Polska. Polacy i suwerenność - Ryszard Legutko - ebook

Polska. Polacy i suwerenność ebook

Ryszard Legutko

3,8

Opis

Profesor Ryszard Legutko, filozof, wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego i czynny polityk proponuje współczesnym Polakom głęboką refleksję na temat suwerenności.

Nawiązując do bolesnej historii naszego kraju podkreśla jak trudne jest, w epoce określanej jako czasy wolności, zachowanie niezależności w myśleniu i działaniu. Stara się również odpowiedzieć na pytanie, dlaczego polska suwerenność jest ciągle zagrożona.      

Książka jest zbiorem tekstów publikowanych i wygłaszanych  w różnych miejscach przez ostatnich kilka lat. Proponowana publikacja jest nie tylko wnikliwym i krytycznym opisem stanu rzeczy, ale powinna stanowić także inspirację do zmian w sposobie myślenia i rozumienia podejmowanego problemu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 121

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (6 ocen)
3
1
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Strona redakcyjna

Projekt okładki:

Miłosz A. Lodowski

Korekta i łamanie:

www.wydawnictwojak.pl

© Copyright by Wydawnictwo M, Kraków 2014

ISBN 978-83-7595-835-5

Wydawnictwo M

31-002 Kraków, ul. Kanonicza 11

tel. 12-431-25-50, fax 12-431-25-75

e-mail:[email protected]

www.wydawnictwom.pl

Publikację elektroniczną przygotował:

Tomik niniejszy zawiera teksty publikowane i wygłaszane w różnych miejscach przez ostatnich kilka lat. Zachęcony do ich publikacji, z przyjemnością wyraziłem zgodę, ponieważ myślę, że podnoszą one sprawy ciągle aktualne i naglące. Z nich jedna jest najważniejsza i ona przewija się we wszystkich tekstach. Ona też — jak twierdzę — ujawnia główny problem, przed którym stoi Polska. Jest to problem suwerenności — suwerenności narodu, państwa, umysłu. Brak suwerenności tkwi u źródła większości naszych kłopotów, jej odzyskanie zaś stanowi warunek pomyślnej przyszłości Polski. Mam nadzieję, że w tekstach Czytelnicy znajdą nie tylko krytyczny opis stanu rzeczy, ale także inspirację do zmiany na lepsze.

Ryszard Legutko

O polskiej tożsamości

Tożsamość polska nie ma się dobrze, choć zapewne mogła mieć się jeszcze gorzej, zważywszy na straszliwą historię polskiego narodu. Kłopoty naszej tożsamości biorą się stąd, że jej dziejom nie towarzyszył rozwój państwa polskiego. Zwykle tak bywa, że wspólnota wie więcej o sobie i ma mocniejsze poczucie własnej wartości, jeśli dysponuje politycznymi narzędziami, którymi swoje istnienie może potwierdzać i rozwijać. Takim narzędziem jest przede wszystkim państwo. Ale słabość państwa bywa czasami nie przyczyną, lecz skutkiem słabej tożsamości.

Upadek I Rzeczypospolitej był poprzedzony atrofią poczucia wspólnoty, wspólnego losu i wspólnego interesu. Dzieje I Rzeczypospolitej to zawstydzający przykład samonapędzającej dezintegracji. Samo nazwanie tego tworu politycznego rzecząpospolitą, czyli rzeczą wspólną, jest nieuprawnione. Może ów twór miał różne dobre strony, ale jednej na pewno nie miał. Nie miał rzeczy wspólnej, ani jako naród, ani jako państwo. Dlatego przestał istnieć.

Później już w romantyzmie próbowano dorobić tożsamość przeszłości. Pisano, że specyfiką („prawością”, jak to nazywał Joachim Lelewel) polskiego narodu był republikanizm, gminowładztwo, wolność i kilka pokrewnych idei. Trudno o bardziej rozmijającą się z prawdą charakterystykę I Rzeczypospolitej: znajdowano godne nazwy dla czegoś, co w istocie było polską chorobą.

Ale romantycy, będąc na bakier z przeszłością narodu, odegrali rolę niezmiernie pozytywną w nadawaniu sensu jego teraźniejszości i przyszłości. To oni wykreowali zarys nowej polskiej tożsamości, i chwała im za to. Nadali polskiej historii sens, którym Polacy żywią się do tej pory. Wielka literatura, a także inne dziedziny twórczości — co wiemy — odegrały u nas rolę analogiczną do tej, jaką gdzie indziej odgrywała polityka. Powstanie listopadowe okazało się narodowotwórcze nie z powodu samego przedsięwzięcia militarnego, lecz z jego obrazu u Mickiewicza, Mochnackiego, Słowackiego.

