Podwójny blef - Juliusz Rafeld - ebook

Podwójny blef ebook

Juliusz Rafeld

3,8

Opis

Podwójny blef” Juliusza Rafelda to początek serii sensacyjnych opowiadań z dwójką bohaterów, przyjaciół i byłych agentów służb specjalnych. Artur „Art” Master i Tomasz „Tom” Barski po latach działalności w służbach specjalnych szukają swego miejsca w cywilnym życiu. Nieoczekiwanie przekonują się, że zdobyte doświadczenie i kwalifikacje dają się wykorzystać w udzielaniu skutecznej pomocy bliźnim, krzywdzonym przez złych ludzi.

W opowiadaniu „No problem” zamożny biznesmen zwraca się do Arta w celu ratowania jego syna osadzonego w meksykańskim więzieniu, bez żadnych widoków na uwolnienie. Proponowana ilość pieniędzy przekonuje go do podjęcia wyzwania. Z pomocą dwóch kolegów rusza na wyprawę, by stawić czoła nieobliczalnym gangsterom.

Drugie opowiadanie „Zlecenie” to jak gdyby pokłosie poprzedniej historii. Tym razem porwana zostaje pewna dziewczyna. A że działania policyjne nie idą do przodu, to o pomoc zostaje poproszony ponownie Art z Tomem. Równolegle w dalekiej Ameryce komplikuje się sytuacja Juliana – tajnego agenta FBI. Zbieg okoliczności powoduje skrzyżowanie się ścieżek dwójki przyjaciół z Julianem.

Dynamiczny rozwój sytuacji owocuje powstaniem wspólnego frontu wobec wspólnego wroga. Kluczową rolę odgrywają porównywalne, nadzwyczajne kwalifikacje i talenty trójki doskonałych agentów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 303

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (5 ocen)
2
2
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Juliusz Yulo Rafeld "Podwójny blef"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2015 Copyright © by Juliusz Yulo Rafeld, 2015

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Arkadiusz Woźniak Projekt okładki: Juliusz Rafeld Zdjęcie okładki: © Katarzyna Bekier Autor zrezygnował z profesjonalnej korekty wydawnictwa

ISBN: 978-83-7900-359-4

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242

Juliusz Yulo Rafeld
Podwójny blef
Wydawnictwo

No problem 

I.

Nie liczył co prawda jeszcze tym razem dokładnego czasu, lecz odniósł wrażenie, że dobiegł do punktu zwrotnego swojej trasy mniej więcej w tempie porównywalnym z wynikiem uzyskiwanym dawniej, czyli jeszcze trzy miesiące temu.

Dookoła było pusto; w ten rejon podmiejskiego lasku zapuszczali się tylko grzybiarze, ale wczesny kwiecień to jeszcze było zdecydowanie za wcześnie na nich. Zadowolony z tego, rozpoczął stałą serię ćwiczeń gimnastycznych. Po trzydziestu minutach nieprzerwanych zmagań odpoczął chwilę, aby wkrótce ruszyć w drogę powrotną. Kątem oka zauważył nieznaczny ruch za oddalonymi o kilkadziesiąt metrów krzewami, przyjrzał się im uważniej, lecz nie dostrzegł nic szczególnego. Możliwe, że jednak ktoś się przechadzał po lesie. Generalnie nie przeszkadzało mu okazjonalne towarzystwo; w końcu zaprawa fizyczna to już dość powszechne zjawisko i poruszający się żwawo postawny czterdziestolatek nie powinien wywoływać sensacji.

Biegł tym razem nieco spokojniej, na przyśpieszenie będzie czas przed samym końcem, czyli gdzieś za trzy, cztery kilometry. Leśna ścieżka wiła się niezmiennie od lat tak samo. Nie używał jednak tej trasy regularnie. Gdy był na miejscu, dzielił czas pomiędzy teren, dwa razy w tygodniu, oraz salę gimnastyczną, raz na tydzień. Sala to głównie siatkówka w gronie niezmordowanych zapaleńców, do których przyłączył się przed kilku laty. Przerwy w tym stałym rytmie następowały, gdy zmuszony był okresowo opuszczać miejsce zamieszkania, by wykonać przydzielone zadania. Wyjazdy bywały z reguły dalsze, trwające od kilku dni do kilku miesięcy. Zaś utrzymywanie doskonałej kondycji fizycznej było wpisane w jego zawodowe wymagania.

Dokładniej biorąc, było wpisane dawniej. Obecnie nie stanowiło bezwzględnego wymogu; działało już tylko przyzwyczajenie oraz wewnętrzne zadowolenie z poczucia odzyskanej sprawności. Proces ten zajął mu kilka ostatnich miesięcy. Biegnąc swobodnie i podskakując czasami do zwisających gałęzi, coraz bardziej czuł, że okres rekonwalescencji dobiega definitywnie końca. A znowu dokładniej biorąc, na razie rekonwalescencji fizycznej.

Zbliżył się powoli do pierwszych zabudowań miasta, jeszcze tylko przez wiadukt nad torami kolejowymi i ostatnie kilkaset metrów do niedużego bloku w małym, ogrodzonym osiedlu. Teraz czekał go prysznic, jakaś przekąska i...

Pomyślał, że tego dnia już nic go specjalnego nie czeka i przypomniało mu się, kolejny raz, że kiedyś zaledwie kilka godzin bez zajęcia wydawało się dłużyć w nieskończoność. Pomyślał też, że chyba jeszcze to nie jest ten dzień, który sobie wyznaczył na dokończenie rozrachunku ze sobą samym. Tak, to jeszcze nie ten dzień. Który to już raz?

II.

Adam Kastor, jeden z czołowych biznesmenów w swojej branży, siedział w obrotowym, skórzanym fotelu w przestronnym gabinecie i od kwadransa błądził niewidzącym wzrokiem po jego ścianach. Mimo, że wrócił do biura po kilkudniowej nieobecności, nikt nie śmiał go niepokoić żadnymi sprawami firmowymi. Takie wydał polecenie i sekretarka, Nina Domarska, miała zamiar spełnić je co do joty. Nie musiała obawiać się niczyjego niezadowolenia, w tym innych starszych rangą przedstawicieli firmy, że nie zostają dopuszczeni przed oblicze szefa, ponieważ jej pozycja była niezagrożona. Jej absolutne zaufanie u Kastora i poświęcenie były powszechnie znane i każdy się z nią liczył, choć wcale nie prezentowała typu nieprzystępnego, starego babsztyla z groźną miną. Nie miała też okularów na nosie, włosów spiętych w wysoki kok ani nawet chropowatego głosu. Blond włosy do ramion okalały delikatną twarz z ładnie wykrojonymi ustami, zaś łagodny głos bardziej nadawał się do opowiadania bajek dla dzieci. Całości dopełniało otwarte spojrzenie niebieskich oczu oraz koronkowy dekolt brązowej bluzeczki, zapowiadający kształtne wdzięki trzydziestoletniej kobiety.

