Podpory nieba - Tomasz Kopecki - ebook

Podpory nieba ebook

Tomasz Kopecki

4,0

Opis

Początek akcji powieści "Podpory nieba" Tomasza Kopeckiego ma miejsce w ostatnim dniu Wielkiej Wojny, nad frontem zachodnim, gdzie dochodzi do powietrznego pojedynku pomiędzy dwoma głównymi bohaterami. Dalsza akcja rozgrywa się w Ameryce, w środowisku ludzi skażonych wojenną przeszłością. Drogi głównych bohaterów krzyżują się w jednym z powietrznych cyrków, gdzie dochodzi do wyrównania wojennych porachunków. Zasadniczym elementem powieści jest wątek sensacyjny, w który wmieszani są wszyscy bohaterowie. Wydarzenia rozgrywają się w okresie prohibicji, stymulującej rozwój światka gangsterskiego i kształtującej styl życia na granicy prawa. Wszystkie z postaci, zarówno te pierwszo- jak i drugoplanowe, zmuszone są dokonać wyborów, decydujących o finalnym przebiegu zdarzeń.

Tomasz Kopecki (1963r.) ukończył w Rzeszowie studia o profilu lotniczym. Zawodowo zajmuje się pracą naukowo – dydaktyczną. Obecnie jest profesorem nadzwyczajnym Politechniki Rzeszowskiej. Szczególne miejsce w jego zainteresowaniach zajmuje lotnictwo. Zadebiutował literacko w roku 2007, powieścią „Psy i rycerze”. Jest również autorem dwu powieści z gatunku science-fiction: "Mediapolis" (2009) oraz "Świat bez granic (2011).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 462

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tomasz Kopecki "Podpory nieba"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2014 Copyright © by Tomasz Kopecki, 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Arkadiusz Woźniak Projekt okładki: Joanna Gawryłowicz-Kostecka

ISBN: 978-83-7900-194-1

Wydawnictwo Psychoskok ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242

Tomasz Kopecki
Podpory nieba
Wydawnictwo

Świt był coraz bliżej. Czerwień porannej łuny, okrywającej horyzont pastelowym woalem, z każdą chwilą stawała się żywsza i bardziej intensywna. Płachty różu delikatnie barwiły krawędzie postrzępionych cirrusów, wzniecając wesołe ogniki na ich wełnistych splotach, zwiastując rychłe ukazanie się rąbka słonecznej tarczy. Powietrze drgało w takt rozbłysków ognia, usiłując stłumić jego potęgę swoim chłodnym oddechem. Wiatr atakował falami. Wdzierał się pomiędzy rzędy stalowych linek, wygrywając na nich swoją przeciągłą, monotonną serenadę.

Odziany w gruby futrzany kombinezon Martin nieco mocniej zacisnął dłonie na rękojeściach drążka, poprawiając okulary. Raz jeszcze spojrzał z dezaprobatą na gorejący horyzont i siarczyście zaklął pod nosem.

- Będzie lało – burknął. – Najdalej za kilka godzin – dorzucił szeptem.

Kiedy był w powietrzu, często mówił do siebie. Brzmienie własnego głosu pomagało mu osiągnąć stan koncentracji i uspokoić skołatane nerwy, napięte niczym struny. Za to na ziemi zazwyczaj milczał. Słowa nie były mu potrzebne. Mogły tylko pogłębić uczucie smutku i przynieść więcej złych emocji.

Ponownie zbadał wzrokiem otaczającą go przestrzeń. Nie ufał spokojowi poranka. W jego sennym bezruchu zazwyczaj czaiła się śmierć, znienacka tnąca swoją kosą tych, którzy dawali się uwieść podstępnym duchom przestworzy. Tylko ci najostrożniejsi wyślizgiwali się z jej kościstych dłoni.

Martin był jednym z nich. Nie ufał pozorom stwarzanym przez naturę. Nie ufał bajecznemu pięknu krajobrazu, ani zapierającemu dech w piersiach słonecznemu spektaklowi. Nie ufał niebu…

Ostrzeżenie ze strony niezawodnej intuicji przyszło, jak zwykle, w porę. Było niczym impuls przeszywający całe ciało od stóp do głów, niczym rozkaz mobilizujący umysł do walki, wyzwalający jego ukryte rezerwy, wyostrzający zmysły.

Samolot zakołysał się, smagnięty gwałtownym podmuchem wiatru. Jesień coraz śmielej okazywała swą dominację nad resztkami ciepła - przemijającymi śladami lata. Zwiastun śmierci wyłonił się z samego jądra czerwonej plamy ognia. Zapewne czynił tak zawsze, polując na pogrążone w porannym letargu, na wpół uśpione, łatwe ofiary. Był prawdziwym mistrzem. Sylwetka Fokkera ani odrobinę nie wychyliła się poza krawędź świetlistej łuny, ginąc w jej jaskrawym wachlarzu. Zapewne był pewien sukcesu, powoli, metodycznie szykując się do ataku, takiego samego jak dziesiątki innych, które doprowadziły do zwycięstw. Tym razem jednak czekał go zawód.

Martin zdecydowanym ruchem przesunął dźwigienkę przepustnicy. Silnik SPADa zakrztusił się i zabulgotał, a potem warknął donośniej. Niewidzialna, mechaniczna dłoń, zaklęta w ogień i metal, szarpnęła skrzydlatą maszyną. Dziób samolotu uniósł się, kierując wyloty luf karabinów w stronę nadlatującego napastnika. Martin spojrzał przez okular celownika. Sylwetka wrogiej maszyny była teraz wyraźna. Rosła błyskawicznie, z każdym ułamkiem sekundy.

Nie czekał dłużej. Zacisnął oba kciuki na językach spustowych. Samolot zadrżał. Obudzone z letargu Vickersy załomotały głucho, wypluwając swoją śmiercionośną zawartość. Smugi pocisków przecięły granat nieba, mknąc w stronę rozbłysku nadchodzącego świtu. Do woni spalonego oleju dołączył ostry zapach prochu. W następnej chwili Martin zrozumiał, że chybił. Przeciwnik przewidział jego ruch. Zwlekał z otwarciem ognia, zapewne dążąc do zmniejszenia dystansu dzielącego go od SPADa. Teraz jednak, widząc rozbłyski luf jego karabinów, błyskawicznie zareagował, wykonując krótki, stromy ślizg.