Ale równocześnie polska literatura — romantyczna i nieromantyczna — uporczywie notowała polską słabość. Od Mickiewicza, Norwida, Józefa Korzeniowskiego, poprzez Sienkiewicza, Prusa, Wyspiańskiego, Reymonta, Żeromskiego pojawia się w różnych wariantach jeden wątek: Polacy nie potrafią się zorganizować, ich instytucje są niesprawne, zamysły gospodarcze nie odnoszą sukcesów, a duch obywatelski wyraża się wyłącznie w retoryce. Wokulski i Borowiecki to samotnicy zmagający się mniej lub bardziej niemoralnie z amorficznym i impotentnym polskim otoczeniem, by wreszcie przegrać swoją walkę i wycofać się w samotność.

O tym wątku pryncypialnie krytycznym warto pamiętać. Nasze współczesne narzekania na słabości ducha organizacyjnego odnoszą się do czegoś, co trwa od wieków. Tę złą polską cechę opisywali wszyscy nasi najwięksi pisarze. „Uczmy się od innych” — mówili nam. „Uczmy się od Niemców, Żydów, Anglików”. Opowiadano nam historie o Polakach, którzy przebywając wśród obcych, wykazywali się sprawnością, oraz o Polakach, którzy wśród swoich ponosili klęskę. Były to wszystko historie mające nas pobudzić do jakiegoś wielkiego odbicia się od tej mizerii życia w poddaństwie politycznym i mentalnym, w którym znaleźliśmy się z własnej winy. Ale to odbicie przesuwało się ciągle na przyszłość.

Wreszcie wybuchła Niepodległa, czyli II Rzeczpospolita. Korzystając z sytuacji zewnętrznej, sami wywalczyliśmy niepodległość na polach bitewnych, w rozgrywkach politycznych i w dyplomacji. Ziściło się wspaniałe marzenie wypowiedziane w wielkiej twórczości romantycznej. Polacy odzyskali Warszawę, Kraków, Lwów, Wilno, Grodno, Poznań oraz inne piękne miasta i regiony Rzeczypospolitej. Stworzyli państwo, które miało wiele słabości, głównie w mechanizmach politycznych, lecz było państwem rzeczywistym, to znaczy posiadającym dobrą administrację, niezłą gospodarkę i dobre szkolnictwo oraz kształtującym z sukcesem cnoty obywatelskie i patriotyczne. Państwo to zmiotła z powierzchni ziemi apokalipsa drugiej wojny i komunizmu, ale też dzięki niemu okazaliśmy się zdolni do oporu przed największym wrogiem w naszych dziejach.

Po drugiej wojnie historia zaczęła się od początku. Nowe władze uznały, że trzeba stworzyć inne społeczeństwo i nadać mu zupełnie nową tożsamość, niemającą wiele wspólnego z tym, czym Polacy byli w przeszłości. Zamiar ten się nie udał, lecz kontynuując dzieło zniszczenia, dodał do starych kłopotów tożsamościowych nowe, niwecząc tę dobrą robotę, jaką udało się osiągnąć II Rzeczypospolitej. Gdy powstawała III Rzeczpospolita, jej główni architekci chcieli powtórzyć pomysł z 1945 roku, tyle że za pomocą środków miękkich i dla innych celów. Oni też dążyli do tego, by nowe liberalno-demokratyczne społeczeństwo III RP miało nową tożsamość, zrywając ze starą, która była — jak dowodzili — anachroniczna, niebezpieczna i szkodliwa. W tym swoim przedsięwzięciu znaleźli wsparcie w ideologii europejskiej i w europejskich instytucjach, które także planowały stworzyć nowe społeczeństwo i nową tożsamość, tyle że w skali kontynentu. Poddając się bez reszty Unii Europejskiej, mieliśmy — wedle tej samej koncepcji — większe szanse stać się nowymi Polakami.