Nie wiedziała ile czasu potrwa ten dziwny stan, ale nie dziwiła się. Powszedniały już powoli wiadomości o problemie, który dotknął Adama Kastora, dotychczas jednego z najbardziej przebojowych przedsiębiorców w kraju, który ze swą rozrastającą się siecią specjalistycznych domów handlowych udanie konkurował z zagranicznym biznesem.

Ostatnie tygodnie, a zwłaszcza dni, przyniosły radykalną zmianę w zachowaniu jej szefa. Zupełnie znikła emanująca dotychczas z niego energia, opadły ramiona i trudno było usłyszeć dłuższą wypowiedź, niż kilka cichych poleceń. Nawet bez podnoszenia wzroku, a bezpośredni kontakt wzrokowy z rozmówcą był dotychczas jednym ze znaków firmowych biznesmena.

Gdy otworzyły się drzwi sekretariatu i pojawiła się sylwetka rosłego mężczyzny w ciemnobrązowym garniturze, Nina Domarska wiedziała, że tym razem nie musi się odzywać ani czynić żadnych gestów. Główny doradca do spraw związanych z zabezpieczeniami i ochroną prawną korporacji, jako jedyny miał nieograniczony dostęp do Adama Kastora, niezależnie od czasu i miejsca i innych okoliczności. Stefan Rokicki przyjaznym gestem dłoni pozdrowił Ninę i bez słowa skierował się do głównego gabinetu.

Kastor z westchnieniem przeczesał palcami lekko falujące szpakowate włosy i spojrzawszy zmęczonym wzrokiem na przybysza, wskazał ręką obszerny fotel naprzeciwko swego biurka.

– Siadaj – rzekł spokojnym głosem. – Albo czekaj, poproś jeszcze Ninę o kawę.

Rokicki uchyliwszy drzwi pokazał sekretarce dwa uniesione palce i cofną się do gabinetu. Wiedział, że gest zostanie prawidłowo zrozumiany. Z zatroskaniem przyglądał się przez chwilę szefowi, po czym zagłębiwszy się w fotelu założył nogę na nogę i rzekł powoli:

– Nie dałeś mi co prawda wiele czasu, ale chyba mam coś, co może okazać się przydatne.

Biznesmen podniósł na niego wzrok i nachyliwszy się nieco oczekiwał milcząco na dalszy ciąg.

– Ten mój znajomy, wiesz, z ministerstwa, dał się w końcu uprosić i coś mi podrzucił. Oczywiście przysiągłem w naszym wspólnym imieniu, że kamień w wodę, ani mru–mru.

– Jasne – cicho odezwał się Kastor. – No i...?

– No i – tu doradca sięgnął do kieszeni marynarki, z której wyjął złożoną na pół kartkę papieru – to się zapowiada interesująco. Proszę, sam przeczytaj – dodał podając papier szefowi.

Adam Kastor sięgnął lewą ręką po kartkę, prawą po okulary i przeczytał długi, całostronicowy tekst. Pokiwał chwilę głową, postukał palcem w blat biurka i westchnąwszy przeciągle powiedział zdecydowanie:

– Odszukaj go i zaproś. Albo nie – szybko zmienił zdanie. – Zadzwoń, umów się i natychmiast jedź po niego. I powiedz, że bardzo proszę o to spotkanie. Przywieź go o jakiejkolwiek porze i od razu do mnie do domu. Gdyby był problem, dzwoń i sam pojadę. Jasne?

W tym momencie asystentka sekretarki wniosła i podała dwie filiżanki parującej białej kawy. Obaj mężczyźni kiwnęli w podziękowaniu głowami. Rokicki upił dwa łyki, sięgnął po papier i wyszedł z gabinetu. Kastor zakołysał swoją filiżanką i czekał, aż kawa bardziej przestygnie.

III.

Gdy na drogowskazie ukazała się informacja „Warszawa 20”. Lexus z dwoma mężczyznami na przednich siedzeniach nieco zwolnił, by chwilę później wziąć łagodny zakręt w lewo. Kilkaset metrów dalej zaczynały się pierwsze zabudowania cichej, podwarszawskiej willowej miejscowości. Stefan Rokicki prowadził pewnie, jako że dobrze znał trasę do celu podróży, zaś pasażer z zaciekawieniem przyglądał się zróżnicowanej zabudowie. Posiadłości, bo inaczej nie można było nazwać mijanych budowli, z reguły zajmowały kilkuhektarowe działki i jak jedna otoczone były solidnymi ogrodzeniami. Przeważały metalowo–kamienne, ale nie brak było i stylizowanych na westernowe drewniano–kamienne. Ładna otoczkę stanowiły nowo nasadzone drzewa i wysokie żywopłoty.

Brama, przed którą samochód się zatrzymał, wysoka i wykonana z artystycznie kutych metalowych elementów, po chwili zaczęła się otwierać. Raczej nie była sterowana automatycznie, bo pomimo zapadającego zmroku, po prawej stronie widoczna była męska sylwetka, zapewne strażnika. Kiedy ponownie ruszyli, pasażer dostrzegł za tym człowiekiem mały, niski pawilon, przechodzący w podłużny budynek garażowy z trzema bramami wjazdowymi. Żwirowa alejka, obsadzona niewysokimi i wysmukłymi krzewami, po kilkudziesięciu metrach doprowadziła przyjezdnych na podjazd beżowo–brązowej fasady piętrowej willi.

– Jesteśmy na miejscu – rzekł Rokicki do swego milczącego pasażera. – Proszę bardzo – wskazał dłonią na zdobne, dębowe drzwi, zachęcając gościa, aby wysiadł.

Sam też sięgnął do klamki.

– Pan Kastor już na pewno oczekuje – dodał. – Zaprowadzę pana do niego i zostawię na razie. Będę w pobliżu, a dalej, to zależy od tego, do czego panowie dojdziecie.

– I nadal nic mi pan nie podpowie, o co chodzi? – zabrzmiał spokojny, dźwięczny głos gościa.

– Nadal. Proszę wybaczyć, że się powtarzam, ale taka była prośba pana Kastora. Zresztą to już za chwilę.

Rozmówca wzruszył ramionami i postąpił za przewodnikiem. Kiedy znaleźli się w obszernym holu, zza rozsuwanych szerokich drzwi wyszedł gospodarz.

Biznesmen ubrany w brązowe spodnie i bordowe, rozpinane wdzianko, zdjął lewą ręką okulary, zaś prawą wyciągnął do powitania. Gościa uderzył widok smutnych oczu, brak uśmiechu i lekki zarost, niewyglądający na zadbany. Niespecjalnie to pasowało do tego, czego się spodziewał po pierwszym wrażeniu ze spotkania. Gdy się odezwał, głos gospodarza zabrzmiał jednak nieco pewniej i z wyczuwalna sympatią:

– Witam pana, jestem Adam Kastor. Proszę się rozgościć, tu w salonie – wskazał ręką za siebie. – Wiem, że niecodziennie tak się ludzi zaprasza, ale myślę, że niedługo pan mnie zrozumie i nie będzie miał za złe. Co mogę zaproponować? Coś do picia, czy może pan głodny?

– No problem – padło w odpowiedzi. – Ale jakieś dobre piwko, chętnie.