Martin nie był w stanie wycelować ponownie. Pozycja nie była dogodna, a przeciwnik obserwował go uważnie, gotów zareagować na każdą próbę ataku.

Silnik ponownie zadrżał i zawył donośnie. Śmigło ze skowytem wkręciło się w masy powietrza. Maszyna pomknęła ku postrzępionym, wysokim chmurom, prosto w ognistą otchłań.

Przeciwnik zdążył tymczasem wykonać nawrót.

- Będziesz się ze mną ścigał? – mruknął Martin. Nie usłyszał własnego głosu, ale wypowiadane słowa zawsze dodawały mu pewności siebie. Wciąż badał wzrokiem otaczającą go przestrzeń. Niemiec mógł przecież nie być sam… Gdzieś w zdradliwej, świetlistej łunie czaili się być może jego towarzysze. Wojna nie uznawała przestrzegania zasad. Tutaj, w przestworzach, nikt nie kierował się honorem. Honor zabijał. Był niczym nowotwór, unicestwiający tych naiwnych, którzy pozwolili sobie na chwilę słabości. Przeżywali tylko ci, którzy stali się bezwzględnymi, agresywnymi drapieżnikami.

Martin wciąż żył. Wciąż latał i wciąż zabijał, za każdym razem wyłączając część umysłu mieszczącą w sobie ludzkie uczucia…

Fokker zadarł swój płaski nos i zaczął nabierać wysokości. Niemiec najwyraźniej podejmował pościg, jakkolwiek musiał zdawać sobie sprawę, iż jego maszyna jest nieco wolniejsza od SPADa. Martin chwilowo nie musiał się nim przejmować. Wystarczyło zachować obecnie posiadaną prędkość, by oderwać się od napastnika. Znacznie większe zagrożenie mogło się kryć przed dziobem samolotu. Martin zmrużył oczy, wpatrując się w drgające jęzory światła. Spojrzał za siebie dopiero po upływie dobrych kilkunastu sekund. Ku jego zdumieniu, Fokker znajdował się „na swoim miejscu”. Jego pilot postępował wbrew zasadom prowadzenia walki powietrznej i wbrew zdrowemu rozsądkowi. Utracił atut zaskoczenia. Wiedział, że nie trafił na nowicjusza. Nie dysponował przewagą wysokości, ani prędkości. A jednak próbował. Otwarcie dążył do konfrontacji, starając się sprowokować przeciwnika.

- Uparty jesteś, Szwabie – stwierdził Martin, raz po raz odwracając się i spoglądając na Fokkera. Wewnętrzny głos stanowczo nakazywał mu trzymać się zasad i nie podejmować zbędnego ryzyka. Napastnik był samotnym łowcą, podobnie jak on sam. Zapewne wyszedł zwycięsko z niejednej potyczki. Był agresywny, nieustępliwy… Opuszczenie pola walki nie byłoby przejawem tchórzostwa, lecz jedynie dowodem rozsądku. Częścią wojennego, powietrznego rzemiosła była również sztuka nie podejmowania zbędnego ryzyka. A jednak… Perspektywa zmierzenia się z tajemniczym porannym duchem była kusząca.

Martin spojrzał na manetkę przepustnicy, a potem znowu na podążającego za nim Niemca. Silnik pracował miarowo. Grzmiał głębokim basem, demonstrując jedynie część swojej potęgi. Niemiec nie rezygnował. Wciąż starał się skrócić dystans.

Gdzieś w głębi wojowniczej, zdumionej duszy Martina pojawiła się iskierka sportowej irytacji. Wahał się jeszcze przez chwilę, zdając sobie jednak sprawę, iż niezależna część jego umysłu podjęła już decyzję…

Dłoń w grubej, futrzanej rękawicy, na kilka chwil zawisła nad manetką.

- Jak chcesz, Szwabie! – zawołał Martin, co sił w płucach. – Prosimy do tańca!

Silnik zawarczał donośniej. Dziób SPADa pochylił się ku odległej plamie lasu. Skowytowi linek zawtórował jazgot rozpędzonego ponad miarę śmigła.

Martin ignorował te ostrzeżenia. Czekał cierpliwie, pozwalając maszynie rozpędzać się, coraz bardziej i bardziej… A potem, upewniwszy się, że Niemiec wciąż trzyma się jego pleców, pociągnął sterownicę ku sobie. Przeciążenie wgniotło go w fotel. Na kilka sekund ciemna plama rozlewająca się przed jego oczami, przesłoniła łunę wschodzącego dnia. Różowe niebo zawirowało. Samolot wspinał się ku niemu po niewidzialnej, powietrznej drabinie. Świat stanął na głowie… Kolejny energiczny ruch drążkiem przywrócił mu porządek. Maszyna wykonała połowę szybkiej „beczki” i przechyliła się, wchodząc w ciasny zakręt.

Pilot Fokkera bezbłędnie powtórzył manewr Martina. Białe pola z czarnymi krzyżami, wymalowane na skrzydłach, błysnęły w słonecznych promieniach.

Martin zaklął pod nosem. Fokker był niczym jego własny cień. Siedział mu na ogonie, jak przywiązany niewidzialną liną. Zwrot był ciasny, najciaśniejszy, na jaki stać było SPADa. Ale Fokker był zwrotniejszy. Wychodząc z zakrętu wyraźnie zmniejszył dystans, nie próbował jednak otwierać ognia. Musiał być doświadczonym wojownikiem, prawdziwym powietrznym „wyjadaczem”, doskonale wiedzącym czego chce i jak zamierza to osiągnąć.

SPAD ponownie wyrwał w górę, wykonując gwałtowny przewrót. Silnik umilkł na kilka chwil. Samolot błyskawicznie wytracił nadmiar prędkości, zadrżał i zwalił się w dół, przez prawe skrzydło. Świat stopniowo zwiększał tempo szaleńczego tańca. Martin uważnie liczył zwitki korkociągu, obserwując widniejące w dole zakole rzeki. Po trzech pełnych obrotach wstrzymał autorotację i nurkując pchnął manetkę gazu.

