Polowanie na Franciszka - James Christopher Hidden - ebook + audiobook

Polowanie na Franciszka ebook i audiobook

James Christopher Hidden

3,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wciągająca, sensacyjna powieść z gatunku watykańskich thrillerów, pełna nie do końca wyjaśnionych tajemnic, w której rzeczywistość niezwykle umiejętnie przeplata się z fikcją literacką, dostarczając czytelnikowi wielu niezwykłych wrażeń. Bohaterzy tej historii muszą dokonać wyboru, a nie jest on wcale łatwy i oczywisty. Stawką jest życie... i to nie tylko to ziemskie. Dlatego jego ocalenie za wszelką cenę nie musi okazać się najważniejsze. Kto i dlaczego chciał dokonać zamachu na papieża podczas kanonizacji Jana Pawła II? Odpowiedź w tym niezwykle frapującym thrillerze...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 224

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 17 min

Lektor: Bogumiła Kaźmierczak

Oceny
3,3 (3 oceny)
1
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Autor

– Powiedziałem ci tyle, ile mogłem. Więcej informacji, jak zawrzemy układ. – Jimmy przeszywał mnie chłodnym spojrzeniem szaroniebieskich oczu. Mówił twardo i dobitnie. – Jeśli się nie dogadamy, to musisz zapomnieć o tej rozmowie. Ale pozostaną ci miłe wspomnienia z pobytu w Alpach. – W milczeniu przyglądał się mi spod przymrużonych powiek z lekkim, ironicznym uśmiechem.

Odpowiedziałem skupionym spojrzeniem, próbując odczytać z mimiki jego twarzy coś więcej niż było w wypowiedzianych słowach. Silna osobowość Jimmy’ego stanowiła trudną do pokonania przeszkodę. To on kontrolował sytuację. Mimo to chyba podświadomie poczułem, że bardzo chce, abym podjął tę propozycję.

– Daj mi moment, Jimmy. Muszę to przemyśleć na osobności.

Skinął głową. Zauważyłem lekkie drgnięcie jego ust – grymas, za którym kryła się ironia lub zniecierpliwienie. Ja jednak potrzebowałem chwili namysłu bez ciężaru jego spojrzenia. Zarzuciłem kurtkę, ubrałem polarową czapkę i wyszedłem na zewnątrz, popychając ciężkie, drewniane drzwi, które zamknęły się za mną z przeciągłym skrzypnięciem. Wiatr ustał, a na niebie drgały niespokojnie srebrzyste płomyki gwiazd. Deszczowe chmury odpływały na południe. Księżycowa poświata wyłaniała z ciemności panoramę przypudrowanych śniegiem szczytów. W głębokim wdechu wciągnąłem dużą porcję zimnego powietrza. Spojrzałem w górę. Niebo nad moją głową zawirowało od nadmiaru tlenu, który właśnie dotarł do mojego mózgu.

Kiedy wybierałem się do maleńkiej Aosty w sercu włoskich Alp, myślałem, że połączę przyjemne z pożytecznym. Nie przypuszczałem, że ten wyjazd tak bardzo zmieni moją codzienność. Od czasu tamtego spotkania częściej oglądam się za siebie na ulicy, a wchodząc do własnego mieszkania, ostrożnie otwieram drzwi. Moja żona Anna beztrosko twierdzi, że jestem przewrażliwiony, ale przecież nie mogłem jej powiedzieć wszystkiego, co usłyszałem lub co zostało mi przekazane nie wprost. Podjęcie przeze mnie tego wyzwania wynikało zapewne z ciekawości i bałamucącego przeświadczenia, że oto mam szansę opisać niezwykłą, prawdziwą historię, zabłysnąć, dając w dodatku wsparcie głoszonym przez siebie wartościom. W tym zestawieniu czające się w zakamarkach tej decyzji niebezpieczeństwo bardziej pociągało niż nakazywało ostrożność.

Zaskoczyło mnie to zaproszenie na wieczór autorski w miejscu, o którym do tej pory tylko czasami czytałem lub mijałem z daleka w drodze na wakacyjny wypad do Toskanii czy w zawodowych sprawach do Rzymu. Ciągle kusiła mnie Aosta, a szczególnie wznoszące się wokół niej szczyty z potężnym Mont Blanc górującym nad doliną. Dlatego kiedy przyszło to zaproszenie na moją oficjalną skrzynkę mailową, po krótkim namyśle dałem pozytywną odpowiedź. Warunki nie były zbyt atrakcyjne: dojazd na swój koszt, żadnych znaczących mediów, ot po prostu kilku czytelników chciało mnie poznać. Za to noclegi w górskim schronisku zapewniał organizator – i to było interesujące. Zapewne gdyby nie chodziło o Aostę, znalazłbym jakąś uprzejmą wymówkę. Ale Mont Blanc w porze rozbudzonej już wiosny, Alpy z tą swoją mieszanką soczystych zapachów wydzielanych przez górską roślinność i snującymi się tajemniczo mgiełkami są zmysłowo pociągające. Temu nie mogłem się oprzeć. Uzgodniłem mój wyjazd z żoną i dopiąłem szczegóły z organizatorem. Śledziłem prognozy pogody z nadzieją, że nie przesiedzę całego danego mi czasu w schronisku, patrząc przez okno na spływające po szybie krople deszczu czy na możliwy jeszcze w tym czasie gęsto padający mokry śnieg. Annie i dzieciakom obiecałem, że rozeznam sytuację i następnym razem być może pojedziemy tam na rodzinne wakacje.

