącz­nie, nie mó­wiąc o prze­róż­nych in­dek­sach, słow­ni­kach, bi­blio­gra­fiach, do­sko­na­lo­nych przez po­ko­le­nia ba­da­czy. Współ­cze­sny uczo­ny za­zwy­czaj żyje w za­ci­szu swe­go ga­bi­ne­tu, pra­cow­ni, bi­blio­te­ki, wol­ny od uciąż­li­wo­ści, ja­kie nie­uchron­nie nie­sie udział w ży­ciu pu­blicz­nym i spra­wo­wa­nie od­po­wie­dzial­nych urzę­dów – chy­ba że sam tego pra­gnie i na to się go­dzi. Pli­niusz na­to­miast od ta­kich obo­wiąz­ków uchy­lić się nie mógł.

Na­le­żał do sta­nu tak zwa­nych ekwi­tów, czy­li jeźdź­ców; na­zwa stąd, że jego przed­sta­wi­cie­le w daw­nych wie­kach jako za­moż­niej­si słu­ży­li w woj­sku z wła­snym ko­niem (equ­us). Była to jed­nak w po­cząt­kach ce­sar­stwa prze­szłość bar­dzo od­le­gła. Ekwi­ci już od daw­na sta­no­wi­li war­stwę bo­ga­tych przed­się­bior­ców, moż­na by rzec – biz­nes­me­nów. Spra­wo­wa­li też wyż­sze – choć for­mal­nie nie te naj­wyż­sze – urzę­dy w róż­nych dzia­łach ad­mi­ni­stra­cji pań­stwo­wej, a więc tak­że ce­sar­skiej, no­sząc ty­tu­ły pro­ku­ra­to­rów i pre­fek­tów; w woj­sku słu­ży­li jako ofi­ce­ro­wie, czy­li try­bu­ni. W skład se­na­tu nie wcho­dzi­li, ten bo­wiem tra­dy­cyj­nie re­pre­zen­to­wał in­te­re­sy wiel­kich po­sia­da­czy ziem­skich i sta­rych ro­dów – chy­ba że po­wo­do­wa­ni am­bi­cją za­bie­ga­li o ka­rie­rę po­li­tycz­ną i urzę­dy otwie­ra­ją­ce dro­gę do niej.

Ze wszyst­kich wy­mie­nio­nych dzieł Pli­niu­sza za­cho­wa­ło się tyl­ko jed­no, Hi­sto­ria na­tu­ral­na; ty­tuł ten naj­le­piej by­ło­by tłu­ma­czyć „Ba­da­nia przy­rod­ni­cze”. Jest to ro­dzaj wiel­kiej en­cy­klo­pe­dii ro­zu­mo­wa­nej, to jest uło­żo­nej nie we­dług ha­seł, ale dzia­ła­mi: ko­smo­go­nia, geo­gra­fia, na­uka o czło­wie­ku i zwie­rzę­tach, bo­ta­ni­ka, me­dy­cy­na i leki, me­ta­lur­gia, ma­lar­stwo, mi­ne­ra­ły. To je­dy­na zna­na nam en­cy­klo­pe­dia sta­ro­żyt­na! Ko­pal­nia in­for­ma­cji o wszyst­kich dzie­dzi­nach ów­cze­sne­go ży­cia, o tym, co Gre­cy i Rzy­mia­nie wie­dzie­li o zja­wi­skach na­tu­ry, po­mnik nie­wia­ry­god­ne­go wręcz wy­sił­ku jed­ne­go czło­wie­ka. A za­ra­zem rzecz ta ma swo­je wa­lo­ry ję­zy­ko­we, peł­na jest prze­róż­nych re­flek­sji, sta­no­wi świa­dec­two epo­ki, oso­bo­wo­ści au­to­ra.

Pli­niusz, uczo­ny i do­wód­ca, speł­nił do koń­ca swe obo­wiąz­ki: chciał zba­dać nie­zwy­kłe wy­da­rze­nie i jed­no­cze­śnie nieść po­moc za­gro­żo­nym. Zgi­nął praw­dzi­wie na po­ste­run­ku, w domu u stóp We­zu­wiu­sza, ale śmier­cią ła­god­ną, pod­czas snu. Bez­po­śred­nią przy­czy­ną zgo­nu było za­pew­ne nie­do­tle­nie­nie ser­ca w at­mos­fe­rze prze­sy­co­nej wy­zie­wa­mi wul­ka­nu. To wy­ni­ka z opi­su, jaki prze­ka­zał jego sio­strze­niec, po­zo­sta­wio­ny w Mi­se­num. Zwło­ki od­na­le­zio­no i po­cho­wa­no po trzech dniach (6, 16). A i Pli­niusz Młod­szy usi­ło­wał na­śla­do­wać od­waż­ną po­sta­wę wuja. Czy­nił to może tro­chę śmiesz­nie, jak­by po­zo­wał, sam to przy­zna­je. Czy­tał mia­no­wi­cie i eks­cer­po­wał księ­gi hi­sto­rycz­ne Ty­tu­sa Li­wiu­sza, choć zie­mia drża­ła tak moc­no, że strach było prze­by­wać pod da­chem. W po­mro­ce sły­sza­ło się szlo­cha­nie ko­biet, płacz dzie­ci, roz­pacz­li­we wo­ła­nia tych, co szu­ka­li swych naj­bliż­szych. Jed­ni mo­dli­li się gło­śno i wręcz pro­si­li bo­gów o ry­chłą śmierć, ale jesz­cze wię­cej gło­si­ło, że nie ma już bo­gów, a noc, któ­ra za­pa­da, jest nocą ostat­nią, wiecz­ną, śmier­cią i zgo­nem wszyst­kie­go.

