Podróż do środka Ziemi. Voyage au centre de la Terre - Jules Verne - ebook

Podróż do środka Ziemi. Voyage au centre de la Terre ebook

Jules Verne

4,0

Opis

Jules Verne: Podróż do środka Ziemi. Voyage au centre de la Terre. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française. Powieść przygodowa Juliusza Verne.

Główny bohater – Niemiec z Hamburga, profesor mineralogii – Otto Lidenbrock (w niektórych wczesnych wydaniach po angielsku zmieniono nazwisko na Von Hardwigg), oraz jego bratanek, sierota Axel podróżują pod powierzchnią Ziemi i przebywają drogę od Islandii do wyspy Stromboli na Morzu Śródziemnym. Książka różni się od innych książek Verne′a tym, że autor rozmija się nawet z ówczesnymi teoriami na temat wnętrza Ziemi. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Podróż_do_wnętrza_Ziemi).

Le narrateur est Axel Lidenbrock, neveu d’un éminent géologue et naturaliste allemand, le professeur de minéralogie Otto Lidenbrock. L’histoire commence le 24 mai 1863 à Hambourg et plus exactement dans la rue Königstrasse, où est située la maison du Pr Lidenbrock. Le professeur, amateur de vieux livres, a acheté le manuscrit original d'une saga islandaise, Heimskringla, écrite par Snorri Sturluson au XIIe siècle. Il y découvre un parchemin codé, rédigé en caractères runiques islandais. Lidenbrock se passionne aussitôt pour ce cryptogramme et tyrannise toute la maison tant qu'il lui résiste. Axel, d'abord peu enthousiaste, se prend peu à peu au jeu et finit par découvrir la clé du message par un coup de chance. Le parchemin se révèle être un message d'un certain Arne Saknussemm, un alchimiste islandais du XVIe siècle, rédigé en latin mais écrit en runes. Celui-ci affirme avoir découvert un passage qui l'aurait mené jusqu'au centre de la Terre, via l'un des cratères d'un volcan éteint d'Islande, le Sneffels (l'actuel Snæfellsjökull)... (http://fr.wikipedia.org/wiki/Voyage_au_centre_de_la_Terre)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 611

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jules Verne

Podróż do środka Ziemi Voyage au centre de la Terre

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej Version bilingue: polonaise et française

Przekład anonimowy

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Na okładce: Édouard Riou (1833–1900), Ilustracja powieści Juliusza Verne'a "Podróż do środka Ziemi" (1864),

(licencjapublic domain), źródło: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:'Journey_to_the_Center_of_the_Earth'_by_Édouard_Riou_38.jpg?uselang=fr (This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights). 

Tekst na podstawie edycji: polskiej: Juliusz Verne, Podróż do środka Ziemi, Nakładem i drukiem J. Sikorskiego, Warszawa 1897, francuskiej: Jules Verne, Voyage au centre de la Terre, Pierre-Jules Hetzel, Paris 1867, Zachowano oryginalną pisownię.

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

Podróż do środka Ziemi

Rozdział I

W niedzielę dnia 24 maja 1863 roku, stryj mój profesor Lidenbrock wracał pospiesznie do swego domku, oznaczonego Nr. 19 na Königstrasse, jednej z najdawniejszych ulic Hamburga. 

Poczciwa Marta zlękła się zobaczywszy pana o niezwykłej porze, bo obiad dopiero co gotować się zaczął. 

Co do mnie – powiedziałem sobie – jeśli mój stryj, najniecierpliwszy człowiek na kuli ziemskiej, jest głodnym, to on tu nam dom cały przewróci do góry nogami. 

Marta uchylając nieśmiało drzwi jadalnego pokoju, z bojaźnią wybąknęła pytanie: 

– Jakto! pan Lidenbrock już w domu? 

– Tak jest, moja Marto ale obiad może jeszcze być niegotowym, bo niema drugiej godziny; wpół dopiero wybiło na wieży świętego Michała. 

– A więc po cóż przyszedł? 

– Zapewne nam to powie. 

– Otóż on, ja uciekam; ale pan, panie Axel przekonaj go, że na obiad jeszcze nie czas. 

To mówiąc, zacna Marta powróciła do swej kuchni. 

Zostałem sam, ale anim myślał wdawać się w jakie przekonywanie człowieka zapalającego się i niecierpliwca. Już chciałem wymknąć się na górę do mego pokoju, gdy wtem zaskrzypiały drzwi od sieni; na starych drewnianych schodach rozległ się ciężki chód szanownego profesora, który też niebawem wszedł do mieszkania, a przebiegłszy prędko przez pokój jadalny, wpadł do swego gabinetu. 

W przechodzie rzucił na stół swój szeroki kapelusz, ciężką laskę niecierpliwie postawił w kącie, a na mnie zawołał: 

– Axel, choć ze mną! 

Jeszczem się nie miał czasu opamiętać, a już profesor z największą niecierpliwością krzyczał: 

– No jeszcześ to tam? 

Wszedłem machinalnie do gabinetu mojego stryja, 

Otto Lidenbrock nie był złym człowiekiem, ale jeśli się nie odmieni (o czem już wątpić można), to umrze strasznym oryginałem. 

Był on profesorem w Johannaeum, gdzie wykładał kurs mineralogii. Na każdej lekcyi regularnie gniewał się ze dwa razy, nie dla tego żeby miał uczniów leniwych lub nieuważnych, nie chodziło mu też tak bardzo o postęp; profesorkę traktował on „subjektywnie” według wyrażenia niemieckich filozofów, dla siebie, a nie dla innych. Był to uczony egoista, studnia wiedzy, skrzypiąca strasznie za każdym razem, gdy z niej co wydobyć chciano – słowem, skąpiec swego rodzaju. 

Takich profesorów, dość często w Niemczech napotkać można. 

Na nieszczęście, stryj mój nie posiadał daru łatwego wysłowienia się, mianowicie gdy występował publicznie. Jestto niedostatek przykry nader dla człowieka przymuszonego częściej odzywać się wśród licznych zgromadzeń. Często się zdarzało, że podczas wykładu w Johannaeum, profesor zaciął się, szukając zbuntowanego wyrazu, który nie chciał mu przyjść na wargi; jąkał się, męczył, a w końcu pod nosem wybąknął krótkie przekleństwo. Ztąd pochodziło gniewliwe jego usposobienie. 

W mineralogii mnóstwo się napotyka nazw nawpół greckich, nawpół łacińskich, trudnych do wymówienia. Nie chcę dyskredytować tej nauki, ani też kogo do niej zniechęcać, Boże mię zachowaj! lecz przekonany jestem, że najwprawniejszy nawet język, zatnie się nieraz przy wymienieniu krystalizacyj rhomboedrycznych, żywic retinoasfaltowych, genelitów, fangasitów, molibdanów ołowiu, tungstanów manganezu i tytanjanów cyrkony. 

Zresztą, miasto całe znało doskonale tę drobną ułomność mojego stryja, a słuchacze jego z góry wiedzieli, w którem miejscu szanowny profesor zapomni języka w ustach; czekali na to, śmieli się z jego kłopotu i przyprowadzali go przez to do największej pasyi, co nawet na Niemców jest nieprzyzwoite. 

Jeżeli więc był zawsze napływ słuchaczy na lekcyach Lidenbrocka, jakżeż pilnie uczęszczali na nie ci, którzy przychodzili głównie w celu naśmiania się z gniewów profesora. 

Cokolwiekbądź, przyznać jednak potrzeba koniecznie, że stryj mój był prawdziwie uczonym człowiekiem. Prawda, że często niszczył i łamał swe okazy, nieuważnie i niecierpliwie ich próbując, przy tem wszystkiem jednak był i genialnym geologiem, i wybornym a wprawnym mineralogiem. Mając przed sobą młotek, sztyft stalowy, igłę magnesową, metalową dmuchawkę i flaszeczkę z kwasem saletrzanym, był co się nazywa w swoim żywiole. Minerał każdy z łomliwości jego, z twardości, z pozoru, z topliwości lub zapachu, rozpoznawał od razu i bez wahania zaliczał do jednego z sześciuset znanych dotąd nauce rodzajów. 

I nic też dziwnego, że nazwisko profesora Lidenbrocka zaszczytnie znane i powtarzane było w gimnazyach i wszystkich towarzystwach uczonych całego kraju. Znakomici mężowie, jak Humphry Davy, Humboldt, oraz kapitan Franklin i Sabine, mieli sobie za obowiązek odwiedzić go w czasie swego przez Hamburg przejazdu, a Becquerel, Ebelmen, Brewster, Dumas i Milne-Edwards, często w najtrudniejszych kwestyach chemicznych rad jego zasięgali. Nauka też ważne mu zawdzięcza odkrycia; a w 1855 roku, w Lipsku ukazał się nawet na widok publiczny „Traktat krystallografii transcendentalnej” napisany przez profesora Ottona Lidenbrocka, wielka in folio, z licznemi tablicami księga, która pomimo to nie zwróciła nakładcy kosztów wydania. 

Wobec takiej to figury, znajdowałem się w tej chwili. Wyobraźcie sobie człowieka chudego, wysokiego, z żelaznem zdrowiem, z włosami blond, które mu na pierwszy rzut oka, z jaki dziesiątek lat odejmowały od jego pięćdziesiątki. Oczy jego ruchliwe, wciąż biegały poza ogromnemi okularami; nos długi i cienki podobny był do klingi wyostrzonej. Złośliwcy rozpuszczali nawet pogłoskę, że nos szanownego profesora był namagnesowany tak, że przyciągał do siebie opiłki żelazne; ale upewnić was mogę czytelnicy, że to było czystem oszczerstwem. Znam doskonale nos mojego stryjaszka i wiem dokładnie, że oprócz ogromnej dozy tabaki nic innego do siebie nie przyciąga. 

Gdy dodam w końcu, że profesor Lidenbrock, półsążniowe stawiał kroki, a idąc trzymał pięście szczelnie zaciśnięte – co jest niezawodnym znakiem niecierpliwego usposobienia, sądzę że po tym opisie każdy go poznał od razu, choć może nie wszyscy radziby szukać jego towarzystwa. 

Mieszkał on – jak to już wyżej powiedziałem – na Königstrasse, we własnym domku nawpół z drzewa, nawpół z cegły zbudowanym, którego front wychodził na jeden z owych krętych kanałów, których mnóstwo krzyżuje się w jednej z najdawniejszych dzielnic Hamburga, niedotkniętej pożarem 1862 roku. 

Domek pochylał się już nieco od starości, a dach na nim był zbakierowany. jak czapka na głowie studenta z Tugendbundu; cała powierzchowność jego wiele do życzenia pozostawiała, ale przy tem wszystkiem nieźle jeszcze wyglądał, a nawet nieco ozdoby dawał mu stary wiąz szeroko rozpościerający swe gałęzie, który wpuszczał na wiosnę swe kwieciste paczki w szyby u okien. 

Stryj mój dość był bogatym, jak na profesora niemieckiego. W domu który ze wszystkiemi przynależytościami jego był własnością, przebywała chrzestna jego córka, milutka siedmnastoletnia Graüben, poczciwa stara Marta i ja, który w charakterze synowca i sieroty, zostałem pomocnikiem jego, jako preparator przy robieniu doświadczeń. 

Przyznać się muszę, że z gustem i zamiłowaniem oddawałem się nauce geologii; w żyłach moich płynęła krew mineraloga, i nigdym się nie znudził w towarzystwie moich ukochanych kamyków. 