Miałem za sobą wiele godzin jazdy europejskimi autostradami moim starszym już, ale wygodnym audi A4. Po noclegu w Arnoldstein przy granicy Austrii i Włoch nie czułem się na tyle zregenerowany, aby nie ulegać znużeniu, które odbierało mi przyjemność oglądania piętrzących się wkoło ośnieżonych szczytów. Kiedy zjeżdżałem z autostrady A5 na Aostę, zobaczyłem wznoszącego się od strony lokalnego lotniska dwusilnikowego pipera. Byłem dopiero na początku drogi do wyrobienia licencji pilota i pomyślałem, jak byłoby wspaniale przylecieć tu kiedyś z całą rodziną, oszczędziwszy sobie trudów jazdy samochodem, nie wspominając już o przyjemności pilotowania. W tym rozmarzeniu omal nie przegapiłem skrętu do centrum miasta, które początkowo nie zrobiło na mnie dobrego wrażenia. Proste, piętrowe, współczesne budynki upstrzone na parterze kolorowymi markizami, tak charakterystycznymi dla włoskich klimatów. Trochę to odbiegało od mojego wyobrażenia alpejskiego stylu. Dopiero kiedy dotarłem do starego centrum, miasteczko odsłoniło trochę swego wiekowego wdzięku. GPS zaprowadził mnie pod starorzymski łuk triumfalny wznoszący się na zielonym owalnym skwerku na Piazza Arco d’Augusto. Zaparkowałem na pobliskim parkingu osłoniętym przez ubrane w soczystą, wiosenną zieleń stare drzewa akacjowe. Wyciągnąłem plecak, podręczną torbę i, korzystając z wydrukowanej mapy, spozycjonowałem się w poszukiwaniu zamkniętej dla ruchu Via Sant’Anselmo oraz numeru 9, pod którym miałem się spotkać z organizatorem. Zanim ruszyłem w wyznaczonym kierunku, spojrzałem z zaciekawieniem na łuk triumfalny Augusta spięty od wewnątrz stalowym krzyżem łączącym symbolicznie w tym małym fragmencie rzymskiej architektury dwie ery dziejów ludzkości. Piętrzący się na prawo górski masyw opatulały nisko wiszące szaro-białe chmury, z których po chwili zaczęły opadać drobne, lodowate kropelki deszczu. To była zła wróżba, ale pozostawiłem sobie nadzieję, że pogoda się jednak poprawi i zastosuje do prognoz, które studiowałem przed wyjazdem. Ruszyłem szybkim krokiem w Via Sant’Anselmo, małej uliczki biegnącej pomiędzy starymi, dwu- i trzypiętrowymi kamienicami, której uroku dodawały liczne donice z bujną zielenią ustawione w długim szeregu wzdłuż elewacji.

Po krótkiej chwili byłem już na miejscu. Przez oszklone drzwi zobaczyłem oświetlone licznymi stylowymi lampkami proste wnętrze klasycznej trattorii. Przecisnąłem się z bagażem przez wejście, wyglądając gospodarza.

– Buonasera! – pozdrowiłem dwóch rozmawiających ze sobą mężczyzn stojących w półmroku przy barowym blacie.

Odpowiedzieli pozdrowieniem prawie równocześnie, mierząc mnie pogodnym i zaintrygowanym spojrzeniem. Kiedy zbliżyłem się do nich na tyle, by być dobrze widocznym, ten stojący bliżej, w ciemnopopielatym garniturze i koloratce, rozpoznał mnie i wyciągnął dłoń na powitanie. Drugi, w białej koszuli, stojąc po drugiej stronie barowego blatu, uczynił to samo.

– Dojechał pan nawet przed czasem – stwierdził staranną angielszczyzną ksiądz. Miał około pięćdziesięciu lat i krótko przystrzyżone, szpakowate włosy. –To ja pana zaprosiłem – dodał. – Będę także tłumaczył, tak jak się umawialiśmy.

– Bardzo się cieszę! Po włosku znam kilka podstawowych zwrotów, pomimo tego, że bywam w tym kraju przynajmniej raz w roku. Wstyd się przyznać.

