Poduszka w różowe słonie - Joanna M. Chmielewska - ebook

Poduszka w różowe słonie ebook

Joanna M. Chmielewska

3,9

Opis

W na pozór uporządkowanym życiu trzydziestoletniej singielki Hanki nie ma miejsca na dziecko. Tak naprawdę nie ma w nim miejsca na żadne bliskie relacje, poza przyjaźnią z koleżanką jeszcze ze szkolnej ławki. Ale prawdziwa przyjaźń ma swoją cenę i Hania staje się niespodziewanie dla samej siebie jedyną opiekunką małej dziewczynki. Problemy emocjonalne utrudniają Hance nie tylko relacje z mężczyznami, ale również kontakt z dzieckiem. Potrafi jej zapewnić byt, a to okazuje się dalece niewystarczające. Zagubiona we własnych emocjach kobieta i rozpaczliwie tęskniąca za matką dziewczynka nieporadnie próbują odnaleźć się w nowej sytuacji. Poznanie Łukasza wprowadza dodatkowe zawirowania w życiu Hanki. Te wydarzenia stają się katalizatorem zmian. Ale aby zmienić cokolwiek, Hanka musi na nowo zmierzyć się z traumatycznymi przeżyciami z dzieciństwa...

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 380

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (259 ocen)
121
54
47
18
19
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




JOANNA M. CHMIELEWSKA

Poduszka w różowe słonie

Copyright © 2011, Joanna M. Chmielewska

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-028-1

Projekt okładki: Maciej Sadowski

Opracowanie redakcyjne: Dorota Koman

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.

Beacie - z podziękowaniem za sól i zapałki, setki godzin przegadanych przy herbacie i przyjaźń, której nie sposób przecenić.

– A Florian? Gdzie będzie spał?

Hanka drgnęła. Dziecięcy głos wyrwał ją z zamyślenia. Nie przyzwyczaiła się jeszcze do tej drobnej figurki z niebieskim misiem w objęciach, która od dziś miała z nią zamieszkać. Granatowa, nieco przydługa sukienka, niesforne kosmyki jasnych włosów wymykające się z kitek i duże, smutne oczy.

Hanka nie miała pojęcia, kim jest Florian, i zupełnie nie obchodziło jej, gdzie on będzie spał. Ale najwidoczniej Anię obchodziło. A skoro tak…

Nie umiała rozmawiać z dziećmi. Nie miała doświadczenia. Mimo trzydziestki na karku instynkt macierzyński Hanki spał jeszcze głębokim snem, a dzieci jawiły się jej jedynie jako źródło kłopotów i ograniczeń. Zazwyczaj unikała kontaktu z nimi. Ale teraz nie mogła go uniknąć. Zamknęła szafkę, z której rozpaczliwie usiłowały wydostać się na wolność małe, kolorowe rajstopki, i spojrzała na Anię.

– Jaki Florian?

– No, mój. – Dziewczynka przytuliła misia z całych sił, jakby próbowała obronić go przed niewidzialnym wrogiem.

– Florian… hm… Florian… A gdzie on chciałby spać?

– Ze mną. Florian zawsze śpi ze mną. Ale on musi mieć nocną lampkę. Florian boi się ciemności.

– Wobec tego znajdziemy jakąś lampkę – westchnęła Hanka. – Niech się Florian nie martwi.

Cień uśmiechu przelotnie zagościł na bladej twarzy dziewczynki. Pogłaskała Floriana, poprawiła mu zieloną chustkę na szyi i zatrzymała wzrok na poduszce w chmurki leżącej na rozścielonej kanapie. Cień uśmiechu zniknął.

– A poduszka w różowe słonie? Florian nie zaśnie bez poduszki w różowe słonie.

Hanka bezradnie rozejrzała się po przygotowywanym w pośpiechu pokoiku dla Ani. O tylu rzeczach pamiętała; zabawki, książeczki, pościel w chmurki, kapcie i szlafroczek, szczoteczka do zębów, herbatka rozpuszczalna – koniecznie brzoskwiniowa, jogurt gruszkowy, płatki, w poszukiwaniu których zjeździła pół miasta, bo Ania jadła tylko jeden rodzaj i o żadnych innych nie mogło być mowy; o tym wszystkim pamiętała – mimo bezsennych nocy i przesiąkniętych rozpaczliwą bezsilnością dni, mimo biegania po urzędach i stosów papierków podsuwanych jej do wypełnienia przez bezdusznych urzędników, mimo poczucia, że dotarła już do granic swoich możliwości i więcej nie jest w stanie znieść. Pamiętała o tylu rzeczach, ale w tym momencie to wszystko nie miało znaczenia wobec faktu, że zapomniała o poduszce w różowe słonie. Bez której nie mógł zasnąć pluszowy miś.

Ten dialog przerastał jej możliwości. Cisnęło jej się na usta, że Florian jest tylko zabawką i jest mu zupełnie obojętne, na czym śpi, a Ania niech przestanie marudzić i kładzie się wreszcie do łóżka, ale powstrzymała się w ostatniej chwili.

– Jutro przywieziemy poduszkę dla Floriana, a dzisiaj jakoś wytrzyma.

– Nie wytrzyma. – Drobna buzia wykrzywiła się w podkówkę.

Hanka marzyła wyłącznie o gorącej kąpieli w wannie pełnej piany. Nie miała siły ani ochoty wracać do pustego mieszkania, gdzie czaiła się nieobecność. Wyglądała z szaf pełnych ubrań, których nikt już nie włoży, z napoczętych słoiczków kremu; oplotła grzebień pajęczyną jasnych włosów, rozsiadła się w ulubionym fotelu Ewy, odgniotła ślad na łóżku i ze wszystkich kątów krzyczała, że Ewa nie wróci. Nigdy. Przegrała z Nieodwracalnością.

A Hanka przegrała razem z nią.

Nie zdołała ocalić Ewy.

Tak samo jak przed laty nie zdołała ocalić Pana Żaba…

– Haniu! Haniu! Zobacz, co my tu mamy.

Pięcioletnie nóżki biegną najszybciej, jak potrafią. Nowa niespodzianka. Ogród jest pełen niespodzianek. Mrówki ciągną martwą muchę. Małe fioletowe kwiatki maciejki rozwijają się wieczorem, kiedy inne kwiaty idą już spać. Biedronka wspina się po liściu porzeczki, a maliny, jeszcze wczoraj niedojrzałe, dzisiaj są czerwone i słodkie. Z jaskółczego gniazdka pod dachem wyglądają dzióbki pisklaków, które ciągle krzyczą, że są głodne. Krople deszczu w pajęczynie na krzaku agrestu przypominają perły. Może księżniczki kwiatów robią sobie z tych kropel naszyjniki? Bo Hanka wierzy, że w kwiatach mieszkają księżniczki. Nigdy ich nie widziała, ale czuje, że są. Dlatego rozmawia z kwiatami. Żeby księżniczki ją usłyszały. I przestały się bać. Hanka ma nadzieję, że kiedyś spotka którąś z nich. Najbardziej chciałaby, żeby to była Maciejka. Na pewno jest piękna. Ma fioletową sukienkę i fioletowe włosy. I tak ślicznie pachnie.

– Haniu! Szybciutko!

Mama przykucnęła przy oczku wodnym, a naprzeciwko niej, na wystającym z wody kamieniu siedzi niespodzianka. Ogromna, zielona jak nadzieja żaba. Największa żaba, jaką Hanka kiedykolwiek widziała.

Wyłupiaste oczy uważnie wpatrują się w dziewczynkę. Niespodzianka przez dłuższą chwilę trwa w bezruchu, po czym zgrabnym susem wskakuje do wody. Nie odpływa daleko. Kręci się w pobliżu brzegu i co jakiś czas zerka na Hankę, która nie odrywa od niej zachwyconego wzroku.

I dziewczynka już wie, że to nie jest zwyczajna żaba. To Pan Żab – zaczarowany książę, który przybył, żeby odczarowała go pocałunkiem. Jak w bajce.

Pan Żab zadomawia się w ogrodzie, a Hanka bezskutecznie próbuje go złapać. Ale widocznie nie nadeszła jeszcze odpowiednia chwila. Hanka nie wie, kiedy nadejdzie, lecz przecież nie może jej przegapić, więc gania za Panem Żabem, gdy go tylko zobaczy. A Pan Żab droczy się z nią i kiedy już, już Hance wydaje się, że tym razem nie umknie, nagle wskakuje do wody albo chowa się w zaroślach, by następnego dnia znowu kusić ją swoim rechotaniem.