Ryk silnika, świst linek i łopot drgających skrzydeł zlały się w przeciągłą, powietrzną symfonię. SPAD zadarł nos i pomknął ku przestworzom. Kiedy ziemia zawisła mu nad głową, Martin zmusił swoją maszynę do wykonania kolejnego przewrotu. Strony świata znowu były na swoich miejscach. Fokker również… Znajdował się teraz zupełnie blisko. Każdy inny pilot, znajdujący się na miejscu tajemniczego Niemca, już dawno otworzyłby ogień. Jego karabiny wciąż jednak milczały. Chciał mieć absolutną pewność, że trafi. Podchodził coraz bliżej i bliżej, wykorzystując przewagę zwrotności, nie oszczędzając silnika, spokojnie i konsekwentnie.

Martin nie miał czasu na zastanawianie się nad przyczyną cudu, który pozwolił wrogiej maszynie utrzymać się za jego plecami. Był zdumiony, wręcz zszokowany. Odruchowo zacieśnił zakręt i oddał drążek, rozpędzając samolot. W nurkowaniu SPAD był szybszy. Jego skrzydła o cienkim, ptasim profilu stawiały niewielki opór. Fokker musiał pozostać nieco w tyle.

Niemiec wciąż nie otwierał ognia. Cierpliwie i nieustępliwie podążał za swoim celem, nie starając się wykonywać żadnych spektakularnych manewrów. Być może wysiłki przeciwnika nieco go nawet bawiły.

Oddaliwszy się nieco od przeciwnika, Martin wyrównał lot, redukując obroty śmigła. Miał teraz kilka krótkich chwil na obmyślenie planu wydostania się z opresji. Błyskawicznie przeanalizował dziesiątki wariantów rozwoju sytuacji. W jego głowie jedna po drugiej rozgrywały się powietrzne walki pomiędzy SPADem i Fokkerem. Martin wyraźnie dostrzegał sylwetki obu maszyn, wykonujących kolejne manewry. Jednocześnie usiłował wyobrazić sobie napastnika, jego twarz, włosy, głos, uśmiech…. Robił tak za każdym razem. Nie umiał, jak inni, myśleć o swoich przeciwnikach, jak o częściach strącanych z nieba maszyn. Dla niego ta wojna nie była bezosobowa. Każdej nocy w jego podświadomości paradował kondukt zakrwawionych postaci, bez zębów i oczu…. Pochód tych, którzy odeszli rozszarpani pociskami z jego karabinów. W tamtym świecie nie było zwycięzców, ani orderów. Byli za to ci, którym odebrał wszystko, co posiadali.

Nie chciał zabijać. Ale jeszcze bardziej nie chciał dołączyć do tego ponurego pochodu. Przyjmował więc z pokorą uznanie dowódców i kolejne odznaczenia. Godził się być bohaterem, biernie poddając się strumieniowi zdarzeń, usiłując przeżyć i nie postradać zmysłów.

Myślał gorączkowo, spoglądając na przesuwającą się pod skrzydłami szachownicę pól. Zwlekał z podjęciem walki, odcinając się od rzeczywistości niewidzialnym parawanem. Kiedy rąbek słonecznej tarczy rozświetlił horyzont, Niemiec znajdował się znowu tuż za jego plecami. Tym razem jednak Martin wiedział już, co robić dalej. Miał w głowie gotowy plan.

Raz jeszcze zmusił silnik do wysiłku, oddając nieco drążek. Nie wprowadzał samolotu w nurkowanie. Wytracał wysokość powoli, kontrolując przyrost prędkości, odczuwając całym ciałem każde drgnienie płatowca. Mknął przed siebie, czując wiatr pod skrzydłami, wsłuchując się w skowyt linek.

A kiedy ziemia była już bardzo blisko, kiedy wierzchołki drzew niemal sięgały goleni podwozia… przeciwnik nagle zaatakował. Pociski zasyczały złowieszczo, potrząsając maszyną. W pokryciu lewego dolnego skrzydła pojawił się rząd przestrzelin.

Martin nie czekał dłużej. Ściągnął na siebie sterownicę, zadzierając nos myśliwca, gwałtownie i zdecydowanie. Maszyna, niczym rasowy rumak, stanęła dęba w powietrzu, wznosząc się ku niebu, a potem, wytraciwszy nadmiar prędkości, na krótką chwilę zawisła w bezruchu. Nim jednak zaczęła opadać, Martin oddał drążek, wydobywając z silnika całą ukrytą w nim moc. Był jednym z niewielu w 94 dywizjonie, którym udało się opanować ten manewr. Bawił się nim wiele razy, poznając do głębi naturę żywiołu i duszę swojej maszyny. Udawało mu się zmusić SPADa do posłuszeństwa niemal za każdym razem. Niemal….

Samolot drżał i jęczał, niczym ranione zwierzę, zmuszane do wysiłku ponad miarę. Zapadał się w powietrzną pustkę nie poddając się jej, walcząc dzielnie o każdy kolejny centymetr pokonywanej przestrzeni. Zrazu wydawało się, że przegra, że ulegnie bezdusznej grawitacji, spadnie niczym kamień i znajdzie swój kres wśród rudziejących drzew.

Maska myśliwca dygotała, zwolna zwracając się ku ziemi. Ryk silnika stopniowo zmieniał swój ton, a po chwili… Martin wiedział już, że zwyciężył.

Wystarczył krótki, nikły impuls, niewielka zmiana oporu drążka, subtelna nuta wyłowiona z wszechobecnego hałasu…. Wydarzenia zaczęły rozgrywać się zgodnie z obmyślonym planem.

Ciemna sylwetka Fokkera przemknęła tuż ponad głową Martina. SPAD drżał jeszcze przez kilka chwil, stopniowo nabierając prędkości. Niemiec natychmiast przechylił swoją maszynę, inicjując zakręt, było już jednak za późno na ucieczkę.