Tyle o au­to­rze no­tat­ki o wy­pra­wie po bursz­tyn za pa­no­wa­nia Ne­ro­na i o jego dzie­le; no­tat­ki krót­kiej, lecz kon­kret­nej, wia­ry­god­nej – i je­dy­nej. Tak jak sam Ne­ron jest je­dy­nym ce­sa­rzem rzym­skim, o któ­rym mo­że­my po­wie­dzieć z całą pew­no­ścią, wła­śnie dzię­ki Pli­niu­szo­wi, że za­szczy­cił swo­ją uwa­gą póź­niej­sze zie­mie Pol­ski i wy­słał tam wy­pra­wę. To fakt hi­sto­rycz­ny i bez­spor­ny. Wy­pra­wa mia­ła wpraw­dzie cele han­dlo­we – ale czy tyl­ko? Wy­sy­łał prze­cież Ne­ron eks­pe­dy­cje w róż­ne, od­le­głe stro­ny, bo i na Kau­kaz, aż ku wy­brze­żom Mo­rza Ka­spij­skie­go, i na­wet do Etio­pii, do źró­deł Nilu. Po­dob­no ma­rzył o tym, by pójść w śla­dy Alek­san­dra Wiel­kie­go. Z całą pew­no­ścią byli też inni im­pe­ra­to­rzy, przed nim i po nim, in­te­re­su­ją­cy się z ja­kichś po­wo­dów kra­jem nad Wi­słą (na­zwę tej rze­ki w for­mie Vi­stu­la Rzy­mia­nie zna­li), o tym wszak­że do­stęp­ne dziś źró­dła mil­czą.

POLSKI TŁUMACZ PLINIUSZA

DZIE­ŁO PLI­NIU­SZA Z NA­TU­RY RZE­CZY nie było prze­zna­czo­ne do cią­głej lek­tu­ry, lecz ra­czej do stu­dio­wa­nia po­szcze­gól­nych ksiąg i czę­ści przez czy­tel­ni­ka za­in­te­re­so­wa­ne­go da­nym za­gad­nie­niem; tak było w sta­ro­żyt­no­ści, tak bywa też obec­nie. Prze­kład rze­czy en­cy­klo­pe­dycz­nej, peł­nej wszel­kie­go ro­dza­ju in­for­ma­cji, wy­ma­ga oczy­wi­ście usta­wicz­ne­go spraw­dza­nia da­nych, po­rów­ny­wa­nia z ak­tu­al­nym sta­nem wie­dzy, a przede wszyst­kim szu­ka­nia od­po­wied­nich ter­mi­nów współ­cze­snych dla wy­ra­zów ła­ciń­skich. Po­dob­ny kło­pot miał zresz­tą sam Pli­niusz, kie­dy przy­cho­dzi­ło mu tłu­ma­czyć z grec­kich au­to­rów, a oni sta­no­wi­li jego źró­dło naj­waż­niej­sze.

Z tym więk­szym sza­cun­kiem i po­dzi­wem win­ni­śmy pa­trzyć na nie­zwy­kłe osią­gnię­cie, ja­kim jest pol­ski prze­kład ca­łej Hi­sto­rii na­tu­ral­nej, do­ko­na­ny w pierw­szej po­ło­wie wie­ku XIX i opu­bli­ko­wa­ny w Po­zna­niu w 1845 roku wraz z tek­stem ła­ciń­skim w dzie­się­ciu to­mach. Z po­dzi­wem tym więk­szym, że do­ko­nał tego dzie­ła tyl­ko je­den czło­wiek. Był nim Jó­zef Łu­ka­sze­wicz.

Po­stać to nie­zwy­kła i za­słu­żo­na dla na­szej kul­tu­ry, dziś jak­by za­po­mnia­na – może z wy­jąt­kiem krę­gu mi­ło­śni­ków Po­zna­nia i Wiel­ko­pol­ski oraz ba­da­czy hi­sto­rii szkol­nic­twa i re­for­ma­cji w Pol­sce. Dzie­ła jego są tak licz­ne, róż­no­rod­ne i wciąż war­to­ścio­we, że pod wzglę­dem pra­co­wi­to­ści i roz­le­gło­ści za­in­te­re­so­wań na pew­no za­słu­gu­je na po­rów­na­nie z au­to­rem, któ­re­go księ­gi przy­swo­ił pol­sz­czyź­nie, czy­li z Pli­niu­szem.