Te pomysły też się nie udały, bo udać się nie mogły. Ale kłopoty tożsamościowe nie znikają, a nawet z powodu niewczesnych pomysłów kreatorów nowej polskości stają się coraz poważniejsze. Dzisiejszy Polak (co oznacza większość rodaków) jest więc istotą niepewną siebie, zakompleksioną, niemającą własnego zdania w żadnym z wielkich problemów dzisiejszego świata, a nawet uważającą posiadanie takiego zdania za godne nagany zuchwalstwo. Dekady tożsamościowego recyklingu nie mogły pozostać bez widocznych skutków.

W III RP poczucie wspólnoty nie zostało odbudowane. Nie ma ani jednego podstawowego celu, który nadawałby polskiemu narodowi i polskiemu państwu jednoczący sens — ani wyobrażenie polskości, ani konstytucja, ani edukacja, ani aspiracje międzynarodowe, ani polityka historyczna, ani kultura. Jedyne, co cieszy się szeroką zgodą, to nasze uczestnictwo w Unii, lecz tylko na poziomie ogólnych deklaracji; plany bardziej konkretne dotyczące Unii już nas dzielą. We wszystkich tych rzeczach różnimy się zasadniczo, i to nie odnośnie do konkretów i sposobów działania, ale na poziomie tożsamościowym. Za tymi różnicami idzie inne rozumienie polskości, polskiego narodu i państwa polskiego.

Cóż więc robić? Jak odbudować to, co w ciągu czterech wieków nawet nie zdążyło dojrzeć i okrzepnąć, a czego słabość była jednym z głównych źródeł naszych kłopotów i klęsk? Jest chyba tylko jedna racjonalna i realistyczna odpowiedź. Narzędziem odbudowy i wzmacniania polskiej tożsamości musi być państwo. Nie chodzi wyłącznie o państwo sprawne — ta tak ważna cecha wydaje się na razie ciągle trudna do osiągnięcia — nie tylko o państwo dbające o system szkolnictwa gwarantujący patriotyczne i obywatelskie wychowanie — co jak na razie spotyka się z niechęcią rządzących i wściekłym oporem dużej części elit. Chodzi o państwo, które by wprzęgło większość Polaków w jakieś wspólne przedsięwzięcie, pozostające wspólnym mimo zmiany rządów i mimo dziesiątków innych konfliktów partyjnych i światopoglądowych.

Takie budujące czy wzmacniające tożsamość zabiegi są możliwe, choć musi być do tego odpowiednia atmosfera sprzyjająca narodowym aspiracjom oraz stosowny do tego stan mobilizacji. Pewne szanse mieliśmy w roku 2005, ale skończyło się to wywołaną przez Platformę Obywatelską zimną wojną domową rozdzierającą Polskę tak głęboko, jak jeszcze się nie zdarzyło od okresu narzucania nowego ustroju przez komunistów po wojnie. Gdybym miał wskazać możliwe sytuacje, które mogą doprowadzić do jednoczącej mobilizacji, to wymieniłbym dwie. Realizacja pewnej wersji scenariusza węgierskiego: kraj zostaje doprowadzony do tak katastrofalnego stanu, że działanie sanacyjne zyskuje potężne wsparcie większości narodu i w wypadku choćby umiarkowanego sukcesu czyni pewne zmiany tożsamościowe nieodwracalnymi. Druga możliwa sytuacja to szeroki bunt wobec rosnącej arogancji unijnej, powodujący wzrost samodzielności politycznej i potrzebę szukania własnych pomysłów na zmiany.

Możliwe też, że polska tożsamość będzie się powoli i spontanicznie rozwijała wraz ze stopniową sanacją państwa bez żadnych ekstraordynaryjnych kryzysów wewnętrznych i zewnętrznych. Taki scenariusz byłby najkorzystniejszy, choć na razie wydaje się najmniej prawdopodobny.

Myśleć suwerennie

Prezydent Lech Kaczyński zwykł powoływać się na takie twierdzenie o Polsce: „Jesteśmy krajem jednocześnie zbyt dużym i zbyt małym; zbyt dużym, by odgrywać rolę kraju małego, i zbyt małym, by odgrywać rolę kraju dużego”. To jedna z prawd, które opisują trudność polskiej sytuacji. A sytuacja ta jest niezwykle trudna i była trudna od dłuższego czasu.