Martin odetchnął z ulgą, obserwując Fokkera rosnącego w okularze celownika. Potem, wziąwszy niewielką poprawkę, nacisnął obie dźwigienki spustowe. Karabiny zaterkotały głucho. Pociski zajęczały, mknąc bezlitośnie w stronę celu. Samolot Niemca zakołysał się i zadymił. Zadrżał i wykonał stromy ślizg. Martin przemknął ponad swoją ofiarą, natychmiast wprowadzając maszynę w ostry zakręt. Odruchowo zbadał wzrokiem otaczającą go przestrzeń. Dopiero kiedy upewnił się, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo, skierował spojrzenie w stronę zestrzelonego Niemca.

Zdziwił się i uśmiechnął, obserwując rannego Fokkera toczącego się po łące.

- Spryciarz – mruknął, kiwając głową z uznaniem. – Gdybyśmy byli po naszej stronie frontu, byłbyś już mój. A tymczasem wybacz, drogi szkopie – dodał, obserwując Niemca odzianego w długi, skórzany, lotniczy płaszcz, gramolącego się z kokpitu maszyny. – Wybacz, ale muszę cię już pożegnać.

Przelatując ponad głową niemieckiego lotnika, pozdrowił go, kiwając skrzydłami.

- Żegnaj! – zawołał, machając do niego dłonią. – Obyśmy się już nigdy więcej nie spotkali!

Jesienny wiatr dmuchnął nieco energiczniej, demonstrując swoją potęgę. Rozpoczynał się kolejny listopadowy dzień.

* * *

Rittmeister Johan Kruger był wyczerpany i wściekły. Urażona duma stanowiła źródło bólu znacznie dotkliwszego niż ten spowodowany dziurą w ramieniu po kuli przeciwnika.

Łzy goryczy napłynęły mu do oczu, kiedy spoglądał na przelatujący ponad głową samolot zwycięzcy. Odruchowo przyjrzał się godłu wymalowanemu na burcie SPADa. Znał je doskonale. Widok charakterystycznego cylindra otoczonego czerwonym pierścieniem sprawił, że Kruger poczuł pewną ulgę. Amerykanin z 94 dywizjonu pościgowego z pewnością nie był byle kim…. Po chwili jednak gorycz porażki dała o sobie znać ze zdwojoną siłą. Kruger przez długą chwilę stał obok swojej dymiącej maszyny, obserwując coraz większą czerwoną plamę wykwitającą na lewym rękawie lotniczego płaszcza. Złość i uczucie bezradności walczyło w nim z rozsądkiem, z trudem wysyłającym nieśmiałe sygnały zza niewidzialnej barykady. W końcu Kruger sięgnął do kieszeni po chustkę, z której pośpiesznie sporządził prowizoryczną opaskę. Na drżących nogach ruszył w stronę widniejącej w oddali kościelnej wieży.

Zgniłozielony dywan jesiennej łąki nasiąknięty był wilgocią. Zapadał się pod stopami, utrudniając marsz. Za łąką był wiśniowy sad. Karłowate, zaniedbane, pozbawione liści drzewa przypominały szkielety baśniowych stworów. One również były ofiarami wojny. Przetaczająca się ponad Europą zawierucha nie oszczędzała nikogo i niczego....

Wkrótce Kruger wkroczył na bity trakt, a następnie na prowadzącą do miasteczka drogę, wybrukowaną „kocimi łbami”.

Pomoc pojawiła się rychlej niż oczekiwał. Rozklekotana, wojskowa ciężarówka, która ni stąd ni zowąd wyłoniła się zza pobliskiego zakrętu, od razu zazgrzytała hamulcami i zatrzymała się obok niego. Z szoferki wyskoczył wysoki żołnierz, odziany w brudny podoficerski szynel.

- Sierżant Falke, z artylerii – zameldował, stając na baczność. – Mam rozkaz udzielić pomocy zestrzelonemu lotnikowi. Czy to może… - jego spojrzenie padło najpierw na zakrwawioną rękę Krugera, a potem na jego nakrycie głowy. – Jest pan ranny – zauważył.

Kruger wzruszył ramionami.

- Nic nie ujdzie pańskiej uwadze, sierżancie – mruknął. – Niech mnie pan odwiezie do mojej jasty. To niedaleko. Będę wskazywał drogę.

Sierżant ponownie skupił niepewne spojrzenie na krwawiącej ranie.

- No, ruszże się, człowieku! – ponaglił go Kruger. – Jedziemy, szkoda czasu! To rozkaz! – dodał pośpiesznie.

Sierżant wyprężył się, strzelając obcasami.

Droga była nierówna, a samochód, którym podróżowali, bardzo bliski technicznej śmierci. Podskakiwał, drżał, zgrzytał i jęczał, jak gdyby za chwilę miał rozpaść się na tysiące stalowych kawałków. Siedzący za kierownicą, podrygujący sierżant Falke w ogóle się tym nie przejmował. Był niczym manekin.

Za to Kruger czuł, że siły coraz bardziej go opuszczają. Zaciskał zęby, usiłując nie popaść omdlenie.

Wstęga drogi powoli, lecz konsekwentnie znikała pod maską ciężarówki. Za oknami przemykały sylwetki drzew, słupów, domów…. Minęła prawie godzina nim dotarli do lotniska. Na skraju pola wzlotów wznosiły się toporne cielska drewnianych hangarów. Towarzyszył im budynek kantyny, o równie niewyszukanej architektonicznej formie. Nieco dalej rozciągał się plac usiany białymi stogami brezentowych namiotów, a za nim, na skraju łąki, rozciągały się rzędy przypominających klocki mieszkalnych baraków.

- Dziękuję, sierżancie – rzucił na pożegnanie Kruger, opuszczając szoferkę. Nogi drżały mu nadal, a świat raz po raz tracił swoją stabilność i kołysał mu się przed oczami. Mimo tego, na przekór swojej słabości, zerwał się do biegu. Przystanął dopiero na progu hangaru.

Kapral Weller był tam, gdzie zazwyczaj. Siedział na skrzyni narzędziowej, tocząc ożywioną dysputę z innymi mechanikami. Na widok Krugera, wszyscy zerwali się na równe nogi. Wpatrywali się w niego ze zdumieniem i przerażeniem, jak gdyby obserwowali zjawę.

- Herr Rittmeister… - zaczął nieśmiało Weller. – Co się stało?