Uro­dził się w roku 1799 w Wiel­ko­pol­sce, w skrom­nej ro­dzi­nie urzęd­ni­czej. Dzie­ciń­stwo i mło­dość miał ze wzglę­dów ma­te­rial­nych trud­ne. Uczył się w szko­łach fran­cisz­kań­skich, ale tak­że u pa­sto­ra nie­miec­kie­go, czło­wie­ka wiel­kiej kul­tu­ry. Wy­niósł z tych lat do­brą zna­jo­mość ła­ci­ny, za­mi­ło­wa­nie do ksią­żek, a tak­że za­in­te­re­so­wa­nie dzie­ja­mi in­no­wier­stwa w Pol­sce. Stu­dio­wał w Kra­ko­wie, gdzie za­warł bliż­szą zna­jo­mość z wiel­kim bi­blio­fi­lem i uczo­nym, Je­rzym Sa­mu­elem Bandt­kiem. Po po­wro­cie do Po­zna­nia zy­skał za­ufa­nie i opie­kę wspa­nia­łe­go me­ce­na­sa kul­tu­ry i mi­ło­śni­ka sta­ro­żyt­no­ści, ja­kim był Edward Ra­czyń­ski. Naj­pierw wy­szu­ki­wał dla nie­go, ale tak­że dla Ty­tu­sa Dzia­łyń­skie­go i bi­blio­te­ki kór­nic­kiej, rzad­kie dzie­ła w kra­ju i za gra­ni­cą. Od roku 1829 pia­sto­wał przez po­nad dwa­dzie­ścia lat god­ność pierw­sze­go dy­rek­to­ra bi­blio­te­ki Ra­czyń­skich, a więc od­po­wied­ni­ka ga­li­cyj­skie­go Osso­li­neum. Kie­ro­wał ar­chi­wum po­znań­skim, współ­pra­co­wał z tam­tej­szy­mi pi­sma­mi na­uko­wy­mi. Ostat­nie lata spę­dził w odzie­dzi­czo­nym przez żonę ma­jąt­ku ziem­skim pod Kro­to­szy­nem. Zmarł w roku 1873. Prze­żył jako chło­piec cza­sy na­po­le­oń­skie, po­tem po­wsta­nie li­sto­pa­do­we, Wio­snę Lu­dów, po­wsta­nie stycz­nio­we; udzia­łu w po­wsta­niach nie brał, a na­wet je po­tę­piał.

Pi­sał dużo. O dy­sy­den­tach w Po­zna­niu, o ko­ścio­łach bra­ci cze­skich w Wiel­ko­pol­sce, o Po­zna­niu w daw­nych cza­sach, o ko­ścio­łach wy­zna­nia hel­wec­kie­go na Li­twie i osob­no w Ma­łej Pol­sce. Jego naj­więk­sze dzie­ła to: czte­ro­to­mo­wa Hi­sto­ria szkół w Ko­ro­nie i Wiel­kim Księ­stwie Li­tew­skim; trzy­to­mo­wy hi­sto­rycz­ny opis ko­ścio­łów oraz wszel­kich bu­dow­li sa­kral­nych i in­sty­tu­cji przy­ko­ściel­nych w daw­nej die­ce­zji po­znań­skiej; dwu­to­mo­wy opis miast i wsi w po­wie­cie kro­to­szyń­skim. Wszyst­kie te książ­ki, opar­te na ma­te­ria­łach źró­dło­wych, mimo róż­nych nie­do­stat­ków są wciąż ce­nio­ne i po­szu­ki­wa­ne. Nie­któ­re prze­tłu­ma­czo­no na nie­miec­ki.

„Był to czło­wiek, dla któ­re­go poza pol­ski­mi dzie­ja­mi i poza pol­ską spra­wą nic nie ist­nia­ło”. Ra­tu­nek jed­nak upa­try­wał przede wszyst­kim w pra­cy ma­te­rial­nej, w pie­lę­gno­wa­niu ję­zy­ka, dzie­jów i li­te­ra­tu­ry oj­czy­stej. W za­mia­rach po­wstań­czych wi­dział je­dy­nie nie­szczę­ście dla ogó­łu. Tak cha­rak­te­ry­zo­wał go współ­cze­sny mu, nie­co młod­szy kra­jan Mar­ce­li Mot­ty w swych Prze­chadz­kach po mie­ście [Po­zna­niu].