W ogóle można było swobodnym być i szczęśliwym w domku na Königstrasse, pomimo niecierpliwości jego właściciela, który kochał mnie bardzo, choć często szorstko się ze mną obchodził. Lecz cóż on temu był winien, że czekać całkiem nie umiał, że zawsze mu było pilno? 

Kiedy naprzykład w kwietniu zasadził w doniczkach swego salonu rezedę, lub inny jaki kwiateczek, to codzień rano przychodził pociągać listki, chcąc przez to wzrost ich przyśpieszyć. 

Z takim oryginałem nie było co żartować i słuchać go koniecznie było potrzeba; wszedłem prędko do gabinetu profesora. 

Rozdział II

Gabinet ten był prawdziwem muzeum. Wszystkie okazy państwa kopalnego znajdowały się tam ułożone i opatrzone etykietami w największym porządku, odpowiednio do trzech podziałów minerałów, na niepalne, metaliczne i kamienie. 

Jakżeżto ja się doskonale znałem z całą tą kolekcyą! Ileż to razy, zamiast iść bawić się z chłopcami mojego wieku, wolałem czyścić okurzać i porządkować te grafity, antracyty, węgle, lignity, torfy, smółki, żywice i sole organiczne, tak niecierpiące najmniejszego pyłu; i te metale od żelaza do złota, których wartość względna, niknęła wobec absolutnej równości okazów naukowych; i wszystkie te kamienie nareszcie, które wystarczyłyby do całkowitego odbudowania naszego domku na Königstrasse. nawet z dodaniem jednego więcej pokoiku dla mnie. któryby mi się tak był przydał. 

Lecz wchodząc do gabinetu nie myślałem bynajmniej o tych cudach; stryj zajmował mnie wyłącznie w tej chwili. Siedział on w szerokim fotelu, pokrytym aksamitem utrechtskim, trzymająca w ręku książkę, na którą spoglądał z niemem uwielbieniem. 

– Ach co za książka! co za książka! – wołał. 

Wykrzyknik ten przypomniał mi, że profesor Lidenbrock w wolnych od zajęć chwilach, był także i bibliomanem; lecz książka, lub stary jaki szpargał wtedy dopiero miały wartość dla niego, kiedy były albo bardzo trudne do znalezienia, albo też całkiem nieczytelne. 

– A więc – rzekł do mnie – czyż nie widzisz? ależ to ja odkryłem skarb nieoceniony, szperając dziś rano w sklepiku żyda Heveliusa. 

– Pyszna! – odpowiedziałem z wyraźnie nakazanym zapałem. 

W rzeczy samej, nie miałem bynajmniej ochoty zapałać się do jakiegoś tam starego rupiecia in quarto, którego grzbiet i boki oprawne były w grubą cielęcą skórę, a wyżółkłe karty przełożone wypłowiałą i bezbarwna zakładką. 

Szanowny profesor nie przestawał tymczasem głośno podziwiać swego nabytku. 

– Patrz – mówił, rozmawiając sam z sobą – patrz jakie to piękne! Prawda że cudowne? A co za oprawa! A z jaką otwiera się i zamyka łatwością! Co za pyszna oprawa, kiedy po siedmiuset latach istnienia, ani jednego nie widać pęknięcia! Jestem pewny, że najsłynniejsi introligatorzy, jak Bozerian, Closs lub Purgold, chętnieby się do tej roboty przyznali. 

Tak rozmawiając, stryj mój otwierał i zamykał książkę z radością studenta; wypadało mi zapytać o treść tego szacownego dzieła, choć jeśli mam prawdę wyznać, nie bardzo tego byłem ciekawy. 

– A jakiż jest tytuł tego cudownego woluminu? – spytałem nieśmiało, udając zajęcie. 

– Dzieło to – odrzekł mi stryj z zapałem – jest Heims - Kringla, przez Snorre Turlesona, słynnego w XII-tym wieku autora Islandzkiego; jestto kronika królów Norwegskich, panujących w Islandyi. 

– Czy być może? – zawołałem, siląc się na udawanie – i zapewne jest to tłomaczenie na język niemiecki? 

– Maszże tobie – wrzasnął profesor – tłomaczenie! a cóżbym ja robił z twojem tłomaczeniem! Ktoby tam dbał o tłomaczenie! To jest utwór oryginalny w języku islandzkim, owem pysznem narzeczu, tak bogatem i prostem zarazem, które i najrozmaitsze kombinacye gramatyczne i rozliczne odmiany słów posiada. 

– Tak samo jak i język niemiecki – wtrąciłem z niejaką dumą. 

– Tak – odpowiedział stryj, wzruszając ramionami – z tą tylko wszakże różnicą, że język islandzki posiada trzy rodzaje jak grecki, a deklinuje imiona własne jak łaciński. 

– A druk tej książki – znowu zapytałem, zaczynając się naprawdę wstydzić swojej obojętności – czy ładny i wyraźny. 

– Druk! a któż ci tu o druku powiedział, szalony dzieciaku! Druk mu przyszedł do głowy! On myśli że to drukowana książczyna! Ależ nieuku, to jest rękopism i do tego rękopism runiczny! 

– Runiczny? 

– Tak, runiczny! teraz mi się spytasz zapewne o znaczenie tego wyrazu. 

– Bynajmniej – odpowiedziałem tonem człowieka obrażonego w swojej miłości własnej. 

Stryj nie zważając na to, począł mi objaśniać i tłomaczyć rzeczy, których wcale nie byłem ciekawy. 

– Runa – mówił mi – są to głoski pisma niegdyś na Islandyi używanego, a według tradycyi, przez Odina samego wynalezione. Masz tu oto, przypatrz się i podziwiaj te typy, wyszłe z wyobraźni samego bóstwa. 

Zamiast odpowiedzi, schyliłem głowę z uszanowaniem, gdy wtem wypadek niespodziany, zmienił nagle tok naszej rozmowy. 

Ze starej księgi wypadł na ziemię kawał brudnego i zaplamionego pargaminu. 

Stryj mój chciwie schwycił to cacko. Stary jakiś dokument, od niepamiętnych może czasów zamknięty w zapleśniałej księdze, musiał koniecznie ogromną mieć wartość w jego oczach. 

– Co to jest? – zawołał i w tejże chwili starannie rozwinął na stoliku kawałek pargaminu, długi na pięć a szeroki na trzy cale, na którym w liniach poprzecznych wpisane były tajemnicze głoski runa. 

Oto jest dokładna podobizna tych cudacznych znaków, które tu podaję dla tego, że one doprowadziły profesora Lidenbrock’a i jego synowca, do najdziwaczniejszego może w XIX-tym wieku przedsięwzięcia. 

Profesor przez chwilę z wielka uwagą przypatrywał się tym znakom, nareszcie podnosząc okulary rzekł: 

– Tak, to są runa podobne zupełnie do tych, jakie są w rękopiśmie Snorre Turlesona. Lecz co one mogą znaczyć? 

Ponieważ miałem to przekonanie, że runa wymyślili uczeni dla mistyfikowania poczciwych ludzi, nie bardzo więc dziwiłem się, że stryj ich nie rozumiał, o czem przynajmniej wnosić mogłem z konwulsyjnego ruchu jego palców. 

– Jest to jednakże stary islandzki język – mruczał przez zęby. 

A profesor Lidenbrock musiał się dobrze znać na tem, bo uchodził za prawdziwego polyglottę. Nie mówił wprawdzie dwoma tysiącami języków i czterema tysiącami narzeczy znanych i używanych na kuli ziemskiej, ale jednak umiał ich dość, jak na jednego człowieka. 

Trudność świeżo napotkana, obudziła w nim całą gwałtowność charakteru, i już przewidywałem burzę, gdy w tem zegar na kominku stojący wybił drugą godzinę, a poczciwa Marta uchyliła drzwi do gabinetu, donosząc że zupa już na stole. 

– Idź do dyabła z twoją, zupą! – wrzasnął profesor. 

Marta uciekła, ja wybiegłem za nią i nie wiem już jakim sposobem znalazłem się na zwykłem mojem miejscu, w jadalnym pokoju. 

Czekałem przez chwilę – profesor nie przychodził. Pierwszy to raz od czasu jak go znałem, chybił zwyczaju. A jednak przyznać muszę, że obiad był wyborny; zupa z włoszczyzny, omlet na szynce ze szczawiem duszonym, cielęcina z kompotem śliwkowym, na deser krewetki (małe raki morskie) i buteleczka wybornego Mozelu. 

Kosztem takich to delicyi, stryj mój cieszył się zbutwiałym swoim szpargałem. Ja zaś, jako przywiązany synowiec, uważałem za święty obowiązek zjeść za niego i za siebie, co też i najsumienniej spełniłem. 

– Jeszczem też tego doprawdy nie widziała, mruczała poczciwa Marta, żeby pan Lidenbrock nie siedział przy obiedzie. 

– To trudne do uwierzenia! nieprawdaż, dobra Marto? 

– I to jest przepowiednią ważnego jakiegoś wypadku – mówiła staruszka potrząsając głową. 

Według mego przekonania, cały ten wypadek nie zapowiadał nic, prócz może jakiej sceny okropnej, gdy stryj dowie się że obiad jego został przez kogo innego zjedzonym. 

Ostatniego właśnie dogryzałem raka, gdy silny głos stryja przerwał mi ucztę. Jednym susem od stołu przeskoczyłem do gabinetu pana Lidenbrock. 

Rozdział III

Widocznie są to runy – mówił szanowny profesor marszcząc brwi – lecz jest w tem jakaś tajemnica której dojść muszę, jeśli tylko… 

Gwałtowny gest zastąpił resztę myśli niedokończonej. 

– Siadaj tu – rzekł wskazując mi stół, i pisz. 

Za chwilę byłem gotów. 

– Teraz podyktuję ci litery naszego alfabetu, odpowiadające znakom tego pisma islandzkiego. Zobaczymy co z tego wypadnie. Ale na Boga wszechmogącego, nie omylże się przypadkiem. 

Zaczęło się dyktowanie. Wytężyłem całą moją i uwagę; litery wymawiane przez stryja złożyły się w następujące niezrozumiałe wyrazy: 

m.rnlls

esreuel

seec J de

sgtssmf

unteief

niedrke

kt,saum

atrate S

Saodrrn

emtnae J

nuaect

rril Sa

Atvaar

. nscrc

ieaabs

cedrmi

eeutul

frantu

dt, iac

oseibo

Kedii J

Gdy skończyliśmy naszą pracę, wuj chwycił szybko zapisaną przeze mnie kartkę i oglądał ją długo i uważnie. 

– Co to może znaczyć? – powtarzał raz po raz. 

Na honor, nie potrafiłbym mu tego wyjaśnić! Zresztą wuj nie pytał mnie o zdanie i w dalszym ciągu mówił do siebie: 

– Jest to tak zwany kryptogram, którego właściwy sens ukryty jest wśród umyślnie poplątanych liter; jeśli ustawić je odpowiednio, utworzą zrozumiałe zdanie. I pomyśleć tylko, że tkwi w tym może wyjaśnienie lub wskazówka, dotycząca jakiegoś rewelacyjnego odkrycia! 

Jeśli o mnie chodzi, byłem zdania, że nie kryje się tu absolutnie nic, ale udałem przezornie zatrzymać tę opinię dla siebie. 

Tymczasem profesor ujął książkę oraz stary pergamin i zaczął porównywać je ze sobą. 