Gdyby spojrzeć na historię Polski ostatnich kilku stuleci, to można wpaść w głębokie przygnębienie. Z mocarstwa europejskiego weszliśmy w fazę kompletnego upadku i nieistnienia państwa polskiego. Później w roku 1918 to państwo odzyskaliśmy, by je znowu stracić, a wraz z nim połowę terytorium oraz wiele milionów obywateli, domy, zabytki, kulturę materialną. Po roku 1945, gdy połowa świata triumfowała, my popadliśmy w kolejne nieszczęście — komunizm. Uzyskaliśmy niepodległość w roku 1989. W istocie zatem przez ostatnie stulecia tylko dwie daty oznaczają dla nas triumf — 1918 oraz 1989. Triumf pierwszy trwał dwadzieścia lat. A co zrobiliśmy po roku 1989?

Nie trzeba być wnikliwym badaczem, by stwierdzić rzeczy oczywiste: mimo wielu indywidualnych sukcesów w karierach życiowych Polacy nie czują się dobrze w nowej rzeczywistości, nie mają przekonania, że ich kraj coś znaczy w dzisiejszym świecie, nie widzą siebie jako ważnych dla tego świata. Nie mamy dobrych szkół, nasza nauka i technologia też nie spisują się najlepiej, przegrywamy ważne sprawy w polityce zagranicznej. Infrastrukturą — mimo unijnych pieniędzy — ciągle ustępujemy wielu krajom. Państwo polskie jest słabe, przerośnięte, niezdolne do energicznego działania. O jego niemocy tak boleśnie przekonaliśmy się w roku 2010.

Specjalnie zacząłem od przypomnienia przygnębiającego obrazu ostatnich stuleci, bo one rzucają, jak sądzę, sporo światła na polską duszę. Powierzchowna pamięć historyczna jest krótka, lecz istnieją zawsze głębsze pokłady historycznej świadomości czy nawet podświadomości. Z takim doświadczeniem, jakie mamy, trudno sobie wyobrazić, by polska dusza dawała się porównywać z amerykańską czy angielską. Amerykanie wprawdzie przegrali w Wietnamie, a Anglicy stracili imperium, lecz ich dusze nadal cechują się wielką pewnością siebie. Jak ktoś nie lubi mówić o duszy narodowej, to może mówić o państwach czy rządach, które są emanacją tamtych społeczeństw i odgrywają ważną rolę w dzisiejszym świecie, stawiają swoje cele, walczą o nie, mogą się przeciwstawiać innym i starać się tworzyć własną opowieść.

Polacy tego nie mają i trudno się temu dziwić. Po takich przejściach, jakie mieliśmy, to i tak cud, że jeszcze istniejemy. Narzuca się jednak wniosek, że zachodzi jakiś związek między marnymi naszymi osiągnięciami po roku 1989 a stanem polskiej duszy, czy — mówiąc bardziej konkretnie — między lichością III RP a polskimi postawami wytworzonymi przez stulecia bolesnych i frustrujących doświadczeń. Mówi i piszę się ostatnio wiele o tym, że Polska ma mentalność krajów postkolonialnych, czyli brak wiary we własne siły i brak samodzielności.

Tę mentalność po roku 1989 wzmocniły dwa czynniki: jednym z nich było wejście w europejskie struktury polityczne, drugim — procesy globalizacyjne. I jedno, i drugie utrwaliło w nas nawyk, że należy się poddawać toczącym się procesom, bo, po pierwsze, i tak nie jesteśmy w stanie ich zmienić, a po drugie, poddając się im, tylko na tym skorzystamy, ponieważ upodobnimy się do tych, którzy te procesy tworzą. W obu przypadkach stało się to przy hałaśliwej aprobacie dużej części naszych elit, co niestety świadczy o tych elitach jak najgorzej. Pogłębiały one w nas mentalność niesuwerenną sprawiającą, że wolimy być kibicami, a nie graczami.

Wejście do Unii traktowaliśmy jako wehikuł, który nas zawiezie do świetlanej przyszłości cywilizacji nowoczesnej, główny zaś wysiłek był włożony w to, by możliwie wiernie wypełniać wszystkie zalecenia i dyrektywy. Kluczem do przyszłości i obowiązkiem nowoczesnego Polaka stała się — przepraszam za słowo — implementacja. Potoczna mądrość głosiła, że im bardziej będziemy implementować, czyli wprowadzać w życie wszelkie europejskie wskazówki, tym szybciej wejdziemy do grona europejskiej elity politycznej. Podobne myślenie rodziły procesy globalizacyjno-modernizacyjne. Traktowano je jako obiektywnie realizujący się scenariusz, w który trzeba się wpisać, bo inaczej będzie się zmiecionym i zmarginalizowanym.