Nie­chęt­ny ary­sto­kra­cji – choć nie­któ­rych jej przed­sta­wi­cie­li, jak choć­by Edwar­da Ra­czyń­skie­go, bar­dzo ce­nił – był wręcz wro­giem szla­chet­czy­zny. Gniew obo­zu ka­to­lic­kie­go ścią­gnął na sie­bie pra­ca­mi o hi­sto­rii ko­ścio­łów pro­te­stanc­kich w Pol­sce oraz zde­cy­do­wa­nym an­ty­je­zu­ity­zmem. Był zda­nia, po­dob­nie jak Le­le­wel, z któ­rym ko­re­spon­do­wał, że je­zu­ic­ki sys­tem wy­cho­wa­nia wal­nie przy­czy­nił się do upad­ku Pol­ski. Ale nie tyl­ko ich kry­ty­ko­wał. W swej Hi­sto­rii szkół opo­wia­da sze­ro­ko, nie­wąt­pli­wie roz­myśl­nie o tym, jak Aka­de­mia Kra­kow­ska za­pra­gnę­ła mieć świę­te­go pa­tro­na – sko­ro ry­wa­li­zu­ją­cy z nią je­zu­ici chlu­bi­li się św. Sta­ni­sła­wem Kost­ką. Na pro­ces ka­no­ni­za­cyj­ny wy­da­ła w cią­gu po­ko­leń ogrom­ne pie­nią­dze. Mimo wkła­du ka­pi­ta­łu w pew­nym mo­men­cie gro­zi­ło, że za­miast do ka­no­ni­za­cji Jana Kan­te­go doj­dzie do wy­rzu­ce­nia jego szcząt­ków z ko­ścio­ła. Zro­dzi­ło się mia­no­wi­cie po­dej­rze­nie, że na­le­żał on do po­tęż­ne­go w wie­ku XV nur­tu kon­cy­lia­ry­stów; gło­sił on, że w spra­wach wia­ry au­to­ry­tet so­bo­ru gó­ru­je nad zda­niem pa­pie­ża. Uła­go­dze­nie gnie­wu ku­rii i opła­ca­nie ad­wo­ka­tów zno­wu wy­ma­ga­ło nie­wia­ry­god­nych na­kła­dów.

Ka­no­ni­za­cja w Rzy­mie na­stą­pi­ła w 1767 roku, a na rok na­stęp­ny prze­wi­dzia­no uro­czy­sto­ści w Kra­ko­wie. Tym­cza­sem za­wią­za­ła się kon­fe­de­ra­cja bar­ska. Pi­sze Łu­ka­sze­wicz: „Przez pięć lat nisz­czył nie­przy­ja­ciel i swoi wzdłuż i wszerz Pol­skę. Kra­ków do resz­ty pod­upadł, kraj zo­stał ro­ze­bra­ny, na gru­zach za­ko­nu je­zu­itów usta­no­wio­no ko­mi­sję edu­ka­cyj­ną, szko­ły pi­jar­skie roz­wi­ja­ły się co­raz po­ży­tecz­niej dla kra­ju […] – a Aka­de­mia Kra­kow­ska? Nie my­śla­ła o ni­czym wię­cej tyl­ko o swo­im świę­tym i wy­pra­wi­ła na cześć jego dnia 15 lip­ca 1775 roku naj­oka­zal­szą rocz­ni­cę ka­no­ni­za­cji”.

Po­da­je opis owej ce­le­bry sło­wa­mi jej na­ocz­ne­go świad­ka, księ­dza Jó­ze­fa Pu­ta­no­wi­cza: „Kra­ków zda­wał się w ten dzień szczu­płym […]. Wszyst­kie da­chy ka­mie­nic okry­te były spek­ta­to­ra­mi. Góra Wa­wel zda­wa­ła się za­ro­sła gę­stwą ludu. Uli­ce, któ­ry­mi prze­cho­dzi­ła pro­ce­sja, przy­bra­ne były w róż­ne bła­wa­ty i szpa­le­ry. Uli­ca św. Anny dla unik­nie­nia ja­ko­we­go nie­po­rząd­ku we wszyst­kich swych wej­ściach strze­żo­na była od upro­szo­ne­go ro­syj­skie­go gar­ni­zo­nu, trzy­ma­ją­ce­go na ów czas ko­men­dę mia­sta”.

Ostat­nie zda­nie przy­to­czył Łu­ka­sze­wicz dru­kiem po­chy­łym, a sam od sie­bie do­da­je: „Tak się po­boż­nie ba­wi­ła w świę­tych mat­ka nauk w Pol­sce, pod­czas gdy kraj obcą prze­mo­cą świe­żo roz­szar­pa­ny wo­łał na nią da­rem­nie o lu­dzi zdat­nych do roz­ma­itych po­sług pu­blicz­nych”. Rze­czy­wi­ście: pro­sto­dusz­ne sło­wa re­la­cji Pu­ta­no­wi-cza ura­sta­ją do ran­gi sym­bo­lu, w któ­rym za­wie­ra się wszyst­ko.

Trud­no się dzi­wić, że gdy po­wstał pro­jekt za­ło­że­nia uni­wer­sy­te­tu w Po­zna­niu, kan­dy­da­tu­ra Łu­ka­sze­wi­cza upa­dła na­tych­miast z po­wo­du opo­ru kle­ru. Na­to­miast w po­nad pół wie­ku póź­niej sło­wa naj­wyż­sze­go uzna­nia po­świę­cił mu Sta­ni­sław Kot, au­tor Hi­sto­rii wy­cho­wa­nia, wiel­ki ba­dacz dzie­jów re­for­ma­cji w Pol­sce.