– A to Giuseppe, właściciel lokalu, w którym zaplanowaliśmy nasze spotkanie. On też przeczytał pana książkę, oczywiście po włosku – dodał z uśmiechem, wskazując na przystojnego czterdziestolatka stojącego za barem. – Zatem zapraszamy na spóźniony obiad. Musi się pan wzmocnić i trochę odpocząć przy lampce wina – ksiądz przejął rolę gospodarza, a Giuseppe wskazał mi stolik przy oknie.

Spotkanie autorskie odbyło się w blasku lampek oliwnych oraz świec w sympatycznej atmosferze, chociaż miałem wrażenie, że uczestniczą w nim głównie członkowie rady parafialnej i najbardziej zaangażowani wierni księdza Alessandra. Moją uwagę zwrócił siedzący w mrocznym kącie mężczyzna ubrany jak przeciętny turysta: koszula flanelowa w niebiesko-brązową kratkę i ciemnobrązowe sztruksowe spodnie. Patrzył na mnie uważnie, przysłuchując się toczonej dyskusji. Sam nie wypowiedział ani słowa. Popijał kawę małymi łykami smakosza, zachowując dystans obserwatora. W pewnym momencie przyglądnąłem się bliżej jego twarzy, gdy oświetliły ją reflektory parkującego za oknem samochodu. Wydała mi się znajoma, jednak nie potrafiłem jej przyporządkować do konkretnej osoby i zlokalizować na osi czasu mojej pamięci.

Podpisałem już wszystkie podsunięte egzemplarze książek. Właśnie lokal opuszczali ostatni czytelnicy, kiedy stanął przy mnie gospodarz spotkania i ów tajemniczy mężczyzna w kraciastej koszuli.

– A oto Jimmy. Jest jednym z inspiratorów naszego spotkania i to on będzie pana gościł w swoim uroczym schronisku.

– Bardzo mi miło! – podałem rękę przedstawionemu mi mężczyźnie. – Wydaje mi się, że gdzieś już się spotkaliśmy – dodałem, zastanawiając się nad dziwnym imieniem właściciela włoskiego schroniska.

– Bardzo możliwe – odpowiedział bez emocji, jakby moje wrażenie wcale go nie zdziwiło. Uścisk jego dłoni był mocny i zdecydowany. – Na kolację zapraszam już do mnie – poinformował mnie, wskazując zamaszyście drzwi wyjściowe.

– Ja się już pożegnam. Jeszcze raz bardzo dziękuję, że pan przyjechał. Mam nadzieję, że uda się spędzić miło czas w górach i wynagrodzi to wszelkie trudy podróży.

– Ja także bardzo dziękuję. To piękne miejsce. Już od pewnego czasu chciałem tu przyjechać. Może następnym razem pojawię się z całą rodziną.

– Jeśli się państwo wybierzecie w te strony, to zapraszamy serdecznie do nas. Proszę wcześniej napisać lub zadzwonić. Chętnie pana ugościmy ponownie.

Jimmy czekał cierpliwie, aż skończymy tę kurtuazyjną wymianę zdań.

– Proszę wziąć wszystkie rzeczy. Pojedziemy moim samochodem. Pana auto będzie tu bezpieczne. Giuseppe się o niego zatroszczy.

Właściciel lokalu, żegnając się, potwierdził jego zapewnienia.

Jimmy, Giuseppe, Alessandro – dziwne zestawienie. Jimmy w małym włoskim, alpejskim miasteczku.

– Zapewne nie jest także stąd, być może nawet nie jest Włochem – pomyślałem, zbierając swoje bagaże.

Padał drobny deszcz, kiedy wspinaliśmy się terenowym, starszym już czerwonym nissanem po stromej górskiej drodze, kołysząc się na wszystkie strony na kamienistych nierównościach. Po bocznej szybie spływały drżące krople. Było ciemno, żadnych górskich widoków za oknem. Moja a-czwórka miałaby na tej drodze poważne problemy – to oczywiste.

Jimy milczał tajemniczo, zostawiając sobie widać rozmowę na deser, a ja, trzymając się kurczowo za uchwyt nad drzwiami, próbowałem uniknąć zbyt gwałtownego przerzucania mnie we wnętrzu kabiny. Odetchnąłem z ulgą, kiedy dotarliśmy na miejsce. W ciemności dostrzegłem nieoświetlone zarysy niskich zabudowań wzniesionego z kamienia alpejskiego schroniska.

Prostą kolację, którą osobiście przygotował gospodarz, zjedliśmy we dwóch przy obszernym, solidnym drewnianym stole. Gruby blat żłobiły zarysy słojów oraz drobnych pęknięć gładko zeszlifowane w trakcie wieloletniego użytkowania. Twarde górskie sery i sałatka z zapiekanym w ziołowo-winnej zalewie kurczakiem miała oryginalny smak. Jimmy napełnił do połowy nasze szklanki białym, regionalnym winem, które było dosyć mocne.

– Jak pan zauważył, gdzieś się już spotkaliśmy – rozpoczął rozmowę, kiedy skończyliśmy główną część kolacji, a na środku stołu pozostała kształtna, pusta butelka bez etykiety, kamienny czajnik z zieloną herbatą i duży drewniany talerz z małymi kawałkami ciemnego sera.