– Rękopis i dokument nie zostały napisane tą samą ręką – Kryptogram jest późniejszy aniżeli książka – mam na to niezbity dowód. Oto pierwsza litera kryptogramu jest podwójnym M, którego by szukać w książce Turlesona, jako że tę literę dodano do alfabetu islandzkiego w XIV wieku. A więc między powstaniem książki a napisaniem książki upłynęło co najmniej 200 lat. 

Przyznaję, że rozumowanie to wydało mi się dość logiczne. 

– Naprowadza mnie to na myśl – ciągnął więc – że tajemnicze znaki nakreślił jeden z właścicieli książki. Ale kto u licha mógł nim być? Czy czasem nie umieścił swojego nazwiska gdzieś w rękopisie? 

Wujaszek zdjął okulary, wziął mocną lupę i starannie przejrzał pierwsze stronice książki. Na odwrocie drugiej, poprzedzającej kartę tytułową, dojrzał rodzaj plamy, która na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie kleksa. Jednak po dokładniejszym obejrzeniu można było rozróżnić kilka na pół zatartych znaków. Wuj zorientował się, że tu tkwi sedno sprawy, zabrał się więc z zapałem do badania plamy z atramentu i za pomocą wielkiej lupy rozpoznał w końcu następujące znaki runiczne, które odczytał bez najmniejszego trudu. 

– Arne Saknussemm! – zawołał z triumfem. – Przecież to nazwisko, i w dodatku islandzkie! Nazwisko uczonego z XVI wieku, sławnego alchemika! 

Spojrzałem na wuja pełen podziwu. 

– Ci alchemicy – podjął – tacy jak Awicenna, Roger Bacon, Lulle, Paracelsus, byli prawdziwymi, byli jedynymi uczonymi swojej epoki. Dokonywali zdumiewających odkryć. Dlaczego Saknussemm nie miałby ukryć w tym niezrozumiałym kryptogramie jakiegoś zaskakującego wynalazku? Musiało tak być. Na pewno tak było. 

Ta hipoteza rozpaliła wyobraźnię profesora. 

– Zapewne – ośmieliłem się wtrącić – ale dlaczego ten uczony miałby zatajać swoje rewelacyjne odkrycie? Jaki w tym interes? 

– Jaki interes? Jaki interes? Alboż ja wiem. Wszak Galileusz zrobił toż samo z Saturnem. Zresztą zobaczymy; dojdę tajemnicy tego dokumentu. Nie przyjmę pokarmu, snu nie zażyję, dopóki nie zbadam całej prawdy! 

– Oh! – pomyślałem. 

– I ty ze mną Axelu – dodał. 

– O do licha! – szepnąłem – nie źle się przynajmniej stało, żem dziś zjadł obiad za dwóch. 

– A najprzód – rzekł stryj – musimy znaleźć klucz do tych liter, to nie musi być trudno. 

Na te wyrazy podniosłem głowę, wytężając całą mą uwagę. Stryj mówił dalej. 

– Tak, powiem nawet że nic łatwiejszego. Dokument ten zawiera sto trzydzieści dwie liter, z których siedmdziesiąt dziewięć spółgłosek a pięćdziesiąt trzy samogłoski. Według takiegoż samego prawie stosunku formowały się wyrazy języków południowych, kiedy tymczasem narzecza północne są nieskończenie obfitsze w spółgłoski. Chodzi tu więc widocznie o jeden z języków południowych. 

Wnioski te były bardzo słuszne. 

– Ale jakiż jest ten język? Saknussemm był człowiekiem uczonym; jeżeli nie pisał w swym rodzinnym języku, to musiał wybrać język najpowszechniej znany w XVI-ym wieku, język uczonych… łacinę. Jeśli się mylę, to popróbuję jeszcze hiszpańskiego, francuzkiego, włoskiego, greckiego i hebrajskiego. Lecz uczeni XVI-go wieku pisywali zwykle po łacinie. Mam więc prawo powiedzieć a priori, cóż innego jak łacina. 

Ażem podskoczył na krześle, albowiem moje wspomnienia tyczące się łaciny buntowały się przeciwko twierdzeniu, jakoby szeregi owych dziwacznych słów należeć mogły do pełnego melodii języka Wergiliusza. 

– Owszem, to łacina – zapewniał wuj. – Tyle, iż łacina powikłana. 

– No i całe szczęście! – szepnąłem. – Dlatego jeśli uda ci się ją rozwikłać, pokażesz jakiś to przebiegły”. 

– Przyjrzyjmyż się zatem uważnie – powieział profesor wyciągając rękę po zapisaną przeze mnie kartkę. – Widzimy tutaj zestaw stu trzydziestu dwóch liter pogrupowanych w nieładzie pozornym. Mamy tu wyrazy złożone ze spółgłosek samych, choćby na ten przykład pierwsze „mmrnlls”, inne – przeciwnie – obfitują w samogłoski, chociażby piąte „unteief” albo przedostatnie „oseibo”. Jasnym jest, iż ów układ nie jest wynikiem bezmyślnej kombinacji ale powstał na sposób „matematyczny”, w skutek nieznanej przyczyny kierującej takim, a nie innym pogrupowaniem liter. Zdaje mi się pewne, iż najsampierw zdanie owo zostało napisane w prawidłowy sposób, a potem dopiero odwrócone wedle reguły, którą należy nam teraz odkryć. Ten, kto posiądzie klucz do szyfru, odczyta swobodnie tekst. Akselu, znasz-że ów klucz? 

Zapytanie owo pozostało bez odpowiedzi, a to dlatego, iż istniały ku temu ważkie powody. Wzrok mój zatrzymał się bowiem na prześlicznym portrecie Grety wiszącym na ścianie. Ponieważ pupilka mojego wuja przebywała podówczas u swojej krewnej w Altonie, dlatego ogromnie cierpiałem z powodu, iż była nieobecna. Teraz oto mogę już wyznać, iż urodziwa wychowanka profesora i jego siostrzeniec kochali się z całym opanowaniem i spokojem typowym Niemców. Zaręczyliśmy się nawet bez wiedzy wuja, zbyt zafascynowanego geologią, iżby pojąć tego rodzaju uczucia. Greta była czarującą dziewczyną o włosach złotych i oczach chabrowych, o nieco może nazbyt poważnym usposobieniu i statecznym umyśle. Co zaś do mnie, to po prostu ją uwielbiałem. 

Dzięki portrecikowi małej Grety przeniosłem się błyskawicznie ze świata rzeczywistości w krainę wspomnień i marzeń. 

Oczyma duszy ujrzałem towarzyszkę moich prac i zabaw. Każdego dnia pomagała mi porządkować cenne zbiory kamieni wuja i wespół ze mną naklejała na nie etykiety. Albowiem panna Greta była  bardzo mocna w mineralogii i lubiła drążyć zawiłe problemy naukowe. Ileż to przyjemnych godzin spędziliśmy na wspólnych studiach i jakże często spoglądałem zazdrosnym okiem, kiedy dotykała się nieczułych kamieni swoimi ślicznymi paluszkami! 

Później natomiast, w czasie przeznaczonym na odpoczynek, wychodziliśmy razem, wędrowaliśmy we dwoje okrytymi cieniem alejami,  aż hen! - do wiekowego młyna wzniesionego ze smołowanego drewna, który wznosił się malowniczo na brzegu jeziora. Idąc, gawędziliśmy, trzymając się za ręce. Ja opowiadałem rozmaite historyjki, z których śmiała się z całej duszy. W tenże sposób dochodziliśmy aż do brzegów Elby i gdy przywitaliśmy się z łabędziami, pływającymi pomiędzy okazałymi, białymi liliami wodnymi, wracaliśmy na bulwar niewielkim parowcem. Doszedłem-był właśnie, w mych marzeniach, do tejże chwili, kiedy to wuj przywołał mnie gwałtownie do przytomności, trzasnąwszy pięścią w stół. 

– Oto, kiedy się chce pomieszać litery w zdaniu, pierwsze skojarzenie, jakie się nasuwa, to napisanie słów pionowo zamiast poziomo. 

„– Coś podobnego!” – szepnąłem sam do siebie w myślach. 

– Trzeba tedy spojrzeć, jak to wygląda. Akselu, skreśl jakieś zdanie na kartce, ale zamiast napisać litery jedna za drugą, pomieść je po kolei w kolumnach pionowych, tak, aby na każdą przypadło pięć czy sześć liter. 

Pojąłem prędko, o co wujowi chodzi, i niezwłocznie napisałem od góry do dołu: 

K m a m i a

o c r o ł ü

c i d j a b

h ę z a G e

a b o m r n

– Dobrze – powiedział profesor nie czytając – teraz ułóż te litery w linie poziome. 

Napisałem jak stryj kazał i utworzył się frazes taki:

Kmamia ocrolü cidjab hęzaGe abomrn

– Doskonale – zawołał p. Lidenbrock wyrywając mi papier z ręki – oto już teraz jest podobne do naszego starego dokumentu; samogłoski pomieszane są ze spółgłoskami w jednakim nieładzie, są nawet i duże początkowe litery w środku wyrazów, zupełnie tak samo jak na pargaminie Saknussemma. 

Wszystkie te uwagi zdawały mi się bardzo dowcipnemi i rozsądnemi. 

– Otóż – rzekł stryj, zwracając się wprost do mnie – chcąc przeczytać zdanie któreś napisał, muszę brać kolejno litery każdego wyrazu; najprzód pierwsze, następnie drugie, trzecie i tak dalej. 

I to mówiąc, stryj z niemałem swojem, a większem jeszcze mojem zadziwieniem, przeczytał: 

Kocham cię bardzo moja miła Graüben. 

– Co? Co? – zawołał profesor. 

Tak, niechcący doprawdy, sam nie wiedząc co robię, napisałem ten frazes kompromitujący. 

– Ah! ty kochasz Graüben! – powiedział stryj tonem prawdziwego opiekuna. 

– Tak… Nie… – bełkotałem. 

– Ah! ty kochasz Graüben – powtórzył machinalnie. – A więc, popróbujmy zastosować mój pomysł do pargaminu Saknussemma. 

I powróciwszy do badań nad absorbującym całą myśl przedmiotem, zapomniał o moich nierozsądnych wyrazach. Mówię nierozsądnych, bo takiemi wydać się one musiały koniecznie uczonemu profesorowi, któremu całkiem obce były historye sercowe. Na szczęście jednak, zbyt silne zajęcie się dokumentem zatarło wszystko. 

Profesor Lidenbrock z pałającym wzrokiem, drżącemi rękami pochwycił pargamin i z konwulsyjną niecierpliwością zaczął go badać na wszystkie sposoby. Nareszcie odchrząknął silnie i głosem podniesionym dyktował mi prędko litery porządkiem wyżej wskazanym, to jest najprzód pierwszą każdego wyrazu, następnie drugą, i tak dalej! Z tego utworzyła się gmatwanina następująca: 

mmessunka SernA, icefdo K. segnitta murtn eceriserrete, rotawsadua, ednecsssadue lacartniiilu Iisratrac Sarbmut abilendmek meretarcsiluco Yslef fenSnJ. 

Przyznam się, że pod koniec tej bazgraniny byłem już zupełnie zmęczony; litery dyktowane jedna po drugiej, nie łączyły się w żaden sens zrozumiały i nużyły mój umysł. Czekałem z największą niecierpliwością, czy wargi uczonego profesora nie wygłoszą z tego chaosu jakiego poważnego zdania, w pięknej wyrażonego łacinie. 