Gdy gość usadowił się w jednym ze skórzanych foteli, gospodarz zniknął na moment w holu wydając dyspozycje starszej kobiecie. Zamienił też kilka słów ze Stefanem Rokickim, który udał się do innego pomieszczenia na parterze.

Salon był wielkości dobrych osiemdziesięciu metrów kwadratowych. Umeblowanie świadczyło o zamiłowaniu do naturalnych materiałów. Sporo drewna – na ścianach, podłodze i suficie, kamienny narożnik z kominkiem oraz czarne, metalowe elementy wyposażenia – balustrada przy wyjściu na widoczny balkon, dwa żyrandole i podstawa pod szeroką ławę, wykończoną ceramicznymi kaflami. Kilka źródeł rozproszonego światła sprawiało spokojne i nastrojowe wrażenie, które całkowicie odpowiadało gustowi przybysza.

Po krótkiej chwili kobieta przyniosła na tacy dwie duże butelki zielonego heinekena i wraz ze zgrabnymi szklaneczkami ustawiła je na ławie przed mężczyznami.

– Dziękuję, Mario. Poproszę cię, zamknij drzwi – powiedział Kastor i gdy to się stało, dodał zwracając się do gościa, wskazując butelki: – Może być?

– Jasne, dzięki.

Obaj nalali sobie do szklanek i upili po parę łyków. Przybysz siedział swobodnie w fotelu, lekko bokiem do ławy, gospodarz naprzeciwko, pochylony nieco podparty po bokach na obu łokciach. Wpatrując się przez dłuższą chwilę w gościa, westchnął w końcu głęboko i rzekł:

– Panie Arturze, mogę tak? OK. Pewnie powinienem zacząć od przeprosin i innych grzeczności, ale proszę mi wierzyć i wybaczyć, nie mam do tego głowy ani siły. Poza tym lubię konkrety, jak zdaje się i pan. Wyjaśnienie sprawy mojego interesu do pana zajmie trochę czasu, i tu moja prośba – zanim jakkolwiek pan zareaguje, niech pan wysłucha do końca.

– Jasne.

– Zatem... Mam syna, osiemnaście lat, no, nie ideał, ale udał mi się. W tym roku matura, ma zacząć, przepraszam, miał zacząć studia i... stało się coś strasznego. Miał dużo swobody, różnorodne towarzystwo i tu musiałem przegapić sprawę. Ale do rzeczy. W nagrodę zafundowałem mu egzotyczną wycieczkę, o której od dawna marzył. Zwłaszcza, że okazało się, że jeden z jego starszych kolegów też się wybiera w tę samą stronę. Nie znałem co prawda tamtego chłopaka, ale sądziłem, że nie muszę syna aż tak kontrolować. No i polecieli, to było miesiąc temu. Teoretycznie na dwa tygodnie, ale miałem się nie martwić, gdyby im się przedłużyło.

Tu Kastor westchnął ponownie, przysunął fotel trochę w kierunku ławy, jakby chciał nawiązać jeszcze bliższy kontakt z rozmówcą i popił piwa. Gość też sobie dolewał i smakował powoli chłodny napój. Poza słowami gospodarza panowała w domu całkowita cisza.

– Kilka dni temu mam telefon. Dzwoni przedstawiciel naszego konsulatu i mówi mi, że mój syn właśnie wylądował w więzieniu, skazany w trybie przyśpieszonym na osiem miesięcy! Pytam za co – on mi powiada, że za posiadanie narkotyków. I pociesza, że taki niewielki wyrok, bo nie za handel, tylko za samo posiadanie. Ale gorsza wiadomość, jak mówi, jest taka, że to się stało gdzieś na głębokiej prowincji. Tam, gdzie nie ma wyboru i że za wszystko wsadzają do tego samego więzienia. A takie prowincjonalne więzienia to jedno wielkie piekło na ziemi, zwłaszcza dla obcokrajowca.

Gospodarz znowu przerwał i popił, aby uspokoić głos, który zaczął mu się łamać. Artur Master słuchał z zainteresowaniem, lecz nie reagował w żaden widoczny sposób. Nie próbował też jeszcze analizować sytuacji pod kątem oczekiwanej po nim roli.

– Jezu! – podjął wątek biznesmen. – Po pierwszym szoku porozumiałem się z kilkoma znajomymi, ktoś z policji, z ministerstwa spraw zagranicznych i ponownie konsulat, ale już wkrótce okazało się, że sprawa jest beznadziejna. W sensie, że nie ma żadnych podstaw do podważenia wyroku – znaleźli to w jego w jego bagażu, w jego hotelowym pokoju, no, tragedia. Poruszyłem niebo i ziemię, poszły pieniądze i udało mi się cudem natychmiast tam polecieć, wizę załatwić na samej granicy, to znaczy na lotnisku i w końcu dotarłem z czyjąś pomocą na ten koniec świata. Kolejna forsa i zobaczyłem się z synem dosłownie na pięć minut. Kiedy go zobaczyłem, to myślałem, że sam nie przeżyję, a co dopiero on, jeden z kilku zaledwie cudzoziemców wśród gromady pół cywilizowanych kryminalistów. Przez chwilę przytuliłem Andrzeja i zdążył mi tylko powiedzieć, że wrobił go ten niby przyjaciel. Andrzej zorientował się, że tamten to naprawdę przedstawiciel polskich dilerów i że załatwiał duży przemyt, zaś kiedy zrobiło mu się gorąco, nakierował podejrzenia na kumpla i sam zdążył się ewakuować.

Artur Master zauważył kilka łez spływających po policzku rozmówcy. Ten wyjął chustkę, przerwał wypowiedź i wytarł je, opuszczając wzrok. Trwał tak całą minutę, zanim podniósł wzrok na gościa i rzekł:

– Czas na finał. Wróciłem do kraju zaledwie trzy dni temu. Rozmawiałem o sytuacji z wieloma doświadczonymi ludźmi i nic, poza wielką bezradnością. Ale, całkiem przypadkiem, ktoś mi wspomniał o podobnej sytuacji, co prawda nie wiadomo czy z życia czy tylko z jakiegoś filmu. Uczepiłem się jak pijany płotu i zamęczałem człowieka tak długo, że chyba bardziej dla świętego spokoju, pociągnął ze mną temat, prawdę mówiąc nawet trochę zaryzykował. Ja zaś nie osiągnąłbym tego, co mam, gdybym się łatwo poddawał i nie ryzykował.

Adam Kastor zrobił znowu przerwę, dopił swego heinekena i z kolejnym westchnieniem powiedział cichym głosem:

– Panie Arturze, ten ktoś, kto ryzykował dla mnie, wskazał mi pana, przekazał mi o panu wiele wiadomości i powiedział, że jeśli jest w Polsce człowiek zdolny pomóc, to tylko pan. Stąd moje zaproszenie, stąd ta rozmowa i stąd... nie wiem nawet właściwie jak to nazwać... propozycja, którą mam dla pana – tu Kastor spojrzał prosto w oczy Arturowi Masterowi, ten zaś zobaczył w oczach biznesmena morze nadziei. Ale zgodnie z umową nie odezwał się jeszcze ani słowem.

