Pola księżycowe - Jan Drożdż - ebook + książka

Pola księżycowe ebook

Jan Drożdż

0,0

Opis

Na wyspie u wybrzeży Europy, niewidniejącej na żadnej z oficjalnych map, mieści się siedziba Uniwersytetu głoszącego doktrynę rewolucji. Końcem czerwca Rafael, wzorem pozostałych studentów, szykuje się do opuszczenia wyspy na czas wakacji. Wtedy spotyka Kersten – niezrównoważoną studentkę, która informuje go, że został powołany w szeregi Bractwa Sprawiedliwych – tajemnej organizacji działającej wewnątrz Uniwersytetu.

W bractwie działają różne i nieprzeniknione siły. Rafael nie dość, że lekceważy zakazy zwierzchności, to jeszcze zagłębia się w tajemnicę tragicznej śmierci swojego brata…

Jan Drożdż, ur. w 1988 r. w Nowym Sączu, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Prawnik, który pracę zawodową dzieli ze swoją pasją – literaturą. Zadebiutował w 2015 r. „Nieskończoną Przestrzenią Snu”, zmysłową i erudycyjną powieścią utrzymaną w onirycznej konwencji. Natchnienie czerpie między innymi ze snów, które stanowią dla niego pierwotną przestrzeń twórczych inspiracji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 496

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WSTĘP

Co mi zostało z tamtych czasów? Pamiętam bursztyn oczu (jej oczu). Niby zwyczajny, a przecież nieziemski zbiór żółto-miedzianych refleksów rozświetlających tę niefrasobliwą twarzyczkę wiecznej ignorantki. Pamiętam zapach włosów (jej włosów). Osobliwe połączenie woni świeżo ściętej trawy i taniej, a jakże, podróbki Chanel Nº− 19. Właśnie trawą i głównie nią pachniały jej włosy, skoro fałszywy Chanel ustępował względem łąk i gubił się na wietrze. Ale to nie o niej chcę pisać, nie głównie o niej, choć ona nieznośnie nakłada się na blaknące (z czasem i w czasie) wspomnienie tamtego okresu – jak przystało na wszystko, co mało istotne albo wcale nie, to jest mgła w poniedziałkowy ranek, źdźbła trawy zagubione w przytłaczającej zieleni napastliwej koszuli i w połowie już wyciśnięta pasta do zębów.

Byłaś dla mnie taką mgłą, na którą nie zwraca się uwagi, bo jest pierwszą osobliwością, jaką można by zauważyć, nie wiedząc jednocześnie, że ten poniedziałek (a z nim cały tydzień, czasem całe życie) nic piękniejszego już nie przyniesie, niczym tak hojnie nie obdarzy. Nie jesteś jednak źdźbłem trawy, jesteś (jeśli jeszcze jesteś) samą trawą, o którą trudno w zimie, w betonie i w sercu martwym jak moje. I koniecznie kojarzysz mi się z niezakręconą tubką pasty, lecz nie wiem, skąd to skojarzenie. Długo nad tym myślałem i nie wiem. Tylko jakiej pasty? Zielonej, o smaku poziomki, marki koniecznie Aquafresh (nie, to nie jest reklama – w tamtych kryzysowych czasach niewielu studentów sięgało po blendamed).

Tak cię widzę teraz. Wtedy cię nie widziałem, lecz to nieważne. W tej historii jesteś mało albo wcale nie istotna, niczym poniedziałkowa mgła o świcie (mgieł się nie dostrzega, choć czasem za nimi się tęskni). Odejdź więc, droga Kersten, gdzieś na bok, choćby na margines, schowaj się w nawiasach, rzadkich wtrąceniach, nieważne gdzie. Owszem, pojawisz się w tej historii, acz zupełnie wzmiankowo i jakby niewidnie. Przyjmij z pokorą należne ci miejsce (bezmiejsce). Będzie ci trudno, bo z natury byłaś (jesteś?) pokorna, a – jak wiadomo – to pokornym najbardziej brakuje czegoś, co opacznie pokorą zwykliśmy nazywać.

Uff, udało się. Przynajmniej na razie rozprawiłem się z trawiastą, niezakręconą i w połowie już wyciśniętą pastą do zębów marki Kersten, której nie znajdę na żadnej ze sklepowych ani domowych półek, tak jak nie przeżyję po raz drugi swojej młodości (mogę ją opisać). Myliłby się jednak ktoś, kto by sądził, że to nostalgia mną kieruje albo też jakiś rodzaj frustracji niespełnionych marzeń czyni moje postąpienia. Nie, to nie to. Niczego nie żałuję, trudno więc o frustrację, i chyba nie tęsknię (za mgłą jednak się nie tęskni). Tu chodzi o coś więcej. Opowieść ta nie może traktować o mnie, o Kersten, o mgle, trawie i paście do zębów (nawet tej niezakręconej).

SŁOWO. Zrozumcie, proszę, to jest klucz. Słowo, to od niego wszystko się zaczęło, choć zacząć się nie mogło, skoro zawsze trwało. Ma wiele odmian, postaci, wersji językowych, akcentów, modyfikacji, brzmień, wzmocnień, przesileń… lecz to zawsze słowo. W wersji słownikowej połączenie liter (doprawdy?), sensowne ich połączenie (wcale nie byłbym tego taki pewien) posiadające określone znaczenie (to już czysta przesada; znam wiele słów pozbawionych znaczenia, w sumie to większość słów bez niego się obywa). A skoro chodzi o Słowo, chodzi również o życie i śmierć, dobro i zło, piękno i skazę, zatem o prawdę i kłamstwo rozbija się majestat słów (sama doskonałość jawi się jako kategoria moralnie obojętna). Czytelniku, bacz więc na słowa! Szczególnie skup się na słowie, które powinno być pisane od wielkiej litery. Ono nie jest moje i ono powie ci, komu służę (tak, zawsze komuś się służy, w ostateczności można służyć samemu sobie i większość tak czyni). A zważaj przy tym na słowa ust swoich i pod żadnym pozorem nie dowierzaj sobie, bo wielu już własne słowa, podobnie jak i sny, o zgubę przyprawiły. To ci mówię, przed tym cię przestrzegam, a jeśli nie czujesz się na siłach, by zmierzyć się z grząską materią niebezpiecznych słów, to porzuć tę opowieść (dzieło mojej duszy i więcej niż życia, gdy śmierci tajemnicę spowiednią) i wzgardź nią, by ona wzgardzić nie zechciała i sposobna była. A oto moja historia, która moją jest tylko w części tej najmniej istotnej.

CZERWIEC

ROZDZIAŁ I

W podstawowych materiach słów kilka

 

Dostać się na Uniwersytet nie było rzeczą łatwą, wpierw należało o nim usłyszeć. Uniwersytet (pełnej nazwy podać się nie godzę z uwagi na prawo przysięgi, złudzenie honoru i ten nimb tajemnicy, którego wyzbycie odbiera urok i niweczy cień) powstał wieki temu. Jego prototyp rzekomo już w V wieku znalazł swój początek, wiarygodność zaś źródłowego przekazu pociąga za sobą daleko idące reperkusje. Czy jednak kwestią współczesnych jest dochodzić prawdziwych spadkobierców Imperium Romanorum? Śmiem wątpić. Nie wątpię natomiast w szczególną pobłażliwość papiestwa, frasunek cesarstwa i troskę jeszcze kilku koronowanych głów uniwersalnej Europy względem organizacji wydającej duplikaty władzy i oryginały panowania. Nie wyrażam również oficjalnej historiografii Uniwersytetu, skoro takowej brak (milczenie sprzyja bezimiennym bohaterom). I choć spędziłem na Uniwersytecie kilka niezapomnianych lat, moja wiedza na jego temat jawi się jako znikoma, pozostając sumą domysłów, przypuszczeń oraz mniej lub bardziej abstrakcyjnych hipotez. Niemniej wiem dużo; więcej, niż powinienem wiedzieć.

Uniwersytet, na którym studiowałem (acz nie ukończyłem go z powodów ode mnie zależnych), stanowi swoisty statek widmo. Statek ten płynie przez wieki i epoki, a burze, sztormy, ba, nawet pazerne kataklizmy, nie imają się jego podniesionych masztów i odkrytych dział. To nie on je omija, lecz to owe kataklizmy przechodzą obok niego, nie zauważając go albo nie chcąc zauważyć. Wybaczcie, proszę, że nie podam geograficznej szerokości i długości miejsca jego siedziby. I tak ujawniam więcej, niż sugerowałby zdrowy rozsądek. Zresztą szansa, iż opowieść ta (dotykająca materii skazanych na przemilczenie) opuści kiedyś cmentarzysko książek napisanych, acz od początku pamięci wzbronionych, jest znikoma. Zbyt wielu (ludziom, czy tylko im?) zależy, by wieść o Uniwersytecie, jedynym tworze zasługującym na klasyczne miano uniwersytetu, nie dobiegła uszu głuchoniemych serc. Gwoli ścisłości, mnie także na tym zależy jako byłemu studentowi tej uczelni, ale już nie jako człowiekowi myjącemu zęby zieloną pastą o smaku poziomki (a to, by przywołać wspomnienie mgły jedynego poniedziałku mojego życia).

Weźcie zatem najwierniejszą z map starej Europy i na bliskich jej morzach odnajdźcie pominiętą przez czas siedzibę Uniwersytetu, która to wyspa nie widnieje na żadnej z oficjalnych map (tyle mogę zdradzić). Zręcznie przemilczana przez społeczność międzynarodową, w ten sposób chroniona, i dla was pozostanie błękitem nieodnalezionej zieleni. A nie snujcie przy tym nastrojowych refleksji nad losem zatopionej Atlantydy, zapewniam bowiem, że wyspa istnieje i jako terytorium w pełni suwerennego tworu ma się wcale niezależnie (to nieżywi potrzebują legend, wody i poszukiwaczy skarbów). Sam twór zaś miewa się okazale, gdyż pomimo skromnego terytorium, równie skromnej i niestałej liczby obywateli oraz rzeszy wygłodniałych studentów na wyżywieniu posiada decydujący wpływ na bieg ogólnoświatowych wydarzeń. Paradoksalnie, właśnie ten permanentnie ujawniany potencjał wpływu zapewnia Uniwersytetowi, a tym samym jego siedzibie, pożądany i niezbędny azyl.