Lecz któżby się mógł spodziewać! Profesor zniecierpliwiony palnął w stół pięścią, aż się kałamarz wywrócił, a stół cały zalany został atramentem. Mnie pióro wypadło z ręki. 

– To nie tak! – wrzasnął stryj – w tem niema sensu. 

Potem porwał kapelusz, jak kula wybiegł z gabinetu, i wypadł na Königstrasse, uciekając co sił, jakby go kto gonił. 

Rozdział IV

Co? poszedł? – zawołała Marta, przybiegając na hałas sprawiony trzaśnięciem furtki tak silnem, że aż się zatrząsł dom cały. 

– A tak, poszedł – odrzekłem. 

– A obiad? 

– Nie będzie zapewne jadł obiadu. 

– To i kolacya przepadła? 

– Może być, że i bez kolacyi spać się położy. 

– A jakże to być może – zawołała staruszka załamując ręce. 

– Tak jest, poczciwa Marto; ani on, ani nikt w całym domu nic jeść nie będzie, dopóki stryj mój nie doczyta się pewnej bazgraniny, która według mnie, jest niepodobna do wyczytania. Tak mi przynajmniej oświadczył przed chwilą,. 

– O Jezu! a toż my pomrzemy tym sposobem z głodu. 

Byłem w głębi duszy przekonany, że z takim jak mój stryj człowiekiem, rzecz to była do prawdy bardzo podobna. 

Staruszka naprawdę zastraszona, powróciła do kuchni z głośnym płaczem. 

Gdym sam pozostał, przyszło mi naprzód na myśl, aby iść do Graüben i wszystko jej powiedzieć; ale jakżeż wyjść z domu! Profesor mógł powrócić co chwila – a gdyby mnie zapotrzebował? Może zechce na nowo rozpocząć tę robotę logogryficzną, którejby się może i sam stary Edyp nie podjął. 

Najrozsądniej więc było pozostać w domu i czekać. Właśnie też pewien mineralog z Besançon nadesłał nam niedawno kolekcyę geodów krzemieniowych, którą potrzeba było uporządkować; wziąłem się więc do roboty. 

Zatrudnienie to jednak nie mogło mnie zająć całkowicie; wciąż chodziła mi po głowie ta dziwna sprawa starego dokumentu. Czułem się cały rozpalony i zgorączkowany, jakieś złowrogie przeczucie owładnęło umysł mój cały. 

Po godzinnej prawie pracy, przyprowadziłem geody do zupełnego porządku, a nie mając co lepszego do roboty, zasiadłem w fotelu stryja z rękami założonemi i głową zwieszoną. Zapaliłem następnie fajkę, przypatrując się niedbale i bezmyślnie prawie kółkom dymu z niej wychodzącym. Przysłuchiwałem się bacznie, czy kto nie nadchodzi – lecz nie. Przemyśliwałem nad tem, gdzie mógł być w tej chwili profesor? w jakiem do domu powróci usposobieniu? I tak dumając, machinalnie wziąłem do ręki papier, na którym z podyktowania stryja, sam napisałem ową niezrozumiałą zagadkową seryę liter, bezładnie rozrzuconych i jeszcze raz zadałem sobie pytanie coby to znaczyć miało? 

Zacząłem przestawiać litery w rozmaity sposób, dochodząc skwapliwie, czy nie dadzą się z nich utworzyć jakie wyrazy – ale ani sposób. Czy je brać po dwie, po trzy, lub po pięć i sześć naraz, wszystko to jedno: zawsze wypadnie coś niezrozumiałego; wprawdzie czternasta, piętnasta i szesnasta, litery razem wzięte, składały się na angielski wyraz „ice” – ośmdziesiąta czwarta, ośmdziesiąta piąta i ośmdziesiąta szósta formowały wyraz „sir” – nareszcie w środku całego napisu i na trzecim wierszu doszedłem do ułożenia łacińskich wyrazów „rota” – „mutabile” – „ira” – „nec” – „atra”. 

– Do licha – pomyślałem – z tych ostatnich wyrazów możnaby wnosić, że mój stryj nie mylił się co do języka, w jakim dokument mógł być napisany; a nawet na czwartym wierszu napotkałem wyraz „luco” który się tłomaczy przez „gaj święty”. Lecz znowu na trzecim wierszu doczytać się można wyrazu „tabiled” formy zupełnie hebrajskiej; na ostatnim zaś dostrzegłem wyrazy „mer” – ,,arc” – „mére” pochodzenia czysto francuzkiego. 

Doprawdy, można było rozum stracić. Cztery języki różne, w jednym głupim frazesie kilkowierszowym! Jakiż mógł być związek pomiędzy wyrazami „lód, pan, gniew, okrutny, gaj śnięty, zmienny, morze, łuk, matka”. – Dałoby się tu wprawdzie pokombinować morze z lodem, a w dokumencie pisanym po islandzku, nicby nie było dziwnego że jest mowa o morzu lodowem; lecz z tego dojść znaczenia reszty kryptogramu, to nie tak łatwo doprawdy. 

Walczyłem przeto z trudnością nieprzełamaną prawie; w głowie mi się zawracało, wzrok miałem wytężony na papier złowrogi, leżący przedemną; sto trzydzieści dwie liter tańcowały mi przed oczyma, grupując się w najrozmaitsze pozy i kółka. Byłem pod wpływem jakiejś halucynacyi; tchu mi brakło widocznie, potrzebowałem trochę powietrza. Obracałem papier na wszystkie strony, nagle od końca samego wpadły mi w oko dwa wyrazy łacińskie zupełnie zrozumiałe, a mianowicie „crataerem” i „terrestre”. 

Umysł mój rozjaśnił się niespodzianie; była to dla mnie wskazówka do dojścia prawdy – słowem znalazłem klucz tej zagadki. Cały dokument dał się odczytać płynnie, zaczynając od końca ku początkowi, przy ułożeniu liter jakie ostatnio otrzymaliśmy. Wszystkie dowcipne kombinacye kochanego mojego profesora, od razu się urzeczywistniały – nie omylił się także i co do języka, bo na prawdę była to łacina; ja zaś do tego tylko przyznać się mogę, że traf pomyślny naprowadził mnie na dobrą drogę. Tak jednakże w pierwszej chwili byłem wzruszony i odurzony mym wynalazkiem, że w oczach mi się zaćmiło i przez kilka minut nic widzieć nie byłem w stanie. Nareszcie uspokoiwszy się nieco, przeszedłem dwa razy pokój naokoło, wypiłem szklankę wody i z całą zimną krwią, na jaką zdobyć się mogłem, zasiadłem w poważnym fotelu, pochyliłem się nad papierem na stole rozłożonym, a wskazując sobie palcem litera po literze, jednym tchem prawie wyczytałem całość. 

Czułem, jak zimny dreszcz przechodził mi po wszystkich członkach; strach mnie ogarnął okrutny. Dowiedziałem się bowiem, że był człowiek, który miał odwagę dostać się aż… 

– Ah! – zawołałem skacząc do góry – o nie! nie! mój stryj się nie dowie. Jeszczeby tego tylko brakło, aby i jemu zachciało się próbować podobnej podróży. Taki jak on geolog zapalony – a! nie dałby sobie przeperswadować, pojechałby niezawodnie i mnieby zabrał ze sobą, to więcej jak pewno; a z tej szalonej wycieczki nigdybyśmy już, nigdy nie powrócili. 

Byłem przez chwilę w trudnem do opisania rozstrojeniu. 

– Nie, nie! nic z tego – krzyknąłem z energią – ponieważ mogę niedopuścić podobnej myśli do mego tyrana, uczynię to niezawodnie i wolę zaraz zniszczyć ten nieszczęsny świstek, aby on sam nie wpadł przypadkiem na myśl, która mnie do odczytania dokumentu doprowadziła. 

Na kominku dogorywał ogień; schwyciłem papier przezemnie zapisany, i rękopism Saknussemm’a i już niecierpliwą, a zdecydowaną ręką miałem wszystko rzucić na rozpalone węgle, gdy nagle drzwi się otworzyły i do gabinetu wszedł mój stryj. 

Rozdział V

Zaledwie miałem czas położyć na stole nieszczęsne papiery. 

Stryj był głęboko zadumany. Jedna myśl widocznie całkiem zajęła jego umysł; zdawało się, że podczas przechadzki nowe obmyślił kombinacye, i tych zamierzał teraz próbować. 

Usiadłszy w fotelu, wziął pióro do ręki i na czystym arkuszu począł stawiać formuły, podobne do jakiegoś rachunku algebraicznego. 

Ciekawem okiem śledziłem niecierpliwie poruszenia jego ręki. Miałżeby wpaść na myśl prowadzącą do rozwiązania zagadki? Obawiałem się jednak niepotrzebnie, bo oprócz mojej, jedynejw tym razie kombinacyi, wszystkie inne były bezużyteczne. 

Przez trzy długie godziny stryj mój pracował nie podnosząc głowy; mazał, kreślił i znowu pisał, w tysiączny sposób obracając układ liter porozrzucanych. 

Wiedziałem że wyczerpując wszystkie kombinacye, musi nakoniec trafić do prawdziwej, ale wiedziałem i to, że z dwudziestu tylko liter można zrobić dwa kwintyljony, czterysta trzydzieści dwa kwadryljony, dziewięćset dwa tryljony, ośm miljardów, sto siedmdziesiąt sześć miljonów, sześćset czterdzieści tysięcy kombinacyi. A ponieważ we frazesie naszym było sto trzydzieści dwie liter, powstałaby z nich przeto ilość kombinacyi, którą trudnoby nawet było w liczbach wyrazić. 

Byłem przeto nieledwie pewnym swego. 

Ale tymczasem godziny upływały jedna za drugą; już zmrok nadchodził, a stryj pochylony nad stołem nic nie wiedział i nie wiedział co się dzieje wokoło niego, tak że nie słyszał nawet zapytania poczciwej Marty, czy będzie jadł kolacyę. 

Marta odeszła bez odpowiedzi, ja zaś nie mogłem się dłużej oprzeć znużeniu i siedząc na brzegu kanapy zasnąłem głęboko; profesor tymczasem liczył i ustawiał litery na wszystkie sposoby. 

Nazajutrz rano obudziwszy się, jeszcze go zastałem przy tej samej pracy. Oczy miał zapuchnięte i czerwone, twarz wybladłą, włosy rozczochrane niecierpliwą ręką; znać było na nim wewnętrzną walkę umysłu z trudnością niepokonaną. 

Doprawdy, żal mi się go zrobiło, a pomimo uraz jakie mogłem mieć do niego, wzruszony byłem obecnem jego położeniem. Biedaczysko tak był zajęty swa łamigłówką, że nawet gniewać się zapomniał; wszystkie jego siły żywotne zgromadziły się w jeden punkt, tak że na seryo o jego umysł lękać się było można. 

Jednem skinieniem, jednem słowem mogłem oswobodzić go od tej żelaznej obręczy, która mu czaszkę ściskała, a jednak nie uczyniłem tego. 

A przecież miałem dobre serce! Dla czegóż pozostałem niemym w podobnej okoliczności? Oto właśnie w interesie mojego stryja. 