– Chciałbym wynająć pana, aby pan poszedł do więzienia. Tamtego więzienia.

Zapadła cisza. Artur, nadal bez zmiany wyrazu twarzy, pochylił się bezwiednie ku rozmówcy, oparł ręce na udach i odchrząknąwszy zdołał wypowiedzieć tylko jedno słowo:

– Proszę?

– Panie Arturze, mój syn już zaledwie po kilkunastu dniach wyglądał jak zaszczute zwierzę. Powiedział mi na koniec ze łzami w oczach, że nie wytrzyma miesiąca, nie mówiąc o ośmiu. I błagał, żebym go stamtąd wyciągnął, albo dostarczył truciznę. Ponieważ ani jedno ani drugie nie jest możliwe, wymyśliłem, żeby pan tam pojechał, dał się zamknąć i spróbował ocalić mojego syna, Andrzeja. Sprawić, aby przetrwał. Oczywiście to wielkie ryzyko dla pana, dlatego to ma być też i wielki interes. Sam pan ustali wynagrodzenie, a ja je podwoję. A stać mnie na bardzo wiele.

Tym razem Artur sam nie powstrzymał się przed głębokim westchnieniem i powoli wypuszczał z płuc powietrze.

– Dałby pan jakiejś kawy? – zapytał.

– Co...? Kawy, jasne.

Kastor podniósł się i opuścił pomieszczenie. Wrócił po kilku minutach niosąc tacę z dwiema filiżankami.

– Dałem Marii już wolne na dzisiaj i sam zrobiłem – powiedział wyjaśniającym tonem.

Zabrzmiało to, jakby z góry chciał usprawiedliwić ewentualny kiepski sposób zaparzenia. Artur nie lubił gorącego, więc zamieszał napój i dał mu nieco przestygnąć. Jako że wydawało się, że gospodarz skończył mówić, pokiwał w zamyśleniu głową i powiedział:

– Ma pan problem i łatwo pana zrozumieć. Na razie w ogóle abstrahując od pana pomysłu, chciałbym zapytać, czemu właściwie pan się do mnie zwrócił.

– Panie Arturze, jak już powiedziałem, mam naprawdę trochę kontaktów. Nie ma sensu nic ukrywać. Powiem więc wprost. Niewielu jest na świecie tak jak pan cenionych specjalistów od umiejętności przetrwania w najskrajniejszych warunkach. Wiem, że formalnie w ramach naszych służb specjalnych, kilka ostatnich lat spędził pan wynajmowany przez różne międzynarodowe organizacje, w tym militarne, na prowadzeniu szkoleń w tym zakresie, a oprócz tego ma pan za sobą kilka niezwykłych, samodzielnych akcji, tych tak zwanych mission impossible. Choć niedawno dopiero przekroczył pan czterdziestkę, teraz jest pan na czymś w rodzaju wcześniejszej emerytury. A to z powodu kontuzji, jaką pan odniósł podczas akcji, ratując przy okazji wielu ludzi i naprawiając czyjś wielki błąd. Wiem też, że ktoś z wysoko postawionych ludzi w Polsce, zawdzięcza panu szczególnie dużo i ma dozgonny dług wdzięczności. Również nasza policja... Mam mówić dalej? – Kastor zawiesił głos.

– No tak... Dobrze, a teraz do rzeczy. Sam pan chyba wie, że to filmowe bajki, ten pański plan.

– Zaręczam, że wspomniał o tym ktoś poważny i do tego znający pana.

– Kto?

Biznesmen pokręcił głową.

– Niech pan nie wypytuje. Co to jest lojalność, sam pan wie najlepiej.

– Naprawdę sądzę, że to wszystko nierealne. Zresztą nawet pan nie wspomniał, gdzie to jest.

– Meksyk – padła szybka odpowiedź. – Podobno pan tam kiedyś był?

– I co z tego? Zresztą – Artur podkreślił swe zastrzeżenia ruchem ręki – ma pan aktualne wiadomości. Jestem emerytem.

– Panie Arturze – ton głosu Kastora zmienił się nagle znacząco, twardniejąc. – Ja nie chcę się przekomarzać. Jedno wiem – muszę i chcę zrobić wszystko, co możliwe. Nie chcę współczucia i wiem, że to mój syn i mój problem. Dlatego właściwie nie proszę o pomoc, a proponuję panu interes, uczciwy interes. Dużo by pan ryzykował, ale ja chcę zapłacić jeszcze więcej. Choćby tylko za to, żeby pan spróbował.

– Jak pan sobie wyobraża to spróbowanie, panie Kastor? Znaleźć się tam w więzieniu to nie byłaby jakaś próba, to by była już twarda rzeczywistość. A jaka, to już panu dobrze opisano. Tu akurat wszystko się zgadza.

– Widzę, że się pan denerwuje – powiedział łagodniej biznesmen. – Dlaczego?

– Jezu, dlaczego?! – żachnął się Artur. – Nie powiem, że nie obchodzą mnie cudze nieszczęścia. Ale tak na dobrą sprawę, na razie o niewinności syna to świadczą tylko pańskie słowa. Wybaczy pan, ale każdy ojciec tak by mówił, w każdej sytuacji.

Już chwilę później Artur Master żałował swych ostatnich słów. Adam Kastor zaniemówił i uniósł się znad fotela jakby chciał uciec. Zbladł i wydawało się, że może zemdleć.

– OK., przepraszam – powiedział szybko gość. – Pan w to święcie wierzy, w porządku.

Gospodarz z widocznym wysiłkiem zapanował nad sobą.

– Dobrze – rzekł w końcu po chwili kłopotliwego milczenia. – Niech pan myśli, co pan chce. Dla jasności, nie liczę na pańskie serce, panie Arturze. Wracam więc do interesów. W interesach nie powinno być obrażania się i tym podobne. Proszę powiedzieć, Ile pan zarabiał ostatnio?

– Pan znowu swoje...

– Ale pan tu ciągle jeszcze siedzi, prawda?

– Tak, bo... – Artur zawahał się – ... jeszcze myślę, czy szło by panu coś może doradzić. Niestety...

– Panie Arturze, skończmy to! – głos gospodarza zabrzmiał prawie błagalnie. – Już wolę usłyszeć jakąkolwiek odpowiedź, niż takie... Oferuję panu, poza wszystkimi kosztami, bez żadnych kalkulacji i rozliczeń, razem okrągły milion złotych.

Słowa zawisły przez chwilę w powietrzu.

– Słucham? – odezwał się Artur.

– Panie Arturze – podjął Kastor, siląc się, aby jego głos brzmiał w miarę normalnie. – Wierzę w to, co mi powiedziano oraz w słowa mojego syna. Jeśli w ogóle coś jest do zrobienia, to tylko to przez pana. Dobrze, zmieniam propozycję. Dwa miliony złotych. Do diabła! Nie ma pan jakichś marzeń? Jakichś planów?

Artur Master zesztywniał. Spojrzał rozmówcy w oczy, złączył dłonie skrzyżowanymi palcami i położył je na głowie. Odchylił się i oparł głęboko w fotelu, zamykając oczy. Gospodarz siedział pochylony do przodu i wpatrywał się w jego znieruchomiałą postać, bez słowa i wytrzymał całe trzy minuty.