Zwiedzeni przez kartografów, przyjmijcie, że wyspa ma kształt nieregularny, warunkowany mocno poszarpaną linią brzegową. Kształt w uproszczeniu trapezoidalny oddaje wynikające z uporu niezdecydowanie morskich fal. Wyspa broni się przed zakusami kapryśnego morza, nie szczędząc drzew, chaszczy i zarośli jako szańców brzegowych umocnień, które miejscami wżynają się daleko w głąb autonomicznego terytorium. Ot, taki naturalny system obronny, przy tym zaś zręczna mistyfikacja niezamieszkanej wyspy. Za pierścieniem leśnej gęstwiny ciągną się poletka miejscowych wieśniaków, zaopatrujących Uniwersytet. Wśród upraw dominują kultury zboża (pszenicy, jęczmienia, kukurydzy), poczesne połacie zajmują cenione przez studentów ziemniaki, nie brakuje buraków, grządek cukinii oraz niepokojąco zielonej (przynajmniej dla mnie) kapusty. Drzewa owocowe rodzą obficie, krzewy czerwienią się i czernią porzecznie, maliny dorównują truskawkom, agrest zachowuje naturalne proporcje, groch za to poczyna sobie dosyć nieroztropnie, imając się byle jakich pionowych konstrukcji i oparć. Tutejszy klimat posiada wszelkie cechy niewłaściwie pojmowanego umiaru, wliczając w to nieraz i długie zimy, gorące lata, zjawiskowe wiosny i te jesienie, co każą patrzeć, jak wszystko umiera i nawet ten las wiecznie zielony przyobleka się w cienie śnieżnej niepamięci. Na wyspie zdarzają się lata słońcem pijane i wiele ich bywa, lecz to zimy przewlekłe wspomina się z żalem pożegnanej nicości. Kwiecień na usta nie przychodzi, maj ze słowami rozmija się kwietnie, gdyż blask narodzin gaśnie na dźwięk postronnych opowieści. Nad wszystkim góruje znamienite Słońce, władzę namiestniczą z ziemskiego nadania sprawuje Księżyc, gwiazdy zaś poboczne wieszczą swoje niemożliwe panowanie.

Wyspowi wieśniacy to ludzie prości, skupieni na pracy i obojętni – chciałoby się rzec – na wszystko, lecz ich prywatne, jednostkowo-indywidualne życie nie może za wszystko uchodzić. Wobec Uniwersytetu zachowują poddańczy, typowo feudalny stosunek klasowego uniżenia, i tylko pobliski kościół wyrywa ich od święta z mentalnej niewoli grządek i zasiewów. Mieszkają w drewnianych bądź glinianych domostwach, nierzadko w towarzystwie bynajmniej nie ucywilizowanych kopytnych (koni, krów i baranów), zgrupowanych w sąsiedniej izdebce. Ze stroju, zwyczajów oraz języka tych ludzi można odnieść wrażenie, że ich geny są skutecznie uodpornione na mutacje postępu. Władze Uniwersytetu – faktyczni feudałowie widmowego państewka – pozostawiają ich samym sobie, nie próbując zarażać zdobyczami kultury i cywilizacji, ale też specjalnie niczego im nie wzbraniają. Po prostu wyspowi wieśniacy są genetycznie bierni, ustanowieni raz i na zawsze (z ojca na syna) w niezmienionej postaci, a to pomimo nierzadkiej wymiany materiału biologicznego pomiędzy co kraśniejszymi przedstawicielkami miejscowej wioski a niepoprawnie pożądliwą bracią studencką (wśród studentek Uniwersytetu także nie brakuje amatorek folkloru ludowego, lecz one z reguły sposobią się w zdobycze współczesnej antykoncepcji, nie chcąc wydawać na świat chłopskich potomków).

Mijamy zatem lasy, pola, sady i skupione w obrębie wioski domostwa miejscowych wieśniaków. W ten sposób docieramy na teren kampusu, przez studentów nazywanego podzamczem. Kampus ze wszystkich stron okala gruby, wysoki na ponad trzy metry kamienny mur. Mur ten, rodzaj fortyfikacji pozornie izolującej brać studencką od wpływów kultury ludowej, żadnej przeszkody nie stanowi, gdyż pełno w nim legalnych i nielegalnych przejść. Samo istnienie przejść nielegalnych świetnie oddaje wojowniczego ducha młodości, manifestującej swój sprzeciw w sytuacjach z gruntu czy też z muru obojętnych, jeśli nie głuchych na wszelki głos sprzeciwu. Po co bowiem wykuwać dziury w murze posiadającym kilkanaście stale otwartych bram, a po masowych strajkach roku 1830 w większości z niego wymontowanych? Młody człowiek buntować się jednak musi, a przechodzenie przejściami udostępnionymi przez władze uczelni chwały żadnemu studentowi nie przyniesie. Co innego wędrówka przejściem wykutym, najlepiej własnymi, rękoma. O ile bowiem wieśniacy cierpią na wrodzoną, genetyczną indolencję w sferze stosunków feudalnych w płaszczyźnie mentalnej, o tyle w studenckim genotypie zdaje się przeważać coś zgoła przeciwnego. Mianowicie awanturnicze umiłowanie buntu i rebelii, choćby i przeciwko samej rebelii, nawet własnej, byle była to rebelia (powiedzmy, rebelia do kwadratu albo i sześcianu). Fizyczny obraz studenckiej, a w ujęciu szerszym młodoludzkiej natury stanowi właśnie ów mur okalający kampus, przypominający obecnie ruiny średniowiecznych obwarowań bądź przywodzący na myśl kulinarne zaszłości Szwajcarii. Władze uczelni zachowują tymczasem stoicki spokój względem masowych manifestacji przejściowej samowoli, pozostawiając bieg wypadków samym sobie (czytaj: samej naturze).

Docieramy na teren kampusu. Oczywiście przejściem nielegalnym, nie jesteśmy loserami. Naszym oczom ukazuje się specyficzna przestrzeń miejska, eksponująca zalety miasta i niwelująca jego wady. Właściwie kampus Uniwersytetu to jeden wielki park rozrywki, obfitujący w obiekty sportowe (boiska, korty, aquaparki), kulturowe (kluby, puby, bary, skwery miłosnych spotkań, wybrane ławki), kulturalne (kina, teatry, galerie sztuki, kluby literatów, domy filaretów, łaźnie filatelistów), generalnie użyteczne (galerie handlowe) oraz generalnie kontrowersyjne (kasyna, męskie i żeńskie domy publiczne założone przez wyjątkowo nieobyczajne studentki). Pozostałe budynki zlokalizowane w przestrzeni uniwersyteckiego miasteczka to wille zajmowane przez najbogatszych studentów, wolnostojące domy studenckiej klasy średniej z aspiracjami, akademiki opanowane przez studencką klasę średnią bez aspiracji oraz małe drewniane chatki użytkowane przez komuny studenckich plebejuszy. Wspomniane chatki zajmują jedną, specjalnie wydzieloną dzielnicę o nazwie „Soplicowo”, a to z powodu zimowego designu tych siedzib.

Największą część kampusu zajmują wszechobecne skwery. Starannie przydeptane połacie zieleni pozytywnie wyróżniają się w ogólnym krajobrazie wyspy, zdominowanej przez bujną i rozkapryszoną roślinność. Nie jest to wszakże zieleń endemiczna, i nawet jeśli zieleń wszelka zginie, to pozostaną wyrosłe na niej studenckie klubobary nazywane niejednokroć piwnicami, stodołami, nawet kawiarniami. Ostatnia nazwa już jawnie i bezczelnie wprowadza w błąd niezorientowanego konsumenta. To właśnie w nich ogniskuje się studenckie życie, to one stanowią kolebkę współczesnej studenckiej demokracji, podczas gdy niegdyś służyły za kołyskę studenckich tyranii, monarchii, oligarchii oraz innych bardziej konstruktywnych – od zdegenerowanej demokracji – ustrojów. Proporcja czynnych, całonocnych klubobarów do liczby mieszkańców kampusu kształtuje się w sposób niezwykle korzystny dla pijących mieszkańców kampusu, zwanych także studentami. Dość powiedzieć, że przedstawiciele studenckiej arystokracji (lokatorzy osiedli willowych) ochoczo erygują coraz to nowe spelunki, nadając im niezbyt stosowne nazwy, a to na cześć członków swoich arystokratycznych rodzin. I tak pośród kampusowych klubobarów można doliczyć się między innymi czterech Babci Anielek oraz aż ośmiu Dziadków Emilianów, odróżniających się rodzajem i charakterem szeroko pojętych osiągnięć życiowych (np. bar „Dziadek Emilian, weteran wojny secesyjnej” albo „Piwnica Dziadka Emiliana, pijaka, złodzieja i komiwojażera”). Nepotyzm nazewniczy budzi zawiść studenckich klas nieposiadających, których nie stać na uczczenie pamięci własnych (zasłużonych?) antenatów. Porzućmy jednak dosyć delikatną kwestię studenckich klubobarów (na ich temat powstało, powstaje i jeszcze powstanie wiele prac tyle naukowych, ile teoretycznych) i opuśćmy wyjątkowo grząski teren podzamcza.

Teraz wreszcie – kiedy już wyplątaliśmy się z sieci poskręcanych kampusowych ulic, podejrzanie uporządkowanych skwerów, nepotycznych barów i skoligaconych klubów – możemy swobodnie unieść głowę, by z zachwytem spojrzeć w stronę kompleksu świątynno-zamkowego. Kompleks świątynno-zamkowy zlokalizowany jest na jedynym na wyspie wzniesieniu, sądząc po unikalności, sztucznie usypanym, a to w celu utrzymania kondycji fizycznej studentów na przyzwoitym poziomie (bynajmniej nie w geście podkreślenia czyjejś szczególnej pozycji, która wyniesienia nie wymaga). Integralna jedność wzniesienia odsłania dwa osobne zespoły: świątynny i zamkowy, które współtworzą razem spójną i skorelowaną całość, stąd określenie ich mianem jednego kompleksu stanowi językowo uprawniony zabieg.

Zespół świątynny koncentruje się wokół stosunkowo prostej, by nie rzec architektonicznie prymitywnej, kamiennej konstrukcji – Świątyni Wiedzy. Imponująca rozmiarami oraz usytuowaniem budowla raczej odstrasza swą doprawdy przykrą aparycją. Kiedy mój wzrok po raz pierwszy spoczął na jej obnażonym, grubym, prostokątnym cielsku, nie mogłem się uwolnić od uczucia wszechogarniającej pustki i zwątpienia. Otchłań zionęła (i niestety nadal zionie, na inne amen wiekuiste) z wypełnionych rozpaczą i mrokiem wielokrotnych oczu świątyni. Wtedy zastanawiałem się, dlaczego te półkoliste i wcale spore przestrzenie nie zostały przyodziane drewnem, powleczone szkłem lub choćby zakratowane. Nie rozumiałem wówczas, przyznaję, że pustki zasłonić się nie da, a stroić i przyozdabiać ją, to szukać jej w sobie (tam zawsze można ją znaleźć). Z czasem przywykłem do widoku murów doskonałych w zadawnionej szarości, wnętrza surowego i tych schodów wąskich, ze szczerymi życzeniami skutecznego potknięcia. Przywykłem, bo chciałem żyć. Tak, życie wymusza na nas widok pustki, a więc przede wszystkim uzyskuje nasze własne odbicia, oddechy i szmery niespokojnych myśli. Nigdy natomiast nie zaakceptowałem Świątyni Wiedzy; w myślach otwarcie jej bluźniłem, darząc przymiotem średniowiecznej fabryki trędowatych.