– Nie! nie! – powtarzałem. – nie! nic nie powiem. Onby chciał tam iść, ja go znam: nicby go nie powstrzymało. Jest to wyobraźnia wulkaniczna; ażeby dokazać tego czego inni geologowie nie dokazali, naraziłby życie swoje. Będę więc milczał, zachowam tę tajemnicę, którą mi odkrył przypadek. Wyjawić ją, byłoby to zabić profesora Lidenbrocka. Niech zgadnie jeżeli zdoła, ja niechcę mieć sobie do wyrzucenia, żem go popchnął do zguby. 

Z tem postanowieniem założyłem ręce na krzyż i czekałem spokojnie, nie przewidując wypadku jaki miał zajść w parę godzin później. 

Gdy Marta chciała wyjść do miasta dla zakupienie produktów kuchennych, zastała drzwi od sieni zamknięte i klucz z zamku wyjęty; lecz kto go wyjął? Zapewne, stryj, gdy powracał wczoraj ze swej nagłej wycieczki. 

Ale czy zrobił to naumyślnie, czy też przez prostą tylko nieuwagę? Czyżby chciał nas głodem umorzyć. To mnie cokolwiek zastraszało. Jakto? ja i Marta mieliżbyśmy paść ofiarą niedorzecznego przywidzenia i kaprysu, który nas nic obchodzić nie mógł? A jednakże być to mogło, sądząc z dawniejszych paru wypadków. Przed kilku laty, gdy mój stryj pilnie był zajęty swoją wielką klasyfikacyą minerałów, przez czterdzieści ośm godzin żadnego nie przyjął pokarmu, ani snem nie posilił znużonego ciała, a cały dom musiał się także zastosować do tej naukowej dyety. Co do mnie, będąc z natury cokolwiek żarłocznym, już na myśl samą zacząłem doświadczać boleści w żołądku. 

Zdawało mi się, że dziś nie dostaniemy śniadania, tak samo jak wczoraj spać poszliśmy bez kolacyi. Uzbroiłem się jednak w odwagę i postanowiłem nie ustąpić nawet przed głodem. Marta widząc że się tu seryo na złe zanosi, zaczęła płakać biedaczka. Prócz tego miałem jeszcze inne zmartwienie, że nie mogłem wyjść z domu, pobiedz do… Czytelnicy mnie rozumieją. 

Stryj tymczasem pracował zaciekle; wyobraźnia jego zapuściła się w idealny świat kombinacyj; żył zdala od ziemi, a przeto i żadnych potrzeb ziemskich nie miał na chwilę. 

Około południa już mi głód naprawdę dokuczać począł; wczorajszego wieczora, Marta bez złej myśli wyjadła resztki zapasów śpiżarnianych, tak że nic a nic nie było w domu! 

Podtrzymywany punktem honoru, jeszcze trwałem w postanowieniu nie wykrycia tajemnicy. 

Druga wybiła na zegarze kominkowym. Położenie zaczynało być i przykre i śmieszne, a nareszcie nieznośne. Zacząłem sobie pomału perswadować, że zbyt przesadnie pojmuję znaczenie i doniosłość dokumentu; że może stryj nie da nawet temu wiary, że będzie go uważał za prostą mistyfikację, że w najgorszym razie można go będzie wstrzymać od rozmyślnego awanturowania się; że nareszcie sam może wynaleźć klucz zagadki i cała moja tajemnica na nic wtedy się nie przyda. 

Te same powody które wczoraj odrzuciłem z pogardą, dziś wydały mi się dobremi i usprawiedliwionemi, sądziłem że głupstwem byłoby czekać dłużej; postanowiłem przeto wszystko wyjawić. 

Chodziło więc już tylko, jak zacząć rozmowę i naprowadzić ją na przedmiot zadany – gdy wtem profesor wstał z fotelu, włożył kapelusz na głowę, gotując się do wyjścia. 

– Jakto! – pomyślałem – miałżeby iść, nas zamknąć głodnych i… o nie, nigdy! 

– Proszę stryja – rzekłem. 

Zdawało się, że nie słyszał co mówię. 

– Proszę stryja – powtórzyłem nieco głośniej. 

– Co? – zapytał – jak człowiek nagle ze snu rozbudzony. 

– A cóż ten klucz? 

– Jaki klucz? Od sieni? 

– Nie – zawołałem niecierpliwie – klucz do wyczytania dokumentu, 

Profesor spojrzał na mnie przez wierzch okularów i musiał z mej twarzy wyczytać coś niezwykłego, bo silnie schwycił mnie za rękę, a nie mogąc mówić, pytał nagląco wzrokiem. 

Potrząsłem głową twierdząco. 

Stryj spojrzał na mnie wzrokiem litości, jakby miał do czynienia z obłąkanym. 

Powtórzyłem mój znak twierdzący. 

Ta niema rozmowa, w takich prowadzona okolicznościach, mogła zainteresować najobojętniejszego nawet widza. Obawiałem się mówić, aby mnie stryj nie udusił w nagłym przystępie nadmiernej radości; lecz tak mnie naglił, że musiałem odpowiedzieć. 

– Tak, ten klucz… przypadek mi go podał… 

– Co mówisz? – zawołał z nieopisanem wzruszeniem. 

– Oto jest rzekłem – podając papier przezemnie zapisany – czytaj kochany stryju. 

– Ależ to nic nie znaczy! wrzasnął gniotąc papier w ręku. 

– Nic, czytając od początku, ale przeciwnie od końca… 

Jeszczem nie skończył mówić, gdy profesor krzyknął, albo raczej zaryczał. Nagle umysł mu się rozświecił – twarz miał promieniejąca. 

– O! genialny Saknussemmie! – zawołał, więc napisałeś naprzód twój frazes na odwrót? 

I rzucił się łakomie na papier zapisany, z okiem rozognionem; drżącym głosem odczytał cały dokument jednym tchem prawie, poczynając od ostatniej litery i dążąc ku początkowi; był on zawarty w tych wyrazach: 

In Sneffels Yoculis craterem kem delibat umbra Scartaris Julii intra calendas descende, audas viator, et terrestre centrum, attinges. Kod feci Arne Saknussemm. 

Co tłomacząc z tej lichej łaciny, takie ma znaczenie. 

Na Sueffels spuść się do krateru Yocul, który Scaartis otacza cieniem swym, przed pierwszą połową lipca, podróżniku śmiały, a dojdziesz do środka ziemi. Co ja uczyniłem. Arne Saknussemm. 

Po przeczytaniu tego, stryj mój drgnął cały, jak gdyby się był dotknął Lejdejskiej butelki. Radość i odwaga jaśniały na jego czole. Biegał szybko po pokoju, chwytał się oburącz za głowę; przestawiał krzesła; przewracał i układał napowrót książki, bawił się swemi szacownemi geodami wyrzucając je w górę i chwytając w powietrzu, bębnił palcami po wszystkich sprzętach; sądziłem przez chwilę, że rozum utraci. Aż nareszcie, uspokojony nieco, padł osłabiony na swój przestronny fotel. 

– Która godzina – spytał po chwili milczenia. 

– Trzecia – odpowiedziałem. 

– Patrzcie to już i pora obiadowa przeminęła; jeść mi się chce okropnie. Siadajmy prędko do stołu, a potem… 

– A potem? – spytałem. 

– Potem zapakujesz moje rzeczy. 

– Jakto – zawołałem. 

– I twoje także – dorzucił nielitościwie profesor, wchodząc do jadalnego pokoju. 

Rozdział VI

Na te słowa dreszcz przeszedł mi po całem ciele. Starałem się jednak nie okazać wzruszenia, owszem udawałem zupełną obojętność. Wiedziałem że profesora Lidenbrock tylko dowodami naukowemi przekonać można; a miałem je w pogotowiu i niezłe nawet, dla przekonania o niepodobieństwie podobnej podróży. Jechać do środka ziemi – co za myśl szalona! Lecz chowałem dyalektykę moją na chwilę ważniejszą, a tymczasem myślałem szczerze o jedzeniu. 

Nie będę opisywał gniewu stryja i przekleństw jego na widok pustego stołu. Wszystko się wyjaśniło w kilku wyrazach. Marta wysłana do miasta, tak dobrze się uwinęła, że w godzinę potem głód mój był zaspokojony i znowu mi na myśl przyszła cała okropność dziwnego położenia. 

Podczas jedzenia stryj był prawie wesół, strzelał nawet ciężkiemi żarcikami, jak zwykle wszyscy uczeni którym nie często przytrafia się żartować. Wstawszy od stołu, przeszedł do swego gabinetu, skinąwszy na mnie, abym za nim postępował, a usiadłszy przy stole, wskazał mi ręką miejsce po drugiej stronie onego. 

– Axelu! – rzekł do mnie tonem łagodnym – widzę że jesteś chłopcem dorzecznym i zdatnym; wyświadczyłeś mi dziś ogromną przysługę, bo gotów już byłem zaniechać dalszego badania, zmęczony wynajdywaniem kombinacyi bezużytecznych. Nigdy ci tego nie zapomnę mój chłopcze, a w sławie jaka nas czeka i ty udział mieć będziesz niemały. 

– No – pomyślałem – Bogu dzięki w dobrym jest humorze, teraz najlepsza będzie pora do pogadania o tej marzonej przez niego sławie. 

– Lecz przedewszystkiem – rzekł stryj – zalecam ci najciślejszą tajemnicę, rozumiesz mnie? Nie zbraknie zazdrosnych w świecie naukowym, i nie jeden bez namysłu wybrałby się w tę podróż; gdy tymczasem świat o niej dopiero za powrotem naszym dowiedzieć się może i powinien. 

– Czyż sądzisz stryju, że tak wielu znalazłoby się tych śmiałków? 

– Ani wątpić o tem: któżby nie chciał zdobyć takiego dla siebie rozgłosu! Gdyby się geologowie dowiedzieli o istnieniu tego rękopismu, cały ich zastęp rzuciłby się w ślady genialnego Arne Saknussemm! 

– Otóż, o czem wątpię bardzo mój stryju, bo doprawdy nic nie przemawia za autentycznością tego dokumetu. 

– Jakto? a księga w której go znaleźliśmy? 

– Nie przeczę, że Saknussemm mógł napisać te kilka wierszy, ale czyż idzie za tem koniecznie, aby tę podróż odbył i czyż ten skrawek pargaminu z całym swym napisem, nie może być prostą tylko mistyfikacją? 

Na te słowa (aż żałuję żem je powiedział), stryj namarszczył brwi, lecz wkrótce uśmiech na nowo zaigrał mu na ustach i żartobliwie dodał: 

– Otóż się właśnie o tem przekonamy. 

– Ależ drogi stryju, pozwól mi wypowiedzieć wszystkie wątpliwości, jakie mam co do tego dokumentu. 

– Mów, mój chłopcze – nie żenuj się: wypowiedz całe swoje przekonanie; nie jesteś już moim synowcem, lecz kolegą. 

– A więc spytam cię najprzód stryju, co znaczą wyrazy: Yocul, Sneffels, i Scartaris, o których nic dotąd jeszcze nie słyszałem. 

– Nic łatwiejszego. Niedawno właśnie przyjaciel mój August Peterman z Lipska przysłał mi mappę, która w tej chwili bardzo się nam przydać może. Weź trzeci atlas z drugiego oddziału biblioteki, serya Z, na półce No 4. 

Po takiem wskazaniu znalazłem od razu atlas żądany; stryj otworzył go i rzekł. 

– Oto jest jedna z najlepszych kart Islandyi Handersona; sądzę że ona rozwiąże nam wszystkie trudności. 

Pochyliłem się nad kartą. 