Tego dnia Hanka jeździ rowerem po ogrodowych ścieżkach. Dopiero dziś pojęła tajniki jazdy na dwóch kółkach i nie idzie jej to jeszcze najlepiej. Z całej siły ściska kierownicę, jakby to mogło jej pomóc w utrzymaniu równowagi. Nagle Pan Żab niespodziewanie wyskakuje przed koła. Dziewczynka nie daje rady skręcić ani zahamować. Czuje pod kołami miękkie, żywe ciało. Rzuca rower i podbiega do przyjaciela. Żyje jeszcze. Lepka ciecz sączy się ze zranionego ciała. Wije się z bólu. Pan Żab, jej zaczarowany książę. Hanka klęka przy nim. Łzy jak groch płyną jej po twarzy. Nie potrafi mu pomóc.

A może… A może to jest właśnie ta chwila? Ta jedna jedyna chwila, w której czary się spełniają? Dziewczynka bierze Pana Żaba na ręce, ostrożnie, żeby nie sprawić mu bólu. Pochyla głowę i nagle wszystkie świerszcze przerywają swój koncert, ptaki milkną i cały ogród na moment zastyga w ciszy. Pan Żab wcale na nią nie patrzy. Życie uchodzi z jego zamglonego spojrzenia. Teraz! Ciemne rozpuszczone włosy dotykają drgającego, zielonego ciałka i Hanka składa pocałunek na czole Pana Żaba. A potem, wstrzymując oddech, czeka na cud.

– Odczarowałam cię! Musisz żyć! Musisz!

Umiera Hance na rękach. Pan Żab, jej zaczarowany książę.

Jeszcze nie może w to uwierzyć. Jeszcze ma nadzieję. Bo przecież Czerwony Kapturek ożył. Wystarczyło tylko odwrócić kartkę w książce… Więc może i Pan Żab…

Skulona w kącie ogrodu głaszcze sztywniejące ciałko. Ale cud nie przychodzi. I Hanka już wie, że życia przywrócić się nie da. I nie wszystko zawsze kończy się dobrze.

Przysypując piaskiem ciało Pana Żaba, mała dziewczynka po raz pierwszy mierzy się z Nieodwracalnością.

A potem rozpoczyna się dziecięca krucjata przeciwko śmierci. Hanka przenosi w bezpieczne miejsce ślimaki, które nieopatrznie wyszły na drogę, ratuje rybiki wspinające się po śliskich ścianach wanny i pająki wymiecione gdzieś z kątów, karmi biedronki, które w domu znalazły sobie zimowe schronienie, patrzy pod nogi, żeby nie zdeptać nieostrożnych mrówek. Wszędzie dostrzega okruchy życia. Drobinki, które trzeba chronić.

– Florian musi mieć poduszkę. Różowe słonie odganiają złe sny.

Za oknem płakał deszcz, czaszkę Hanki rozsadzało gromadzone od wielu dni napięcie, nie miała siły słuchać głuchej ciszy opustoszałego domu, ale przecież Florian nie mógł spać bez poduszki, więc co miała robić? Sprawdziła, czy ma w kieszeni kluczyki od samochodu.

– Wkładaj buty. Florian dostanie swoją poduszkę.

Dostał ją, tak jak obiecała. I małą lampkę też. A skoro już wszystko było jak trzeba, Hanka miała nadzieję, że wraz z wyłączeniem górnego światła jednym pstryknięciem na kilka godzin wyłączy ze swojego życia Anię i Floriana. Weźmie kąpiel, wypije herbatę, posiedzi w ciszy i spróbuje na nowo uporządkować świat. Albo po prostu tylko posiedzi sobie w ciszy, a porządkowanie świata odłoży do jutra.

Zaparzyła mocną herbatę w żółtej filiżance, wkroiła plasterek cytryny, wsypała łyżeczkę słodkich kryształków (zawsze lubiła patrzeć, jak rozpływają się i nikną), sprawdziła, czy dobrze posłodziła, i z westchnieniem ulgi zagłębiła się w bujany fotel.

Ten fotel był pierwszym zakupem do nowego mieszkania, spełnieniem marzenia z dzieciństwa, atrybutem domowości, więc kiedy tylko ujrzała go za oknem sklepu meblowego, nie mogła się oprzeć i kupiła go, nie bacząc na cenę. Wieczorami mościła się w nim wygodnie z filiżanką herbaty i książką. Gdyby ktoś pozwolił jej zabrać tylko jedną rzecz ze swojego domu, nie wahałaby się ani chwili. Wybrałaby fotel. Bujała się w nim teraz powoli, z przymkniętymi oczami, a fotel trzeszczał uspokajająco, jakby znajomym codziennym rytuałem chciał uśmierzyć jej ból. Hanka podniosła do ust filiżankę i zatrzymała ją w pół drogi.

Zza ściany dochodziło cichutkie pochlipywanie.

Próbowała udawać przed samą sobą, że nie słyszy. Zakłopotana i bezsilna wobec dziecięcej rozpaczy mieszała herbatę, chociaż cukier już dawno się rozpuścił. Stukanie łyżeczki o filiżankę nie zagłuszyło płaczu. Hanka czuła, że powinna coś zrobić.

Coś.

Teraz.

Ale zupełnie nie miała pojęcia, jak pocieszyć pięcioletnią dziewczynkę, której nagle zawalił się cały świat.

Hanka sączyła powoli herbatę, nie czując nawet jej smaku. Miała nadzieję, że problem rozwiąże się bez jej udziału, lecz kiedy w filiżance ukazało się dno, a łkanie nie ustawało, podniosła się z fotela.

Stanęła w drzwiach, bezradnie patrząc na zwinięte w pozycji embrionalnej dziecko.

– Aniu…

Żadnej reakcji.

– Cicho… cicho maleńka…

Hanka niezdecydowanie przysiadła na brzeżku łóżka, próbując odnaleźć w zakamarkach mózgu jakiś pomysł.

– Wiesz, mam taką płytę. Kiedy jestem smutna, muzyka czasami pomaga.

Włączyła… Łkanie to nasilało się, to cichło, rozpływając się w dźwiękach muzyki.

– Zaśnij sobie teraz… odpocznij… to był trudny dzień… jutro będzie lepiej… – szeptała Hanka, z wahaniem wyciągając rękę, ale kiedy już prawie dotykała jasnych włosów, cofnęła dłoń gwałtownie, jakby nagle ją coś oparzyło. Głęboko wciągnęła powietrze. Nie mogła tego zrobić. Nie umiała. Instynktownie czuła, że mała potrzebuje bliskości, ale tego Hanka nie potrafiła dać nikomu.

Nawet dziecku.

Ciało Hanki oplatała niewidzialna pajęczyna, która przy każdej próbie uwolnienia się z niej zaciskała się jeszcze mocniej. To nic, że pająk dawno opuścił tę sieć. To nic. Jego złowrogi cień towarzyszył jej na każdym kroku. Czasami zapominała o tym. Tak jak przed chwilą, kiedy instynktownie chciała pogłaskać dziecko. Ona czasami zapominała. Ale ciało pamiętało zawsze.

Nie chciała o tym myśleć.

Nagle zrobiło się jej duszno. Gwałtownie szarpnęła okienną klamkę. Ponure zawodzenie wiatru wdarło się do pokoju. Szybko zatrzasnęła okno.

Dziecko wreszcie zasnęło przytulone do Floriana rozpartego na poduszce w różowe słonie, a Hanka zanurzyła się w gorącej kąpieli. Cóż z tego, kiedy woda nie spłukała smutku, nie rozpuściła wątpliwości ani nie uwolniła jej od obaw. Żadnej ulgi. Sen też jakoś dzisiaj omijał jej łóżko, więc Hanka zrobiła sobie jeszcze jedną herbatę z cytryną, a potem przycupnęła na krześle w pokoiku Ani, gdzie paliła się nocna lampka, żeby Florian nie bał się ciemności. Ogrzewając dłonie filiżanką, wpatrywała się w jasne włosy rozsypane na poduszce, w rumianą od snu buzię, którą na kilka godzin opuścił smutek, w niedbale rozrzucone dziecięce ubrania.

Nie mogła postąpić inaczej. Nie mogła. Musiała dotrzymać obietnicy.

Ale jak pomieścić cały ten dziecięcy świat w swojej życiowej układance?