Prze­kład Pli­niu­sza to owoc dłu­go­let­niej, ogrom­nej pra­cy, któ­rej pod­jął się au­tor na proś­bę Edwar­da Ra­czyń­skie­go. Za­mie­rzał on dać spo­łe­czeń­stwu zbiór pi­sa­rzy ła­ciń­skich – po jed­nej stro­nie tekst ory­gi­na­łu, po dru­giej prze­kład pol­ski. Wła­śnie tak wy­da­wa­no już wów­czas i wy­da­je się do dziś całe se­rie au­to­rów kla­sycz­nych we Fran­cji, Niem­czech, An­glii. Uka­za­ło się w tym zbio­rze Ra­czyń­skie­go kil­ka­na­ście po­zy­cji, mię­dzy in­ny­mi dzie­ło Wi­tru­wiu­sza O ar­chi­tek­tu­rze. Naj­więk­szą, ale i ostat­nią po­zy­cją była wła­śnie Hi­sto­ria na­tu­ral­na Pli­niu­sza. Zo­sta­ła opu­bli­ko­wa­na w roku 1845, już po sa­mo­bój­czej śmier­ci Edwar­da Ra­czyń­skie­go. Jego wiel­ka idea nig­dy nie do­cze­ka­ła się kon­ty­nu­acji w tej for­mie. Owszem, mamy róż­ne cen­ne se­rie prze­kła­dów, ale bez tek­stu ory­gi­na­łu. W jed­nej z nich, w ra­mach Bi­blio­te­ki Na­ro­do­wej, uka­za­ło się tłu­ma­cze­nie Hi­sto­rii na­tu­ral­nej w wy­bo­rze Ire­ny i Ta­de­usza Za­wadz­kich, z ich wstę­pem i ko­men­ta­rza­mi. O prze­kła­dzie ca­ło­ści, o ile wiem, nikt na­wet nie my­śli. I na pew­no nikt w po­je­dyn­kę tego nie do­ko­na. A rzecz by­ła­by po­trzeb­na; mamy prze­cież nowe, kry­tycz­ne wy­da­nia tek­stu ła­ciń­skie­go, prze­kład z po­ło­wy wie­ku XIX jest ję­zy­ko­wo nie­co ar­cha­icz­ny i nie­wol­ny od po­my­łek, wo­kół zaś każ­dej in­for­ma­cji po­da­nej przez Pli­niu­sza wy­ro­sła ogrom­na li­te­ra­tu­ra fa­cho­wa. Oczy­wi­ście do­ty­czy to tak­że tego, co mówi on o bursz­ty­nie. Aby więc spro­stać za­da­niu, trze­ba by po­wo­łać osob­ną pra­cow­nię aka­de­mii, za­trud­nić na eta­tach kil­ku fi­lo­lo­gów, hi­sto­ry­ków, ar­che­olo­gów, za­się­gać w mia­rę po­trze­by opi­nii kon­sul­tan­tów. A więc fun­du­sze z KBN, gran­ty, wy­pra­wy do bi­blio­tek za­gra­nicz­nych, kom­pu­te­ry – i przy­najm­niej ćwierć wie­ku spo­koj­nej pra­cy. Tak to się obec­nie robi. Nie tyl­ko Łu­ka­sze­wicz, ale tak­że lu­dzie mego po­ko­le­nia uro­dzi­li się za wcze­śnie.

ELEKTRON

FA­ETON, SYN BOGA SŁOŃ­CA HE­LIO­SA, upro­sił swe­go ojca, by po­zwo­lił mu od­być dro­gę po krę­gu nie­bios, po­wo­żąc sło­necz­nym ry­dwa­nem choć­by tyl­ko przez dzień je­den. Nie zdo­łał jed­nak – co oj­ciec z trwo­gą prze­wi­dy­wał – ujarz­mić ogni­stych ru­ma­ków. Po­nio­sły, a kie­dy ry­dwan zbo­czył z dro­gi, po­żar ogar­nął zie­mię, sam zaś Fa­eton zgi­nął ra­żo­ny pio­ru­nem Zeu­sa. Opła­ki­wa­ły go rzew­nie sio­stry, He­lia­dy, po­grą­żo­ne w ta­kiej ża­ło­ści, że li­to­ści­wi bo­go­wie za­mie­ni­li je wresz­cie w to­po­le ro­sną­ce nad brze­ga­mi rze­ki Eri­da­nos, któ­rą Rzy­mia­nie utoż­sa­mia­li póź­niej z Pa­dem. Nie­ustan­nie zaś ciek­ną­ce łzy He­liad, stward­nia­łe od słoń­ca, sta­ły się jak­by ka­mie­niem, któ­re­mu Gre­cy dali na­zwę elek­tron, czy­li ja­śnie­ją­cy, świe­tli­sty (od wy­ra­zu elek­tor, pro­mie­ni­ste słoń­ce).