- Nie pytaj – odrzekł Kruger. – Szykuj samolot. Słyszysz?! Przygotuj mi samolot! Weź maszynę Rutthoffa, on jeszcze dobrą chwilę poleży w szpitalu! Zatankuj i załaduj amunicję!

- Herr Rittmeister…

- Nie gadaj! Bierz się do roboty!

- Herr Rittmeister, nigdzie pan nie poleci! – głos Wellera stał się bardziej donośny. – Już nie.

Kruger zamarł w bezruchu, spoglądając na mechanika z niedowierzaniem.

- Co to ma znaczyć?! – warknął. – Wydałem ci rozkaz! Wykonać!

- Nie mogę – stwierdził ze spokojem Weller. – Herr Rittmeister…. Przed godziną dostaliśmy informację. Wojna się skończyła! Wszyscy wracamy do domu!

Kruger zamilkł. Przez jego ciało gwałtownie przetoczyła się fala gorąca, która następnie ustąpiła miejsca lodowatemu chłodowi. Stał tak jeszcze przez chwilę, sparaliżowany zdumieniem, wściekłością i bezradnością.

- Przygotuj mi samolot – wyszeptał, czując narastającą słabość. Zaraz potem osunął się na ziemię. Świat zawirował mu w oczach i pogrążył się w nieprzeniknionej ciemności.

* * *

Notariusz Allan Brown był starzejącym się, niskim, otyłym mężczyzną, o odpychającej powierzchowności. Jego pucułowata twarz świeciła od tłustego potu, podobnie jak pozbawiony owłosienia, otoczony wianuszkiem siwizny czubek głowy. Kaprawe oczka, skryte za grubymi szkłami drucianych okularów, łypały raz po raz, to na rozmówców, to na leżącą na blacie biurka kartkę papieru. Oddech prawnika był ciężki i świszczący.

- Ja, Henry Forrester, pozostając w pełni władz umysłowych… - mruczał Brown, - w razie mojej śmierci…

Cassie poprawiła się na swoim krześle, dyskretne spoglądając na siedzącego obok Neda. Na twarzy mężczyzny malował się wyraz nieskrywanego napięcia. Dziewczyna z dezaprobatą pokręciła głową, przenosząc spojrzenie na czubki swoich butów. Spoglądanie na notariusza było ponad jej siły. Grubas wydawał się jej prawdziwym uosobieniem brzydoty.

- Pięć procent udziału w dochodach mojego przedsiębiorstwa „Forrester and Company” zapisuję mojemu młodszemu bratu, Nedowi Forresterowi – kontynuował Brown. – Pozostałych dziewięćdziesiąt pięć procent zapisuję mojej córce, Cassandrze Forrester, która zyska prawo zarządzania przedsiębiorstwem po ukończeniu dwudziestego pierwszego roku życia. Do tego czasu zarząd nad firmą powierzam mojemu bratu, Nedowi, którego zobowiązuję do opieki nad moją córką i zapewnienia jej odpowiedniego wykształcenia. Oprócz tego zapisuję mojej córce Cassandrze sto dwadzieścia tysięcy dolarów z złocie, stanowiące mój osobisty majątek oraz dom znajdujący się przy ulicy Pinestreet w Somerville. Akt własności domu i wszelkie do niego prawa zostaną przekazane mojej córce po ukończeniu przez nią dwudziestego pierwszego roku życia. Do tego dnia opiekę nad domem sprawował będzie mój brat Ned, któremu zapisuję dodatkowo moje mieszkanie w centrum Bostonu.

Oblicze Neda przechodziło pośpieszną, gruntowną metamorfozę. Przez chwilę gościł na nim wyraz zdumienia, zrazu nieznacznego, pogłębiającego się jednak i stopniowo zmieniającego się w osłupienie. Potem pojawił się żal. Wargi mężczyzny drżały, wyginając się w łuk, jak gdyby ich właściciel zamierzał wybuchnąć płaczem. Nim jednak zdążył to uczynić, do głosu doszedł gniew. Ned był wściekły i rozczarowany.

Cassie uśmiechnęła się do siebie.

- Palant – wyszeptała bezgłośnie. – Nadęty, chciwy, zakochany w sobie palant.

- I to wszystko? – zawołał Ned, podrywając się z krzesła.

- Jest jeszcze kilka szczegółowych zapisów, w dokumencie uzupełniającym właściwy testament – odparł Brown. – Na przykład, aneks nakazujący panu Nedowi Forresterowi wypłacanie comiesięcznego kieszonkowego pannie Cassandrze… Dokument jest do państwa wglądu. I to wszystko. – Brown wydobył z kieszeni ogromną białą chustkę, którą następnie z namaszczeniem przyłoży sobie do czoła.

- Panna Cassandra – burknął Ned, z nienawiścią spoglądając na dziewczynę. – Zajmę się panną Cassandrą, jak sobie życzył mój braciszek. Zajmę się nią dobrze….

- Mam nadzieję – burknął notariusz. – W przeciwnym wypadku miałbym podstawę do unieważnienia części testamentu dotyczącej przekazania panu pięciu procent firmy oraz tymczasowego zarządu nad nią. Proszę o tym pamiętać.

- O tak, będę pamiętał…. Idziemy, panno Cassandro. Nic tu po nas.

Cassie nie mogła sobie odmówić kolejnego, jadowitego uśmiechu, który oczywiście nie uszedł uwadze stryja.

- Poczekaj tylko, mała żmijo – rzucił półgębkiem. – Już niedługo przestanie ci być do śmiechu. Już niedługo…

- Nie strasz, nie strasz, bo się z… - głos Cassie przeszedł w chichot. – Dwadzieścia jeden lat – dodała, poważniejąc. – To już za cztery lata, drogi stryju. Już za cztery lata! I to niecałe!

- Dla ciebie… dopiero za cztery lata! – mruknął Ned, władczo zaciskając dłoń na ramieniu dziewczyny. - Patrz pod nogi! – dorzucił, kierując się w stronę znajdującej się na końcu długiego korytarza klatki schodowej. – Co ci po tej fortunie, kiedy połamiesz kulasy?