*

Dźwięk budzika wyrwał Hankę z pełnego majaków snu. Z trudem zwlekła się z łóżka. Skronie pulsowały bólem. Rzuciła okiem na swoje odbicie. Lustro nie było dzisiaj jej sprzymierzeńcem. Szara, zmęczona cera, podpuchnięte oczy, smętnie zwisające kosmyki włosów. Nie, tak nie mogła pokazać się w firmie. Bez względu na to, co wydarzyło się w jej życiu, musiała dobrze wyglądać. Mała, biała tabletka, prysznic, ekspresowa maseczka, perfekcyjny makijaż oraz kilka sztuczek, które zdradził jej znajomy fryzjer, przygotowały Hankę na przyjęcie wyzwań dnia. Badawczo przejrzała się w lustrze. Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, wyglądała nawet całkiem, całkiem. Ukryta za fasadą starannie dobranego stroju i perfekcyjnej fryzury, znowu poczuła się bezpieczna.

– Florian nie chce płatków. Ani mleka.

– A ty?

Milczenie. Wzrok wbity w stół. Małe dłonie nerwowo skubią błękitne futerko.

– Aniu, zjesz płatki?

– Może masz ochotę na coś innego?

– Zajrzyj do lodówki i coś sobie wybierz.

Hanka otwiera szeroko lodówkę, ale mała nie odrywa wzroku od stołu. Kręci w palcach niebieską, futrzaną kulkę.

– A Florian? Co chciałby dzisiaj na śniadanie?

– Florian nie jest głodny.

– W porządku. Ale jak zgłodnieje, to koniecznie mi o tym powiedz, dobrze?

Prawie niedostrzegalne skinienie głowy jest jedyną odpowiedzią.

Hanka sprząta ze stołu nieruszone mleko i płatki, myje filiżankę po swojej porannej kawie i strząsa okruchy chleba na parapet. Wróble nigdy nie gardzą resztkami jej śniadania. Dorzuca im jeszcze pokruszony kawałek bułki. Zazwyczaj zlatują się od razu, gdy tylko coś jadalnego pojawia się na parapecie.

Ale dzisiaj nie przylatują, tak jakby swoją nieobecnością chciały uświadomić Hance, że w jej uporządkowanym życiu nic już nie będzie jak dawniej.

W przedszkolnej szatni wśród rzędów ławeczek i szafek różniących się jedynie emblematami mamusie pomagają dzieciom odpinać oporne guziki, wsuwają rozbrykane koszulki do spodni, poprawiają niesforne spinki we włosach. Potem jeszcze uściski na pożegnanie, całusy, kilka ciepłych słów mających znaczenie tylko dla zainteresowanych.

Hanka nie zna przedszkolnych rytuałów. Stoi sztywno, niecierpliwie zerkając na zegarek.

Ania rozbiera się przy szafce z hipopotamem. Zmieniła buty, ale nie może poradzić sobie z guzikiem. Nie prosi o pomoc, a Hanka jej nie proponuje. Wreszcie guzik puszcza i kurtka ląduje na podłodze. Ania podnosi ją i wiesza do szafki.

– Przyjdę po ciebie o trzeciej. Do zobaczenia.

Przy odrobinie dobrej woli niewyraźne mruknięcie Ani można uznać za pożegnanie. Hanka rusza do wyjścia, a zgarbiona dziewczynka z misiem w objęciach powoli oddala się w stronę sali pięciolatków.

Minutę po ósmej zdyszana Hanka wpadła do firmy. Źle wyliczyła czas, a na dodatek samochód nie chciał zapalić, chociaż niedawny przegląd przeszedł bez problemów i nigdy wcześniej nie robił jej takich numerów.

Zazwyczaj Hanka, podobnie jak i inni pracownicy, już za piętnaście ósma siedziała przy swoim biurku i parzyła kolejną kawę. Szef był bardzo czuły na punkcie spóźnień. Na szczęście dzisiaj wyjechał w delegację, co konspiracyjnym szeptem oznajmił Hance pan Stasiu z portierni, kiedy w pośpiechu omal nie skręciła nogi na schodach. To była pierwsza dobra nowina dzisiejszego dnia.

– No, Hanka, nareszcie! Jeszcze trochę i zginęłybyśmy przysypane tymi papierzyskami. Jak tam urlop?

Głos Marzeny dobiegał z jakiegoś innego świata, który jeszcze niedawno był też światem Hanki, ale teraz jej myśli błądziły gdzieś daleko stąd, a ona nie umiała ich pozbierać. Cała ta biurowa sceneria wydawała się jakaś nierzeczywista. Jakby oglądała dekoracje do filmu. Grała w nim kiedyś jakąś rolę i najwidoczniej oczekiwano, że będzie grała ją nadal.

Piętrzący się stos papierów na biurku, kubek z żyrafą, paprotka na oknie, bo paprotki podobno korzystnie jonizują powietrze, długopis w zielone paski – znajome biurowe rekwizyty zdawały się reliktami życia, które już nie wróci. Kiedy ostatnio tym długopisem podpisywała podanie o urlop, Ewa jeszcze żyła. To było tak dawno… i tak niedawno zarazem.

Za chwilę Hanka znowu usiądzie przy biurku, włączy komputer, zaparzy kawę w kubku z żyrafą, ale nic nie będzie już takie samo…

– Coś tak zaniemówiła? To do ciebie niepodobne. Co właściwie robiłaś na tym urlopie?

No tak, przecież nic im nie powiedziała. Właściwie nigdy nie mówiła o sobie nic ważnego, bo i po co? Śmiała się z nimi, rozmawiała, chodziła na imprezy, ale te rozmowy i żarty ślizgały się zaledwie po powierzchni życia. Nikt nie znał Hanki prawdziwej, zresztą nie było na to czasu. W firmie najważniejsza była dyspozycyjność. Święte słowo, wymawiane z nabożeństwem przez dyrektora na firmowych szkoleniach: „Bo, proszę państwa, dyspozycyjność – w tym momencie zazwyczaj kierował wzrok w niebo – dyspozycyjność to najważniejsza cecha pracownika naszej firmy. I firma to doceni”. Doceniała, trzeba to przyznać, więc byli dyspozycyjni. Zostawali po godzinach, zdarzało się im pracować i w nocy, bez protestu wyjeżdżali na szkolenia, o których dowiedzieli się dzień wcześniej, nie bacząc na własne plany, na obiecane dziecku wyjście do cyrku, na randkę, a kiedy nadchodził wreszcie zasłużony weekend, uwiązani na smyczy służbowych komórek podskakiwali na każdy dźwięk telefonu. Wszyscy tak żyli. Hanka również. Nagrodą była nadzieja na awans i premia, której Hanka nie miała nawet czasu wydać, bo kiedy opuszczała biuro, większość sklepów była już zamkniętych, więc zjadała tylko porcję frytek lub pizzę w jakimś barze i biegła do domu albo do Ewy, aby zawieźć ją do kolejnego cudotwórcy.

Co miała im teraz powiedzieć? Że w czasie urlopu straciła jedyną przyjaciółkę, a potem przyjęła pod swój dach pięcioletnią dziewczynkę i pluszowego misia, który nie chce jeść płatków na śniadanie? Nie znosiła współczucia. I zakłopotania, jakie ludzie przejawiają wobec śmierci.

– Miałam takie tam różne sprawy do załatwienia.

– Różne sprawy… Hm… Bladość, lekko podkrążone oczy… Najwyraźniej nie wysypiałaś się w czasie tych dwóch tygodni. A może to ktoś nie dawał ci się wyspać? – Iwona wtrąciła swoje trzy grosze. – Mamy wrzątek, chcesz kawy?

– Myślcie sobie, co chcecie. – Hanka usiłowała wykrzesać coś na kształt cienia wieloznacznego uśmiechu, podstawiając pod strumień wody kubek, na dnie którego piętrzyła się górka kawowych granulek.

– Bo widzisz, nie wiem, czy będziesz zainteresowana. Ja bym była, gdyby nie Robert. Szef przyjął nowego! – Iwona wyrzucała słowa z szybkością karabinu maszynowego. – Ale ciacho… Mówię ci, jest na czym oko zawiesić. Ten tyłeczek szczególnie…

Skrzypnęły drzwi. Gośka aż uginała się pod stosem broszur i ulotek, które zsunęła na biurko Hanki.

– To dla ciebie. Materiały szkoleniowe. A czyj to tyłeczek obrabiacie, dziewczyny?

– Najnowszy tyłeczek w firmie oczywiście.

– A, nowy nabytek naszego szefa! Owszem, niczego sobie, niezłe ciacho z niego, ale nie w moim typie. Ja tam lubię facetów konkretnych, kawa na ławę i już, a on jest jakiś taki… za skomplikowany już na pierwszy rzut oka.