Świątynię Wiedzy otacza dwanaście wcale zgrabnych obiektów, zwanych pałacykami. Użyte określenie oddaje ich rzeczywiste walory estetyczne i tym samym nie nabiera zabarwienia ironicznego. Owe pałacyki to istne dzieła sztuki jaśniejące blaskiem połączonym, przy tym zróżnicowane w aspekcie formy, budulca i stylu wykonania. Wśród pomniejszonych, acz nie zminiaturyzowanych pałaców przeważają konstrukcje marmurowe, gdy charakterystyczne detale, ozdoby oraz szczegóły wykończenia zacierają podobieństwa białej substancji, akcentując niepodważalną i poszczególną indywidualność. Nawet w odległych wspomnieniach nie sposób pomylić smacznie wysmuklonych kolumn mocno klasycystycznej portykowej budowli z krzykliwymi pilastrami sąsiedniego pałacyku. A już za niesłychany brak towarzyskiej ogłady uchodziłoby zestawianie przestronnych, uduchowionych loggii z nieco bardziej ocienionymi krużgankami równie manierystycznego pałacyku. Niemniej to nie marmur, z wszystkimi urozmaiceniami dłuta oraz osobliwościami architektonicznej narracji, wzbudza największy zachwyt nowo przybyłych i mocno już zasiedziałych studentów. Spośród dwunastu obiektów okalających Świątynię Wiedzy najbardziej wyróżnia się strzelisty pałacyk uczyniony szkłem. Uczyniony, co znaczy, że wcale nie wykonany, a powzięty z istoty szkła – jednorodna substancja zastygłych włókien. W porównaniu z pozostałymi braćmi pałacykami jest on jakiś… dziwny? Nie, to nie to. Jest obcy (ostrzegałem, że będzie o słowach, więc muszę się ich czepiać). Czy zatem obcy wśród braci? Czy aby na pewno wśród braci? Nie sam budulec nadaje mu ten subtelny, zarazem niepokojący akcent wyalienowania. A skoro użyłem już porównania do braci, posłużę się pokrewną metaforą apostołów (dwunastu, nie inaczej). Szklany pałacyk jawił mi się wówczas jako nieszczęsny Judasz, dziś nie tak go postrzegam. Nie uprzedzajmy jednak biegu wypadków.

Pałacyk drewniany, on z kolei miał albo zdawał się mieć coś ze świętego Piotra. Prosty w substancji i formie, nieodparcie przywoływał skojarzenia z góralską chatką, lecz nie taką zwykłą bacowską siedzibą, a chatką rezydencjalną „na pokaz”, więc i „na wynos” (do i dla świata, niech widzi, niech patrzy, niech się zachwyca, jak to nam, góralom, się powodzi, hej!). Widząc kuszące spokojem tarasy góralskiego pałacyku, walczyłem z uporczywą pokusą pogwałcenia świętej pałacowej autonomii (precyzyjniej: autonomii zespołu świątynnego, wrócimy do tego pojęcia). Wyznaję w prawdzie i w sprawiedliwości, że miałem kaprys sprofanowania jednego z tych imponujących tarasów – tym samym całego pałacu – czynnością tyle świętokradzką, ile prozaiczną i beztroską. Oto limitowane butelki starannie wyselekcjonowanego piwa domagały się czegoś więcej niźli przyziemnego miejsca posiadówki. Mniemałem, iż spośród pałacowych apostołów właśnie u Piotra dostąpię czegoś w rodzaju pijackiego zrozumienia, w końcu on sam tak często się mylił, był tak niedoskonały. Czyjaś nieznośna obecność odwiodła mnie od realizacji bluźnierczego zamiaru.

Z Piotrową siedzibą sąsiaduje ceglany obiekt zbudowany na planie koła, na domiar złego zwieńczony kopułą. Nie mogłem nie rozpoznać w nim dociekliwego Tomasza kręcącego się wokół absolutu kopuły, zarazem ograniczonego prostackimi cegłami swoich zmysłów. Czyż mógłbym pić w towarzystwie, a może pod obserwacją kogoś tak zakręconego? Nijak bym się nie ważył, i to nawet w okolicznościach niezdanej sesji. Kto jak kto, lecz święty Tomasz okazał się stróżem brata swego. A skoro imprezy nie było, to i nie ma co poświęcać więcej uwagi pałacowym apostołom (przynajmniej na obecnym etapie opowieści).

W tym miejscu musimy omówić dopiero co zasygnalizowane pojęcie autonomii zespołu świątynnego. Otóż w praktyce szczególny status zespołu świątynnego wyraża się w socjologicznym fakcie niekorzystania, nieużywania, nawet nie tylko nieodwiedzania, bo wręcz niewchodzenia do wnętrza Świątyni Wiedzy i każdego z dwunastu pałacyków okalających. Autonomia ta nie ma żadnych podstaw prawnych. Nie wynika z regulaminu Uniwersytetu bądź uchwały jego prawowitych władz, a zapis o niej nie został uwieczniony choćby na uzurpatorskiej kartce papieru. Papier zatem nie daje jej świadectwa, mimo to wszyscy stali i niestali mieszkańcy wyspy uznają jej właściwość. W obiektach zespołu świątynnego nie odbywają się żadne ćwiczenia, sympozja, wykłady czy inne przed- i poopłatkowe spotkania. Zespół świątynny po prostu istnieje i nic ponadto. W samym fakcie istnienia, sprowadzającym się do wulgarnego aktu trwania, nie ma przecież nic niezwykłego. Niemniej w zderzeniu ze studenckim genem buntu i rebelii swoista dziewiczość świątyni i pałacyków zakrawa na istny fenomen. Być może studenci szanują nigdzie niezapisany zakaz wstępu na teren zespołu świątynnego z tej słusznej racji, że nie pochodzi on od władz Uniwersytetu (zakazy sankcjonowane przez władze uczelni należy łamać i niweczyć, a to w myśl logiki rządzącej umysłem przeciętnego studenta). Sprawa autonomii nie jest wszakże taka prosta, gdy hipotezy formułuje się dla niewtajemniczonych.

W bezpośrednim sąsiedztwie zespołu świątynnego sytuuje się zespół zamkowy, czyli tak zwany kampus właściwy, zajmujący większą połowę wzniesienia (zaiste, wbrew opiniom językowych purystów istnieje coś takiego jak „większa połowa” – jest to połowa ścisła w sensie rangi i ponad połowa w znaczeniu zajmowanej powierzchni). Nietrudno się domyślić, że zespół zamkowy ogniskuje się wokół obiektu architektonicznego, który zwykliśmy określać mianem zamku, i w istocie właśnie z takim obiektem mamy do czynienia. Zamek Świętej Rewolucji – tę nazwę nosi główny budynek Uniwersytetu – oślepia fizycznym splendorem. Jako noszący wzniosłe imię Rewolucji (i to nie zwykłej rebelii czy jednorazowej ofiary, a uświęconej krwią pokoleń kanonizowanej rewolucji dziejowej), uniwersytecki zamek wymyka się sądom zmysłowym, skoncentrowanym na jego atrakcyjnej fizyczności. Owszem, wyznaję, można ulec mnogości iglic i zagubić się w labiryncie wieżyczek, by o zmierzchu zaniemówić na połączoną groźbę panujących wież, można rozkoszować się dziwnie smacznym i gustownym przejściem od neogotyku najbardziej imponującego skrzydła wschodniego, poprzez wyciszony barok niższej i osłoniętej części centralnej, do powściągliwego i nostalgicznego neorenesansu skrzydła zachodniego, tak, można i chyba należy (piękno sprowadza obowiązek) zachwycać się tym niezrozumiale smacznym eklektyzmem, lecz nie sposób nie docenić pomniejszych elementów wzniesionej okazałości, choćby w postaci wyrafinowanych okienek wschodniego ramienia, z których sączy się światło kryształowe o niemym poranku, albo loggii wyrosłych z zachodniej tęsknoty do harmonii złączeń i lekkości form, a niepodobna już odrywać oczu od subtelnie zdobionego frontonu (subtelność ujmuje bardziej niż wzrost i majestat), niemniej, patrząc w ten sposób, nie dostrzeżemy najważniejszego. Zwiedzeni fizycznym pięknem, które zawsze jest ułudą (nie jest więc prawdą, a na pewno rzadko nią bywa), ograniczymy się do płytkich frazesów konserwatorów sztuki, osiadając na duchowej i intelektualnej mieliźnie. Nie tak przyjrzymy się zamkowi. Odrzucimy mędrca szkiełko i oko, zostawimy umarłym grzebanie umarłych, i dopiero teraz, wyzwoleni z kajdan cielesności (czytaj: choroby mieszczańskiej inteligencji), spojrzymy w stronę zamku, by choć przez chwilę dostrzec, na moment pochwycić jego niespokojnego ducha. Powinniśmy pozwolić, by duch ten nas objął, sam pochwycił.

Zamknijcie powieki, zanurzcie się w ciszy (wszystko, co wielkie, w ciszy przychodzi) i patrzcie. Czy go widzicie? Czy dostrzegacie Zamek Świętej Rewolucji? Wy jesteście pogrążeni w zstępującej ciszy, lecz nad zamkiem zbierają się ciemne burzowe chmury. To sam zamek je przyzywa, z czterech stron świata przywołuje swoje dzieci. Zamek na nowo jednoczy i scala swoje krnąbrne potomstwo. Chmury nawleka na iglice, zszywa je czernią, tworzy z nich pozornie trwałe sukno uszyte na rozmiar nieba. Spokój i jedność nie są jednak domeną Zamku Świętej Rewolucji. Ostre szpikulce kilkudziesięciu wież i wieżyczek, które jeszcze przed chwilą oddawały się wspólnemu aktowi tworzenia, z pasją niszczą dopiero co ukończone dzieło. Bezlitosne iglice wbijają się w nieboskłon, zawzięcie kroją i rozdzierają czarne sukno, na tym nie poprzestając. W szale zniszczenia posuwają się dalej, sięgają głębiej, przebijają materiał i ranią nieboskłon. I oto czarne, poranione niebo rozbłyska tysięczną klątwą błyskawic, zsyła gromy i kaleczy ziemię. Światłość i mrok współistnieją, trwają jednocześnie w sferze czasu i przestrzeni, nie łączą się, a stwarzają w wyniszczającej walce. Walka, właśnie jej pragnął zamek. Od początku dążył do starcia dwóch wrogich żywiołów, by samemu móc w nim uczestniczyć. Duch zamku to duch walki. A czymże jest życie, jeśli nie ciągłym oporem, niegasnącym buntem, nieustannym zmaganiem, a więc samą Świętą Rewolucją? (Życie to prawdziwe imię rewolucji).

I znowu cisza. Odpocznijcie, jeśli chcecie, jeśli możecie odpocząć. Dla mnie i dla pozostałych dzieci zamku nie ma odpoczynku w ciszy. Nas cisza przeraża, lecz to nie znaczy, że się jej boimy. Nasze niebo zawsze jest czarne, choć nie zawsze rozbłyska ogniem błyskawic, i wtedy jest najtrudniej. (O Kersten, gdybyś wiedzieć mogła, jak teraz milczy czarne niebo mojej duszy… Na próżno szukam twej dłoni w okowach mojej pustki).