– Widzisz tę wyspę wulkaniczną? – rzekł profesor – otóż uważaj, że wszystkie wulkany noszą tu jedną nazwę Yokul. Wyraz ten znaczy „Cypel lodowaty” a pod wyniesioną szorokością Islandyi, większa część wulkanów robi sobie otwory do wybuchu przez lody. Ztąd Yokul jest ogólną nazwą wszystkich gór, ogień wybuchających na Islandyi. 

– A cóż znaczy Sneffels? – spytałem, sądząc że na to stryj nie znajdzie odpowiedzi; omyliłem się jednak, bo zaraz mi odpowiedział: 

– Posuwaj się tu za mną ku zachodnim wybrzeżom Islandyi. Czy widzisz stolicę jej Rejkjawik? Tak. Dobrze. Uważaj teraz na liczne fjordy nadbrzeżne, i za śladem ich postępując, zatrzymaj się nieco pod sześćdziesiątym piątym stopniem szerokości. Cóż tam widzisz? 

– Coś nakształt półwyspu podobnego do kości, jakby wypukłością jakąś zakończonej. 

– Porównanie zrobiłeś wyborne, mój chłopcze; teraz, czy nie dostrzegasz nic na tej wypukłości? 

– Owszem, widzę górę wchodzącą w morze. 

– Otóż to jest góra Sneffels. 

– Sneffels? 

– Ona sama; góra wysoka na pięć tysięcy stóp, jedna z największych na całej wyspie, a zapewnie najsławniejsza na całym świecie, jeśli prawda że jej krater dotyka do środka ziemi. 

– Ależ to bajka do prawdy niepodobna – zawołałem wzruszając ramionami. 

– Bajka! – zapytał profesor Lidenbrock surowo. – A dla czegóż bajka? 

– Dla tego, że krater musi być zawalony skałami rozpalonemi i lawą, a przeto… 

– A jeśli to jest krater wygasły. 

– Wygasły? 

– Tak. Wulkanów czynnych na powierzchni całej kuli ziemskiej, niema obecnie więcej nad trzysta, a więcej ich daleko jest wygasłych. Sneffel właśnie do tych ostatnich należy i od czasów niepamiętnych, jeden zaledwie był na nich wybuch w 1219 roku. Od tej pory wulkan ucichł zupełnie i nie można go bynajmniej zaliczać do czynnych. 

Na tak stanowcze twierdzenia, nie miałem co odpowiedzieć; zwróciłem się przeto do innych, niezrozumiałych dla mnie punktów dokumentu. 

– Cóż znaczy wyraz Scartaris, – zapytałem – i co tam mają do czynienia owe Julii calendas? 

Profesor myślał przez chwilę, lecz zaraz odpowiedział. 

– To co się tobie zdaje niezrozumiałem, dla mnie jest bardzo jasne i wyraźne. Dowód to jest tylko starannej dokładności z jaką Saknussemm chciał określić swe odkycie. Góra Sneffels ma na sobie kilka kraterów; trzeba więc było wskazać ten z pomiędzy nich, który prowadzi do środka ziemi. Cóż robi uczony Islandczyk? Zauważył, że za zbliżeniem się kalendy lipcowej, to jest w ostatnich dniach czerwca, jeden z wierzchołków góry, Skartaris, rzucał cień na sam otwór krateru w mowie będącego i fakt ten zaznaczył w dokumencie. Nie mógł zdaje się dokładniejszej wynaleźć wskazówki i ta bezwątpienia bardzo nam dobrze posłuży za przybyciem na wierzchołki góry Sneffels. 

Tym sposobem stryj mój miał gotową odpowiedź na wszystko. Trudno go było złapać na jakiej trudności; lecz aby go przekonać, przeszedłem do równie ważnych według mego zdania, wątpliwości naukowych. 

– Tak mój stryju, rzeczywiście przekonałeś mnie że rękopism Saknussemma jest jasny i żadnej nie zostawia w umyśle wątpliwości; zgadzam się i na to nawet, że posiada wszystkie warunki autentyczności. Uczony ten dostał się do głębi góry Sneffels, zauważył że wierzchołek Scartaris rzuca cień na krater w ostatnich dniach czerwca; nareszcie w legendowych opowiadaniach swej epoki słyszał, że krater ten dotyka środka ziemi, lecz żeby miał sam przedsiewziąść tę podróż, odbyć ją i powrócić cały, temu nigdy nie uwierzę, tak, nigdy! 

– A toż dla czego – spytał mnie stryj tonem prawie drwiącym. 

– Dla tego… dla tego, że wszystkie teorye nauki mówią przeciw praktyczności podobnego przedsięwzięcia. 

– Wszystkie teorye, powiadasz? – odrzekł profesor z dobrodusznością. – Ach! te głupie, te podle teorye! jakże to one krępują nas na każdym kroku. 

Widziałem że szanowny profesor drwił ze mnie, a przytem się niecierpliwić zaczynał, mimo to rzecz moją dalej ciągnąłem. 

– Tak, wiadomo jest że ciepło zwiększa się o jeden blizko stopień, na każde siedmdziesiąt stóp głębokości pod powierzchnią kuli ziemskiej; otóż przypuszczając stale ten stosunek, ponieważ promień ziemski ma tysiąc pięćset mil (lieues), dojdziemy przeto w środku ziemi do temperatury mającej dwa miliony stopni ciepła. Materya wnętrza ziemi musi się przeto znajdować w stanie gazu płonącego, bo nawet metale takie jak złoto, platyna i skały najtwardsze, nie mogą się oprzeć tak wysokiej temperaturze. Mam więc prawo zapytać, czy jest podobieństwo dostać się do środka ziemi? 

– Więc tylko ciepło samo, w taki cię wprowadza kłopot, mój Axelu? 

– Bezwątpienia; jeśli dojdziemy do głębokości tylko dziesięciu mil, to już dosięgniemy granic skorupy ziemskiej, bo temperatura będzie tam już przechodzić tysiąc trzysta stopni. 

– Więc jednem słowem, chodzi ci o to abyś się nie stopił? 

– Zechciej sam sobie na to stryju odpowiedzieć – rzekłem zadąsany. 

– Korzystam z twego pozwolenia i odpowiadam – rzekł profesor Lidenbrock z całą powagą. – Ani ty, mój drogi, ani nikt z pewnością wiedzieć nie może co się dzieje we wnętrzu kuli ziemskiej, a to z prostej bardzo przyczyny, że znamy zaledwie jedną dwunastotysiączną część jej promienia, a przytem nauka ciągle robi postępy i codzień prawie nowa jakaś teorya niszczy dawniejszą. Przecież wiadomo, że do czasów słynnego Fourier utrzymywano, że temperatura przestrzeni planetarnych wciąż się zmniejsza, a dziś wiemy już z pewnością, że największe mrozy pasów atmosferycznych, nie przechodzą czterdziestu, lub pięćdziesięciu stopni niżej zera. Dla czegóżby nie miało być to samo i z gorącem wnętrza ziemi? Dla czegóżby ciepło nie miało w pewnym punkcie swych granic, tylko koniecznie wzrastać musiało do stopni topliwości najtwardszych kruszców? 

Tym sposobem stryj przenosił kwestyę na pole hypotez; na to już nie miałem odpowiedzi. 

– Prócz tego powiem ci jeszcze, że uczeni, a między innemi Poisson, dowiedli, że gdyby wewnątrz ziemi istniało gorąco dochodzące dwóch milionów stopni, to gazy wywiązane z materyi stopionych, nabrałyby takiej prężności, iż skorupa kuli ziemskiej nie zdołałaby im się oprzeć i pękłaby jak kocioł pod ciśnieniem pary. 

– Ależ to mój stryju jest opinią jednego człowieka – tak twierdzi p. Poisson… 

– Również jak i inni najsławniejsi geologowie, którzy zgadzają się na to, że wnętrze globu nie jest uformowane ani z gazu, ani z płynu, ani z najcięższych jakie znamy kamieni, bo w takim razie, ziemia miałaby ciężar o połowę mniejszy. 

– Oh! cyframi wszystkiego dowieść można. 

– A faktami, mój chłopcze, nie? Przecież wiadomo, że liczba wulkanów znakomicie się zmniejszyła od początku świata, co dowodzi że i stopień ciepła wewnętrznego, jeśli takowe istnieje, także zmniejszyć się musiał. 

– Przyznam się mój stryju, że skoro wejdziemy na pole przypuszczeń, uważam wszelką dyskusyę za zbyteczną, i niemożliwą. 

– Ja z mojej strony powiem ci, że zgadzam się najzupełniej na opinię ludzi tak kompetentnych. Czy pamiętasz, jak był u mnie z wizytą sławny chemik angielski Humphry Davy w 1825 roku? 

– Nie mogę tego pamiętać, gdyż w dziewiętnaście lat później dopiero na świat przyszedłem. 

– Mniejsza o to. Otóż powiadam ci, że Humphry Davy odwiedził mnie w przejeździe przez Hamburg. Długo rozmawialiśmy z sobą o wielu kwestyach naukowych, pomiędzy innemi rozbieraliśmy także hypotezę płynności jądra ziemi; zgodziliśmy się obaj na to, że płynność ta istnieć nie może, z przyczyny na którą nauka nie znalazła nigdy odpowiedzi. 

– A jakaż to przyczyna? – spytałem nieco zdziwiony. 

– Ta, że taka płynna masa, równie jak ocean, podlegałaby atrakcyi księżyca, a przeto w środku ziemi dwa razy dziennie powstawałyby przypływy i odpływy, które wznosząc skorupę globu, sprowadzałyby peryodyczne trzęsienia ziemi. 

– Widoczną jednak jest rzeczą, że powierzchnia globu podległą była kombustyi i wolno jest przypuszczać, że skorupa zewnętrzna stygła powoli, a w miarę tego ciepło uchodziło do środka… 

– Jesteś w błędzie mój drogi; ziemia została ogrzaną w skutek kombustyi swej powierzchni, a nie inaczej. Powierzchnia jej składała się z wielkiej liczby metali, jak potassium, sodium, które mają własność zapalania się przez samo zetknięcie z powietrzem i wodą; kruszce te zapaliły się, gdy pary atmosferyczne spadły na ziemię w kształcie deszczu, a w miarę jak wody wsiąkały w szczeliny skorupy ziemskiej, sprawiły one nowe pożary połączone z wybuchami. To nam tłomaczy, dla czego w pierwszych czasach po stworzeniu świata, tak wiele było wulkanów. 

– Ah! jaka to dowcipna hypoteza – zawołałem mimowolnie. 

– A którą jednak Humphry Davy w czasie swego tutaj pobytu, uplastycznił mi prostem doświadczeniem. Zrobił kulę złożoną głównie z kruszców, o których dopiero co mówiłem, i zupełnie wyobrażającą glob ziemski. Skoro na powierzchnię jej puszczono maleńką kropelkę rosy, kula zaczęła się wydymać, utleniać i przybierać kształt góry, na wierzchołku której utworzył się krater; wybuch nastąpił, a kula tak się cała rozpaliła, że niepodobna jej było w ręku utrzymać. 

Czułem się zachwianym w przekonaniu, w obec argumentów stryja, mianowicie tak namiętnie przez niego wypowiedzianych. 

– Widzisz przeto Axelu, że stan jądra ziemi wywołał najróżniejsze pomiędzy geologami zdania i hypotezy, fakt ciepła wewnętrznego nie jest dowiedzionym, i według mnie wcale on nie istnieje i istnieć nie może. Zresztą sami się o tem przekonamy osobiście i będziemy jak Arne Saknussemm wiedzieć, co mamy sądzić o tej ważnej kwestyi. 