– Ale do Hanki by pasował. – Iwona nie dawała za wygraną. – Ona też jakaś skomplikowana po tym urlopie się zrobiła.

– To się nazywa szok pourlopowy – wykręciła się Hanka. – Dajcie mi dojść do siebie. A co wy beze mnie tylko plotkowałyście i piłyście kawę, że aż tyle się tego wszystkiego nazbierało?

– No coś ty! Harowałyśmy jak głupie osły, jak zwykle. Ale wiesz, jak to z szefem, nowe pomysły, nowe inicjatywy, dzisiaj o piętnastej trzydzieści zebranko się szykuje, jakbyś miała nadzieję, że wyjdziesz wcześniej z pracy, to porzuć ją bezpowrotnie.

– Stasiu mówił, że szef w delegacji.

– Do piętnastej trzydzieści wróci. Przecież on żyć bez nas nie może.

Hanka westchnęła. Znowu wszystko w biegu. Przedszkole do siedemnastej. Żeby tylko zebranie się nie przeciągnęło. Usiadła przy biurku, próbując się skupić. Włączyła komputer. Monitor mrugnął do niej porozumiewawczo. Na klawiaturze osiadła szara mgiełka zapomnienia. No tak, pani Jadzia sprzątała bardzo dokładnie, ale komputery uważała za świętość i nie ośmielała się ich dotykać. Hanka przetarła klawiaturę i monitor chusteczką. Znajomy kształt myszki w dłoni działał uspokajająco. Komputer cichutko pomrukiwał, a Marzena i Iwona wreszcie zajęły się pracą.

Odebrała wiadomości. Jedno pytanie od kontrahenta, z którym poradziła sobie w pięć minut, resztę – internetowe śmieci usunęła. Zabrała się za dokumenty na biurku. Sprawnie wypełniła formularze F5, przejrzała materiały szkoleniowe, zdecydowała, które warte są powielenia. Powoli ogarniała ją biurowa rutyna.

– Dzień dobry, szukam pani Hanny Jankowskiej. – Nieznany głos oderwał ją od pracy.

Podniosła głowę znad biurka, poprawiła opadającą na oczy postrzępioną grzywkę.

– Słucham?

– Pani poczta zabłądziła na moje biurko.

Mężczyzna wyciągnął ku niej rękę z pokaźną paczką listów. Miał silne dłonie i nie nosił obrączki. Hanka podniosła się z krzesła i odebrała listy.

– Dziękuję. W firmie mówimy sobie po imieniu. Chyba że komuś to nie odpowiada.

– Odpowiada jak najbardziej. Łukasz.

– Hanka.

Zarejestrowała mocny uścisk dłoni, piwne oczy, lekko falujące ciemne włosy, kilkudniowy zarost i… Dziewczyny miały rację. Tyłek rzeczywiście niczego sobie. Ale przede wszystkim było w nim coś, czego nie potrafiła sprecyzować, coś, co różniło go od kolegów z firmy. Kiedy w wyobraźni próbowała zobaczyć go za biurkiem, nieodparcie narzucał się jej obraz Łukasza przemierzającego przestrzenie na końskim grzbiecie albo w ostateczności na rowerze. Ewentualnie odpoczywającego z gitarą przy ognisku. Wspinaczka górska i owszem, ale nie wspinaczka po szczeblach kariery. Nie pasował tutaj po prostu.

A ona? Czy ona tu pasowała? Podjęła tę pracę ze względu na Ewę. Nie chciała tracić czasu na szukanie. Wzięła, co było, tym bardziej że zaproponowano jej atrakcyjne warunki finansowe. Czy miała ochotę pracować tu nadal? Co właściwie trzymało ją w tej firmie i w tym mieście? A z drugiej strony, czy cokolwiek ciągnęło ją gdzie indziej?

Pomyślę o tym później, sparafrazowała słowa swojej ulubionej bohaterki, ale właściwie najchętniej nie myślałaby o niczym. Gdyby tylko można było znaleźć w sobie odpowiedni guziczek i wyłączyć na jakiś czas funkcję myślenia i czucia… Dopóki nie przestanie boleć.

Rzuciła się w wir pracy, tłumacząc zaległościami niechęć do biurowych pogawędek, i dwadzieścia po trzeciej na jej biurku leżały już tylko materiały, które miała wziąć na zebranie.

Szef jak zwykle miał wiele do powiedzenia. Rzucał pomysły, usiłując zarazić zespół entuzjazmem. I trzeba przyznać, że czasami mu się udawało. To jemu zawdzięczali, że mała lokalna firma cukiernicza rozrosła się w ostatnich latach i podbiła rynek krajowy, co miało też swoje odzwierciedlenie w ich zarobkach. Bo trzeba przyznać, że szef był wymagający, ale o pracowników dbał. A w najbliższych dniach produkowane przez nich słodycze miały wyruszyć na podbój Europy.

Hanka niecierpliwie zerkała na zegarek. Dwadzieścia po czwartej. Siedziała jak na szpilkach, ale w firmie nikomu nie mieściło się w głowie, że można wyjść w czasie zebrania. Szczególnie po nieplanowanym wcześniej dwutygodniowym urlopie. Strzałki zegarka pędziły jak szalone. Dwadzieścia pięć po czwartej… dwadzieścia siedem… wpół do piątej… Hanka nie słuchała już, tylko wpatrywała się we wskazówki, jakby w ten sposób mogła spowolnić ich bieg.

– …Hanka, pomożesz Iwonie. – Słowa dyrektora zaskoczyły ją kompletnie. – Lokal zamówiony, pozostało dograć szczegóły. Piątek, godzina osiemnasta, Crazy dog. To wszystko na dzisiaj. Życzę miłego wieczoru.

– O co chodzi? – spytała Iwonę.

– Spotkanie integracyjne ze szkoleniem. W piątek. Zapomniałam ci powiedzieć.

– W który piątek?

– Najbliższy. Nie przejmuj się, prawie wszystko już załatwiłam.

– O cholera! Nie mogę.

– Chyba żartujesz! Przecież wiesz, że „nie mogę” nie wchodzi w grę.

– Wiem, ale… No nic, jutro pogadamy. Strasznie się spieszę.

Hanka w biegu dopinała płaszcz, szukała kluczyków i klęła jak szewc, czekając na czerwonych światłach. Za trzy piąta znalazła się pod drzwiami przedszkola. W szatni powitały ją rzędy pustych wieszaczków i oburzona mina szatniarki.

– Nareszcie! Ania jest dzisiaj ostatnia. – Kobieta patrzy na Hankę z dezaprobatą. – Ania, do domu! – krzyczy w głąb przedszkolnego korytarza.

Nikt nie wychodzi.

– Niech pani idzie po nią – prycha szatniarka, zmieniając służbowy fartuch na wypłowiałą kurtkę.

Mała siedzi w kącie sali wtulona w futro Floriana.

– Aniu! Naczekałaś się trochę, ale już jestem.

Dziewczynka nie reaguje. Hanka kuca obok niej.

– Musiałam zostać dłużej w pracy. Przepraszam. No, chodź już.

Dziecko wstaje z ociąganiem i, nie spojrzawszy na Hankę, kieruje się do szatni.

– Niedobrze, że Ania została dzisiaj ostatnia – zagaduje Hankę wychowawczyni, podczas gdy dziecko mocuje się z opornym guzikiem, który nijak nie chce się zapiąć. – Prawie cały dzień przesiedziała w kącie, a gdy popołudniu zaczęli przychodzić rodzice, rozpłakała się i w ogóle nie mogłam jej uspokoić. Gdyby pani mogła odbierać ją wcześniej…

– Spróbuję – odpowiada Hanka, zastanawiając się, jak to zorganizować. Przez kilka dni może jakoś się uda. Ale na dłuższą metę… I jeszcze to piątkowe spotkanie.

Dyrektor często szykował im takie niespodzianki. Krótkie szkolenie, a potem ciągnąca się do późnych godzin nocnych impreza w renomowanym lokalu. Za każdym razem w innym. Dobra muzyka, doskonałe jedzenie, alkohol. Obecność obowiązkowa. Dla szefa praca była najważniejsza. I tego samego oczekiwał od swoich pracowników. Hanka mogła próbować wymknąć się wcześniej, lecz nie mogła tam nie pójść, nawet gdyby udział w organizacji tych imprez nie należał do jej obowiązków. Ale co z małą? Nie miała jej z kim zostawić.