Mam nadzieję, ufam, że choć na moment zawładnął wami duch zamku, że poczuliście jego ożywcze tchnienie i pozwoliliście, by tchnienie to wypełniło wasze serca, dusze i umysły (owszem, żywię tę nadzieję względem was). Teraz, gdy ukazałem wam ducha zamku, możemy przejść do kwestii mniej istotnych, to jest wykorzystania zamkowych przestrzeni. Zamek słusznie uznaje się za główny budynek Uniwersytetu. W jego podwojach odbywają się wszelkie akademickie uroczystości, wykłady, sympozja, konferencje i inne stałe bądź okazjonalne wydarzenia, w których z założenia może (zazwyczaj) lub powinna (rzadziej) uczestniczyć większa liczba akademickiej społeczności. Oprócz organizacji funkcji towarzysko-naukowej przestrzeń zamku pełni służebną rolę względem dwóch dalszych potrzeb Uniwersytetu: administracyjnej i mieszkalnej. Część z ponad pięciuset komnat zaadaptowano w charakterze sal wykładowo-konferencyjnych, pomniejszych sal zajęciowych, gabinetów władz uczelni i biur dziekanatu (są to gabinety, zwłaszcza zaś biura niekoniecznie otwarte na fizyczną bytność studenta, a już na pewno do owej bytności sceptycznie nastawione), pozostała część funkcjonuje jako przytulne mieszkanka uniwersyteckiej kadry. Dla pracowników naukowych, w studenckim żargonie określanych mianem notabli1, zamek jest więc miejscem pracy (zdarza się), nauki (bywa), wypoczynku, względnie regeneracji (często bywa) oraz spotkań i działań uzasadniających następczą potrzebę wypoczynku, względnie regeneracji (klasyczny przypadek). Sami studenci na zamku bywają w celach naukowych (zdarza się) i okołonaukowych (częściej się zdarza), zazwyczaj goszczą jednak w pozostałych czterdziestu czterech obiektach zespołu zamkowego.

Konstrukcje te nawiązują do najlepszych wzorców antycznych, imitując grobowce kopułowe (nie są nimi z uwagi na odmienny sposób wykorzystania). Zgrupowane wokół zamku, zdają się tworzyć zastanawiający, bo nielogiczny (nie wiem, czy tylko z pozoru) system cmentarny. Źródło awersji logicznej tkwi w samym sercu zespołu zamkowego, lecz to nie Zamek Świętej Rewolucji winien uchodzić za nielogiczny, podobnie racjonalne są same grobowce kopułowe. Brak logiki w ujęciu architektonicznym wykazuje natomiast wzajemna relacja zamku i grobowców. Zarzut to poważny, gdyż nieuchronnie sugeruje, że zespół zamkowy abstrahuje od prawideł zdrowego rozsądku, przynajmniej w ujęciu architektonicznym. Szersze spojrzenie na sprawę pozwala stwierdzić, że awersja logiczna w obrębie zespołu zamkowego stanowi czynnik umożliwiający relację z zespołem świątynnym, a zatem logika całego kompleksu świątynno-zamkowego zasadza się na niespójności (nie wiem, czy tylko wewnętrznej) zespołów składowych.

Tolosowe grobowce daleko bardziej korespondują z ponurą Świątynią Wiedzy i właśnie do niej zdają się przynależeć, podczas gdy nadmiernie wyraziste (jak na kryteria świątyni) osobowości dwunastu pałacyków lgną w stronę butnego zamku. W ten sposób dwie rozdzielne części – zespół świątynny i zespół zamkowy – potrzebują się nawzajem, uzasadniając swoje jednostkowe istnienia jednym wspólnym, acz złożonym istnieniem. Niemniej owa silna więź pomiędzy zespołami świątynnym a zamkowym nie wykracza poza domenę architektury. W indywidualnej perspektywie każdego z dwóch zespołów, jednostkowo architektonicznie nielogicznych, występują doniosłe związki funkcjonalne. Pałacyki ze Świątynią Wiedzy łączy wspólny status autonomii – swoista dziewiczość niewykorzystywania i nieużywania przestrzeni zespołu świątynnego przez społeczność Uniwersytetu. Grobowce z Zamkiem Świętej Rewolucji scala praktyka zgoła odmienna – we wszystkich obiektach zespołu zamkowego kwitnie bujne życie akademickie. I tak współistnieją obok siebie życie i śmierć, asceza i rozpusta, niewiedza oraz poznanie, tylko co właściwie jest czym i czy istnieje proces, w którym można otrzymać czysty destylat życia nieskażonego pierwiastkami wszechobecnej śmierci?

Nie, nie żartuję (do słów mam stosunek poważny), w każdym z czterdziestu czterech grobowców kopułowych prowadzone są ćwiczenia, seminaria oraz tak zwane miniwykłady2. Nauka w komorze grobowej nosi znamiona dewiacji i w zasadzie musi uchodzić za rodzaj poważnego zboczenia. Pamiętam, że takie właśnie odczucie – świadomość uczestnictwa w czymś z gruntu zboczonym – towarzyszyło mi w okresie pierwszych kilku tygodni spędzonych na Uniwersytecie. Niektórzy studenci zmagali się z tą potworną świadomością zbiorowej, a przez to własnej zinterpersonalizowanej dewiacji przez cały czas studiów (rzecz przykra i godna pożałowania). Znaleźli się także i tacy, którzy rezygnowali ze studiów i opuszczali wyspę w stanie ciężkich nerwic oraz depresji wywołanych przez owo nieuzasadnione odczucie, przez psychologów i psychiatrów Uniwersytetu określane mianem grobowcowej przypadłości. Odczucie z całą pewnością nieuzasadnione, gdyż biorące swoje źródło w podstawowym błędzie poznawczym. Nie próbuję bynajmniej usprawiedliwiać wstydliwej i zgubnej praktyki zbiorowego pobierania nauki w przytulnym zaciszu grobowca, bez względu na jego typ, pragnę natomiast zwrócić uwagę na kluczową sferę znaczeniową. Otóż zachodzący w tej sytuacji błąd poznawczy wynika z nieumiejętności dokonania analizy konkretnego przypadku w oderwaniu od modelu typowego, a także, choć jedno z drugim się wiąże, z nieprecyzyjności i skrótowości języka. O ile bowiem podziemny obiekt zbudowany na planie koła z nieodzownym wykorzystaniem cegieł i kamieni – których kolejne warstwy zwężają się w kierunku pionowym, tworząc pozorne sklepienie – z zewnątrz zaś wieńczony warstwą ziemi formowanej na wzór mrówczego kopca przyjęto określać nazwą „grobowca kopułowego”, o tyle to nie architektura ochrzciła tę konstrukcję mianem „grobowca”, lecz uczyniła to zbiorowa praktyka pokładania w nich zmarłych.

Tak przedstawia się model typowy, z jakim na wyspie się nie spotykamy, gdyż tubylcza praktyka wykształciła wzorzec zgoła odmienny: pobierania nauki (w ramach studiów, ta uwaga modyfikuje nieco samo pojęcie nauki) we wnętrzu podziemnej konstrukcji. Zatem studenci Uniwersytetu nie pobierają nauki w grobowcach kopułowych, lecz w obiektach architektonicznie tożsamych i funkcyjnie imitujących. A że język nieodmiennie dąży do skrótu i uproszczenia, stąd powszechne zastosowanie terminu „grobowiec kopułowy” w odniesieniu do czterdziestu czterech obiektów okalających Zamek Świętej Rewolucji. Stąd nerwice i depresje u studentów, którzy nie potrafili się uporać z przerażającą świadomością uczestnictwa w czymś z gruntu zboczonym, gdy w rzeczywistości nic zboczonego (w odniesieniu do miejsca nauki) nie było ich udziałem. Szczęściem zdecydowana większość studenckiej społeczności wcześniej czy później wyzbywała się owych przesadnych lęków, tak że problem istotny dla studentów pierwszego roku marginalizował się z każdym zaliczonym semestrem. Jedynie kilkuprocentowa grupa wiecznych nieszczęśliwców – maruderów życia i bywalców opuszczonych peronów – płonęła purpurowym rumieńcem przy każdorazowym zejściu do komory grobowej, skoro w ich świadomości to była komora grobowa. Współczułem tym nielicznym studentom jawnie ukrytym za parawanem wyimaginowanej dewiacji, acz z czasem zobojętniałem na ich wcale nie wyimaginowane cierpienia, chcąc czerpać radość z przebywania w tak oryginalnych pomieszczeniach ćwiczeniowo-seminaryjnych (jak łatwo jest przywyknąć do cudzego cierpienia, choć nieomal nieprawdopodobne wydaje się ułaskawienie własnej bezsilności).

Problem powrócił do mnie, gdy dowiedziałem się, że ty, droga i nieistotna Kersten (kłamię, że nieistotna – przyjemność sprawiało mi okłamywanie ciebie), zmagasz się z tą przykrą grobowcową przypadłością. Oznajmiłem ci wówczas, że czterdzieści cztery uczelniane kopce to nie groby, a mrowiska, w których kształci się żołnierzy Świętej Rewolucji. Niechętnie przystałaś na to skojarzenie, nadal się rumieniłaś, acz nie tak często i nie tak ostentacyjnie. A ja właśnie wtedy, ten jeden jedyny raz, nie raczyłem ci skłamać.

Zapewne wielu z was zadaje sobie teraz następujące pytanie: z czego miałby wynikać specjalny status Uniwersytetu, jego przewaga nad innymi uczelniami, szczególna rola dziejowa, namaszczenie, predestynacja… itp.? Czy tylko z geograficznej izolacji, rozmachu studenckiego miasteczka, wreszcie architektonicznych dziwactw kompleksu świątynno-zamkowego? Otóż żadna z zewnętrznych osobliwości nie stanowi o istocie Uniwersytetu, gdyż nawet najokazalsza szata nie zaświadczy o pełni ani też nie zakryje pustki kryjącej się pod materią sukna. Ranga i misja Uniwersytetu znajduje wystarczające uzasadnienie w programie nauczania. Na jedynym Uniwersytecie godnym tytułu uczelni wyższej głosi się doktrynę rewolucyjną.