- Moje kulasy, mój problem! – odgryzła się Cassie, oswobadzając ramię. Zbiegła na dół, przeskakując po kilka schodów, nie dotykając poręczy. Zeskakując na półpiętra, lądowała miękko, z kocią gracją. Ostatni rząd stopni pokonała długim, efektownym skokiem, wykonując w powietrzu piruet. Nie czuła respektu przed rozciągającą się przed nią przestrzenią. Nie bała się wysokości. Perfekcyjnie panowała nad swoim gibkim, sprężystym, wygimnastykowanym ciałem. Jednocześnie nie zapominała o jego niedoskonałościach, nieśmiało marząc o pokonaniu więzów bezlitosnej grawitacji, o wyzwoleniu się z ich bezdusznego uścisku, by pewnego dnia wzlecieć wysoko w przestworza i pomknąć w dowolnie obranym kierunku, nie zważając na ustalony porządek stron świata. Wielka, nieskończona przestrzeń powracała do niej w snach, kusząc swoim nieskończonym pięknem i potęgą….

Cassie westchnęła z żalem, napierając na ciężkie, dębowe skrzydło wejściowych drzwi.

Chłód i cisza, zamknięte w kamiennych murach budynku, gwałtownie ustąpiły miejsca porannemu gwarowi bostońskiej ulicy. Ostra woń samochodowych spalin, zmieszana z rozproszonym fetorem końskiego nawozu i rozkładających się zwłok, wdarła się w nozdrza dziewczyny, skwapliwie towarzysząc bezładnej dysharmonii dźwięków. Cassie pośpiesznie nasunęła na twarz maseczkę z gazy. Postępowała zgodnie z zaleceniem władz miasta, chociaż nie wierzyła w skuteczność tego rodzaju zabezpieczeń. Niewidzialna śmierć, unosząca się w powietrzu, dosięgała wszystkich, których sobie wybrała. Nie było przed nią ucieczki. Zabijała nawet tych najsilniejszych. Zdrowi, amerykańscy chłopcy, powracający wielkimi statkami z Europy, umierali tysiącami, wymiotując własną krwią, dusząc się i siniejąc. Grypa „hiszpanka” zbierała straszliwe żniwo na całym świecie. Nie oszczędziła również Harry’ego Forrestera. Pewnego dnia wszedł do domu, pokasłując. Kilka godzin później leżał przykuty do łóżka, ledwo mówiąc i poruszając rękami. Trzy dni później zmarł. Jak miliony innych. Makabryczna, głupia, bezgranicznie okrutna wojna, kosząca zastępy skazańców wybiegających z okopów pod lufy karabinów maszynowych, była niczym wobec niewidzialnego, podstępnego potwora….

Cassie zacisnęła powieki, powstrzymując napływające do oczu łzy, starając się wyrzucić z głowy powracający wizerunek konającego ojca. Zadrżała, owijając się płaszczem. Jesienny chłód stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Słabe, listopadowe słońce rozpaczliwie bombardowało wiązkami promieni szare czapy chmur, bezskutecznie usiłując rozproszyć ich wilgotne cielska. Powietrze w centrum miasta było niczym lodowata, lepka zawiesina, przesycona wonią gnijących, ludzkich ciał, piętrzących się w prowizorycznych składowiskach. Miejskie służby nie nadążały z kopaniem grobów i produkcją trumien. Koszmarny smród opanował całą metropolię. Niekiedy tylko od strony Zatoki Bostońskiej docierały nieśmiałe podmuchy morskiej bryzy.

Cassie oparła się o mur kamienicy, walcząc z uczuciem żalu i osamotnienia. Świadomość, iż nie ma już na świecie nikogo, komu mogłaby zaufać, pogrążała ją w rozpaczy, z którą toczyła bezustanną, heroiczną walkę. Nie poddawała się. I wierzyła, że w końcu zwycięży. Harry Forrester z całą pewnością życzyłby sobie tego.

Odrzucając przygnębiające myśli, utkwiła wzrok w kłębiącym się na ulicy tłumie. Ostry dzwonek przejeżdżającego obok tramwaju nie był w stanie zagłuszyć łomotu zatrzaskiwanych drzwi.

Ned był zdyszany i wściekły. Rozejrzał się, poszukując spojrzeniem niesfornej zguby.

- Gówniara! – warknął, zaciskając pięści. – Nieokrzesany szczeniak! Mogłaś złamać kark!

- A co… - prychnęła Cassie. – Boisz się, że coś mi się stanie zanim zdążę skończyć dwadzieścia jeden lat? To byłoby, w rzeczy samej, fatalne w skutkach, drogi stryju – roześmiała się, spoglądając z niesmakiem na pokryte purpurą oblicze Neda. – To by oznaczało, że nie byłeś w stanie otoczyć mnie odpowiednią opieką, zapewnić mi odpowiedniego wykształcenia, i tak dalej. Wtedy pewnie nie dostałbyś nawet tych pięciu procent. A zawsze to lepsze niż nic, nieprawdaż?

Ned zadrżał, z wyraźnym wysiłkiem tłumiąc napad wściekłości.

- Już ja cię otoczę opieką – zasyczał po chwili. – Nawet sobie nie wyobrażasz jak troskliwie potrafię się opiekować złośliwymi bachorami. I zapewnię ci odpowiednie wykształcenie. Znajdę ci najlepszą szkołę, mała żmijo. A teraz, marsz do samochodu!

Cassie pogardliwie wydęła wargi, po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę błyszczących limuzyn, ustawionych w równym rzędzie na skraju zatłoczonej ulicy.

Słońce po raz kolejny kapitulowało w walce z jesiennym mrokiem. Rozciągający się nieopodal, upstrzony reklamami Scollay Square pogrążał się w głębokim cieniu. Zima nadciągała wielkimi krokami.

Betonowy masyw nabrzeża wyłonił się z porannej mgły, niczym fragment bajkowej krainy. Jednocześnie, na tle poszarpanego konturu portowych zabudowań wykwitły cielska suwnic i przypominające wielkie pająki szkielety żurawi. Monotonny, metaliczny szczęk parowej maszyny, od tygodni wypełniający przestrzeń, wprawiający w wibracje stalowy kadłub statku, stał się nagle nieco mniej napastliwy. Basowe dudnienie wału śrubowego cichło z każdą chwilą, a odstępy pomiędzy kolejnymi uderzeniami stawały się coraz dłuższe. Wkrótce, na kilka chwil, maszyna umilkła całkowicie, by następnie podjąć pracę ze zdwojoną energią. Statek wytracał prędkość na „całej wstecz”.