W ten sposób skazywaliśmy się coraz bardziej na bycie podrzędnym aktorem w jakimś wielkim spektaklu polityczno-cywilizacyjnym, który nie powstał dzięki nam, który nie myśmy wymyślili i reżyserowali. Nam pozostała rola statystów. Kto zaś się przeciw temu w Polsce buntował, na tego spadały razy i Niagara inwektyw: że nie rozumie świata, że jest nacjonalistą, że żyje w wieku dziewiętnastym, że za niego trzeba się wstydzić przed światem. Można było odnieść wrażenie, że bycie statystą w dzisiejszym świecie to szczyt marzeń wielkiej liczby Polaków i ich najbardziej elokwentnych przedstawicieli.

Jeśli takie nastawienie będzie nadal trwało, to znikniemy z Europy, nie w tym sensie, jak w wieku osiemnastym, lecz staniemy się kimś, kogo istnienia się nie zauważa. Przyzwyczailiśmy naszych partnerów do tego, że nie mamy własnego zdania, a nawet jak mamy, to i tak można nas ograć, a my specjalnie nie protestujemy. Możemy zniknąć w tym znaczeniu, że nie będziemy mieli żadnego wpływu na to, co się dzieje w jakiejkolwiek sferze rzeczywistości. Polak, czyli kto? Takie pytanie będą sobie zadawali przedstawiciele innych narodów, gdy usłyszą, że ktoś jest Polakiem.

Aby tak się nie stało, należy zerwać z dotychczasowymi nawykami i absurdalnym przekonaniem, że płynięcie z głównym nurtem jest korzystne dla Polski. Po traktacie lizbońskim sytuacja takich krajów jak Polska wyraźnie się pogorszyła, ponieważ straciliśmy możliwości blokujące. Ale możliwości zmiany ciągle istnieją. Zerwanie z dotychczasowymi postawami powinno następować w wielu dziedzinach, tak aby wytworzyła się z czasem — możliwie szybko — postawa myślenia suwerennego wypierającego myślenie niewolnicze. Płynięcie z głównym nurtem, jeśli kiedykolwiek miało dobre skutki, to wyczerpało już swoje możliwości. Wszystko, co dzięki niemu mieliśmy osiągnąć, już osiągnęliśmy. Teraz trzeba się przygotowywać do myślenia suwerennego.

Co będzie oznaczało zerwanie z myśleniem niesuwerennym?

Po pierwsze — i to jest najłatwiejsze — wyznaczenie takich dziedzin, gdzie nie jesteśmy skazani na „implementację” i gdzie można myśleć twórczo. Takimi dziedzinami jest edukacja i nauka. Po dwóch dekadach niszczenia tego, co jeszcze zostało dobrego z polskich szkół, niszczenia w imię europejskości i nowoczesności, będzie niezmiernie trudne odwrócenie tego kierunku, ale to jest możliwe. Tutaj wrogiem dobrych szkół jesteśmy my sami, nie zaś Unia czy globalizacja. Tutaj mamy władztwo. Jeśli z niego skorzystamy, to będzie niezmiernie dobry sygnał, że coś się zmienia. Szkoły utrwalające myślenie niewolnicze są ważną częścią tego systemu, a reformy PO w zakresie edukacji takie myślenie dodatkowo wzmocniły. Zmiana, która — mam nadzieję — się dokona, będzie bolesna, bo podważy najbardziej utrwalone schematy myślowe, jakie hodowaliśmy przez ostatnie półwiecze.

Po drugie — i to jest trudniejsze — trzeba wydzielić te dziedziny w relacjach międzynarodowych, gdzie nasze interesy rozmijają się w istotnych aspektach z dominującym myśleniem i dominującymi interesami. To one powinny stać się głównymi celami polskiej polityki. Dwa obszary przede wszystkim przychodzą na myśl: energetyka oraz relacje Europa-Rosja. Obszarem trzecim jest kształt Unii Europejskiej, który się formuje i w którym takie kraje jak Polska mają coraz mniej do powiedzenia. O ile dwa pierwsze problemy jakoś dotarły do świadomości Polaków, o tyle ten ostatni w ogóle nie. Dokąd sprawa kształtu Unii nie stanie się jednym z wielkich polskich tematów politycznych, nie widzę szans na jakąś wielką zmianę w naszym nastawieniu do świata. Bezrefleksyjna wiara w Unię to u nas jeden z głównych powodów myślenia niesuwerennego.

Po