– Tak, tak… zobaczymy – powtórzyłem machinalnie – zobaczymy, jeśli tylko tam cośkolwiek widzieć można. 

– A dla czegóżby nie? Czyż nie możemy liczyć na elektryczność, lub światło powstałe ze zgęszczonego powietrza? 

– Tak, tak… być może. 

– To nie być może, ale jest z pewnością – rzekł profesor tryumfująco – lecz zaklinam cię na Boga, milczenie, najuroczystsze milczenie! rozumiesz? I niechaj nikt przed nami nie pomyśli o odkryciu środka ziemi! 

Rozdział VII

Tak się zakończyła owa pamiętna dla mnie rozmowa, która mnie febry nabawiła. Wyszedłem z gabinetu mego stryja cały odurzony; na wszystkich ulicach Hamburga zamało było powietrza dla moich piersi. Zdążałem więc szybko na brzeg Elby, w tym punkcie, gdzie za pomocą parowca, utrzymywana jest stała komunikacya pomiędzy miastem, a linią drogi żelaznej z Hamburga. 

Byłem przekonany o tem, czegom się dowiedział. Czy nie uległem przypadkiem wpływowi profesora Lidenbrocka? Miałżem brać na seryo jego postanowienie udania się do środka ziemi? Czy to com słyszał było niedorzecznemi mrzonkami szaleńca, czy naukowemi wywodami geniusza? Gdzie w tem wszystkiem kończyła się prawda, a błąd się zaczynał? 

Chwiałem się pomiędzy tysiącem sprzecznych ze sobą hypotez, nie mogąc ani na chwilę przylgnąć do żadnej z nich. 

Może pod wpływem wymowy stryja zdołałbym się zapalić do tego przedsięwzięcia, ale to gdybyśmy mieli jechać zaraz, natychmiast; czułem że czas i rozwaga studzą we mnie zapał – i rzeczywiście, w godzinę potem ochłodłem zupełnie i z chwilowych marzeń po głębinach świata podziemnego, wróciłem do rzeczywistości… na ziemię… 

– Ależ to głupstwo – krzyknąłem – w tem niema sensu za trzy grosze; propozycya nie warta człowieka jak ja, rozsądnego. Jest to czysta mrzonka, która mi się we śnie chyba ukazać mogła. 

Tak zadumany przeszedłem miasto całe, a minąwszy port zwróciłem się na drogę do Altony wiodącą. Jakieś przeczucie wiodło mnie w tę stronę… wkrótce spostrzegłem moją drogą Graüben. która lekką nóżką podążała do Hamburga. 

– Graüben! – zawołałem na nią z daleka. 

Dziewczynka stanęła zmieszana, słysząc swe imię tak głośno wymówione na publicznej drodze. Poskoczyłem do niej. 

– Ah! to ty Axelu! wyszedłeś na moje spotkanie… tak się nie robi mój panie… – lecz spostrzegłszy zakłopotanie w mej twarzy, nagle zmieniła ton rozmowy, a podając mi rękę spytała z niepokojem: 

– Co tobie jest? 

– Co mi jest? Graüben. 

W trzech słowach opowiedziałem jej rzecz całą. Milczała przez chwilę; czułem że serce mocniej biło, ręka jej drżała w mych dłoniach. Tak uszliśmy ze sto kroków. 

– Axelu! – rzekła nareszcie – wiesz, że to będzie pyszna podróż. 

Poskoczyłem na te wyrazy. 

– Tak. Axelu! pyszna, powtarzam, i godna synowca tak uczonego profesora, jakim jest p. Lidenbrock. Wypada przecież odznaczyć się jakiem ważnem przedsięwzięciem. 

– Jakto! Graüben, zamiast powstrzymać, tu ty mnie jeszcze zachęcasz do tej szalonej wyprawy? 

– Tak jest, mój drogi; myśli nie uważam wcale za szaloną, a jeśli pozwolicie i nie będę wam przeszkodą, to chętnie pojadę z wami. 

– Czy być może? 

– Tak jest Axelu! 

– Ah! kobiety, dziewice, serca wasze zawsze niepojęte, niezrozumiałe!… jesteście albo najbojaźliwszemi, albo też najodważniejszemi istotami. Przy was rozsądek nic nie znaczy… To dziecku anielskie zachęca mnie do tej wyprawy… sama gotowa zaawanturować się z nami… a jednak pewny jestem, że mnie kocha szczerze. 

Byłem pomieszany, zawstydzony… 

– Graüben – rzekłem – zobaczymy czy jutro powiesz to samo. 

– Jutro, mój Axelu, z pewnością nie odmienię mego zdania. 

Trzymając się pod ręce, szliśmy dalej nie mówiąc i słowa. Ja czułem się znękany wzruszeniami dnia całego. Zresztą, pomyślałem sobie, do końca czerwca jeszcze daleko, a przez ten czas może zajdą jakie wypadki, które wyleczą mego stryja z manii podróżowania pod ziemią. 

Późnym już wieczorem przybyliśmy do domku na Königstrasse. Sądziłem że wszystko znajdę w zwykłym porządku: stryja śpiącego już o tej godzinie, Martę uprzątający jeszcze pokój jadalny, ale w ten mój rachunek nie wchodziła niecierpliwość stryja: zamiast w łóżku, kręcił się on w sieni, pośród tłumu tragarzy znoszących rozmaite paki z towarami. Stara służąca straciła ze wszystkiem głowę. 

– A chodźże Axelu! choć prędzej – wołał już na mnie stryj z daleka – upakuj twą walizkę, uporządkuj moje papiery, poszukaj kluczyka od mojej torby podróżnej. Mój Boże! mój Boże! wołał zrozpaczony – ten przeklęty szewc nie prznosi moich kamaszy! 

Osłupiałem na widok takiego zamętu: głos zamarł mi w piersiach, zaledwie zdolny byłem wyjąkać: 

– Jakto! więc jedziemy? 

– Ależ jedziemy, jedziemy do licha! jużbyśmy byli pojechali, gdybyś się nie włóczył Bóg wie gdzie, bez żadnej potrzeby. 

– Jedziemy! – powtórzyłem głosem słabym. 

– A tak, dopiero pojutrze wyruszymy, ale raniuteńko, a nawet zaraz po północy. 

Nie chciałem już słuchać dalej, uciekłem do swego pokoju. 

Stryj całe popołudnie chodził za kupnem rozmaitych przedmiotów i narzędzi potrzebnych do tej nieszczęśliwej podróży; cała ulica zawalona była postronkami, drabinami sznurowemi, pochodniami, hakami żelaznemi, drągami okutemi przeróżnych rozmiarów, łopatami i Bóg wie czem nareszcie. 

Noc miałem okropną. Nazajutrz bardzo rano wezwany byłem do stryja. Chciałem zrazu drzwi nie otwierać i nie odpowiadać, ale na nieszczęście przyszła po mnie Graüben i ona to wzywała mnie słodkim swym głosikiem. Nie umiałem się oprzeć. Wyszedłem z pokoju, sądząc że moje pomieszanie i niepokój, bladość twarzy i oczy bezsennością zaczerwienione, zrobią wrażenie na dziewczęciu i skłonią ją do… 

– Ah! mój Axelu – rzekła – widzę, że masz się lepiej, przez noc ochłonąłeś z wczorajszego strachu. 

– Ochłonąłem?… ale… Graübem!… Poskoczyłem do lustra, aby się przekonać czy ze mnie nie żartują. Cóż powiecie?… naprawdę lepiej wyglądałem. Nie wiem jak się to stało. 

– Słuchaj Axelu – rzekła Graüben – rozmawiałam dziś długo z moim opiekunem. Jest to śmiały i odważny mędrzec… i przepowiadam ci, że z dumą kiedyś wspominać będziesz stosunek krwi, jaki cię z nim łączy. Rozpowiadał mi swoje projekta, mówił o wielkich nadziejach z osiągnięcia celu tak ważnej podróży. Jemu się to przedsięwzięcie udać musi, jestem tego pewna. Ah! mój drogi Axelu! jakże to piękna rzecz, tak się poświęcać dla nauki. Jakąż to sławą pokryje się czoło p. Lidenbrock i jego młodego towarzysza. Za powrotem Axelu będziesz równy jemu, wolno ci będzie mówić, działać, a nawet… 

Twarz młodej dziewicy oblała się rumieńcem… nie dokończyła. 

Czułem, że słowa jej wlewają we mnie odwagę, a jednak jeszcze w nasz odjazd wierzyć nie chciałem. Prosiłem Graüben aby ze mną poszła do gabinetu mego stryja… 

– Czy mój stryju stanowczo już zdecydowany jesteś na tę podróż? – zapytałem. 

– Wątpisz jeszcze o tem? 

– Nie wątpię – wybąknąłem, nie chcąc się sprzeciwiać – ale myślę… że nie ma nic tak naglącego… 

– Czas, mój drogi, ucieka bezpowrotnie! 

– Jednakże dziś mamy dopiero 26 maja, a do końca czerwca… 

– Ah! myślisz nieuku, że to tak się łatwo dostać na Islandyę. Gdybyś był wczoraj nie uciekł odemnie jak oparzony, byłbym cię zaprowadził do biura pocztowego Liffender et Comp., gdziebyś się był przekonał, że z Kopenhagi do Rejkjawik poczta odchodzi raz tylko na cztery tygodnie, i to zawsze w dniu 22 każdego miesiąca. 

– Więc cóż z tego? 

– Jakto co z tego? Jeżeli będziemy czekać do 22 czerwca, to przybędziemy za późno i nie zobaczymy, jak Scartaris rzuca swój cień na krater Sneffelsu. Trzeba więc coprędzej spieszyć do Kopenhagi, a ztamtąd szukać sposobu dostania się na miejsce. Idź pakować prędzej twą walizę. 

Nie było co mówić; wróciłem do mego pokoiku. Graüben przyszła za mną, i zajęła się sama ułożeniem rzeczy mi potrzebnych. Uważałem, że robiła to z tem samem wrażeniem, jak gdyby chodziło o spacer do Lubeki, lub na Helgoland. Rozmawiała ze mną najspokojniej, a wciąż tylko o tej przeklętej podróży. Zły byłem na nią, a jednak zachwycała mnie swym szczebiotem. Nareszcie gdy ostatnia sprzączka walizy już była zapięta, zeszedłem na dół. 

Tego dnia tłum dostawców zwiększył się jeszcze: narzędzia fizyczne, broń, przyrządy elektryczne, rozmaite machiny i machinki, wszystkiego znoszono bez liku. Marta nie mogła pomiarkować co się dzieje!… 

– Czy nasz pan zwaryował? – zapytała mnie po cichu. 

Potwierdziłem kiwnięciem głowy. 

– I pana bierze z sobą? 

Powtórzyłem twierdzenie. 

– Ale gdzie, dokąd?… 

Wskazałem palcem na środek ziemi. 

Do piwnicy? – zawołała staruszka. 

– Nie – odpowiedziałem – jeszcze głębiej. 

Zmrok zapadł. Zgubiłem już całkiem rachunek czasu. 

– Jutro więc rano – zawołał stryj – najpóźniej o szóstej jedziemy. 