Kruger przestąpił z nogi na nogę, mocniej opierając ramiona o barierkę relingu. Zaciągnął się głęboko dymem z papierosa i z żalem wyrzucił krótki niedopałek. Uważnie obserwował jego lot.

- To już ostatni – westchnął, przenosząc wzrok na szare klocki pokrytych sadzą budynków. Odór zbliżającego się miasta zmieszany z fetorem gnijących rybich szczątków, stopniowo zaczynał dominować nad ostrą wonią buchającego z komina czarnego, węglowego dymu.

- Hau-du-ju-du – przeliterował Weller, poprawiając druciane okulary. Pokryty tłustymi plamami podręcznik do nauki angielskiego był od wielu dni jego nieodłącznym towarzyszem podróży. Kapral nie rozstawał się z nim ani na chwilę, zmuszając swój mózg do bezustannego wysiłku.

- Oto i Ameryka – Kruger uśmiechnął się szeroko. – Kraj nieograniczonych możliwości. Tutaj będzie należał do nas cały świat.

- Mmmm… - odmruknął Weller, kiwając głową, nie odrywając spojrzenia od książki.

- Nie wyglądasz na uradowanego – zauważył Kruger, obserwując marynarzy przygotowujących się do rzucenia cum. – Sądziłem, że okażesz nieco więcej entuzjazmu, kiedy wreszcie całe to piekło będzie się miało ku końcowi.

Kapral wzruszył ramionami, zsuwając okulary na czubek wielkiego nosa.

- Kto wie czy tutaj nie będzie jeszcze gorzej – burknął. – Cały nasz majątek, to kilka koszul i kostka szarego mydła. Nawet w Ameryce pieniądze nie leżą na ulicy, Herr Rittmeister. A czasy mamy ciężkie.

- Każde czasy są ciężkie – stwierdził Kruger. – Tylko głupcy sądzą, że kiedykolwiek bywało lepiej. I nie zwracaj się do mnie w ten sposób. Oni tutaj nie przepadają za Niemcami. A szczególnie takimi, którzy przetrzepali skórę tym pięknym, amerykańskim chłopcom.

- No to jak się mam do pana zwracać, Herr Rittmeister?

Kruger machnął ręką z rezygnacją, wzdychając ciężko.

„Iguana” podchodziła do nabrzeża. Marynarze cisnęli w stronę betonowego pirsu zwoje grubych lin. Obłożono szpring i burta statku zaczęła się zbliżać do rzędu wielkich odbijaczy. Wkrótce również pętle pozostałych lin zarzucono na masywne łby polerów. Manewr przebiegał sprawnie i szybko. Po chwili przerzucono trap. Długa morska podróż, na pokładzie przepełnionego ludzką ciżbą drobnicowca, prowizorycznie przystosowanego do przewozu pasażerów, wreszcie dobiegła końca. Tłum oczekujących na pokładzie natychmiast ruszył w stronę ziemi obiecanej. Spotkała ich przykra niespodzianka. Wejście na trap zastawiło dwóch potężnych marynarzy, energicznie odpychając co bardziej natrętnych. Na pirsie tymczasem pojawił się tęgi, szpakowaty mężczyzna w szarym prochowcu. Towarzyszyło mu czterech umundurowanych policjantów.

- A to kto? – zainteresował się Weller, wsuwając okulary do futerału.

- Jak to kto – odmruknął Kruger. – Sądziłeś, że wpuszczą cię do tej ich Ameryki ot tak? Ten typ, to pewnie przedstawiciel urzędu imigracyjnego. Nie bój się. Papiery mamy w porządku. Dałem za nie całą resztkę rodzinnego majątku.

- Przygotować dokumenty! – zawołał jeden z policjantów. – Schodzić pojedynczo!

Przez bramkę trapu zaczął się sączyć wąski strumyk podróżnych. Ubrania większości z nich były stare, podarte i wygniecione. Dzierżyli płócienne tobołki, tekturowe walizki, od czasu do czasu zdarzały się również wojskowe plecaki. Szary ludzki korowód przypominał wielką paradę strachów na wróble. Na umorusanych twarzach malowała się niepewność, granicząca z lękiem. Była jednak również iskierka nadziei. To ona przecież przywiodła ich na daleki ląd, każąc bezpowrotnie pozostawić za sobą wojenny koszmar i nędzę, która niczym dżuma rozprzestrzeniła się w zrujnowanej Europie.

- Trochę to potrwa – orzekł Weller, chowając podręcznik do plecaka. – Zaczynam być głodny. Straciłem chyba z piętnaście kilogramów na tym okrętowym wikcie.

- To nie jest okręt, Weller – upomniał go Kruger. – A ty nie jesteś już kapralem cesarskiej armii. Pamiętaj o tym. A jeżeli chcesz coś zjeść, zacznij się mocniej przepychać. Mam kilka dolarów. W sam raz na śniadanie.

Głód dręczący kaprala musiał być zaiste dotkliwy, bowiem natychmiast uruchomił obydwa łokcie, wbijając się w tłum z impetem górniczego świdra. Kruger ze spokojem podążał za nim, od czasu do czasu rzucając pojednawcze „przepraszam” pod adresem którejś z kolejnych „ofiar” swojego towarzysza. Trap był coraz bliżej. Wkrótce znaleźli się w przejściu i zeszli na brzeg, po blaszanych stopniach. Szpakowaty cywil w prochowcu w milczeniu wyciągnął dłoń po dokumenty, spoglądając badawczo na Krugera. Było to rutynowe, profesjonalne spojrzenie, pod wpływem którego większość zalęknionych przybyszów zza oceanu kurczyła się odruchowo. Kruger nie usiłował sprawiać wrażenia wystraszonego. Spoglądał na urzędnika z chłodnym spokojem, zachowując kamienny wyraz twarzy. Ostatecznie, w pojedynku na spojrzenia okazał się zwycięzcą. Mężczyzna w prochowcu najwyraźniej dostrzegł w jego oczach coś, co odebrało mu nadmiar pewności siebie. Opuścił wzrok i przez kilka chwil z zakłopotaniem przyglądał się okładce podanego mu paszportu. Potem zajął się uważnym studiowaniem jego zawartości.