Deszcz tysiącem mokrych pieczątek znaczył samochodowe szyby, a wilgotny listopadowy wieczór wślizgiwał się do wnętrza samochodu. Ania uparcie wpatrywała się w szybę. Początkowo Hanka próbowała ją zagadywać, ale wkrótce zrezygnowała, bo dziewczynka się nie odzywała. Kłopotliwe milczenie wypełniło samochód, a potem powlokło się za nimi po schodach i przez uchylone drzwi wśliznęło się do mieszkania.

Hanka nie cierpiała deszczu, zimna, a przede wszystkim nie cierpiała listopada. I ciemności, która coraz wcześniej spowijała świat mrocznym całunem, sprawiając, że znajome kształty nabierały złowrogiego charakteru. W takie wieczory ratowała się lampką wina lub filiżanką kawy i dobrą książką. Na jej kartach szukała świata wolnego od listopada, bujając się w fotelu. Ale dzisiaj nie mogła się skupić. Trzask drzwi od łazienki, szuranie kapci i wydmuchiwanie nosa dobiegające z sąsiedniego pokoju sprawiały, że Hanka czuła się obco we własnym domu.

Gdyby mogła przewidzieć, jak potoczy się życie, czy wtedy też złożyłaby obietnicę?

Wszystko zaczęło się od tej szarej koperty… a właściwie od dzielonego na pół ptasiego mleczka w małym miasteczku daleko stąd…

Ileż to już lat minęło, a ptasie mleczko ciągle ma dla niej smak wspomnień… i powinności.

Nie. To nie tak. Wszystko zaczęło się przecież znacznie wcześniej.

Od białej kokardy…

Morze białych kokard faluje na czarnych, brązowych i jasnych włosach. Błękit wrześniowego nieba, zieleń otaczających boisko drzew i opalone dziecięce buzie silnie kontrastują z surowością biało-granatowych strojów. Lato uwięzione w szkolnych mundurkach.

Zaciekawione główki odwracają się we wszystkie strony, uważnie badając nieznaną im szkolną rzeczywistość. Hanka stoi wśród pierwszaków. Nie zwracając uwagi na przemówienie dyrektora szkoły, strząsa niewidzialny pyłek ze swojej nowej niebieskiej spódniczki, z której jest bardzo dumna. Dobrze się w niej tańczy, a kiedy Hanka obraca się, spódniczka wiruje tak mocno, że aż widać majtki w niebieskie kropki. Sprawdziła to dzisiaj rano przed lustrem. Bluzkę też ma nową. Śnieżnobiałą, z falbankami przy kołnierzyku i przy rękawach. I jeszcze buty – białe lakierki z kokardkami przy zapięciu. A fryzura… Hanka potrząsa głową i włosy przewiązane opaską z białą kokardą rozsypują się na ramionach. Świeżo umyte, puszyste, leciutko pachną owocowym szamponem. Dziewczynka bierze jeden kosmyk do ust i gryzie go w oczekiwaniu na koniec apelu, rozglądając się wśród obcych twarzy. Nie zna nikogo oprócz Arka z przedszkola, ale przecież nie usiądzie w jednej ławce z chłopakiem.

Wtem jej wzrok przykuwa cudowna biała kokarda górująca nad innymi. Z cienkiego jak mgiełka materiału, przystrojona maleńkimi perełkami, jedyna tak piękna wśród zwykłych białych kokard zdobiących głowy innych dziewczynek. Jej właścicielka też się wyróżnia. Jest najwyższa z całej klasy. Falujące jasne włosy sięgają jej aż do pasa. Oczy ma orzechowe, rzęsy długie i ciemne, a kiedy się uśmiecha, w prawym policzku robi jej się śmieszny mały dołeczek. Hance podoba się w niej wszystko, ale najbardziej ten dołeczek. I kokarda.

I nagle ta nieznajoma dziewczynka zatrzymuje wzrok na twarzy Hanki i przesyła jej uśmiech. A Hanka czuje się tak, jakby uśmiechnęła się do niej sama królowa. I gdyby mogła teraz poprosić o coś złotą rybkę, to poprosiłaby, żeby ta niezwykła istota usiadła z nią w jednej ławce. Ale sama nie śmie tego zaproponować. Od czasu do czasu zerka więc tylko na nią nieśmiało. I aż gorąco jej się robi z wrażenia, kiedy właścicielka śmiesznego dołeczka i najpiękniejszej kokardy na świecie zagaduje ją po apelu:

– Cześć, jestem Ewa. Będziesz ze mną siedzieć?

– A ja Hanka… – Z wrażenia ledwie może wydobyć głos. – Będę. Jasne, że będę! – powtarza jeszcze raz głośniej, bojąc się, że Ewa jej nie usłyszy i zaproponuje to komuś innemu.

– Pierwsza „be”, ustawcie się w pary! – nawołuje wychowawczyni, a wtedy ciepła ręka Ewy wsuwa się w dłoń Hanki i w tym momencie Hanka, która czuje się jak wypełniony radością balonik, miałaby ochotę skakać, krzyczeć i śpiewać, ale trzeba już iść do klasy, więc tylko mocno ściska rękę nowej koleżanki i razem z nią maszeruje w karnym dwuszeregu pierwszoklasistów.

Wracają razem do domu. Ewa mieszka niedaleko Hanki i aż dziw, że się dotąd nie spotkały, ale teraz usiłują to nadrobić i buzie im się nie zamykają.

– Ja najbardziej lubię niebieski, a ty?

– Zielony – odpowiada Hanka – i czerwony, i żółty… A masz jakieś zwierzę w domu?

– Tylko rybki, ale z nimi nie można się bawić. Chciałabym psa, ale mama się nie zgadza.

– Moja też się nie zgadza, ale ja nie mam nawet rybek.

– A lody jakie lubisz? – dopytuje Ewa, kiedy zbliżają się do lodziarni, przed którą długa kolejka wije się niczym biało-granatowy wąż.

– Wszystkie – oblizuje się Hanka – ale najbardziej malinowe.

– A ja truskawkowe. – Ewa wysupłuje drobniaki z kieszeni, Hanka dorzuca swoje i okazuje się, że wystarczy im akurat na dwie małe porcje.

Ustawiają się więc w ogonku spragnionym słodko-zimnego smaku lata, a tuż za nimi staje krótko ostrzyżony, niski mężczyzna. Jedyny dorosły wśród oczekujących na lody dzieci. I kiedy dziewczynki z wafelkami pełnymi różowej słodkości wychodzą z lodziarni, i nadchodzi jego kolej, odprowadzając wzrokiem białą kokardę Ewy, zwraca się do sprzedawczyni:

– Dla mnie malinowe i truskawkowe jak dla tych panienek.

Zaaferowane sobą nawet go nie zauważają, a zresztą niby dlaczego miałby je obchodzić jakiś obcy mężczyzna.

– Zostaniesz moją przyjaciółką? – proponuje Ewa, wkładając do buzi ostatni kawałek wafelka.

– No pewnie. – Hanka jest w siódmym niebie. – Taką prawdziwą przyjaciółką?

– Najprawdziwszą. Aż do śmierci. Chcesz?

– Aż do śmierci! – powtarza z nabożeństwem Hanka. – Przysięgam na… przysięgam na moją mamę!

– A ja… – Ewa szuka w myślach świętości, która pozwoliłaby jej przebić przysięgę Hanki – a ja na anioła stróża!

Chwytają się mocno za ręce i chwilą uroczystego milczenia pieczętują przysięgę.

– Wiem, co zrobimy. – Ewa przerywa milczenie, ściągając z włosów wstążkę. – Na znak przyjaźni zamienimy się opaskami!

Hance nie trzeba dwa razy powtarzać tej propozycji i już po chwili najpiękniejsza kokarda na świecie zdobi jej włosy.

– Prześliczna – szepcze z zachwytem nowa właścicielka, przeglądając się w wystawie sklepowej.

Ewa odprowadza Hankę pod dom, potem Hanka z kolei odprowadza Ewę, po czym przemierzają tę trasę raz jeszcze i wreszcie rozstają się w połowie drogi, już nie mogąc doczekać się jutrzejszego spotkania.

Hanka czuje, że zapamięta ten dzień do końca życia. Jeszcze nigdy nie była tak szczęśliwa. Dumnie wyprostowana niczym królowa stąpa powoli, szukając swojego odbicia w witrynach mijanych sklepów. Kokarda na jej głowie drży delikatnie jak motyl, który przysiadł tu tylko na chwilę. Dziewczynka ma wrażenie, że razem z opaską dostała od Ewy trochę jej niezwykłości. Nie jest już tą samą co rano zagubioną Hanką, która nie wie, z kim usiąść w ławce. Ma przyjaciółkę i najpiękniejszą wstążkę na świecie! I może ma nawet dołeczek w policzku? Najchętniej pobiegłaby jak najszybciej do domu, żeby to sprawdzić, ale przecież taka kokarda do czegoś zobowiązuje. Idzie więc dostojnie, bez pośpiechu, jak na właścicielkę najwspanialszej kokardy pod słońcem przystało.