– Tak przypuszczam, ale trudno mi to zlokalizować czasowo i przestrzennie – stwierdziłem, z zaciekawieniem wpatrując się w pokerową twarz gospodarza, który podniósł wzrok i spojrzał mi wyczekująco w oczy, jakby chciał powiedzieć: „No, przypomnij sobie, nic nie pamiętasz?”.

– Czy pozwoli pan, że będziemy się zwracać do siebie bardziej bezpośrednio, biorąc pod uwagę miejsce i okoliczności?

– Czemu nie. Mów mi Christopher – odpowiedziałem z uśmiechem, mając niemiłe przeświadczenie, że może byłem zbyt beztroski w zestawieniu z opanowaną i pozbawioną emocji postawą gospodarza.

– Nie poznaliśmy się bliżej. Zaledwie kilka razy zamieniliśmy parę słów, a przynajmniej tak to może wyglądać z twojej strony – zaczął naprowadzanie Jimmy. – Moja wiedza o tobie jest znacznie szersza niż twoja o mnie. – Zamilkł i spuścił wzrok, wpatrując się w sam środek swojego kubka, z którego unosiły się ledwo dostrzegalne obłoczki parującej herbaty.

Zaintrygowało mnie i zaniepokoiło to, co powiedział. Dotarło do mnie, że mnie obserwował, że wie o mnie dużo, a ja o nim nic.

– Spotkaliśmy się na studiach we Francji, Lille, lata osiemdziesiąte – kontynuował. – Ty studiowałeś literaturę, ja nauki polityczne, ale pewne kręgi znajomych mieliśmy wspólne.

Tego czasu, mimo całego bogactwa doświadczeń i pozyskanej wiedzy, nie wspominałem dobrze. Pozostały mi z tego okresu pewne uprzedzenia do Francji i Francuzów.

– Zanim powiem ci więcej, będę miał gorącą prośbę – spojrzał mi w oczy wyczekująco i stanowczo.

– Słucham cię, Jimmy. Mów – odpowiedziałem z rosnącym niepokojem.

– Proszę cię o zachowanie dyskrecji, całkowitej tajemnicy w zakresie, o który cię poproszę.

Zawahałem się na moment.

– Ale jeśli to niezgodne z prawem... – wypaliłem trochę zaskakująco nawet dla samego siebie, jakbym miał zostać nagle wtajemniczony w jakieś niecne konszachty, chociaż w zasadzie nie miałem ku temu żadnych podstaw.

– Nie, nie o takie sprawy chodzi, choć może będziesz musiał się ogólnie obowiązującemu prawu w jakimś zakresie oprzeć – stwierdził z trochę ironicznym przekąsem. – Jeśli masz takie obawy, nie będę nalegał. Możesz powiedzieć stop, pasuję. Twój wybór. Najpierw jednak może powinieneś się zorientować, o co chodzi. Mogę dodać, że samo zachowanie tajemnicy będzie zgodne z prawem.

– Dobrze, Jimmy. Daję ci słowo, jeśli to ci wystarczy, że wszystko zostanie między nami.

– To mi wystarczy. – Jimmy sięgnął po kamienny czajniczek z herbatą i napełnił swój kubek. – Widzisz, wracając do naszych studiów, ja, oprócz uczęszczania na zajęcia, miałem inne ważne zadania. Tutaj właśnie tkwi ta tajemnica, która wymaga poufności. Moim zadaniem było monitorowanie określonych osób i pewnego lewackiego środowiska, które, słusznie zresztą, uważane było za zagrożenie, chociaż teraz wielu tych ludzi jest niestety bardzo wpływowych i bardzo blisko władzy, ale teraz nikogo to już nie interesuje lub według niektórych nie powinno interesować. Ty byłeś po drugiej, że tak powiem prawej stronie, dlatego nie zbliżałem się do ciebie zbytnio, nie interesowałeś mnie jako obiekt do rozpracowania. Jednak często pojawiałeś się jako temat rozmów osób, z którymi miałem bliższe kontakty. Nazywali cię kaznodzieją i katolickim zatwardziałym prawiczkiem. Wiem, że nawet na zajęciach z psychologii mówiłeś o swoich seksualnych zasadach sprzecznych z manifestem pokolenia ‘68. Dziewczyny szeptały między sobą, że jesteś gejem, a homo twierdzili, że wstrętnym katolickim krzyżowcem. Wielu cię szczerze nienawidziło. Wiem, że parę razy próbowali cię podpuścić, ale chyba udało ci się jakoś z tego wyjść z godnością, chociaż twoje ego pewnie oberwało.

– Tak, wiem. Te chwile dobrze pamiętam. Dlatego po roku studiów wróciłem do siebie, na swoje, że tak powiem, staroświeckie zadupie Europy.