Mit ten opo­wia­da­ło w róż­nych wer­sjach wie­lu daw­nych po­etów grec­kich, a szcze­gól­nie pięk­nie i sze­ro­ko przed­sta­wił go po ła­ci­nie Owi­diusz w swych Me­ta­mor­fo­zach (ks. 2). Pli­niusz na­to­miast, jak przy­sta­ło na uczo­ne­go, su­ro­wo gani owych grec­kich twór­ców, pi­sa­rzy i po­dróż­ni­ków – a wy­mie­nia ich nie­mal trzy­dzie­stu! – któ­rzy, jak twier­dzi, fan­ta­zjo­wa­li. Roz­ma­ite rze­ki uzna­wa­li za Eri­da­nos, róż­ne wska­zy­wa­li kra­je wy­da­ją­ce bursz­tyn: Bry­ta­nię, Ger­ma­nię, Hisz­pa­nię, Ga­lię, Afry­kę, na­wet da­le­kie In­die, od­mien­nie tłu­ma­cząc jego po­wsta­wa­nie. Na­wet So­fo­kle­sa kar­ci, we­dług tego bo­wiem dra­ma­tur­ga elek­tron to łzy pta­ków in­dyj­skich, opła­ku­ją­cych Me­le­agra. Na­wet dziec­ko, woła Pli­niusz ze świę­tym obu­rze­niem, nie uwie­rzy w tak nie­do­rzecz­ne opo­wie­ści! Sam ra­cjo­nal­nie wy­ja­śnia, dla­cze­go mit umiej­sca­wia bursz­tyn nad Pa­dem. Oto ko­bie­ty wiej­skie z te­re­nów za tą rze­ką, czy­li z ziem Ga­lii Za­pa­dań­skiej, wciąż jesz­cze no­szą na­szyj­ni­ki z bursz­ty­nu, za­rów­no dla ozdo­by, jak też dla za­po­bie­że­nia cho­ro­bom gar­dła, któ­re po­wo­du­je tam­tej­sza woda.

SUCINUM, BURSZTYN, AMBER

RE­LA­CJA PLI­NIU­SZA JEST BAR­DZO RZE­CZO­WA. Choć roz­dział o bursz­ty­nie umie­ścił w księ­dze po­świę­co­nej mi­ne­ra­łom, pod­kre­śla (jak przed nim już Ary­sto­te­les), że jest to w isto­cie sok drzew so­sno­wych, za­krze­pły czy to pod wpły­wem zim­na, czy też upły­wu cza­su lub wody mor­skiej; fale bo­wiem, zwłasz­cza pod­czas burz wio­sen­nych, uno­szą z wysp Mo­rza Pół­noc­ne­go ten lek­ki ma­te­riał. Ist­nie­je do­wód, za­uwa­ża, że bursz­tyn to nie ka­mień, lecz stward­nia­ła ży­wi­ca: otóż wi­docz­ne są w jego nie­któ­rych przej­rzy­stych ka­wał­kach drob­ne ży­jąt­ka, zwłasz­cza owa­dy, uwię­zio­ne tam, gdy sok był jesz­cze świe­ży i lep­ki. Roz­cie­ra­ny bursz­tyn wy­da­je za­pach ży­wicz­ny, pali się zaś pło­mie­niem po­chod­ni.

To­też traf­na, zda­niem Pli­niu­sza, jest jego ła­ciń­ska na­zwa su­ci­num – od su­cus, sok, tak­że ży­wicz­ny. Na­to­miast Ger­ma­nie, twier­dzi, zwą go gla­esum i stąd rzym­skie okre­śle­nie jed­nej z wysp Oce­anu Pół­noc­ne­go – Gla­esa­ria; cho­dzi za­pew­ne o któ­rąś z Wysp Fry­zyj­skich. Za­raz jed­nak do­da­je, że bursz­tyn do­star­cza­ją Ger­ma­nie do Pa­no­nii (obec­na część Wę­gier, Au­strii, Sło­we­nii), stam­tąd zaś roz­pro­wa­dza­ją go We­ne­ci znad gór­ne­go Ad­ria­ty­ku; to oko­li­ce Akwi­lei. Wy­ni­ka z tej in­for­ma­cji, że w cza­sach Pli­niu­sza głów­ny szlak bursz­ty­no­wy wiódł z wy­brze­ży Bał­ty­ku, al­bo­wiem od Mo­rza Pół­noc­ne­go pro­wa­dził­by inną, za­chod­nią dro­gą – jak też było nie­gdyś. I dla­te­go to owa wy­pra­wa za Ne­ro­na wy­ru­szy­ła z pa­noń­skie­go Kar­nun­tum, miej­sco­wo­ści nad­du­naj­skiej po­mię­dzy Wied­niem a Bra­ty­sła­wą.

Po­wra­ca­jąc do spraw na­zwy: dla Gre­ków bursz­tyn to elek­tron (lub elek­tros), dla Rzy­mian su­ci­num, dla Ger­ma­nów (wte­dy) gla­esum; stąd wy­wo­dzi się nie­miec­kie Glas, szkło. A skąd po­cho­dzi na­sze okre­śle­nie: bursz­tyn? Spra­wa wy­da­je się oczy­wi­sta: to „pło­ną­cy ka­mień”, z ger­mań­skie­go bren­nen, pło­nąć, i Ste­in, ka­mień. Ta­kie też ob­ja­śnie­nie po­da­je się po­wszech­nie i od daw­na. Obec­nie nie­któ­rzy ety­mo­lo­dzy pre­fe­ru­ją inne. Wy­cho­dzą mia­no­wi­cie od skan­dy­naw­skie­go barn­sten, uwa­ża­jąc, że cho­dzi o ka­mień przy­no­szo­ny, do­myśl­nie – przez wodę.