Ewa…

Dzięki niej wszystko, co najpiękniejsze w dziewczyńskiej przyjaźni, staje się udziałem Hanki.

Dość wspomnień. Pora na kolację. Hanka niewiele wiedziała o dzieciach, ale jednego była pewna – dzieci powinny się regularnie odżywiać.

Może naleśniki?

Ewa często robiła naleśniki. Ania je lubiła. Zresztą Hanka i Ewa też. Już w trzeciej klasie umiały je przygotować. Kiedy miały ochotę na coś słodkiego, po prostu wyciągały mąkę, jajka, mleko i smażyły delikatne placuszki przekładane dżemem truskawkowym. Ich przyjaźń miała smak naleśników. Miała też wiele innych smaków – rozgrzanych słońcem leśnych malin, niepowtarzalnych kluch na parze gotowanych przez babcię Ewy, własnoręcznie robionych landrynek… no i oczywiście ptasiego mleczka.

Hanka wyjęła z szafki miskę. Wlała mleko, rozbiła jajka, wsypała mąkę, szczyptę soli i wymieszała to wszystko na gładką masę. Wygładzając zmarszczki rumieniącym się na patelni cieniutkim plackom, odkrywała spokój płynący z prostych, dobrze znanych czynności. Kiedy wlewała ciasto na patelnię, była pewna, jaki efekt uzyska. Jak bardzo chciałaby mieć tę pewność, podejmując życiowe decyzje. Westchnęła. Nadgryzła ciepły rulonik, szukając językiem truskawkowego aromatu lata ukrytego w fałdkach ciasta. Strzepnęła kryształki cukru, które rozbiegły się po swetrze. Kiedy ostatnio smażyła naleśniki? Dawno. Chyba jeszcze w Anglii, przy okazji odwiedzin Elizabeth. Później już nie miała dla kogo ich przyrządzać, a dla siebie samej nie warto.

Kiedy czajnik zagwizdał swą wieczorną pieśń, Hanka postawiła dwa kubki i dwa talerze na kuchennym stole, wyłączyła gaz, zsunęła z patelni ostatni naleśnik i przez chwilę poczuła nieśmiałą nadzieję, że spotkają się z Anią na naleśnikowym moście.

– Florian nie chce jeść.

– Małe misie muszą dużo jeść, żeby urosnąć. I małe dziewczynki też.

– Floriana boli brzuch.

– Zaparzę mu miętę.

Mała milczy przez chwilę, obserwując, jak ciocia wrzuca pachnącą saszetkę do zielonego kubka i zalewa ją wrzącym strumieniem.

– Florian ma smutek w brzuchu. Czy mięta pomaga na smutek?

Zaskoczyła ją tym pytaniem.

– Chyba tak… – odpowiada niepewnie Hanka. – Spróbuj.

Ania przez chwilę wdycha miętowe opary, a potem z nabożeństwem wypija gorący napój. Odsuwa kubek i talerzyk z nieruszonym naleśnikiem.

– Nie pomaga. – Dziewczynka chowa wykrzywioną w podkówkę buzię w błękitne futerko.

A potem nie chce pomocy przy kąpieli. Sadza Floriana na przyniesionym z kuchni taborecie i sama gramoli się do wanny, gdzie na falach pachnącej piany unosi się jedna duża i pięć małych żółtych gumowych kaczuszek. Chyba każdy miał kiedyś takie kaczuszki, myśli Hanka, wspominając własne dzieciństwo.

Dziewczynka sadza pisklęta na tratwach z gąbek, a dużą kaczkę rzuca na podłogę.

– Nie umie pływać. Przechyla się i moczy dziób. Mama nie może tak robić.

– Może ma dużo wody w środku? Wylejemy i spróbujesz jeszcze raz? – proponuje Hanka.

– Nie! Mama nie może tak robić.

Mała wstaje gwałtownie i sięga po ręcznik. Czapka z piany ląduje na głowie pluszowego misia.

– Już masz dość kąpieli?

– Florian… – Ania otula misia ręcznikiem – …nie może się kąpać. On się myje na sucho.

*

Tym razem się udało. Dzięki temu, że z Iwoną błyskawicznie poradziły sobie z zamówieniem menu na imprezę, Hanka zdążyła do przedszkola przed końcem podwieczorku. Na dodatek okazało się, że z powodu niespodziewanego wyjazdu szefa spotkanie przesunie się o dwa tygodnie. Przez ten czas na pewno znajdzie jakąś opiekę dla Ani.

Zajrzała do przedszkolnej sali. Wypatrywała Ani pomiędzy dziećmi otaczającymi ciasnym pierścieniem swoją panią, w gromadce dziewczynek zaaferowanych zabawą w dom, wśród smakoszy przedłużających czas podwieczorku, ale nigdzie nie mogła jej znaleźć; aż wreszcie dostrzegła parę jasnych, krzywo splecionych warkoczyków pochylonych nad okiennym parapetem.

– Bez zmian. – Wychowawczyni odpowiedziała na pytanie, zanim Hanka zdążyła je zadać.

– Co robić? Nie wiem… Nie umiem…

Dlaczego mówiła o tym obcej kobiecie? Może dlatego, że stojące wokół niej maluchy wpatrywały się w swoją panią jak w obrazek, może sprawił to ciepły uśmiech błąkający się w okolicach ust albo przyprószone siwizną włosy wskazujące na życiowe doświadczenie, a może po prostu nie miała z kim pogadać?

– Proszę dać jej trochę czasu. Niektórych rzeczy nie da się przyspieszyć.

– Wydaje mi się, że wszystko robię źle. Nie wiem, jak postępować z dziećmi.

– Proszę być przy niej blisko… na tyle, na ile pozwoli. – Kobieta popatrzyła na Hankę spojrzeniem dobrej wróżki. – Ale przecież pani o tym wie.

Ania nie widzi cioci. Trwa nieruchomo z głową opartą na dłoniach, intensywnie wpatrując się w parapet.

Mała figurka w za dużym ubraniu ze smutku.

Hanka podchodzi do niej.

– Już jestem. Chodźmy do domu.

Dziewczynka niechętnie odrywa się od okna i drepcze do szatni, zostawiając na parapecie zasuszonego motyla w aureoli herbatnikowych okruszków.

Błąkały się, nie umiejąc się odnaleźć w mieszkaniu za małym i za dużym dla nich obu, w mieszkaniu, które nie chciało stać się domem, więc może dlatego, nie umiejąc znaleźć wspólnego domu, próbowały otoczyć się znajomymi przedmiotami i rytuałami, aby stworzyć sobie choć jego namiastkę.

Ania z Florianem siedziała na poduszce w różowe słonie i próbowała rysować. Tylko że dzisiaj nic jej nie wychodziło. Kredki były nieposłuszne. Żółta nie chciała narysować słoneczka. Mama zawsze mówiła, że Ani słoneczko jest najładniejsze na świecie. Gdyby się udało, gdyby udało jej się słoneczko, to może… to może wtedy mama by się do niej uśmiechnęła. Jak zawsze, kiedy widziała nowy rysunek. Dlatego Ania postawiła zdjęcie mamy tuż obok kartki.

Żeby mama mogła na nią patrzeć.

Ale nie udawało się – słoneczko było brzydkie, krzywe i wcale do słoneczka niepodobne. Dziewczynka podarła kartkę i sięgnęła po następną. Ale i teraz słoneczko nie wyszło. Próbowała jeszcze narysować chmurki, ale niebieska kredka też nie chciała rysować. Tylko czarna zamazała kartkę wstrętnymi zygzakami i teraz już na pewno rysunek nie mógł się podobać mamusi, dlatego nie uśmiechała się i patrzyła tak, jakby w ogóle nie widziała Ani i było jej wszystko jedno, czy jej córeczka jadła coś w przedszkolu, czy nie. A przecież od kiedy Ania zachorowała na zapalenie płuc i potem nagle spódniczki i spodnie zrobiły się na nią za szerokie i stale musiała je podciągać, mama zawsze pytała panią Zosię, ile Ania zjadła, i w domu ciągle podsuwała jej coś do jedzenia, żeby miała dużo witamin. Ania nie wiedziała, jak te witaminy wyglądają, ale mama mówiła, że one obronią ją przed chorobą, więc wyobrażała je sobie jako małe żołnierzyki, takie maciupeńkie, że ich nie widać. Jogurt ma dużo witamin, mówiła mama, więc Ania nabierała jogurt na łyżeczkę i wpatrywała się w nią tak mocno, aż bolały ją oczy, ale nigdy nie udało jej się wypatrzyć witamin. A może w jogurcie były białe witaminy, w pomidorach czerwone, a w marchewce pomarańczowe i dlatego nie mogła ich zobaczyć? Potem już nie chorowała, więc te niewidzialne witaminy chyba jej pomogły. Ale teraz nikogo nie obchodziło, czy witaminy obronią Anię przed chorobą, czy nie.