– Trochę szkoda, że się poddałeś. Zacząłeś mi już trochę imponować, chociaż nie podzielałem twoich zasad i moralizatorskiej naiwności. Myślałem o tobie jak oni: z kpiną i dystansem. Niby byłeś zupełnie nie z mojej bajki, ale, jak widzisz, zapamiętałem cię dobrze, więc jednak może było warto być takim odmieńcem. Szkoda, że tak szybko wyjechałeś – zamyślił się na moment. – Zresztą nie ma co gdybać.

– Widocznie byłem naiwnym prawiczkiem w znacznie szerszym zakresie.

– Zapamiętałem sobie ciebie zawodowo i prywatnie – nie podjął mojej refleksji, ale w skupieniu mówił dalej. – Kiedy tak wiele się zmieniło w moim życiu, jak to często bywa, przez przypadek natknąłem się na twoją książkę, zacząłem się interesować tym, co robisz teraz, jaki jesteś, co zrobiłeś ze swoimi młodzieńczymi zasadami. To było dla mnie ważne. Dowiedziałem się, że jednak ciągle potrafisz odmawiać, kiedy to nie pasuje do twoich staroświeckich zasad.

– To nic takiego, jeśli mówimy o tym samym fakcie, i nie takie czyste, i nie takie oczywiste. Potrzebowałem bardzo pieniędzy. Trójka dzieci, choroby, problemy. To moje „nie” było jak akt rozpaczy, bez przekonania. Przyznam, że potem nawet trochę żałowałem. Mogłem sobie przecież wmówić, że współpraca z tym czasopismem nie byłaby taka naganna, że jakoś mógłbym przemycić to, co dla mnie ważne. Teraz wiem, że zrobiłem dobrze, ale zdaję sobie też sprawę z tego, że niewiele brakowało, a powiedziałbym „tak”. Przekonałem się dobitnie, że łakomiąc się na pieniądze czy jakieś intratne układy, traciłem więcej niż zyskiwałem, najwięcej zyskiwali ONI. Takie decyzje to powinna być zimna kalkulacja szacująca utrzymanie własnej tożsamości z przewidywaniem przyszłości. To nie kwestia emocji. A ja jednak nie zawsze mówiłem „nie”. Niestety.

– Tak, wiem, wiem. Ale zostałeś w dużej mierze tym, kim byłeś wtedy, kiedy cię nienawidziliśmy. I to jest powód, dla którego cię tu poniekąd podstępnie ściągnąłem.

– Czyli ten wieczór autorski, to wszystko, to tylko przykrywka?

– Trochę tak, trochę nie – uśmiechnął się, przymykając porozumiewawczo jedno oko.

– Ale dalej nie rozumiem, czego ode mnie oczekujesz.

– Zaraz, zaraz, zwolnijmy trochę. – Jimmy wziął głęboki oddech. – Jesteś pisarzem. Twoje zasady są mi obecnie bliskie i uważam, bazując na swoim doświadczeniu w analizie ludzkiej natury, że mógłbym ci zaufać. Chciałbym, żebyśmy razem spisali pewną historię. Ja zadbam o to, aby znalazły się w niej tak opisane fakty i wydarzenia, by nie złamać wciąż obowiązującej mnie tajemnicy i prawa. To mój problem. Jednak istnieje w tym pewna dawka ryzyka dla mnie, ale i dla ciebie oraz twoich bliskich. Bo osoby, które wystąpią w tej opowieści, choć ich dane zostaną zmienione na tyle, na ile to tylko możliwe, z pewnością się rozpoznają. Będą wiedzieć, że ja wiem, ale też będą mieć świadomość, że i ty wiesz dosyć dużo. Wiele razy byłem świadkiem i sam doświadczyłem ich bezwzględności.

– Czy ta historii warta jest tego ryzyka, Jimmy?

– Jestem przekonany, że tak. Zresztą jeśli idzie o ciebie, to w momencie, w którym to opublikujesz, nie będą mieli pretekstu, żeby zamknąć ci usta, bo będzie już za późno. Oni są wyrachowani, zatem rzadko sięgają po zemstę dla samej zemsty; to musi być uzasadnione. Pewnie takie było też i w moim przypadku. Co się miało stać, już się stało. Teraz nie mam wiele do stracenia. Kiedy się dogadamy, powiem ci więcej. Zawsze będziesz mógł jeszcze stwierdzić: „Nie napiszę tego, nie opublikuję”, nawet jeśli dojdziesz do takiego wniosku na samym końcu naszej współpracy. Mam świadomość, że i tak może być. Ale teraz potrzebuję twojej decyzji.

– Możesz mi powiedzieć coś więcej?

– Powiedziałem ci tyle, ile mogłem. Więcej informacji, jak zawrzemy układ.

Kiedy wróciłem do stołu, zastałem Jimmy’ego tak, jak go zostawiłem. Jakby zamarł w bezruchu po moim wyjściu na zewnątrz.