Rewolucja to pojęcie bardzo szerokie, obejmujące wszelkie rebelie, bunty, powstania przeciwko prawowitej, jak i uzurpatorskiej władzy (choć właściwie każda władza coś sobie uzurpuje, stając się przez to władzą uzurpatorską), kontrrewolucje, spiski i zamachy stanu. Wszystkie one podejmowane są w nieokreślonym, a na pewno w nie do końca zidentyfikowanym celu. Rewolucja to pojęcie śliskie, obosieczne i złowrogie, śmierdzące siarką, mające przy tym posmak niebiańskich rozkoszy. Słowo „rewolucja” w konkretnym przypadku może oznaczać przysięgę bądź złamanie przysięgi, miłość albo zdradę miłości, sprawiedliwość, lecz także skrajną stronniczość i wyzysk, nigdy jednak słowem tym nie określimy bezczynności, bezruchu, beztrwania. Nikogo zatem nie powinna dziwić szczególna ranga Uniwersytetu i jego, chciałoby się rzec, paradoksalny azyl. Choć bowiem rządy obawiają się wszelkich rewolucji, to akceptują je jako siłę wprawiającą w ruch całą planetę. Rewolucja to ruch, życie, zmiana, także walka z rewolucją to ruch, życie, zmiana. Wykluczyć prawdopodobieństwo rewolucji to objąć rządy w królestwie cieni. Owszem, można walczyć z konkretną rebelią, czasem jest to wskazane, nawet konieczne, ale nie można wykluczyć jej prawdopodobieństwa. Jakaż istota z krwi i kości chciałaby władać podziemnym królestwem zmarłych pozbawionych możliwości oporu i tym samym niezdolnych do okazania prawdziwego posłuszeństwa? (nim żywi się machina władzy, jego smakuje). Podstawowe prawidła rewolucji rozumieją nawet najbardziej zaślepieni i bezwzględni dyktatorzy. Oni też rozumieją je najlepiej, co tłumaczyłoby urojone spiski, zdrady oraz rebelie uknute w głowie jaśnie panującego, a pomszczone na istotach z ciała i krwi. Nie można zatrzymać prądów morskich (to także rozumieją dyktatorzy), podobnie nie sposób wyrwać korzeni rewolucji, by nie unicestwić życia. Nasiona rewolucji tkwią w człowieku bardziej niż wola istnienia albo wręcz są tą wolą, jej najważniejszym przejawem. Mężczyzna, wzbudzając potomstwo w niewieścim łonie, wzbudza zaczyny rebelii. Męskie nasienie to substancja rewolucji, członek to miecz każdej rebelii. Oczywiście również w kobiecie tkwią ziarna rewolucji, nawet w niepłodnej i tej, która nie zaznała rozkoszy i trwogi męskiej obecności, gdyż i ona wzięła swój początek z życiodajnego nasienia.

Rewolucja, właśnie to słowo tłumaczy istnienie, status, azyl, a więc szczególną pozycję Uniwersytetu. Studenci i absolwenci Uniwersytetu to siewcy rewolucji, aniołowie buntu, demony postępu. Uniwersytet wydał wielu słynnych dyktatorów, przywódców powstań i ich pacyfikatorów, rewolucjonistów i kontrrewolucjonistów, to jest ludzi dążących do zmiany, zabierających pokój, a dających życie, które samo w sobie jest niepokojem, niewiedzą oraz zmaganiem. Jednakże to nie owe wsławione jednostki, symbole okupujące karty historii, skwery i place wielkich miast, wprawiały i wprawiają w ruch naszą planetę, lecz przysypani dziejowym popiołem żołnierze Świętej Rewolucji. Bezimienni synowie i zapomniane córki Uniwersytetu, działający na zapleczu, u podstaw, szukający nie własnej chwały, nawet nie chwały Uniwersytetu, lecz prawdziwej świętości Rewolucji. (W wyrazie hołdu i pamięci złóżmy teraz wieniec minutowej ciszy u stóp bezimiennych nekropolii).

Zapewne wielu z was powzięło teraz niebezpieczną myśl ustalenia pełnej nazwy Uniwersytetu. Nie bez racji, acz niesłusznie, określiliście go mianem Uniwersytetu Rewolucji bądź Uniwersytetu Świętej Rewolucji. Myśl genialna w swej prostocie prostą pozostanie. Owszem, merytorycznie wyspowa uczelnia to uniwersytet rewolucji (mniejsza o to, czy kanonizowanej), lecz nie jest to formalna nazwa Uniwersytetu. Tej niezmiennie podać nie mogę.

Teraz – kiedy już przyswoiliście sobie garść podstawowych informacji na temat wyspy, kompleksu świątynno-zamkowego oraz samego Uniwersytetu – mogę was zabrać do czasu kilku wakacyjnych miesięcy pomiędzy czwartym a piątym rokiem moich studiów. Okresu naznaczonego czerwcowym znużeniem i przytępieniem umysłu, lipcowym przebudzeniem, objawieniem sierpnia i goryczą widzącego września. Okresu, który złamał moją uniwersytecką karierę, choć bezpośrednio nie wiązał się ze studiami czy Uniwersytetem, i zakończył mój pobyt na wyspie. Okresu bezczasu.

1 Sami pracownicy naukowi nie są zachwyceni tym określeniem, świadomi rażącej dysproporcji pomiędzy słowem „notabl” a terminem „pracownik naukowy”.

2 Ekskluzywne wykłady, swoją elitarność zawdzięczające ograniczonej pojemności tolosu – w którym jednorazowo może się pomieścić nie więcej niż trzydzieści pięć osób – albo wypaczona forma ćwiczeń w warunkach ekstensywnego wykorzystania podziemnej przestrzeni.

ROZDZIAŁ II

 

Przepis na otrzymanie czystego destylatu życia w procesie fermentacji produktu skażonego pierwiastkami śmierci, to jest życia doczesnego

 

Krok 1.

Najpierw należy przygotować substancję żywą, acz zarażoną śmiercią, to jest istotę ludzką. Istotę ludzką uzyskuje się poprzez zapłodnienie komórki jajowej w drodze kontaktu płciowego mężczyzny i kobiety (najczęściej) bądź bez tego kontaktu na sposób mechaniczny (coraz częściej, dzieci z probówki to dzieci przyszłości).

 

 

Druga połowa czerwca. Ostatnie egzaminy, bynajmniej nie ostatnie imprezy, wyjazdy, pożegnania, przeprowadzki… Ot, nic niezwykłego, szara studencka rzeczywistość. Wyspa powoli pustoszała, członkowie Uniwersytetu podążali w cztery strony świata, a wraz z tym zbiorowym exodusem zamierało życie na wyspie. Na przeszło dwa miesiące miasteczko studenckie zamieniało się w ponurą makietę wymarłego miasta, stanowiąc pretensjonalny skansen mobilnej młodości. A to wszystko w myśl paragrafu czwartego uczelnianego regulaminu, zgodnie z którym wszyscy studenci, pracownicy naukowi oraz pozostali pracownicy Uniwersytetu mieli bezwzględny obowiązek opuścić wyspę do pierwszego wschodu lipcowego słońca. Przepis jako jedyny mógł liczyć na akceptację studenckiej społeczności, gdyż wpisywał się świetnie w jej indywidualne plany. W tych okolicznościach upadała racja działań protestacyjnych (nie ma zbytniego sensu samemu sobie czynić na złość, by wyrazić sprzeciw hipotetyczny). Niemniej znaleźli się i tacy, którzy z godnej podziwu wierności studenckim ideałom przewlekali wakacyjny wyjazd poza graniczną datę, a widząc bezsens dalszego oporu oraz trwania na szańcach opustoszałych barów sieci „Dziadek Emilian”, pospiesznie zbierali manatki i wyjeżdżali w poszukiwaniu straconego czasu.

A więc czerwiec, ściśle, jego druga połowa. Przystępowałem właśnie do ostatniego egzaminu w sesji. Egzaminu z założenia trudnego, bo weryfikującego wiedzę z przedmiotu o groźnie brzmiącej nazwie „logika i dynamika rewolucji”. Jak to często w życiu akademickim bywa, egzaminy z założenia trudne w praktyce są jeszcze trudniejsze, i prawidłowość ta raczyła się wówczas potwierdzić.

Nieświadomy niebezpieczeństwa, zszedłem do wnętrza jednego z czterdziestu czterech grobowców kopułowych (niestety nie mogę w tym konkretnym przypadku zauważyć, że to skrót myślowy i generalnie imitacja). Za wszelką cenę starałem się nie wypaść z roli, pozostając wierny autorskiej taktyce egzaminacyjnej, którą oparłem na następujących założeniach:

 

Taktyka egzaminacyjna

– Paradygmat: niezależnie od okoliczności zachowuj kluczową dla wyników starcia pewność siebie, która to pewność siebie w zależności od okoliczności powinna oscylować pomiędzy bezczelnością a powściągliwością. Uwaga: pewność siebie nie oznacza wiary we własne możliwości, tym bardziej we własną wiedzę, w gruncie rzeczy chodzi o stworzenie pozoru przekonania o własnej wiedzy na potrzeby konkretnej chwili.

– Założenie podstawowe: egzaminator jest twoim wrogiem.

– Założenie kierunkowe: to, że egzaminator jest twoim wrogiem, nie oznacza, że nie możesz spróbować się z nim zaprzyjaźnić.

– Założenie docelowe: jednak powinieneś spróbować się zaprzyjaźnić. Nie, nie chodzi o atrakcyjną koleżankę, z którą zdajesz (z nią jeszcze zdążysz się zaprzyjaźnić), docelowo warto poświęcić trochę uwagi nieco starszej pani doktor czy bardzo już dojrzałej pani profesor. W tym kontekście znaczenie uzyskuje płeć egzaminatora. Zasadniczo warto wybierać egzaminatorów płci przeciwnej, wyłączając przypadki „osób po przejściach” bądź „osób odpornych na czar młodości”, natomiast egzaminatorzy o odmiennej orientacji seksualnej nie pogardzą żadnym studenckim umysłem.

– Założenie kapitulacyjne: jest jedna rzecz w życiu ludzi, narodów, studentów i tak dalej, tą rzeczą jest oczywiście honor. Nie należy zatem uciekać się do próśb, błagań i wyjaśnień – jedynie sprostowania są dopuszczalne – w sytuacji nieuchronnej egzekucji, to jest uzyskania oceny niesatysfakcjonującej (pojęcie względne, dla niektórych 4,5 to ocena uzasadniająca tygodniową depresję).

– Myśl egzystencjalna i założenia filozoficzne taktyki egzaminacyjnej:

– zdałeś: no cóż, ma się to coś…

– nie zdałeś: odsuń smutek od serca swego i ciesz się za dni młodości swojej, bo młodość niczym jutrzenka poranna prędko przemija, a wino rozwesela duszę (darujmy sobie zwrot, że pite w umiarze).

 

Znalazłszy się w pomieszczeniu egzaminacyjnym, pewnym krokiem przystąpiłem do biurka pani doktor i zająłem wyznaczone miejsce. Towarzyszyły mi dwie nieokreślone i kamuflujące swą zdradliwą naturę studentki, z którymi niegdyś zamieniłem okazjonalne „cześć” (musiałem być bardzo pijany). Pech sprawił, że usiadłem między nimi. Skład egzaminacyjno-egzaminowany uzupełniał ponadto ogromny i niebezpieczny, a przy tym nieprzychylnie (do mnie) nastawiony kocur, który zdawał się być owocem manipulacji genetycznych. Do dzisiaj zastanawiam się, czy właśnie z kocurem miałem wówczas do czynienia, czy też był to mieszaniec kota z psem: kotopies, założyciel nowej i raczej niezbyt atrakcyjnej rasy.