– Panie Kastor – zabrzmiał w końcu głos Artura. – Albo, przepraszam, panie Adamie, można tak?

Ten kiwnął tylko głową.

– Ma pan jeszcze to piwo?

– Co?... – gospodarz nie był pewien, czy dobrze usłyszał. – A, tak. Zaraz przyniosę. Jeszcze coś?

– Na razie nie. Niech mi pan da pięć minut. Muszę najpierw zadzwonić – Artur wyjął komórkę z zewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki. Numer, który był mu potrzebny, figurował na pierwszym miejscu listy w książce adresowej na karcie SIM.

IV.

Dźwięk telefonicznego dzwonka wwiercał się w powoli w mózg leżącego na polowym łóżku mężczyzny. Kiedy przetrwał pierwszą serię i myślał, że ma już spokój, zjawisko ponowiło się.

Ki diabeł – pomyślał i po omacku zaczął szukać telefonu. W końcu przypomniał sobie, że pewnie zostawił go w kieszeni spodni, gdy je zdejmował przed położeniem się do łóżka. Przy czym „położenie się” nie było zbyt adekwatnym pojęciem do tego, co się stało, o ile pamiętał. No cóż, usprawiedliwił siebie w duchu, w końcu czy się walnął, czy położył, co za różnica? Fakt, że pozycja była pozioma i bardzo mu to pasowało. Znalazł portki.

– No, co jest? – westchnął, spoglądając na sufit, lecz szybko zamknął oczy.

– Tom?

– Jak nie, jak tak?

– Uu... – usłyszał w słuchawce. – Gdzie leżysz?

– Co do diabła?

– Nie co, tylko kto. Tu Art.

Leżący mężczyzna, kawał chłopa, powoli otworzył jedno oko, potem drugie, postarał się maksymalnie rozszerzyć powieki i rzekł niewyraźnie:

– Za podszywanie się pod innych grozi kara. Nie pamiętam jaka, ale grozi.

– No problem.

Leżący mężczyzna na chwilę zaniemówił.

– Jeszcze raz, kto mówi? – rzekł, przytomniejąc nieco.

– Tom, tu Art. Dojdziesz w końcu do siebie?

– Jezu, Art! Prawdziwy Art?

– A jest inny, stary byku?

– Przecież ty powinieneś... no, wiesz...

– Wiem, ale się wylizałem. I mam się całkiem dobrze. Słuchaj Tom, kiedy moglibyśmy się spotkać?

– A co?

– Nic wielkiego. Pamiętasz jeszcze stare czasy?

– Jak stare?

– No, kiedy gadaliśmy o naszych planach.

– Jakich planach?

– Nie udawaj, co? Mówię przecież o tych naszych własnych planach.

Cisza w telefonie trwała dobre dziesięć sekund.

– Art, ty mówisz o naszych planach ?

– Tak. Kiedy wytrzeźwiejesz?

– Art, już jestem trzeźwy.

– No to powiedz, kiedy byłbyś gotów?

– Do czego?

– Do lotu w kosmos.

– Nie bardzo rozumiem, Art. Czy ty jesteś w lepszej kondycji niż ja?

– Zdecydowanie. Poszedłbyś ze mną na drugą stronę księżyca?

– Czekaj. Masz na myśli tę ciemną? Jak u Watersa?

– Zdecydowanie. Tyle tylko, że nie łatwo będzie, a nawet czy da się kupić bilet powrotny.

– Jezu, Art! Nie myślałem, że takie podróże jeszcze istnieją. A przynajmniej, że nas tam potrzebują.

– A jednak. Co porabiasz?

– Daj spokój! Nie ma znaczenia. W taką podróż ruszam od razu.

– No to się szykuj.

– Art?

– No?

– Ty o tym planie to na serio?

– Jak najbardziej. Oczywiście, jeżeli podróż się uda.

– A kiedyś się nie udała?

– Prawdę mówiąc raz.

– Oj, przestań pierdzielić.

– Dobra. Gadaj gdzie jesteś. Jutro po ciebie przyjadę. Albo nie, szkoda czasu. Zbieraj się i przyjeżdżaj do mnie.

– Do domu?

– Tak. I weź paszport.

– To było niepotrzebne, Art – przygana w głosie Toma była oczywiście żartobliwa. – Zląduję u ciebie jutro po południu. Tuż przedtem zadzwonię. Czy trzeba mieć jakąś forsę?

– Tom, zdaje się, że tym razem ty się nie popisałeś...

– Aj–ja–jaj... sorry! Przecież mózg to ty.

V.

Adam Kastor stał dłuższą chwilę z butelkami heinekena, niezdecydowany czy ma zająć swoje miejsce, czy też usunąć się do zakończenia rozmowy przez gościa. W końcu powoli usiadł i ustawił butelki na ławie.

– Dobrze słyszałem... – raczej stwierdził niż zapytał, wyraźnie podniesiony na duchu.

– To, czego się podejmuję – wpadł mu w zdanie Artur – to szaleństwo, mam nadzieję, że pan to rozumie. Nie roztrząsajmy, dlaczego się zdecydowałem, ale gdybym się nie dodzwonił, nic by z tego nie wyszło. Jak pan słyszał, nie zrobię tego sam i niech pan nie pyta z kim. Teraz proszę opowiedzieć więcej. Dla ułatwienia będę pytał.

– Jasne.

– Na początek, czy pan jednak cokolwiek wie o tym koledze, towarzyszu podróży… yyy… Andrzeja?

– Tak naprawdę to imię, Darek, no i że jest z Warszawy. Andrzej wspominał czasem o klubie, w którym jak się domyślam, musiał się z kolegami spotykać, to pewnie i z nim. Zdaje się, że Dewiza, czy też Dywizja, jakoś tak. No i to niestety wszystko. No ja wiem, że powinienem...

Nie dokończył, gdyż Artur przerwał mu zdecydowanym ruchem ręki i powiedział:

– Nie, nie, panie Adamie. Teraz już tylko fakty. A czy syn znał tego chłopaka od dawna? Od kiedy o nim wspominał?

– Dopiero w tym roku, czyli kilka miesięcy.

– No dobrze, zostawmy to. Teraz bym chciał usłyszeć dokładną relację z pańskiego wyjazdu do Meksyku. Wliczając dokładne informacje o tamtym miejscu, no dosłownie wszystko.

Słuchając Kastora przez ponad godzinę Artur zdał sobie sprawę z nadziei, jaka wstąpiła w tego człowieka. Relacja była bardzo dokładna i konkretna, co dobrze rokowało dalszej współpracy pomiędzy nimi dwoma. Na zakończenie poprosił gospodarza o spisanie później danych, o których była mowa w relacji i przesłanie ich następnego dnia faksem na domowy adres Artura.

– Panie Adamie, ze spraw technicznych, to najważniejsze zabezpieczyć nas w pieniądze. Jasne, że musimy mieć je ze sobą, ale też musimy mieć dostęp awaryjny tam na miejscu. Pańska rzecz otworzyć jakieś międzynarodowe konto, z którego można by tam skorzystać. Ale bez karty, to powinno być na hasło.