Jak na­zy­wa­li bursz­tyn Sło­wia­nie? Czę­sto po­wia­da się, że jan­tar. Wy­raz ten rze­czy­wi­ście zna­ją Ro­sja­nie, a od nich prze­ję­ty zo­stał przez Sło­wian po­łu­dnio­wych i za­chod­nich. Jed­nak­że sami Ro­sja­nie wzię­li go z li­tew­skie­go gin­ta­ras, Li­twi­ni zaś za­pew­ne od Fi­nów, nie ma więc on sło­wiań­skie­go ro­do­wo­du.

I wresz­cie fran­cu­ski am­bre, an­giel­skie am­ber, to oczy­wi­ste za­po­ży­cze­nia od hisz­pań­skich Mau­rów, dla któ­rych won­ny za­pach pa­lą­ce­go się bursz­ty­nu był am­bra.

Tak więc w ży­ciu co­dzien­nym róż­nych kra­jów wy­stę­pu­je dziś w Eu­ro­pie kil­ka nazw bursz­ty­nu, wszyst­kie zaś uza­sad­nio­ne są pew­ny­mi jego ce­cha­mi; cho­dzi o blask, pa­le­nie się, przy­no­sze­nie przez wodę, za­pach. Na­praw­dę jed­nak wręcz trium­fal­nie zwy­cię­skie oka­za­ło się grec­kie imię – elek­tron. Bar­dzo sta­re, dwu­krot­nie bo­wiem tak na­zy­wa Ho­mer w Ody­sei ozdo­bę na­szyj­ni­ka.

ELEKTRON I ELEKTRYKA

WŚRÓD RÓŻ­NYCH PRZY­PI­SY­WA­NYCH MU, praw­dzi­wie lub błęd­nie, wła­ści­wo­ści, tak­że lecz­ni­czych, Pli­niusz i na tę zwra­ca uwa­gę: „Gdy jego ka­wał­ki po­tar­te pal­ca­mi cie­pło du­szy przej­mą, przy­cią­ga­ją ku so­bie sło­mę i su­che li­ście, jako lek­kie; a tak­że, jak ka­mień ma­gne­su, opił­ki że­la­za”. Pa­pie­ru, przy­po­mnij­my, sta­ro­żyt­ni nie zna­li. Zja­wi­sko to, je­śli wie­rzyć prze­ka­zom, za­sta­na­wia­ło już w VI wie­ku p.n.e. Ta­le­sa z Mi­le­tu. A po­tem przez prze­szło dwa­dzie­ścia stu­le­ci po­zo­sta­wa­ło tyl­ko cie­ka­wost­ką. An­giel­ski fi­zyk Gil­bert w książ­ce De ma­gne­te, wy­da­nej w roku l600, po raz pierw­szy po­słu­żył się uku­tym przez sie­bie, a nie zna­nym ła­ci­nie kla­sycz­nej ter­mi­nem elec­tri-ca (vis elec­tri­ca) dla ozna­cze­nia ta­jem­ni­czej siły przy­cią­ga­nia, tkwią­cej w ka­wał­kach elek­tro­nu – bursz­ty­nu. I tak roz­po­czął się, po­cząt­ko­wo bar­dzo po­wol­ny, wzrost za­in­te­re­so­wa­nia tym ma­te­ria­łem i jego szcze­gól­ną wła­ści­wo­ścią. A wraz z tym po­ja­wia­ją się w róż­nych opra­co­wa­niach, w wie­lu kra­jach, wy­ra­zy ura­bia­ne od owe­go przy­miot­ni­ka elec­tri­ca. Były stop­nio­wo przej­mo­wa­ne przez wszyst­kie ję­zy­ki eu­ro­pej­skie w od­po­wied­nich for­mach: elek­try­ka, elek­try­zo­wać, elek­trycz­ność. W wie­ku zaś XX wy­raz elek­tron po­wró­cił w związ­ku z po­stę­pa­mi na­uki o bu­do­wie ma­te­rii w jesz­cze in­nym zna­cze­niu – jako ele­ment bu­do­wy ato­mu. Stąd zno­wu elek­tro­ni­ka i wszel­kie jej po­chod­ne.