Mocarny szarobiały futrzak bez pardonu spoczywał na egzaminacyjnym (!) biurku, zajmując blisko połowę jego przestrzeni. Niczym pies usadowił się na tylnych łapach i z nieprzystającym kotu dostojeństwem eksponował lśniąco biały tors. Gdyby nie ten parszywy koci pysk, zdradliwe żółte źrenice i szpiczaste, nastroszone uszy, mógłbym chociaż wyobrazić sobie przyjaznego malamuta (niestety nie mogłem go sobie wyobrazić). A więc jednak kot, pomyślałem, i odruchowo przesunąłem się nieco w bok, oddalając się od kota, a napierając na współegzaminowaną szatynkę, która chyba uwierzyła w swój seksapil, bo niby od niechcenia wykonała pozornie nic nieznaczący ruch głową, mówiąc tym samym: no wiesz, nie tak szybko, nie ty jedyny, ale próbować zawsze możesz… Tymczasem rozpoczął się egzamin.

Najpierw odpowiadała, a raczej próbowała konstruować swoją wypowiedź szatynka (na którą coraz bardziej napierałem ku jej fałszywemu oburzeniu i ledwo skrywanej satysfakcji). Później kocie oczy robiła blondynka, czym być może chciała zaskarbić sobie przychylność wpływowego kocura (wcale niegłupie posunięcie), wreszcie i na mnie przyszła kolej. Dosyć atrakcyjna pani doktor poprosiła, bym na dowolnie wybranym przykładzie udowodnił tezę, że rewolucje wszczyna się przeciwko silniejszym. Pozorna łatwość pytania sprawiła, że dokonałem błędnej oceny sytuacji, decydując się na niewłaściwy wariant taktyki egzaminacyjnej. Biorąc pod uwagę towarzystwo, w jakim się znalazłem (trzy kobiety, w tym jedna blondynka i przekonana o swoich wdziękach szatynka, a także co najmniej podejrzany kot), powinienem zachować daleko idącą powściągliwość. Na swoje nieszczęście uciekłem się do bezczelności. Podjąłem próbę udowodnienia postawionej tezy w odwołaniu do archaicznej, zdaniem pani doktor, teorii walki płci. W obecności dwóch zdeklarowanych feministek (mogłem się domyślić zdradliwej natury szatynki, blondynek ogarnąć nie sposób), lecz przede wszystkim wobec decydującej o moim losie pani doktor po przejściach1 stwierdziłem, że kobiety buntują się przeciwko osobnikom płci męskiej, bo są słabsze, mężczyźni zaś przeciwko innym mężczyznom, tym silniejszym, ostrzą swoje kopie.

Doprawdy nie wiem, co mnie podkusiło, by wygłosić owo obrazoburcze stwierdzenie. W jednej chwili spoczęły na mnie cztery pary zawistnych oczu, a kocur dodatkowo odsłonił swoje kły i wysunął pazury. Szatynka mimo wszystko się nie odsunęła, gdy ja coraz bardziej na nią napierałem (z obawy przed kotem, oczywiście). Czułem zaciskającą się na mojej szyi pętlę, ściślej kocie pazury, i w świadomości grożącego niebezpieczeństwa z goryczą sprzeniewierzyłem się piątemu punktowi taktyki egzaminacyjnej. Później usprawiedliwiłem się, przyjmując, że nie ocenę wówczas ratowałem, lecz życie (cóż zmarłym po honorze). Uzupełniłem swoją wypowiedź, nieco ją modyfikując. Zauważyłem mianowicie, że sytuacja się zmienia, właściwie już się zmieniła (z jakim trudem przełknąłem te słowa), i teraz to kobiety będą się buntować przeciwko kobietom, a my, mężczyźni – dodałem już po uzyskaniu wpisu w indeksie – zaznamy wreszcie trochę spokoju, bo któremu z nas przyszłoby do głowy występować skrycie czy otwarcie przeciwko nowej rasie kobiet (co kot, a może jednak kotopies, skwitował aprobującym warknięciem i dezaprobującym miauknięciem).

Formalnie zwycięski, acz moralnie złamany, pospiesznie opuściłem podziemne pomieszczenie egzaminacyjne, uchodząc przed ścigającą mnie szatynką. Dziewczę to, tak ufne w swoje wdzięki, najwyraźniej tęskniło do słodkiego brzemienia męskiego ciała, którym napierałem na nią w trakcie egzaminu, i pomimo dzielących nas różnic ideologicznych gnało za mną co sił. Swoją drogą niebywała to rzecz (prawdopodobnie zdobycz ewolucji, cecha nowej rasy kobiet) – umiejętność szybkiego pokonywania dłuższych dystansów w obuwiu do biegania nieprzystosowanym, wyposażonym w obcasy, i to nieraz bardzo wysokie. W takim też obuwiu mknęła znajoma szatynka, ścigając mój coraz bardziej uchwytny cień. Na szczęście zdążyłem się schronić w pierwszym napotkanym barze, którego pełna nazwa odstraszyła nadmiernie pobudzoną studentkę.

Azylu udzielił mi „Dziadek Emilian, dziwkarz, pijak i oszust matrymonialny” – okazały bar usytuowany u samego podnóża świątynno-zamkowego. W bynajmniej nie zacisznym wnętrzu odczekałem stosowną chwilę, kosztując tymczasem jęczmiennych specjałów lokalu, po czym ostrożnie skierowałem się w stronę rodzimego akademika (należałem do studenckiej klasy średniej bez aspiracji). To, co zastałem na miejscu, kazało mi zwątpić we własną percepcję zmysłową. Czy aż tak przesadziłem z degustacją u Dziadka Emiliana? Upewniwszy się, że jednak widzę to, co widzę, po raz kolejny zwątpiłem w ludzi z Jelonka (tak nazywał się akademik, w którym wówczas pomieszkiwałem), lecz przede wszystkim zwątpiłem w Bacę, mojego współlokatora. Zaraz… to nie tak, nie zwątpiłem. Wówczas w niego uwierzyłem – teraz tak na to patrzę – wszak po roku dzielenia jednego pokoju sądziłem, że niczym specjalnym już mnie nie zaskoczy. W jakim błędzie pozostawałem!

Otóż mityczny Baca, żywa legenda Jelonka, tego właśnie dnia zorganizował swoją imprezę pożegnalną pod hasłem „Out of Jelon”. Na dniach przeprowadzał się bowiem, i w istocie się przeprowadził, do pobliskiego Soplicowa (opuścił zatem szeregi studenckiej klasy średniej bez aspiracji, a zasilił studenckich plebejuszy, odzyskując aspiracje). Aby uczcić i niejako uhonorować swój bez mała trzyletni pobyt w dosyć specyficznym (darujmy sobie szczegóły) akademiku, zorganizował imprezę plenerową na przylegającym do akademika skrawku zieleni. Imprezę uświetnił pokaźny basen, na który mój współlokator wydał ostatnie pożyczone oszczędności. Pomysłowy Baca opracował także spektakularny system zaopatrywania basenu w bieżącą wodę. Wykorzystując wrodzony urok osobisty, koneksje i ogromną popularność (Baca bez wątpienia był wówczas numerem jeden wśród akademikowych celebrytów), nakłonił użytkowników pokoi wychodzących na ogród, by użyczyli swoich apartamentów, zwłaszcza zaś okien, łazienek i kranów, z których popłynęły hektolitry nieopodatkowanej akademikowej wody. Widok kilkunastu węży opinających Jelonkowe mury – nawadniających nie tylko basen, ale i cały ogród – szokował postronnych obserwatorów. Mnie akurat ten element pożegnalnego widowiska aż tak nie zaskoczył. Rano natrafiłem na dokładne szkice i plany instalacji, nad którymi mój współlokator spędził blisko pół nocy (swoją drogą były to jego jedyne ówczesnoroczne notatki). W owej chwili przepełniało mnie uczucie dumy z realizatorskiego rozmachu i powodzenia projektu. Niestety, jelonkowski konstruktor, celebryta i wizjoner nie ograniczył swojego potencjału do realizacji śmiałych architektonicznych wizji.

Jak przystało na osobę o wszechstronnych zainteresowaniach i ogólnie ciekawą świata, Baca postanowił połączyć swoje wodne i muzyczne pasje. Przy gorącym aplauzie zamroczonych alkoholem uczestników imprezy oraz nieśmiałych ostrzeżeniach nieco mniej zamroczonych, wrzucił swoje metrowe kolumny głośnikowe do zbiornika z wodą. Dodajmy, kolumny prawie tak legendarne jak on sam i w konkretnej chwili podłączone do stałego źródła zasilania o standardowej mocy 230 V. Status celebryty, zwłaszcza zachęcające brawa i okrzyki rozochoconej gawiedzi nie pozwoliły mu poprzestać na prozaicznym akcie zniszczenia muzycznego sprzętu (to każdy głupi potrafi). W myśl zasady noblesse oblige półprzytomny Baca wtoczył się do basenu w ślad za swym muzycznym ekwipunkiem. W chwili próby nie został pozostawiony samemu sobie. Towarzyszyły mu dwie oddane niewiasty, wzorem hinduskich kobiet gotowe zakończyć żywot u boku wielbionego mężczyzny. Nie wiem, czy kierowała nimi miłość, czy pragnienie sławy, stanowiącej nieuchronną konsekwencję śmierci w objęciach celebryty (choćby i akademikowego). Koniec końców owe bohaterskie niewiasty celebrytkami zostały, choć nie na skutek śmierci w niespokojnych wodach ogrodowego basenu. Z cielesną powłoką nie rozstał się także sam Baca, który własną osobą dowiódł, że pijany student prądu nie przewodzi. Wynik niezamierzonego eksperymentu potwierdziły świeżo obwołane celebrytki (stały się nimi w momencie wejścia do basenu). Pierwsza z nich – w trzech czwartych pijana studentka powstańczej archeologii – doznała jedynie lekkich obrażeń ciała. Druga wschodząca sława Jelonka i okolic – bardziej nieodpowiedzialna, bo w danej chwili na wpół trzeźwa adeptka rewolucyjnej ochrony środowiska – o mało co nie pożegnała się z życiem. Szczęściem w porę interweniowała pani Halinka. Wiekowa recepcjonistka, nie umniejszając inszych talentów i zasług, z młodzieńczą werwą i emerytowanym wdziękiem przeprowadziła skuteczną resuscytację krążeniowo-oddechową. Mam nadzieję, że teraz rozumiecie, dlaczego zwątpiłem w Bacę i pozostałych ludzi z Jelonka…

Tak właśnie upłynęły ostatnie dni pamiętnego czerwca, w atmosferze jakiejś odrealnionej, chorobliwej, a przez to niebezpiecznej sielanki (dzieci, które usilnie bawią się zapałkami, w najlepszym razie poparzą sobie palce). Następne wydarzenia, które zainicjowało na pozór przypadkowe spotkanie, z groteską nie miały jednak nic wspólnego, i jeśli już była to groteska, bo życie jest groteską, to śmiertelnie poważna, śmiertelnie poważnie wykrzywiająca rzeczywistość, rwąca najczulsze struny mojej poszarpanej duszy – groteska człowieka widzącego.