– To rzeczywiście moja specjalność i moja rzecz. Natychmiast się tym zajmę. Rysuje się więc panu już jakiś plan?

– Z tak daleka na pewno jeszcze nie. Najpierw musimy się dostać na miejsce. Jedno jest pewne, jeżeli w grę wejdzie dostanie się do tego więzienia, to tylko jednego z nas, bo drugi z pewnością będzie czuwał na zewnątrz. Muszę panu zadać jedno zasadnicze pytanie i niech pan się dobrze zastanowi nad odpowiedzią. Czy jest pan gotów zdać się całkowicie na moje rozeznanie i ocenę sytuacji i w ślad za tym odpowiednie działania. Uściślę; gdyby w grę wchodziło wydostanie syna nielegalnie, to co?

Kastor nie potrzebował się zastanawiać, gdyż odpowiedział niezwłocznie:

– Że tak użyję pańskiego sformułowania, no problem. Tylko jedno ma dla mnie znaczenie, to znaczy bezpieczeństwo mojego syna. Nic więcej. Mam zamiar całkowicie panu zaufać.

– Jasne. Wobec tego, bo między nami nie może być cienia niedomówień, kolejne pytanie, a właściwie warunek, brzmi: wersja przekazana mi przez pana jest prawdziwa. Gdyby się okazało inaczej, nasza umowa przestaje obowiązywać, zaś pan zapłaci mi odszkodowanie...

– Naprawdę, niepotrzebne słowa – Kastor przerwał mu stanowczym głosem. – Jestem człowiekiem honoru...

– Jak już powiedziałem – zrewanżował mu się Art – teraz dopełniamy formalności, nie grzeczności. Przyjmuję zatem pańskie oświadczenie. No i jeszcze jedno. Nasze kontakty, przekazy i tym podobne, muszą być tak zorganizowane, żeby nie pokazywać żadnych powiązań pomiędzy nami. To dla pańskiego bezpieczeństwa. Nie wiem, jak się sprawy będą układały, wiem jednak co to odpowiedzialność. I skoro biorę się za ten interes, to sam za niego odpowiadam. Pana zaś zobowiązuję do całkowitej dyskrecji co do naszej umowy.

– Wszystko gwarantuję.

– Muszę też pana o czymś uprzedzić. Być może nie będę mógł sam się z panem na bieżąco kontaktować. W takim przypadku zgłosi się do pana mój wspólnik.

– Ten Tom, tak?

– Tak. Tomasz. Nazwiska panu nie podam, on w razie czego zidentyfikuje się w postaci jakiejś wiadomości, którą tylko pan lub ja możemy posiadać. Na przykład opowiem mu dokładnie o mojej dzisiejszej u pana wizycie.

Gospodarz kiwał co jakiś czas głową. Widoczne było, że poprawiał się jego nastrój w trakcie rozwoju rozmowy. W końcu dał temu bezpośredni wyraz.

– Panie Arturze – powiedział pewnym głosem, patrząc rozmówcy prosto w oczy. – Może nadreaguję, ale czuje dużą nadzieję.

– Nic panu na to nie odpowiem, nie byłem jeszcze w takiej sytuacji. Teraz prosiłbym o odwiezienie mnie do domu. Rozumiem, że ten pana asystent jest gotów.

– Tak jest, zgodnie z umową.

– Nie będzie konieczne wtajemniczać go w dalsze szczegóły. Po drodze przemyślę wszystko dokładniej i jutro rano zadzwonię do pana. Podam panu instrukcje co do pieniędzy i może jeszcze coś mi się w międzyczasie nasunie.

– Proszę wybaczyć – Kastor złożył dłonie jak do modlitwy. – Kiedy pan zaczyna na dobre?

Artur Master spoglądał przez chwilę w ciemny obraz ogrodu poza balkonowym oknem salonu.

– Muszę przemyśleć sprawę przekazywania pieniędzy. Przelewy na moje konto raczej nie wchodzą w grę. Prawdopodobnie jutro umówię się z panem na bezpośredni odbiór, tu u pana, pojutrze. I chyba przyślę Toma; lepiej jednak, aby pan sam go poznał. Da pan radę podjąć szybko gotówkę, powiedzmy dwieście tysięcy?

– Tak.

– Dobrze. Ja będę jeszcze chciał sprawdzić coś w Warszawie, więc za trzy dni powinniśmy ruszyć.

VI.

– Panie Barski, tak nie można! – głos menedżera, wbrew jego zamiarowi, zabrzmiał prosząco. – Przecież właśnie dzisiaj mieliście być wszyscy trzej. A pan chce uciekać. Nie może pan chociaż do rana poczekać?

– Szefuniu – mężczyzna w dżinsowym komplecie uśmiechał się przyjaźnie i rozłożył szeroko ręce. – I tak byłem o dwa tygodnie dłużej niż miałem. A teraz naprawdę muszę się zbierać.

Przez chwilę obaj stali bez słowa. Tomasz Barski prawie o głowę górował nad administratorem klubu i kręcił głową.

– No dobra – rzekł zrezygnowanym głosem. – Robię to tylko dla pana, bo pan był w porządku. Ale nie dłużej niż do czwartej.

– No, impreza powinna się do tej pory skończyć – niższy mężczyzna poklepał wyższego po ramieniu. – Dzięki.

Tomasz Barski, Tom, rozejrzał się po swojej służbówce. Ocenił, że spakowanie dobytku nie zajmie mu więcej niż kwadrans. Aby dotrzeć do miejscowości Arta wystarczy pewnie ze trzy godziny; wierny kadecik sprawował się ostatnio dobrze, zaś wiosenna pogoda nie powinna sprawić kłopotu. Po dyżurze mógł więc liczyć jeszcze na kilka godzin snu.

Miał już wyjść z pokoju, gdy usłyszał dzwonek komórki.

– No cześć – powiedział do aparatu. – Co, odwołujesz wszystko?

– Coś ty! Wręcz przeciwnie. Jesteś jeszcze w Warszawie?

– Yhm. Wieczorem jeszcze pracuję, trochę się prześpię, wsiadam w samochód i ląduję u ciebie koło szóstej, siódmej. Będzie dobrze?

– Słuchaj Tom, skoro tak, to możesz mi się jeszcze przysłużyć na miejscu. O której zaczynasz dyżur na bramce?

– Powinienem być najpóźniej około dziewiątej.

– No to masz parę godzin. Tom, słyszałeś o knajpie Dewiza albo Dywizja?

– Taa... Dywizja. Bolsza nocna knajpa, nawet kiedyś też tam miałem parę zastępstw. Ostatnio nieciekawe miejsce. A co?

– Dokładnie opowiem ci wszystko tu na miejscu, ale może dałbyś radę zrobić mały początek. Szansa co prawda niewielka. Uważaj jednak. Dyskretnie. I nie włączaj turbo, żeby naszej sprawie nikt się raczej nie przyglądał. Gdybyś jednak człowieka trafił, daj natychmiast znać.

– No, wal.