Wyciągnęła jeszcze jedną kartkę i próbowała narysować domek, ale brązowa kredka też się zbuntowała. Łzy kapały na kartkę, a kredka robiła w niej dziury.

Mama mówiła, że jak zarobi więcej pieniędzy, to kupią sobie taki domek jak na rysunku Ani. Ale mamy nie było, a Ania nie umiała już rysować.

Zgniotła kartkę, rzuciła zdjęcie mamy na podłogę i wybuchnęła głośnym płaczem.

Hanka jej nie słyszała.

Za zamkniętymi drzwiami pokoju, który do tej pory pełnił funkcję salonu, a teraz stał się również jej sypialnią, ze słuchawkami na uszach próbowała odnaleźć zagubioną równowagę. Zniewalający głos Stinga, bujany fotel i pudełko ptasiego mleczka odsunęły na chwilę obawy i wątpliwości. Może mała miałaby ochotę na czekoladkę – pomyślała, leniwie rozgniatając językiem słodkie, puchate nadzienie, ale nie chciało jej się opuszczać bezpiecznej enklawy. Powoli odgryzała czekoladowe ścianki, rozkoszując się śmietankowym wnętrzem.

Tamto ptasie mleczko miało chyba cieńszą czekoladową powłoczkę. I było jakby bardziej śmietankowe. Inna receptura czy też po prostu Hanka wtedy intensywniej odczuwała smak życia?

Ptasie mleczko… Pudełko cudem zdobyte w czasach, gdy na sklepowych półkach piętrzyły się jedynie butelki z octem, a czekolada była na kartki…

Hanka nie cierpi pożegnań. Chciałaby, żeby to co dobre trwało wiecznie. A przyjaźń z Ewą jest niewątpliwie jedną z najlepszych rzeczy, jakie ją w życiu spotkały. Ale Ewa pod koniec wakacji przeprowadza się do innego miasta. Nie pójdą razem do liceum, choć to od dawna planowały. Jej najlepsza przyjaciółka będzie chodzić do szkoły pięćset kilometrów stąd. Są jeszcze listy i wakacje, pociesza się Hanka. Rodzice obiecali, że w czasie wakacji będą się mogły odwiedzać.

Ale czy wakacyjne spotkania i listy mogą zastąpić dzieloną na pół oranżadę i pączka kupowanego na spółkę za wysupłane z plecaków resztki kieszonkowego, liściki pisane na lekcjach, długie przegadane godziny i szeptane na ucho sekrety?

Co prawda ich przyjaźń przetrwała już wiele; plotki i intrygi zazdrosnych koleżanek, rywalizację o wyniki w nauce, w której raz Hanka była lepsza, a innym razem Ewa, i najtrudniejszą próbę; Marka z VIII a. Odpuściły go sobie w końcu obie, nie chciały ryzykować przyjaźni.

Przyjaźń przetrwa, tego Hanka była pewna, ale to już nie będzie to samo. Będą musiały nauczyć się żyć osobno.

Zaledwie tydzień dzieli je od wyjazdu Ewy. Nie rozstają się prawie wcale, tak jakby chciały nacieszyć się sobą na zapas. Ewa kupiła pudełko ptasiego mleczka. Codziennie wieczorem siadają na podłodze w pokoju Ewy, zapalają świecę i wspominają. A potem zjadają po jednym ptasim mleczku za jedno wspomnienie. Ostatniego wieczoru na dnie pudełka leży już tylko jeden słodki prostopadłościan.

– Pamiętasz Winetou i braterstwo krwi? – pyta Hanka.

Ewa potakująco kiwa głową. Hanka uroczyście ujmuje w dłonie rozpływającą się w cieple letniego wieczoru czekoladkę.

– To będzie symbol naszego braterstwa. Znak, że zawsze możemy na siebie liczyć. Jeśli jedna z nas będzie potrzebować pomocy, to druga nie może jej odmówić. Nawet jak będziemy miały męża i dzieci, gdy zostaniemy babciami. Do końca życia. Zgadzasz się?

– Zgadzam. – Głos Ewy drży i ręce też jej drżą, kiedy bierze z rąk przyjaciółki połówkę ptasiego mleczka. Przymyka oczy, przyjmując czekoladową komunię, która na zawsze łączy ją z Hanką. – Zawsze możesz na mnie liczyć.

– I ty na mnie, siostrzyczko.

W tym momencie Ewa najchętniej rzuciłaby się Hance na szyję i przytuliła ją z całej siły, ale wie, że przyjaciółka tego nie znosi. Hanka toleruje jedynie uścisk ręki. Ewie czasami to przeszkadza, ale dostosowała się. Bo Hanka po prostu taka jest i już. Od zawsze.

– Możemy przecież studiować w tym samym mieście – mówi Hanka, otwierając kolejną paczkę chusteczek higienicznych.

– A potem wybudujemy bliźniak i zamieszkamy razem. Przyjedziesz do mnie na ferie zimowe? Moja mama się zgadza – pociesza Ewa, ocierając oczy.

– Codziennie będę do ciebie pisać.

– Ja też.

I piszą najpierw codziennie, potem co trzy dni, co tydzień… Tylko że coraz więcej jest spraw osobnych; z kim innym dzielą pączki, oranżadę, strach przed klasówką i czas po lekcjach. A potem studiują w różnych miastach i nie ma już mowy o budowie bliźniaka. Ale nigdy nie tracą kontaktu.

Hanka dokładnie pamięta ten telegram. Miała wtedy kłopoty z telefonem, więc może dlatego był to właśnie telegram. Pierwszy telegram, jaki kiedykolwiek dostała. Zawierał tylko dwa słowa: „Przyjeżdżaj szybko” i aż trzy wykrzykniki. Te wykrzykniki wzbudziły większy niepokój Hanki niż sama treść. Bo Ewa zawsze kpiła z nadużywania znaków interpunkcyjnych. Wykrzykników nie używała nigdy. Nawet w tym pamiętnym liście sprzed kilku miesięcy.

„Zakochałam się. Z wzajemnością. Adam jest najcudowniejszy na świecie. Adam i Ewa – jak w raju, to musi być znak. Planujemy ślub. Będziesz moją druhną?”.

W tym czterostronicowym liście, który w większości był hymnem pochwalnym dla Adama, obyła się bez wykrzykników. W telegramie były aż trzy.

„Przyjeżdżam jutro” – odpisała Hanka, bo tego dnia nie miała już żadnego połączenia.

Zaskoczyły ją stosy brudnych naczyń, porozrzucane byle gdzie ubrania i sterty chusteczek higienicznych walających się po kątach. I wśród tego wszystkiego blada z podpuchniętymi od płaczu oczami Ewa, zupełnie nieprzypominająca energicznej, entuzjastycznie nastawionej do życia dziewczyny, jaką Hanka znała od zawsze.

Adam uciekł z raju. A Ewa nie umiała bez niego żyć. Próbowała, ale dom był pełen śladów Adama: zasuszona róża z pierwszej randki, zapisany jego ręką numer telefonu, szara skarpetka zabłąkana na dnie szafy, poduszka, która ciągle jeszcze pamiętała jego zapach…

Zachowywała się jak wariatka; wtulała twarz w skarpetkę, gryzła z bólu poduszkę, licząc bezsenne godziny, i nie mogła przestać o nim myśleć. Zaczęła brać jedne tabletki, żeby zasnąć, a drugie, żeby chciało jej się wstać z łóżka.