1 Uwaga! Taktyka egzaminacyjna wymaga uzupełnienia o szczegółowe rozpoznanie sytuacji rodzinnej przeciwnika.

ROZDZIAŁ III

Doświadczonego kucharza pogląd na kwestię społeczną (forma sztucznego dialogu albo monolog rozdwojonej jednostki)

 

– Czym jest społeczeństwo?

– To robaki w głowie i wiele robaków. Robaki zorganizowane.

– Czy zatem społeczeństwo jest złe? Robaki nie są za dobre.

– Na pewno nie są dobre, jeśli siedzą w głowie i zostawiają w niej swoje odchody.

– W takim wypadku co począć ze społeczeństwem?

– Wyprowadzić na zewnątrz. Głowę objąć kwarantanną i trwale odrobaczyć. Społeczeństwo na zewnątrz i robaki w glebie mają swoje zalety.

 

 

Koniec czerwca. Spakowałem walizki, przekonałem panią Halinkę, że mój segment w istocie jest czysty (pojęcie względne) i opuściłem wpierw akademikowe, następnie kampusowe mury. Podążyłem traktem wśród rozstajnych łąk i pól miejscowych wieśniaków, z zamiarem przedarcia się na zachodni kraniec wyspy. Nadmiernie obładowany, potykałem się o własne myśli, aż w końcu potknąłem się o ciebie. Dosłownie potknąłem się o twój niepozornie zagubiony uśmiech, niefrasobliwa Kersten. Co też strzeliło ci do głowy, by włożyć tę przewiewną, lubieżnie białą halkę, a we włosy wpleść niebieski fiolet pól? – pomyślałem zniesmaczony. Za to buty, poskąpiłaś ich, bo i po co odbierać wolność stopom tak spragnionym łąk, kwiatów i zbóż. Zatem to prawda, co o tobie mówią. Jesteś wariatką – uznałem – a miałem słabość do wariatek. Potknąłem się, wtedy ty objęłaś moją głowę i szeptałaś niebezpieczne słowa. Powiedziałaś, że bractwo o mnie wie, że nadszedł czas. Spytałem, co znaczą słowa tak chore. Niezrażona odpowiedziałaś:

– Zostałeś powołany.

– Powołany… bractwo… czas? Co ty bierzesz, dziewczyno?! (Czego ty się nałykałaś, kretynko?!) – wykrzyknąłem w stanie krańcowej dezorientacji.

– Przytul mnie. Jest zimno i pada śnieg.

– Kersten, mylisz się. To znaczy… nie całkiem masz rację – poprawiłem się. – Tam w środku, w nas, jest zimno. Ale świeci gorące czerwcowe słońce i topi niewidzialny śnieg.

– Ja widzę śnieg! Ty nie widzisz? Nie, ty nie widzisz…

– Nie widzę. Czuję za to lodowaty wiatr i mi też jest zimno.

– Przytul się, przytul…

Trzymałem cię w ramionach, piłem twój oddech i smakował mi, lecz nawet ten jeden raz cię nie zauważyłem.

– Chodźmy – powiedziałaś.

– Dokąd? Do bractwa wariatów takich jak ty?

– Takich jak my.

– Ja nie jestem wariatem.

– Jesteś i wiesz o tym. Niepotrzebnie to ukrywasz – zapewniłaś z drwiącym uśmieszkiem ironii.

– Wybacz, ale to nie ja widzę płatki śniegu w oparach czerwcowego słońca.

– O, to źle z tobą!

– No tak… – westchnąłem i schyliłem się po leżący na drodze plecak. Miałem zamiar zostawić bosą boginię kwitnących łąk, nieuchwytną nimfę rozstajnych pól. I na nic zdałyby się twoje zwodnicze spojrzenia, równie zwodnicza Kersten, gdyby bractwo nie przysłało kogoś jeszcze. Tak, Bractwo, i to wcale nie wariatów, lecz Sprawiedliwych.

– Siostra Kersten nie zhańbiła się kłamstwem. Zostałeś powołany – stwierdził wysoki, trzydziestokilkuletni mężczyzna, którego do tej pory znałem wyłącznie jako wykładowcę psychologii układów rewolucyjnych (nie mylcie z psychologią ruchów rewolucyjnych, przedmiotem podobnym tylko z nazwy). Doktor Walt Williams był ostatnią osobą, którą mógłbym posądzić o zażywanie środków psychotropowych, chorobę psychiczną bądź o coś tak niemoralnego jak z rozmysłem zadzierzgnięty i skierowany przeciwko mojej osobie sojusz z Kersten. Jego słowa musiałem potraktować poważnie, a przynajmniej się nad nimi zastanowić.

– Kto i dlaczego miałby mnie powołać? – odparłem nie bez irytacji i zniecierpliwienia.

– Bractwo Sprawiedliwych uznało cię za swoje dziecko, od dziś jesteś jednym z maluczkich. A dlaczego? Bo sam tego chciałeś, bo jesteś zatruty śmiercią i chcesz ją zwyciężyć.

– Jak mogłem zapragnąć przystąpienia do bractwa, o którym wcześniej nawet nie słyszałem? Poza tym czuję się całkiem nieźle i w najbliższej przyszłości nie zamierzam umierać.

– Nie jesteś więc stróżem brata swego? – Doktor Williams nawet nie sugerował rzekomej przypadkowości pytania.

– Widzę, że Uniwersytet przyjrzał się bliżej mojemu portfolio. – Mój głos brzmiał obco, w chwili tej nie należał do mnie.

– Uniwersytet? Rozmawiam z tobą jako brat, nie wykładowca.

– Zatem bractwo?

– Bractwo niczego nie musiało ustalać. Twoja historia… ona zawiera się w twoim spojrzeniu.

– Wiesz o moim bracie, czy wszystko?

– Zapytaj lepiej, co możemy dać twojemu bratu.

– Dla niego nie da się już nic zrobić.

– Nie wierzysz w zmartwychwstanie umarłych?! – zapytał z wyrzutem doktor, a obecnie brat Williams.

– Wierzę. I wiem, że nie wszyscy zbudzą się do życia.

– Uważasz, że został potępiony?

– Jest potępieńcem – wyznałem z goryczą.

– Skąd wiesz? Skąd możesz wiedzieć?

– Sam mi to powiedział. Każdej nocy skarży się na swoje potępienie.

– Czy mówi coś jeszcze?

– Mówi… twierdzi, że tam jest zimno, zimniej niż tutaj. Tam się zamarza bez dobrodziejstwa endorfin (jego twarz jest taka sina, oczy bardzo martwe i ten wężowy sznur wokół szyi).

– Czemu nie wierzysz w zmartwychwstanie umarłych? – ponowił pytanie brat Williams.

– Wierzę w zmartwychwstanie umarłych, nie wierzę w zmartwychwstanie potępionych.

– Twój brat nie umarł, tylko śpi. Możemy go obudzić. Nasz Bóg może go obudzić, a wtedy twój brat naprawi pewne niedopatrzenie.

– Wasz Bóg?

– Wierzymy w tego samego Boga.

– Nie sądzę.

– „Otrzymacie wszystko, o co z wiarą prosić będziecie”, czy znasz te słowa? Albo te: „Jeśli będziecie mieć wiarę jak ziarnko gorczycy, powiecie tej górze: «Przesuń się stąd tam!», a przesunie się. I nic niemożliwego nie będzie dla was”.

– Znam – odpowiedziałem i o nic już nie zapytałem. Podążyłem za bratem Williamsem, trzymając w dłoni kruchą dłoń siostry Kersten.

Co sprawiło, że zawróciłem, dając się przekonać – co z tego, że szanowanemu – wykładowcy psychologii układów rewolucyjnych? Czy sprawiłaś to ty, szurnięta i niezrównana w swoim niezrównoważeniu Kersten? Nie, nie ty to sprawiłaś. Tobie bym nie uwierzył, za tobą bym nie poszedł. Nadzieja to sprawiła. Nadzieja ożywienia tego, co umarłe, usprawiedliwienia tego, czego nie sposób usprawiedliwić, nadzieja wyznania, odpokutowania i odpuszczenia win. Nadzieja życia.

Dziś, uniewinniony przez czas, pytam samego siebie: jak mogłem uwierzyć szarlatanowi, który wmówił mi, że może wskrzesić gnijące w ziemi (od przeszło czterech lat) truchło? I to nie zwykłe truchło, lecz truchło potępione – truchło do kwadratu albo i sześcianu. Odpowiadam: nie mogłem mu uwierzyć i nie uwierzyłem, a poza tym on wcale mi tego nie obiecał. Powiedział natomiast, że Bóg może wskrzesić mojego brata samobójcę, że Bóg może przyjść na niepoświęcony cmentarz, choćby i w szary, odarty z liści dzień stanąć przy przeklętym, pozbawionym zdjęcia grobie (matka nie potrafiła udźwignąć ciężaru wspomnień), i powiedzieć do mnie: Odsuń płytę, twój brat nie umarł, tylko śpi, do niego zaś: Młodzieńcze, mówię ci, wstań! W tę obietnicę mogłem uwierzyć, bo czyż nie taka jest nasza, a przynajmniej niektórych z nas wiara? Wiara, że Bóg wszystko może, że wskrzesza umarłych, przywraca wzrok ociemniałym, więźniów odsyła wolnymi… W tę obietnicę mogłem uwierzyć i uwierzyłem. Trakt utracił swoją jednoznaczność (uwierzyć, to znaczy pójść w innym kierunku, niż początkowo zamierzało się iść).

LIPIEC

ROZDZIAŁ IV

Komentarz doświadczonego kucharza

 

Ludzie nie śmierci boją się w śmierci najbardziej. Boją się jej, owszem, świadomie. Podświadomie – z lękiem i z rozpaczą – boją się samotności towarzyszącej śmierci. Boją się zatem widmowej i wizyjnej samotności potencjalnej w wieczności bez Boga (w nieistnieniu bądź potępieniu), w wieczności bez człowieka (w istnieniu obok, za parawanem szklanej ramki). Sublimują tym samym istnienie, które jest aktualnym ich udziałem.