O dziesiątej wieczorem rzuciłem się na łóżko jak bezwładne drzewo. Przez całą noc straszne dręczyły mnie marzenia… śniło mi się że jestem w jakichś bezdennych otchłaniach, wśród duszącego zapachu siarki i strasznego dymu. Profesor ciągnął mnie za sobą bez litości… spadałem bezwładnie, jak ciało rzucone w przestrzeń i ciężarem swym coraz spieszniej dążące ku punktowi przyciągania. 

Znękany i rozstrojony zbudziłem się o piątej rano. Ubrawszy się, zeszedłem do jadalnego pokoju, gdzie zastałem już stryja przy śniadaniu. Jadł chciwie i z pośpiechem. Patrzyłem na na niego ze wstrętem i przerażeniem. Lecz przy nim była Graüben; nic przeto nie powiedziałem, ale jeść nie mogłem wcale. 

O wpół do szóstej rozległ się turkot przed domem. Ogromne powozisko zatoczyło się, mając nas zawieść na stacyę drogi żelaznej Altońskiej. Landarę wyładowano na prędce pakunkami mego stryja. 

– A twoja walizka? – wołał na mnie profesor. 

– Gotowa – odpowiedziałem, zły okropnie. 

– Każ ją prędzej znieść do powozu, bo się na pociąg spóźnimy. 

Walczyć z przeznaczeniem było za późno. Poszedłem na górę do swego pokoiku, a wziąwszy walizę, puściłem ją po schodach, sam machinalnie za nią postępując. 

W tej chwili stryj uroczyście składał „ster” swego domu w ręce nadobnej Graüben, która to przyjmowała ze zwykłym sobie wdziękiem, ale też i spokojnością. Ucałowała swego opiekuna, a następnie moich lic dotknęła swemi niewinnemi usteczkami, lecz tu już nie mogła powstrzymać łez rozczulenia. 

– Graüben! – zawołałem. 

– Jedź, jedź drogi mój Axelu; opuszczasz narzeczoną, a da Bóg za powrotem znajdziesz we mnie żonę. 

Porwałem Graüben w objęcia, uścisnąłem ją czule, i… wezwany przez stryja siadłem do powozu. Marta i Graüben długo jeszcze stały we drzwiach naszego domku, przesyłając nam pożegnania. Woźnica silnem gwizdaniem zachęcał konie do szybszego biegu; pędziliśmy jak strzała po drodze Altońskiej. 

Rozdział VIII

Altona, prawdziwe przedmieście Hamburga, jest zarazem główną stacyą drogi żelaznej do Kiel idącej, która tym razem miała nas dostawić na wybrzeże Bełtów. Po upływie dwudziestu minut, znajdowaliśmy się już na terytoryum Holsztyńskiem. 

O godzinie 6 i pół powóz zatrzymał się przed stacyą drogi żelaznej. Zaczęto wypakowywać i znosić liczne paki mego stryja, a po zważeniu i wyekspedyowania onych do wielkiego brankardu, o siódmej, lokomotywa zagwizdała przeciągle i ruszyła w drogę. Siedziałem naprzeciw stryja pogrążony w dumaniu. 

„Byłżem zrezygnowany?… nie jeszcze, ale szybki ruch jazdy, świeże powietrze i coraz zmieniające się widoki, oprzytomniły mię cokolwiek. 

Profesor niecierpliwił się widocznie na zbyt powolny bieg lokomotywy. Para za słabym i za powolnym jeszcze dla niego była motorem. Tak siedzieliśmy długo nic do siebie nie mówiąc. Stryj starannie przejrzał raz jeszcze wszystkie swoje kieszenie i wypakowaną różnemi drobiazgami torbę podróżną. Zadowolenie panujące na jego twarzy przy tej czynności, dowodnie przekonywało mnie, że nic mu nie brak do spełnienia wielkich jego zamiarów. 

Pomiędzy wielu innemi rzeczami, profesor ściskał w kieszeni starannie złożony urkusz papieru, noszący nagłówek konsulatu duńskiego, z podpisem pana Chri-stiensen konsula w Hamburgu i osobistego przyjaciela mego stryja. Pismo to miało w Kopenhadze ułatwić otrzymanie listów polecających do gubernatora Islandyi. 

Dostrzegłem także ów sławny dokument Saknussemma, zakopany w najtajniejszą skrytkę ogromnego pugilaresu. Preklinałem go w głębi duszy, lecz jednocześnie dla rozrywki przypatrywałem się pilnie okolicy, przez którą przejeżdżaliśmy. W ogóle kraj nieciekawy. Długi szereg płaszczyzn jednostajnych błotnistych i dość żyznych. Nie miałem jednak czasu znudzić się tą jednostajnością widoku, bo w trzy godziny od chwili naszego wyjazdu, pociąg zatrzymał się w Kiel, od którego już tylko dwa kroki do morza. 

Pakunki nasze zapisane były do Kopenhagi, nie było więc potrzeby zajmować się niemi; mimo to jednak, profesor śledził je troskliwem i niespokojnem okiem, przy przeładowywaniu na statek parowy. 

Stryj w pośpiechu tak dobrze obliczył czas komunikacyi drogi żelaznej ze statkiem parowym, że został nam cały jeden dzień luźny. Steamer Elleonora odpływał dopiero na noc. Pana Lidenbrock febra z niecierpliwości trzęsła przez całe dziewięć godzin, sadził dyabłami, klął na czem świat stoi, złorzecząc niedbalstwu zarządów drogi żelaznej i komunikacyi wodnej. 

Musiałem mu przyświadczać, co mnie stawiało w przykrem nieco położeniu; tymczasem profesorowi udało się złapać kapitana Elleonora; sądził że potrafi go zachęcie do przyśpieszenia chwili odjazdu. Niewruszony niedźwiedź morski ani sobie dał mówić o rozpaleniu ognia pod kotłem. 

W Kiel tak samo jak wszędzie, trzeba dzień spędzić na czemś przecie. Tak tedy przechadzaliśmy się po zielonych wybrzeżach zatoki, w głębi której wznosi się maleńkie miasteczko, okolone gęsto zarastającemi lasami, które czynią je podobnem do gniazda wśród drzew zawieszonego; podziwialiśmy piękne okoliczne wille z domkami kąpielowemi, nad morzem rozrzuconemi – i tak wałęsając się, doczekaliśmy przecie owej nieszczęsnej dziesiątej godziny. 

Kłęby dymu zaczęły wydobywać się z komina Elleonory; pomost drżał pod wrzeniem kotła, weszliśmy na pokład, gdzie nam wskazano dwa łóżka zawieszone w jedynej na całym statku kajucie. 

O kwadrans na jedenastą odwiązano liny i statek wypłynął na ponure wody dużego Bełtu. 

Noc była ciemna, lecz wiatr sprzyjał żegludze, z której pamiętam dotąd tylko ognie płonące gdzieś na wybrzeżach i latarnię morską, jaką widziałem – lecz gdzie, nie pomnę. 

O siódmej rano wylądowaliśmy w Korsör, maleńkiej mieścinie położonej na zachodnim brzegu Zelandyi. Tam przesiedliśmy się znowu na kolej żelazną, która powiozła nas przez kraj nie mniej płaski od pól Holsztynu. 

Znowu trzy godziny byliśmy w podróży do Kopenhagi. Stryj przez noc całą ani oka nie zmrużył; niecierpliwił się i zżymał, a nawet jak mi się zdaje, nogami usiłował popychać wagon do szybszego biegu. Nakoniec spostrzgłszy zdala przestrzeń wody morskiej – „Otóż i Sund” krzyknął z radością. 

Po lewej stronie stał duży budynek, podobny do szpitala – i rzeczywiście, był to dom obłąkanych, jak nas objaśnił jeden z towarzyszy podróży. 

– Ah! – pomyślałem sobie, otóż to zakład, w którym powinniśmy być zamknięci, a choć szpital był duży, nie pomieściłby jednak całego szaleństwa mojego ukochanego stryjaszka. 

O dziesiątej rano stanęliśmy w Kopenhadze. Bagaże nasze pomieszczono w jakimś powozie i wraz z niemi zawieziono nas do hotelu pod Fenirem na Bred-Gade, co jednak zajęło nam przeszło pół godziny czasu, bo stacya drogi żelaznej położona jeat za miastem. Stryj ogarnąwszy się nieco, wyciągnął mnie ze sobą do miasta. Odźwierny hotelowy mówił po niemiecku i po angielsku, lecz profesor jako znakomity polyglotta zapytał go czystym duńskim językiem, i w temże samem narzeczu otrzymał odpowiedź informującą nas, gdzie jest Muzeum starożytności północnych. 

Dyrektorem tego ciekawego zakładu, gdzie są nagromadzone rzadkie pamiątki, z których możnaby odtworzyć dzieje kraju z jego starożytną bronią kamienną, z jego czarami i klejnotami, był uczony profesor Thomson, przyjaciel osobisty konsula w Hamburgu. 

Stryj miał do niego list gorąco nas polecający. Znaną jest rzeczą, iż uczeni nie bardzo chętnie przyjmują, jeden drugiego; tym jednak razem rzecz się miała wprost przeciwnie. P. Thomson, jako człowiek bardzo uczynny, serdecznie przyjął profesora Lidenbrock i jego synowca. Nie potrzebuję mówić, że projekt naszej podróży został tajemnicą dla szanownego dyrektora muzeum; oświadczyliśmy tylko, że jedziemy zwiedzić Islandyę przez prostą ciekawość. 

P. Thomson oświadczył się z gotowością usłużenia nam w czem możność jego dozwalała; wyszliśmy przeto w jego towarzystwie nad brzeg morza, aby wyszukać jaki statek odpływający. 

W tem jeszcze miałem nadzieję, że może nie znajdziemy sposobu dostania się na Islandyę – ale gdzie tam! Mała goeletta duńska Valkyrie, w d. 2 czerwca odpływała do Rejkjawik. Dowódca tego statku, kapitan Bjarne był właśnie na pokładzie; stryj mój z radością i zapałem rzucił się na swą nową ofiarę i ściskał biednemu człowiekowi ręce z taką serdecznością, że o mało mu palce w stawach nie popękały. Naiwny marynarz nie mógł zrozumieć powodów tak nadzwyczajnego uniesienia; sądził on, że podróż na Islandyę była rzeczą bardzo naturalną i uważał ją po prostu za spełnienie swego rzemiosła. Przeciwnie zaś profesor Lidenbrock zachwycony był jakby czemś niezwykłem. Zacny kapitan nie omieszkał skorzystać z entuzyazmu mojego stryja i kazał sobie dwa razy drożej niż zwykle zapłacić za podróż; lecz na to nie zważaliśmy wcale. 

Kapitan Bjarne zgarnąwszy do kieszeni ładną sumkę, zapowiedział nam odjazd na siódmą godzinę ranną, we wtorek. Podziękowawszy panu Thomson za dobroć jego i trudy, powróciliśmy do hotelu pod Fenixem. 

– Bogu dzięki! dobrze idzie, wybornie idzie – powtarzał stryj zacierając ręce z radością. – Co za szczęśliwe zdarzenie, żeśmy trafili na statek odpływający! Teraz zjedzmy śniadanie i chodźmy zwiedzić miasto. 

Udaliśmy się na Kongens-Nye-Torw, obszerny lecz nieforemny plac, na którym stoi szyldwach i dwie wycelowane, ale nikogo nie zastraszające armaty. Niedaleko ztamtąd, w domu oznaczonym No 5, była „Restauracya francuska” którą utrzymywał kucharz, niejaki Vincent; znaleźliśmy tam posiłek dostateczny, za skromną opłatą czterech marek od osoby. 

Potem