Kiedy dumni z nowego samochodu rodzice Ewy zapowiedzieli swój przyjazd, zmobilizowała się, żeby ogarnąć trochę mieszkanie, upiec ciasto i przygotować sałatkę. Nie przejmowała się, że nie przyjechali o umówionej porze, chociaż mama bardzo dbała o punktualność i nigdy nie zdarzyło się jej spóźnić. Pewnie nie mają zasięgu – myślała, gdy nie odbierali telefonu, i nawet jej do głowy nie przyszło, żeby skojarzyć ich nieobecność z kiepskimi warunkami na drodze. Przecież tata był świetnym kierowcą. Dlatego w pierwszej chwili nie uwierzyła temu policjantowi, który do niej przyszedł. Myślała, że to jakiś koszmarny żart albo tragiczna pomyłka.

Jak to nie żyją? Oboje? W wypadku?!

Tego samego dnia dowiedziała się, że jest w ciąży…

Hanka załatwiła formalności pogrzebowe, a potem zakasała rękawy, wysprzątała całe mieszkanie, zrobiła zakupy i ugotowała obiad.

– Musisz się teraz dobrze odżywiać – powiedziała, stawiając przed Ewą talerz parującej zupy.

Ewa wybuchnęła płaczem.

– Ja… nie mogę… boję się… leki… A jak będzie nienormalne?

Hanka codziennie modliła się, żeby było normalne, bo przecież to właśnie ona odwiodła Ewę od skrobanki.

Zamieszkała u Ewy. Na piątym roku zajęcia miała raz na dwa tygodnie, a pracę magisterską mogła pisać i tutaj.

Chodziła z Ewą do ginekologa, pilnowała, by brała witaminy, wyciągała ją na spacery, bo przecież w ciąży potrzebny jest ruch, i mobilizowała do ukończenia studiów. A kiedy w szóstym miesiącu wystąpiły komplikacje, dbała, żeby przyjaciółka ściśle przestrzegała zaleceń lekarskich. Towarzyszyła jej w szkole rodzenia i w czasie porodu. I gdy maleńka oblepiona mazią płodową istotka wydostała się wreszcie z ciała Ewy, Hanka miała wrażenie, że cały wszechświat zamarł na chwilę w bezruchu, oddając hołd tej kruszynce, której doskonałość, widoczna na pierwszy rzut oka, została potwierdzona przez medycynę dziesięcioma punktami w skali Apgar.

Ania zawdzięczała Hance imię. I życie.

A kiedy Ewa już zadomowiła się w roli matki, Hanka wyjechała do pracy do Anglii.

Wróciła po czterech latach. Rozglądała się właśnie za miejscem do życia, zamierzała znaleźć pracę i mieszkanie, nie wiedziała, gdzie właściwie chce żyć, wiedziała tylko, że nie chce zostać w małym miasteczku swojego dzieciństwa.

I wtedy przyszła wiadomość od Ewy.

„To niesprawiedliwe, to cholernie niesprawiedliwe, że znowu zwracam się do Ciebie. Próbowałam radzić sobie sama. Próbowałam… Oprócz Ciebie nie mam nikogo…

Ta szara koperta leży na mojej szafce od dwóch tygodni. Nie otworzyłam jej. Nie mogę przestać o niej myśleć i nie mam odwagi sprawdzić, co jest w środku – wyrok czy ułaskawienie”.

Hanka dostrzegła ją od razu, ledwie przekroczyła próg mieszkania. Koperta, przykryta kołdrą kurzu, rozpierała się między telewizorem a paprotką.

– Co w niej jest? – spytała, kiedy Ewa zaparzyła herbatę.

– Wyniki badań. Moje.

– Otwórz.

– Mogą być złe. Bardzo… Jeśli… – Głos Ewy zadrżał, wbiła paznokcie w zaciśnięte dłonie. – Co będzie z Anią? Nie mam nikogo. Jeśli to puszka Pandory…

Hanka dopiero teraz zauważyła, że Ewa mocno schudła, a jej długie włosy straciły połysk, którego zawsze tak zazdrościła przyjaciółce. Chciała ją pocieszyć, ale nie bardzo wiedziała jak. Nie umiała po prostu objąć jej i powiedzieć: „Wszystko będzie dobrze, zobaczysz”. Podniosła kopertę. Jej nieobecność odcisnęła się na szafce jaśniejszym prostokątem.

– Otworzę ją, dobrze?

– Co będzie z Anią? Gdyby coś mi się stało… – Łzy Ewy znaczyły mokrą mapę na szarym swetrze.

Hanka wiedziała, że przyjaciółka nie ma rodzeństwa, na dalekie ciotki nie ma co liczyć, a ojciec dziecka… Po urodzeniu Ani Ewa za namową Hanki skontaktowała się z nim. Odchorowała tę rozmowę. Adam oznajmił, że dziecka nie uzna, Ewa jeżeli chce, może go po sądach ciągać, ale może lepiej niech sobie przypomni, z kim jeszcze wtedy sypiała.

– Co będzie z Anią? – powtórzyła Ewa.

Hanka nie mogła znieść błagalnego spojrzenia przyjaciółki. Mignął jej przed oczami dawny pokój Ewy i dzielone na pół ptasie mleczko.

– Wszystko będzie OK, ale jeśli… Jeśli będzie trzeba, o Anię nie musisz się martwić. – Słowa wyrwały się Hance same, zanim zastanowiła się, co mówi.

Wierzyła, że wszystko ułoży się dobrze, Ewa będzie zdrowa, przecież nie mogło być inaczej. Ta obietnica jest tylko po to, żeby uspokoić Ewę. A gdyby jednak… Lęk ścisnął jej gardło. Nie umiała sobie wyobrazić dziecka w swoim życiu. Codziennie… Tysiące nocy i dni wypełnionych troską, rozwalone zabawki, obce ubrania w jej szafie, bajki na dobranoc, szczepienia, zebrania w przedszkolu, potem w szkole… i tak przez całe lata… Nie… Wzdrygnęła się. Nie dorosła do tego. I może nigdy nie dorośnie.

– Naprawdę? Gdyby coś… gdyby coś ze mną… zajmiesz się Anią?

Nie umiała się wycofać, choć może powinna, bo wtedy Ewa szukałaby innego rozwiązania. Ale nie umiała. Bo w głosie Ewy było tyle błagania i nadziei…

No i jeszcze to ptasie mleczko…

– Możesz na mnie liczyć – potwierdziła Hanka, a gula w gardle urosła jej jeszcze bardziej. – Gdyby trzeba było. Ale nie będzie.

– Wiedziałam. Wiedziałam, że na ciebie zawsze mogę liczyć. Tylko ty mi zostałaś. I Ania. – Ewa z całej siły ścisnęła rękę Hanki. – Jestem gotowa.

Przez chwilę ważyła w dłoniach niepewność opakowaną w szary papier, zanim odważyła się wreszcie rozedrzeć kopertę. Spośród klisz wypadła złożona na czworo kartka z opisem. Kiedy ją rozwijała, drżały jej ręce. Czytała kilka razy, nie rozumiejąc. Ręce trzęsły się jej coraz mocniej, litery skakały przed oczami. Jeszcze miała nadzieję. Może się pomyliła, może odczytała coś niedokładnie…

Aż wreszcie dotarło do niej.

Nie dostała ułaskawienia.

Ale Hanka nie poddawała się tak łatwo i nie pozwoliła poddać się Ewie. To co, że rak. To co, że zaawansowany. To co, że przerzuty. Byli tacy, co wyzdrowieli, więc dlaczego nie miałaby wyzdrowieć i Ewa. Hanka włożyła w to całą swoją energię. Mogła mieszkać i pracować gdziekolwiek, dlaczego więc nie miałaby zamieszkać właśnie tu?

Ewa znalazła jej mieszkanie, pracę Hanka znalazła sobie sama, a potem ciągała Ewę po lekarzach, bioenergoterapeutach, znachorach i sprowadzała dla niej różne specyfiki. Ewa łykała wszystko posłusznie i wierzyła, że będzie dobrze. Tylko czasem, gdy wpatrywała się w lustrze w dobrze znaną twarz, która nagle stała się obca, albo ubierała spódnicę niedawno jeszcze lekko przyciasną, a teraz zsuwającą się z bioder, czy też gdy szczotkowała zmatowiałe włosy, wtedy na moment traciła nadzieję, by za chwilę z rozpaczliwą siłą chwycić się jej znowu.

Hanka zerkała na przyjaciółkę ukradkiem i znajdowała co rusz to nowych zielarzy i cudowne lekarstwa, ale chora była coraz słabsza. „To osłabienie wiosenne” – pocieszała ją Hanka, a Ewa chciała w to wierzyć, tak bardzo chciała w to wierzyć, chociaż z każdym dniem czuła się coraz gorzej i zupełnie straciła apetyt, a rano musiała zebrać wszystkie siły, żeby wstać z łóżka.