– Przemyślałem to na tyle, na ile byłem w stanie w tym krótkim czasie. Zgoda. Zaryzykuję. Los potoczył się tak, że chyba nie powinienem odmawiać, prawda? – stwierdziłem, patrząc wyczekująco na gospodarza schroniska.

– Mam taką nadzieję. Ja zrobię wszystko, abyś był bezpieczny. Dziękuję, Chris. – Te ostatnie słowa wypowiedział cicho, jakby pokornie. Gdzieś odleciała ta jego dominująca siła.

– Zanim zaczniemy, mam jedno, może głupie jak na początek pytanie: pod jakim nazwiskiem mielibyśmy wydać taką książkę?

– Autor ma być jeden. Jeden autor, jeden pseudonim. James Christopher Hidden. Co o tym sądzisz? – Siła i energia wróciła w jego głosie i spojrzeniu.

– Chyba już postanowiłeś, wypada mi się więc tylko zgodzić – stwierdziłem ironicznie trochę zawiedziony, że nie zostało miejsca na moją twórczą inwencję.

– Nie, nie postanowiłem. Możesz mieć przecież inną propozycję. Chodzi tylko o zasadę, że nasze nazwiska nie pojawią się na okładce. Tyle. Ale może nie zaczynajmy od spierania się o takie sprawy. Aha! Jeszcze jedno. Na obecnym etapie proszę, abyś nie robił żadnych notatek ani nic nie nagrywał. Tylko pamięć, tylko ona wchodzi w rachubę – dodał, kierując palec wskazujący w moje czoło. – Zgoda?

– Zgoda. Zaczynamy już teraz?

– Czemu nie. Może najpierw zarysuję ci ogólnie i krótko przebieg zdarzeń. Wiem, że jesteś zmęczony po długiej podróży, ale pewnie też ciekawość nie dałaby ci zasnąć, prawda?

Uśmiechnąłem się, potakując z przekonaniem głową.

– Ale zaparz jeszcze tej wyśmienitej herbaty, żebym nie przysnął – zażartowałem.

Jimmy klasnął dłońmi o uda i wstał energicznie.

– Jasne, już się robi. Widzę, że umiejętnie przejmujesz kontrolę nad sytuacją. Poczułeś się w swoim żywiole – dodał z udawanym przekąsem i, zabierając ze sobą pusty już czajnik, wyszedł do kuchni.

Zostałem sam. Popatrzyłem na moją pustą szklankę po winie i zobaczyłem w niej swoje wątpliwości i obawy. Czy nie wchodzę w coś, nad czym nie będę miał kontroli?

– Bierz to, co ci daje los. Zmierz się z tym, nie pękaj – przekonywałem sam siebie. Ta odważniejsza część mojej osobowości była wyraźnie poirytowana asekuranctwem tej drugiej. – Jimmy! Mogę nalać sobie jeszcze wina!? – zawołałem do gospodarza.

– Jasne. Przyniosę drugą butelkę. Trzeba wzmocnić ego.

– Jakby czytał w moich myślach – pomyślałem z ironią. – Jest inteligentny, mocny, może nawet niebezpieczny, ale chyba gdzieś w głębi wrażliwy. Ale właśnie taki powinien być mój autor i bohater: James Christopher Hidden.

Spotkanie

Była dopiero połowa marca, więc wiosna ociągała się ospale, dawkując oszczędnie cieplejsze powiewy wiatru. Przejmująco chłodny wieczór nie zachęcał do spacerów po paryskich bulwarach i ulicach uwieńczonych szlachetnymi bryłami historycznych kamienic. W jednym z takich budynków przy Rue Saint-Jacques, wzniesionym za czasów Napoleona III, w obszernej bibliotece apartamentu na piątym piętrze dwóch mężczyzn śledziło na pięćdziesięciocalowym ekranie plazmowego telewizora przebieg konklawe. Tłum zebrany na placu Świętego Piotra z wyraźnym zaskoczeniem przyjął nazwisko nowego papieża i zamarł w oczekiwaniu na jego oficjalne pojawienie się w loggii bazyliki.

– A jednak niespodzianka – stwierdził bez emocji jeden z nich, popijając mały łyk ciemnozielonego płynu z kryształowego kieliszka. Rozparł się wygodnie w dużym skórzanym fotelu i spojrzał z wyczekiwaniem na siedzącego obok gościa.

– Taki wybór nie był w zasadzie przewidywany i oczekiwany. Widać potrzebujemy jeszcze trochę czasu – dodał drugi z wyczuwalnym napięciem w głosie. Przełknął ostatni łyk alkoholu, smakując go z zaciśniętymi ustami. Oparł ciemną, starannie przystrzyżoną brodę na bordowej, jedwabnej apaszce błyszczącej dyskretnie spod rozpiętej marynarki.