Nie po­tra­fi­my so­bie na­wet wy­obra­zić, czym by­ło­by dziś na­sze ży­cie bez elek­try­ki; a wy­raz ten, po­wtórz­my raz jesz­cze, ozna­czał naj­pierw, to jest w wie­ku XVII i XVIII, tyl­ko vis elec­tri­ca, ta­jem­ną siłę elek­tro­nu – bursz­ty­nu. Ale też nie mo­że­my nie za­dać so­bie py­ta­nia, dla­cze­go trze­ba było nie­mal dwóch i pół ty­sią­ca lat, by po­waż­nie za­in­te­re­so­wać się dziw­ną wła­ści­wo­ścią bursz­ty­nu i za­cząć wy­cią­gać z niej co­raz głęb­sze, praw­dzi­wie re­wo­lu­cyj­ne wnio­ski na­uko­we oraz sto­so­wać tak do­nio­słe po­my­sły prak­tycz­ne. Trud­no oprzeć się wra­że­niu, że przez po­nad dwa ty­sią­ce lat głów­ny wy­si­łek ludz­kich umy­słów, czę­sto tak ge­nial­nych, szedł na mar­ne, grzę­znąc w ja­ło­wych spe­ku­la­cjach me­ta­fi­zycz­nych i teo­lo­gicz­nych. Zważ­my bo­wiem, że teo­re­tycz­nych in­stru­men­tów do ba­dań w ja­kiej­kol­wiek dzie­dzi­nie na­uki Gre­kom nie bra­kło: ja­kie wy­ży­ny osią­gnę­ła ma­te­ma­ty­ka już w cza­sach Pi­ta­go­ra­sa, Eu­kli­de­sa i Ar­chi­me­de­sa! Tak­że ta re­flek­sja, po­zor­nie oczy­wi­sta, lecz rzad­ko wy­raź­nie for­mu­ło­wa­na, to prze­stro­ga, jaką prze­ka­zu­je nam bursz­tyn, jego vis elec­tri­ca. Owa ce­cha, przez tyle wie­ków trak­to­wa­na tyl­ko jako cie­ka­wost­ka, mia­ła wresz­cie do­pro­wa­dzić do od­kry­cia ener­gii mi­lion­kroć po­tęż­niej­szej od wszel­kich mocy Wład­cy Pier­ście­ni i wciąż jesz­cze w swej isto­cie nie zgłę­bio­nej.

KOLOR WŁOSÓW POPPEI

PLI­NIUSZ OPI­SU­JE RÓŻ­NE RO­DZA­JE BURSZ­TY­NU, roz­ma­icie ce­nio­ne, w za­leż­no­ści od ko­lo­ru; naj­mniej te bar­wy wo­sku lub bia­łe, wy­żej czer­wo­na­we, naj­wy­żej o ko­lo­rze wina z Fa­ler­num, przej­rzy­ste, o ła­god­nym po­ły­sku, nie­któ­re w od­cie­niu wa­rzo­ne­go mio­du. To­też Ne­ron (co uczo­ny uzna­je za dzi­wacz­ny wy­bryk wład­cy, por­ten­tum) w jed­nym ze swych wier­szy okre­ślił wło­sy żony, Sa­bi­ny Pop­pei, mia­nem bursz­ty­no­wych, su­ci­na; co z ko­lei spra­wi­ło, do­da­je, że wła­śnie ta od­mia­na sta­ła się mod­na wśród pań rzym­skich.

Por­ten­tum to moc­ne okre­śle­nie, tak bo­wiem mó­wio­no o prze­róż­nych zja­wi­skach nie­zwy­kłych, prze­waż­nie źle wró­żą­cych. Sam fakt, że wład­ca po­peł­nił wiersz sła­wią­cy ko­lor wło­sów swej żony, z pew­no­ścią nie za­słu­gi­wał na tak ostre pięt­no­wa­nie – na­wet gdy­by był to utwór nie­zbyt uda­ny. Dla nas jed­nak ta rzu­co­na mi­mo­cho­dem uwa­ga jest po­trój­nie cen­na.

Po pierw­sze, po­ka­zu­je bar­dzo wy­raź­nie, jak znie­na­wi­dzo­ny był Ne­ron przez wyż­sze war­stwy rzym­skie­go spo­łe­czeń­stwa, przez se­na­to­rów i ekwi­tów. Za złe mia­no mu ab­so­lut­nie wszyst­ko, każ­dy czyn i każ­de sło­wo, na­wet nie­win­ne po­rów­na­nie. Ce­sarz, uwa­ża­no pru­de­ryj­nie, nie po­wi­nien za­ba­wiać się pi­sa­niem wier­szy, zwłasz­cza mi­ło­snych, na­wet o wło­sach wła­snej żony. To obu­rze­nie aku­rat trud­no nam zro­zu­mieć, przy­wy­kli­śmy bo­wiem do znacz­nie śmiel­szych ero­tycz­nie wy­czy­nów lu­dzi wła­dzy.

Po dru­gie, tych kil­ka słów po­zwa­la z wiel­kim praw­do­po­do­bień­stwem okre­ślić, ja­kie­go to ko­lo­ru były wło­sy Pop­pei, ucho­dzą­cej prze­cież za jed­ną z naj­pięk­niej­szych dam ów­cze­sne­go Rzy­mu, i to nie­zwy­kle dba­ją­cą o swą uro­dę. Ist­nie­je w dzi­siej­szych ze­sta­wach ko­sme­ty­ków do far­bo­wa­nia wło­sów rów­nież pe­wien ko­lor, na­zy­wa­ny wła­śnie bursz­ty­no­wym, a ma on od­cień mio­du. Wy­szu­kaj i sprawdź, je­steś tego war­ta!