– Facet mieni się Darek i ma do czynienia z dragami, chyba na dużą skalę, więc ostrożnie. Ostatnio skumał się z chłopakiem o nazwisku Andrzej Kastor, który ma przez to teraz kłopoty. To syn dużego biznesmena, dla którego właśnie wybieramy się na wycieczkę. Na razie idzie tylko o ewentualne namierzenie tego Darka.

– To bardzo ważne?

– Sam jeszcze nie wiem, czy to coś da. Ale może.

– A jeszcze coś innego masz do jego identyfikacji? Samo imię, trochę mało.

Zapadła milczenie, które Art przerwał po chwili:

– Niedawno był za granicą, Meksyk i może jeszcze gdzieś. Chyba już wrócił. Nic więcej.

– Dobra, spróbuję.

– No i Tom, ostrożnie...

– Ej, ej... kolego! – głos mężczyzny zabrzmiał z udawaną irytacją. – To ciągle ja, twój Tom. Kiedy zaczyna się na poważnie, to... no wiesz, nie będę się chwalił.

– Ha, ha! – zabrzmiało w słuchawce. – Miło słyszeć. No to cześć, stary byku!

VII.

Tomasz Barski, Tom, miał według Artura Mastera, Arta, jedną słabość, biorąc pod uwagę specyficzne zajęcie, któremu się obaj prze wiele lat oddawali. Tak się składa, że Tom, starszy od kolegi o trzy lata, zawsze mu podlegał służbowo, choć zawsze, czyli od najwcześniejszych lat służby, niespecjalnie znosił wszelkie zależności od innych. Zmieniło się to po mniej więcej rocznej wspólnej działalności. Wobec bezwzględnego profesjonalizmu rozwiał się dystans Toma do posiadania zwierzchnika w ogóle, zaś szczególnie w postaci Arta. Po kolejnych dwóch latach gotów był powierzyć mu honor, zdrowie, życie, słowem wszystko. Nigdy nie rozmawiali wprost o relacjach pomiędzy sobą, Tom czuł jednak, że ze strony młodszego kolegi doświadczał, oprócz profesjonalnej troski, również najprawdziwszej przyjaźni. Którą serdecznie odwzajemniał.

Obaj nie przebywali zawsze ze sobą. Art, jako najwyższej klasy specjalista, udawał się często w pojedynkę na zlecane mu przez wojskowych zwierzchników placówki. Oprócz jednak szkoleń, w tym wielu zagranicznych, na które go zapraszano do wszystkich prawie zaprzyjaźnionych z Polską armii, Art dostawał do wykonania misje specjalne, o których szersza publiczność nigdy nie miała się dowiedzieć. Wtedy, i to bezwarunkowo, sam dobierał zespół, w którym zawsze pojawiał się Tom. A kilkakrotnie cały zespół tworzyli tylko we dwójkę.

Pół roku wcześniej, gdy Art musiał udać się na przymusową rekonwalescencję, Tom jako czterdziestotrzylatek zdecydował się na emeryturę.

Żaden z nich oczywiście nie założył rodziny.

Ale jeszcze jedno ich połączyło. Rozmawiając o przyszłości, okazało się, że mieli dokładne plany. A właściwie jeden i bardzo podobny plan. Postanowili, że jeśli tylko nadarzy się okazja, założą swoją własną firmę. Wspólnie lub każdy z osobna, to się zobaczy. A okazja, to właściwie tylko jeden warunek do spełnienia – pieniądze. Gdy więc Tom usłyszał w słuchawce słowa nasze plany, nie zawahał się nawet przez moment. Nie potrzebował też pytać o szczegóły. Wystarczyło, że Art znowu został szefem.

Tom znał swoją słabość, chociaż rozmawiał o niej z Artem tylko raz w życiu. Ale ponieważ nigdy i w żadnych okolicznościach nie stała się ona przeszkodą, nigdy też Art więcej nie powracał do sprawy. Art nigdy też nie zdradził się przed kolegą, że bardzo go za to szanował.

Tom, najzwinniejszy i najtwardszy człowiek jakiego Art znał, stawał się w sytuacji konfliktowej paradoksalnie łagodny i pierwsze co czynił, to próba zapobiegnięcia eskalacji wrogości. Z początku Art nie mógł się z tym pogodzić i był już o krok od wyeliminowania nowego podopiecznego z akcji, lecz racjonalne, profesjonalne podejście do sprawy zwyciężyło. Przeważył też fakt, że jak się szybko okazało, nieskorzystanie przez przeciwnika z oferowanego mu miłosierdzia, zawsze i nieodwołalnie prowadziło do jego unieszkodliwienia. Trwałego unieszkodliwienia. Zadania, których wykonanie im powierzano, nigdy nie były banalne; takie należały do policji. Były najczęściej ekstremalne i dosięgały złych ludzi, bardzo złych i bardzo groźnych. A z takimi nie można się było na dłuższa metę patyczkować.

Miejsce, do którego Tom wkroczył kwadrans po dziewiętnastej, już kiedyś wydało mu się przytułkiem dla tych złych. O nazwie lokalu świadczył rozciągnięty nad wejściem kilkumetrowy, plastikowy baner z literami wyglądającymi jakby powstały wystrzelane z karabinu maszynowego. Wejście było odsunięte od bocznej ulicy i dotarcie do niego wymagało obejścia labiryntu blaszanych garaży. Przybytek składał się z kilku pomieszczeń, z których największe stanowiło salę taneczną. Tom miał za sobą jednodniowe doświadczenie z pracy przy wejściu, gdy wcześniej zastąpił chorego znajomego. Teraz, wchodząc o dość wczesnej jeszcze jak na nocny klub porze, nie spodziewał się wielu gości oraz z pewnością żadnych znajomych. I tak też się okazało; nikt nawet jeszcze nie dyżurował u wejścia.

W pierwszej sali, w kolorowym półmroku, krzątał się barman, zaś w głębi, za szerokim łukowatym przejściem widać było kelnerki nakrywające długi stół, jak do jakiegoś przyjęcia. Poza nimi w lokalu w polu widzenia znajdowało się jeszcze tylko kilka osób zajmujących dwa sąsiednie stoliki.

Tom pomyślał, że nic tam chyba po nim. Ale podszedł do baru i czekał, aż barman podejdzie do niego. Chłopak z długą kitką zdawał się jednak nie zauważać gościa i zapamiętale czyścił wysokie pokale przy drugim końcu półokrągłej lady.

– Hej – powiedział w końcu Tom i pokiwał ręką. – Małe piwko można?

Żadnej reakcji.

– Ej, koleś! – podszedł z uśmiechem bliżej barmana, przysiadł na stołku i popukał palcem w ladę. – Klient przyszedł.

Ten spojrzał i nie przerywając zajęcia odpowiedział:

– Zamknięte.

– Zamknięte? A tamci? – spytał zdziwiony Tom i wskazał ręką na mężczyzn pijących piwo przy stolikach.

– Zaraz idą.

– No, to zdążę i ja małe piwko. Jak tylko skończą, to ja też się od razu zmywam, przyrzekam. OK.?

Barman rzucił z zaciekawieniem okiem a Tom usłyszał zza siebie męski głos:

– Ogłuchłeś, czy co?