 

 

Początek lipca. Wbrew zdrowemu rozsądkowi pozostałem na wyspie, dobrowolnie rezygnując z wakacyjnych planów. Dziwny był to miesiąc i dziwny czas. Ku swojemu oburzeniu (o zgrozo!) odkryłem, że to nie Uniwersytet nadaje sens wyspie. Uznałem (rozsądźcie, czy słusznie), że buntowniczy duch zamku nijak nie utrzymuje jej przy życiu, co czyni nieodgadniony duch posępnej świątyni. W swojej ograniczonej i wybiórczej świadomości sprowadziłem Uniwersytet do hańbiącej, bo nieświadomie pełnionej funkcji fasady, przykrywki dla działalności tajemnego zgromadzenia. Z gorliwością neofity umniejszałem zasługi starej wiary, z zachłannością dziecka zgłębiałem prawidła nowego wyznania. Jednego wszak nie mogłem odmówić Uniwersytetowi – bez niego Bractwo Sprawiedliwych nie mogłoby istnieć. To Uniwersytet przyzywał niepokornych, spraszał zbuntowanych, poślubiał nieujarzmionych, zapewniając ciągłość bractwu i umożliwiając selekcję najwłaściwszych kandydatów. W percepcji bractwa niewtajemniczeni członkowie Uniwersytetu posiadali status oczekujących – osobowo godnych przystąpienia (kwalifikacja statyczna), acz hibernowanych do momentu powołania (który to moment wyznaczał nabycie kwalifikacji dynamicznej). Ogromna liczba kwalifikowanych statycznie – wszyscy aktualni i byli członkowie Uniwersytetu – pozostawała w odwrotnie proporcjonalnym stosunku do kwalifikowanych dynamicznie, to jest powołanych. Bractwo zrzeszało tylko co poniektórych. Początkowo sądziłem, że najwybitniejszych bądź obdarzonych największym rewolucyjnym potencjałem. Jak uznałem później, najbardziej interesujących/przydatnych w perspektywie powołującego (tym samym również najbardziej zagubionych). Nie uprzedzajmy jednak wypadków.

Ujęłaś mnie za rękę, a może to ja ująłem ciebie, i poprowadziłaś, a może to ja wiodłem ciebie, i poszliśmy wśród traw tak cichych, że mogliśmy pić tę niepojętą ciszę zaczarowanych łąk. Tak, mogliśmy ją pić, lecz piłaś ją ty, ja nakazałem sobie trzeźwość, tę cholerną świadomość wieczności kamieni wobec przemijalności traw, kwiatów i zbóż. Podawałaś mi drżącą i zakłopotaną tęsknotę bladych pocałunków, sączyłaś w usta zieleń jeszcze żywych źdźbeł, ja częstowałem cię w zamian cierpką oschłością żwiru i kamieni, i także ciszą, lecz nie nagłym zatrzymaniem łąk, współomdleniem pól, nie taką ciszą brałem cię w ramiona, gładziłem kark i scałowywałem niby to spontaniczne łzy. Pożądałem cię inną ciszą, której ty nie rozumiałaś. Dostojną, bo wieczną ciszą trwania bez celu, trwania bez miłości otulałem wiotką twoją postać. I znowu ona, nieistotna Kersten… Odejdź stąd, odejdź co prędzej i nie zatrzymuj czasu, nie szerz kłamstwa o nieśmiertelności łąk, bo nikt ci w to kłamstwo nie uwierzy, a już na pewno nie ja, a już na pewno współczesne dzieci betonowych pól, węszące zapach bezwonnych kwiatów na jałowych pastwiskach metalowych krów, owiec i świń.

Wbrew mylnym przypuszczeniom siostra Kersten i brat Williams nie poprowadzili mnie w stronę Świątyni Wiedzy, rzecz godna zastanowienia. Czyż powołanych, nawróconych bądź dopiero, ledwo i o mało co nawróconych nie należy najpierw prowadzić do świątyni? Miejsca szczególnego, otoczonego kultem, strzeżonego przez wyznawców. A nie miałem wątpliwości (już wówczas), że Świątynia Wiedzy jest właśnie takim miejscem dla tajemnego bractwa. To Bractwo Sprawiedliwych uchwaliło i usankcjonowało autonomię zespołu świątynnego, izolując i wyłączając tę część spod władzy Uniwersytetu. Swoją drogą uczyniło to w sposób niezrównany, do perfekcji opanowując prawidła najwyższej sztuki prawodawczej – paralegislacji1. Czy zatem nie w stronę świątyni winny kierować się kroki powołanego, lecz wciąż niewidzącego? Moi przewodnicy mieli w tej kwestii własne zdanie, a bynajmniej nie licząc się z moim, powiedli mnie do zagród, obór i domostw miejscowych wieśniaków.

Z nastawieniem turysty manewrowałem pomiędzy mizernymi chałupami, w większości glinianymi lepiankami nakrytymi strzechą. Litościwie mijałem naprędce sklecone – bądź co bądź z desek, choć jakby od niechcenia – szopy, stodoły i altany. Odwracałem wzrok od starych szaf, tekturowych pudeł oraz emerytowanych wozów, słowem: pseudokurników zaadaptowanych na potrzeby miejscowego drobiu. Nie, tych kurników zdzierżyć nie mogłem, i to nie w poczuciu krzywdy wyrządzanej raczej bardzo głupawym zwierzętom. Stagnacja, tego pojęcia zdzierżyć nie mogłem, stara zaś szafa i szczególnie jedna goszcząca w niej nierozgarnięta kura krańcowo obrazowały stagnację. Mimo wszystko nie miałem się czym przejmować (o naiwności świeżo powołanych!), bo i cóż miałby robić dobrze wykształcony i jeszcze lepiej wyglądający turysta w takim miejscu i w takiej scenerii? No chyba wyzbierać jajka i pójść dalej. Taką też miałem nadzieję, że pozbieram jajka, może jeszcze zbiorę trochę siana, by wyrazić swoją łączność z naturą, własną przynależność do natury, i pójdę dalej. Nie byłem jednak turystą, lecz świeżo powołanym, i w tej zabitej deskami wiosce miałem spędzić lipiec jako pierwszy miesiąc nowego życia.

Siostra Kersten pobiegła w stronę okazałej szopy położonej w ścisłym centrum wioski. Wraz z bratem Williamsem niespiesznie ruszyłem w jej ślad. I oto otworzyły się przede mną drewniane wrota, gdzieś obok przebiegł kot (morski kot), za nim pies (morski pies), a ja przekroczyłem próg wcale solidnej – jak na wioskowe standardy – szopy, po czym zostałem przedstawiony zebranym. W owym roku Bractwo Sprawiedliwych powołało, włącznie ze mną, tylko dziesięcioro studentów. W skład grupy powołanych weszli: Lukrecja, Łuki, Michał Roch, Marabel, Denis, Alicja, Kornelia, Carlos, Weronika, Rafael (znacie już moje imię).

Wnętrze szopy zdominował zapach martwych traw, utrudniając oddychanie i psując atmosferę spotkania. W powietrzu unosiła się irytująca chmara mikroskopijnych cząsteczek pochodzenia organicznego, drobinek pojedynczo nieszkodliwych, zbiorowo zaś śmiertelnie niebezpiecznych i nieprzewidywalnych. Drobinki te wnikały przez otwarte usta, bierne uszy, bezbronne otwory nosowe i wędrowały wprost pod czaszkę, by niczym igły, miliardy igiełek, żądlić zmącone, pozbawione spokoju umysły powołanych. Czekałem, aż ktoś – może Kornelia, Łuki albo ja sam – wykrzyknie jakieś idiotyczne słowo bądź zdanie (na przykład „pora na sianokosy”), które dobitnie zaświadczy o nieodwracalnym defekcie psychicznym w wymiarze indywidualnym i grupowym. O dziwo, żaden z członków grupy nie zabrał głosu, nie zaczął krzyczeć, tarzać się, tańczyć, wycinać hołubców bądź zmywać niewidzialne naczynia nad równie niewidzialnym zlewem. Nie, nikt nie zwariował (na razie), co nie znaczy, że w danej chwili nie było wśród nas przynajmniej jednej osoby zasługującej na miano wariata (Kersten nie opuściła szopy). Nerwowo wyczerpani, staliśmy skupieni w ciasnym kręgu, co rusz taksując się spojrzeniami i obserwując nawzajem. Wielkością współpowołanych mierzyliśmy wielkość własnego powołania (osobistą wielkość). Sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna, bo każdy z nas zaczął dostrzegać w aktualnie taksowanym członku grupy własną marność i śmieszność, a nic tak nie sprzeciwia się pierwszym chwilom powołania jak subiektywne odczucie osobistej marności i śmieszności. Nie niewiara, grzeszność, brak ufności, lecz świadomość bezbrzeży własnej głupoty i nędzy obrosłych piórami śmieszności wykoleja nowo powołanych (zagraża im). Owszem, taka świadomość jest ważna, wszakże nie na początku nowej drogi, nie przy okazji nowego rozdania przy zielonym stoliku tułaczego życia. Stojący poza naszym kręgiem brat Williams doskonale znał te prawidła, baczny i czujny prędko rozpoznał pierwsze oznaki rodzącego się zwątpienia. Na tę chwilę czekał i teraz właśnie zabrał głos:

– Maluczcy – tak nas określił – wiedzcie, że jesteście szczególnie umiłowani. Miłuje was bractwo, przede wszystkim miłuje was nasz Bóg. Zostaliście powołani, a przez to wybrani i pobłogosławieni. Miejcie świadomość wielkości swojego powołania! Nie zrażajcie się trudnościami chwili, przemijającymi przeszkodami wieku obecnego. Nie zbaczajcie z raz obranej drogi. Bądźcie posłuszni bractwu, bądźcie ulegli i pełnijcie wolę bractwa, bo to jest właśnie wolą Bożą względem was. A wola Bractwa Sprawiedliwych względem was jest następująca. W lipcu nie opuścicie wioski. Będziecie żyć pośród miejscowych wieśniaków: wspólnie pracować, wieczerzać i zażywać odpoczynku. Waszym udziałem staną się wieśniacze troski, trudy i nieliczne radości. Staniecie się narzędziem próby. Poznacie wyrosłą z ziemi wiarę w płodność pól i w imieniu bractwa ją wypróbujecie. Zanim bractwo ukaże się wam w blasku swej pełni, wy objawicie się ślepcom. Objawicie majestat, prawdę i potęgę bractwa, bo właśnie w maluczkich czystość i pokora wiary najpełniej się przejawia. Będziecie dla nich znakiem, którego nie zrozumieją, tak by nie przejrzeli i nie otworzyły się ich oczy. Wy jednak przejrzycie we właściwej chwili. Wprawdzie już widzicie, z czasem poznacie więcej i wtedy staniecie się prawdziwie widzącymi. Bractwo pokieruje wami i da wam swoich nauczycieli. Raz w tygodniu, w niedzielę, będziecie uczestniczyć w wykładach prowadzonych przez specjalnie oddelegowanych członków bractwa, którzy przybliżą wam prawdy wiary i strukturę naszej wspólnoty. Za moim i siostry Kersten pośrednictwem bractwo udzieli wam szczegółowych instrukcji co do danego tygodnia. Najbliższe dwa dni możecie spędzić według własnego uznania, w niedzielę czekają was wykłady, w poniedziałek ponownie się spotkamy – zakończył brat Williams i nie zważając na pytania (może dlatego, że wiele ich mieliśmy), ostentacyjnie opuścił szopę. W ślad za nim podążyła niezmiennie niezrównoważona i przez to jeszcze bardziej nieistotna Kersten, choć wiem, że akurat ona bardzo chciała z nami (to znaczy ze mną) pozostać.