– Tak. Czas nam dużo wyjaśni. Może nawet dzisiaj René dostarczy nam więcej informacji. Kto wie, Paul. Może to jednak nie takie zaskakujące, jak nam się wydaje. A teraz zapraszam cię na kolację. Przy okazji dokończymy naszą rozmowę. Musimy naszym sprawom poświęcić trochę czasu.

– Nie miałeś go ostatnio zbyt wiele – skwitował z lekką nutą skrywanego żalu Paul.

– Wszystko ma swój czas dojrzewania. Nerwowość nie jest wskazana. Dzisiaj jest odpowiedni moment: ani za późno, ani za wcześnie, w sam raz. – Jean wstał z fotela i wskazał uprzejmie gościowi uchylone lekko podwójne drzwi.

Paul znał rozkład pomieszczeń w apartamencie Jeana, dlatego pewnie skierował się w stronę pokoju stołowego. Długi stół został nakryty dla trzech osób.

– Ktoś z nami jeszcze zje kolację? – spytał trochę zaskoczony Paul.

– Jak już ci wspominałem, spodziewam się, że René do nas dołączy. Ale bez obaw, będziemy mieli dość czasu na rozmowę w cztery oczy.

Kiedy obaj zasiedli za stołem, dyskretnie pojawił się George w swojej klasycznej liberii, sprawnie napełniając kieliszki gościa i gospodarza białym, aromatycznym winem.

– Za powodzenie nasze i naszych przyjaciół! – wzniósł toast Jean.

– Za naszą pomyślność! – odpowiedział Paul, podniósłszy swój kieliszek. – Jak zawsze znakomite! – stwierdził, delektując się smakiem alkoholu.

Jean skinął w odpowiedzi głową, uśmiechając się uprzejmie. W tym samym momencie ponownie zjawił się George, niosąc na dwóch dużych, srebrzystych tacach owalne talerze pełne wysmukłych pstrągów starannie udekorowanych plasterkami cytryny i ziołami oraz wykwintnymi kompozycjami warzyw i owoców. Kiedy wszystko znalazło swoje miejsce na stole, George zamknął cicho drzwi pokoju jadalnego, pozostawiając obu panów sam na sam.

– Proszę, częstuj się. Te pstrągi zostały przygotowane specjalnie z myślą o tobie.

– Jak zawsze, pamiętasz o upodobaniach swoich gości. – Paul z wyraźną satysfakcją nałożył sobie na talerz jedną z ryb, dobierając kuszącą wykwintnym zapachem mieszankę gorących warzyw.

– Jak wiesz, pamiętam nie tylko o upodobaniach moich przyjaciół. Moje zainteresowanie i troska o nich sięga znacznie dalej. Dlatego powinieneś okazywać mi więcej zaufania.

– To nie brak zaufania – przerwał mu Paul. – Zbyt wiele spraw wymknęło się spod kontroli. Zrobiło się trochę nerwowo...

– Ale wszystko już zmierza w dobrym kierunku – skwitował spokojnie gospodarz. – Napij się jeszcze trochę. Powinieneś rozluźnić umysł – zaproponował, sam wznosząc do ust swój kieliszek.

– Nie jestem pewien, czy wszystko...

– Zależy z jakiego punktu widzenia spojrzymy na rozwój wydarzeń. Cóż, gdyby nasz wspólny znajomy zachował więcej umiarkowania i samokontroli, w ogóle nie byłoby się czym niepokoić. Od człowieka, który w tak umiejętny sposób potrafi kierować zjawiskami finansowymi na tak dużą skalę, można byłoby oczekiwać więcej przewidującego rozsądku. Często wykorzystujemy niekontrolowane namiętności innych ludzi, by móc wpłynąć na rzeczywistość w jak najszerszym zakresie i wykorzystać w pełni ich niespełnione pragnienia. Sami też chętnie sprawiamy sobie różnego rodzaju przyjemności – to nasz przywilej i niezbywalne prawo. Stać nas na to, aby oddawać się im poza kontrolą innych. Stać nas na to, Paul, bo robimy to w odpowiednim czasie i miejscu, chroniąc nasze tajemnice z bezwzględnym zaufaniem. Czas, odpowiednie miejsce i tajemnica są kluczowymi elementami doznanej w pełni przyjemności. Nasz znajomy miał odpowiednie środki, by nie dopuścić do tego, co się wydarzyło, nie rezygnując ze swoich potrzeb. Być może jednak podjął ryzyko świadomie, bo ryzyko także budzi głębokie emocje, a on ich poszukiwał. Ale to nie zmienia faktu, że zupełnie niepotrzebnie sprawił nam problem, który teraz musimy rozwiązać.

– Jego wpływy są nam potrzebne. Trudno go będzie zastąpić kimś równie kompetentnym, pewnym i lojalnym.

– Pewnym? Nie ma, niestety, ludzi całkowicie pewnych, tak jak nie ma niezastąpionych, a lojalność to również nienarażanie przyjaciół na takie sytuacje. Nasz znajomy przygotował sobie zbyt mocno przyprawione danie.