Obejrzał się. Metr od niego stał łysy dwudziestoparolatek, w dresowych, pasiastych spodniach i koszulce z krótkimi rękawkami. Koszulka opinała napakowane sterydami potężne ciało, ze szczególnie rzucającymi się w oczy wałkami na karku.

Tom zmierzył młodego mężczyznę spokojnym wzrokiem i westchnął.

– Chciałem tylko małe piwko – rozłożył dłonie. – Jeśli można, to ci też postawię, co?

– Spierdalaj, dupku – Karczycho podniósł nieco głos.

– Ej, coś ci zrobiłem, czy co? – Tom spytał prawie z troską w głosie.

Tamten zrobił zrezygnowany gest głową, postąpił krok naprzód, chwycił za lewy rękaw kurtki Toma i pociągnął. Tom wyszarpnął go i cofnął się nieco.

– Pracujesz tu na czarno, czy na biało? – zapytał szybko, wyprzedzając reakcję łysola.

– A co cię obchodzi, kur...

– Bo jeśli na czarno, to szpital podobno ostatnio drogo kosztuje – Tom wpadł mu w zdanie.

Przez chwilę spoglądali na siebie, barman przestał czyścić szkło i zerkał zaciekawiony zza lady. I wtedy sterydowy model popełnił błąd. Na jego usprawiedliwienie, nie on pierwszy i nie najlepszy z tych, co takie błędy wobec Toma kiedykolwiek popełnili.

Z powodu masy ciała jego zamach prawą ręką nie był szczególnie szybki. Po kopnięciu Toma złożył się wpół, zaś po ciosie w odkrytą, boczną część szyi z cichym jękiem gruchnął o kamienną posadzkę i legł bez ruchu. Ludzie przy piwie obejrzeli się, a barman przechylił się nad ladą, aby lepiej dojrzeć niewiarygodny obrazek.

Tom przesiadł się na dalszy stołek i pomachał chłopakowi z kitką przed nosem.

– To jak, zdążę małe piwko? – zapytał przymilnie.

Barman bez słowa sięgnął do saturatora i nalał pienisty napój.

– Tak przy okazji – głos Toma brzmiał bardzo przyjaźnie, gdy patrzył mu w oczy. – Kojarzysz Darka? Wrócił niedawno z podróży.

– Yyy... Darek chyba znowu wyjechał – wystękał chłopak.

– Dokąd? Kiedy wraca?

– Jak wyjeżdża, to go nie ma przez parę tygodni. Więc chyba dopiero w maju.

– Szkoda. A wiesz, gdzie mieszka?

– Nie, nie! – chłopak potrząsnął głową i Tom mu uwierzył.

Spojrzał na skulonego byczka, któremu zaczęła wracać przytomność, dopił piwo i wyjąwszy z kieszeni dżinsów piątkę położył ją na ladzie.

– Radzę się ubezpieczyć – rzekł dotykając leżącego lekko adidasem. – Masz niezdrowe zajęcie.

Barman musiał nieco dojść do siebie, bo zapytał cichym głosem:

– Mam coś komuś powtórzyć?

Tom spojrzał na niego, skrzywił się lekko i odparł:

– Nie. Pewnie sam kiedyś wrócę. Na razie.

– No, nie radziłbym...

– Bo?

Chłopak znacząco wskazał palcem na leżącego ciągle na posadzce wykidajłę i wyszeptał: – Nie zapomni.

– Mam taką nadzieję – również konspiracyjnym szeptem powiedział Tom i odwracając się do wyjścia machnął dłonią na pożegnanie. Barman westchnął i wyszedłszy zza lady pochylił się nad leżącą i jęczącą górą mięsa.

Kilka minut później Tom wykonał połączenie telefoniczne.

– No, cześć! – powiedział, wsiadając do samochodu. – Byłem przed chwilą w Dywizji. Facet rzeczywiście się tam kręci, ale raczej ponownie wyjechał. Co teraz?

Przyjaciel myślał przez chwilę, w końcu rzekł:

– OK., na razie nie mamy więc na niego czasu. Jak rozumiem, zostajesz do jutra rana?

– No, tak jak ci mówiłem. Ostatni dyżur...

– To nawet pasuje. Słuchaj Tom, Przed przyjazdem odwiedzisz naszego, powiedzmy, znajomego, i odbierzesz coś. Właśnie dał znać, że będzie gotowy około piętnastej.

– No problem. Daj namiary.

Art wytłumaczył jak się dostać do Adama Kastora i dodał:

– To będzie wartościowy towar, więc musisz uważać.

– Co ty nie powiesz?! – Tom uśmiechnął się. – Ten człowiek mi zaufa?

– Tak opisałem ciebie dokładnie. Zresztą po twoim przyjeździe ma do mnie zadzwonić.

– Jak z nim gadać? Co o nas wie?

– No... o mnie zadziwiająco dużo. I sam mnie znalazł.

– U–u... zaradny facet.

– I ma to pewne zalety. Poza tym ma powód.

– No ciekawe...

VIII.

Kiedy Tomasz Barski usiadł na bordowej sofie i położył na stole niewielką teczkę, spojrzał z troską w oczy partnera. Przed nimi stały dwie filiżanki parującej kawy, talerzyk z solonymi paluszkami i pojemniczek z łuskanymi orzechami.

– Piwka też chcesz? – zapytał z niewinną miną gospodarz.

– Za chwilę. Art, tu jest sporo pieniędzy.

– Komu miałbym ufać, jak nie tobie, Tom?

– Nie o to chodzi, ojczulku. Wiem, że to tylko zaliczka. Nie dałeś mi dużo czasu, by pogadać z Kastorem. Ale kojarzę już, dokąd się mamy wybrać. Jak dodam do tego wizytę w Dywizji, coś mi się zdaje, że będziemy mieli do czynienia ze złymi chłopcami od chemicznych rozrywek. Mam rację?

– Hmm... – Art pokiwał głową bez przekonania. – Teoretycznie nie, ale nie można wykluczyć. Mów, co z tym Darkiem.

Zapytany uporał się w trzy minuty, chwilę potem Art z kolei opowiedział swoją część dotyczącą sprawy dręczącej biznesmena Adama Kastora. Tom schrupał garść orzechów, popił kawą i zapytał:

– Jak rozumiem, masz już jakiś plan?

– Pojechać musimy i to szybko – Art pokiwał głową. – Jutro wymienimy większą część pieniędzy, ale to już w Warszawie. A tak w ogóle, spodziewam się, że będzie sporo improwizacji.

– W końcu zawsze byliśmy w tym dobrzy, nie?

– I w związku z tym czuję, że jeszcze raz powinniśmy spróbować namierzyć tego kolesia z Dywizji. Albo chociaż więcej się dowiedzieć o jego sprawkach. W końcu nie był tam w Meksyku przypadkiem. Skurwiel chyba od początku planował zrobić sobie z młodego Kastora zasłonę dymną.

– A więc jeszcze jedna krótka wizyta w Dywizji?

– Yhm. Nie mamy innego punktu. Jak Twoja bryczka?

– W porządku.