Bladość zaciśniętych ust i chłodne spojrzenie Paula wyrażały stan jego umysłu, który zaczął teraz analizować wydarzenia logicznie i zimno.

– Da się go jakoś uratować, czy zostawiamy go samemu sobie? – wycedził przez wciąż zaciśnięte usta.

– Na razie trzeba tę potrawę zamrozić. Oczywiście, odmrożona za jakiś czas nie będzie już tyle warta, co poprzednio. Sprawa się przeciągnie w czasie. On ma duży kapitał, a pieniądze mogą uleczyć wiele zranień, o ile te zranienia są autentyczne. Ostatecznie będziemy musieli znaleźć kogoś innego i kontrolować tę sytuację. W tym środowisku nie powinno to być bardzo trudne.

– A co z Watykanem? Spodziewaliśmy się innych efektów.

– Trochę się przeceniasz, Paul. Przeceniasz też znacznie nasze wpływy i możliwości. W zasadzie jesteśmy przecież garstką wpływowych i zamożnych ludzi. Legenda na nasz temat jest raczej przesadzona – dodał z ironią – dlatego tak bardzo staramy się, aby bardziej wierzono w spiskowe teorie dziejów, których bohaterem jest Opus Dei czy wszechmocni jezuici oplatający rządy państw mackami zależności przez wieki historii. Choć kto wie, może jest w tym i wiele prawdy. Lepiej, żeby ludzie bali się ich niż nas. To obóz wroga. Nasze wpływy są tam ograniczone, chociaż jak na nasze możliwości spore, bo człowiek zawsze pozostanie człowiekiem. W tym jesteśmy sobie bardzo bliscy.

– Skoro nie stanowią wielkiego zagrożenia dla naszych interesów, a nasze wpływy są tam ograniczone, to czy nie poświęcasz im zbyt wiele uwagi? Czy nie lepiej budować tam, gdzie czujemy się pewnie, tam, gdzie nasze wpływy pośrednie czy bezpośrednie są znaczące? Skupić się na tym, a potem...

– Zadziwiasz mnie, Paul, że tego nie rozumiesz. – Jean pochylił się w kierunku Paula z wyraźną irytacją. – Mówisz jak ten prymitywny, użyteczny idiota Stalin, który pytał: „A ile dywizji ma papież?”. Dopóki zachowują swoją czystą istotę, chociażby gdzieś tam głęboko schowaną i zawstydzoną, dopóty zawsze mogą się nam wymykać i opierać naszym wpływom. Wtedy zostaniemy z tym, co mamy, a to tak, jakbyśmy nie mieli już nic. Ani ja, ani ty nie przetrącimy im kręgosłupa. Muszą zrobić to sami: rozmyć zasady i staroświecką moralność, wykpić tę swoją twardą, nieludzką czystość, aż przestaną mieć pewność, przestaną wierzyć do końca, będą się wstydzić tego, kim są, sami przestaną myśleć i analizować, bo to jest zbyt trudne, aby ciągle podejmować decyzje w świecie, który produkuje tyle informacji, opcji, dostępnych rozwiązań. Dlatego, Paul, musimy im poświęcić dużo sił i czasu. Dlatego czuję się rozczarowany i zaczynam się obawiać, czy ty aby wszystko rozumiesz.

– Jean, nie mów w ten sposób. Przecież myślę tak samo jak ty. To, że i mnie zawiedli pewni ludzie, nie znaczy, że nie rozumiem... Miałem na myśli pewne przegrupowanie działań... – mówił Paul zaskoczony tonem wypowiedzi rozmówcy.

– Nie do końca tak samo. Ale nie reaguj tak nerwowo. To twoja słabość, Paul, niedobra słabość, bo wtedy brakuje ci siły, gubisz ją w emocjach. Musisz nad tym popracować – uśmiechnął się dobrotliwie Jean, obracając w żart swoje wcześniejsze stwierdzenia. – Dlatego będę miał dla ciebie zadanie, które pozwoli ci lepiej zobaczyć, dotknąć, poczuć smak i zmierzyć się z tą według ciebie nie taką ważną częścią ludzkiej istoty. Wtedy zrozumiesz lepiej, o czym mówię. Potrzebujesz tego doświadczenia, by zrobić kolejny krok, a my potrzebujemy twojego działania i inicjatywy. To szansa dla ciebie. Ja będę cię wspierał. – Jean jakby nigdy nic smakował kolejne kęsy rybiego mięsa, skupiając pozornie całą swoją uwagę na tej czynności. – Smacznego, Paul. Zjedz coś więcej, bo przed nami jeszcze trochę pracy – dodał, nie podnosząc spojrzenia znad swojego talerza.

Paul patrzył przez chwilę z uwagą na swojego rozmówcę, próbując zrozumieć wszystkie, szczególnie te ukryte znaczenia jego słów. Pochylił się nad stołem i w skupieniu zaczął się delektować zaserwowanym daniem. Ryba była wyśmienita.