- Johan Kruger – mruknął, kiwając głową w zamyśleniu. – Zabawne…. Nazywa się pan tak samo jak…. Czym się pan zajmuje?

- Jestem myśliwym – odparł Kruger.

- Myśliwym? – powtórzył mężczyzna, rzucając mu krótkie, badawcze spojrzenie.

- Tak, myśliwym.

Człowiek w prochowcu wzruszył ramionami, oddając Krugerowi dokument.

- Pańskie papiery wydają się w porządku – stwierdził. – Proszę przejść do biura. To tamten budynek – wskazał wzniesioną z cegieł, piętrową ruderę, wznoszącą się obok nabrzeża.

- Wcale się nie dziwię, że są w porządku – mruknął Kruger pod nosem, czekając na przechodzącego „powitalną” procedurę towarzysza. – Kosztowały więcej niż sobie wyobrażasz, jankesie.

Ciemny korytarz, w którym uformowała się kolejka imigrantów, przypominał wnętrze grobowca. Samo biuro również nie wzbudzało sympatii, podobnie jak zasiadający za stołem urzędnik o płaskiej twarzy przyozdobionej długą, siwą brodą. Procedura potrwała tym razem znacznie dłużej. Dokumenty zostały ponownie drobiazgowo sprawdzone. Nie obyło się również bez dziesiątek pytań, na które Kruger odpowiadał ze swobodą wprawiającą siwobrodego w zdumienie. W końcu obydwu Niemcom udało się opuścić biuro.

- No to dopłynęliśmy – zauważył kapral, dołączając do byłego dowódcy. – i co dalej, Herr Rittmeister?

- Zamknij się, Weller – syknął Kruger ostrzegawczo. – Narobisz nam kłopotów. Dobrze, że nie strzeliłeś kopytami…. Rozejrzyjmy się za jakimś lokalem, w którym podają coś oprócz taniej gorzały.

- Gorzały? Przecież oni tu mają prohibicję.

- Nie bądź naiwny, Weller. Założę się, że odkąd te stare, jankeskie pindy z kółek różańcowych wymusiły tę durną ustawę, obrót wódą w Stanach wzrósł kilkakrotnie. Ludzkiej natury nie da się oszukać.

Ruszyli, zmuszając do intensywnego wysiłku dawno nieużywane nogi. Betonowy pas portowego nabrzeża zdawał się nie mieć końca. Na dodatek ziemia kołysała się im pod stopami, a szelki ciężkich plecaków boleśnie wrzynały się w ramiona. Poczuli niemałą ulgę, kiedy wreszcie dostrzegli stalowe ogrodzenie z szeroką bramą. Dalej była już zwyczajna ulica i ciągnące się wzdłuż niej rzędy pokrytych szarym nalotem budynków. Jeden z nich, znajdujący się nieopodal portowej bramy, przyozdobiony był wielkim szyldem z podobizną jednookiego pirata.

- Tawerna u Groźnego Billa – odczytał Weller. – To chyba coś, czego właśnie szukamy.

Fasada kamiennej budy była brudna, podrapana i upstrzona setkami napisów o niewybrednej treści.

- Ale obskurna speluna – westchnął kapral, wstępując na drewniane schodki.

W tej samej chwili drzwi tawerny otworzyły się, z głośnym trzaskiem. Z mrocznego wnętrza wydobyła się kwaśna mieszanina zapachów oraz kłąb gęstego, fajkowego dymu. Wraz z nimi z tawerny wypadł człowiek, który z głośnym rykiem, wierzgając nogami, przefrunął ponad schodami. Zakreślił w powietrzu wielki łuk, przemknął obok zdumionego Wellera, po czym zwalił się na błotnistą ziemię. Zrazu usiłował wstać, jednak nogi najwyraźniej odmawiały mu posłuszeństwa. W końcu dał za wygraną i ułożywszy się wygodnie, zapadł w pijacki sen.

- Oto jest Ameryka – mruknął Kruger. – I jej prohibicja. No, rusz się, Weller. Wchodzimy do środka.

Kwaśna, błękitna mgła objęła ich swoimi lepkimi mackami.

Pomimo wczesnej pory lokal był niemal pełny. Wśród zasiadających przy długich stołach klientów, Kruger dostrzegł co najmniej kilkunastu byłych towarzyszy morskiej podróży. Przy masywnym kontuarze zasiadało kilku amatorów czegoś, co oficjalnie miało zapewne uchodzić za herbatę. Jakiś potężny typ otrzepywał właśnie wielkie, sękate łapska. Najprawdopodobniej to on właśnie posłał w powietrze osobnika, który obecnie spał w kałuży.

Wysoki, korpulentny barman zmierzył nowo przybyłych ponurym spojrzeniem.

- Następne Szwaby – mruknął, energicznie polerując białą szmatką blaszany kubek

- Masz coś przeciwko Szwabom, kolego? – spytał Kruger, siadając na jednym z wysokich zydli, ustawionych przy barze. Weller natychmiast zasiadł obok niego.

- Właściwie to nic – odburknął grubas. – Oczywiście o ile mają czym płacić.

Kruger bez słowa położył na ladzie zielony banknot z podobizną Alexandra Hamiltona. Twarz barmana przeszła błyskawiczną metamorfozę, przyjmując o wiele przyjaźniejszy wyraz.

- Chcemy coś zjeść – oznajmił Kruger.

- Zjeść – powtórzył niczym echo Weller.

Barman przyjrzał mu się uważnie.

- Mogę wam usmażyć jajka na bekonie – mruknął, odstawiając kubek i zarzucając szmatę na ramię. – Chcecie coś… mocniejszego?

- Wolelibyśmy kawę. I paczkę papierosów.

- Da się zrobić. Coś jeszcze?

Spojrzenie Krugera padło na leżącą przed barmanem gazetę.

- Mogę rzucić okiem? – spytał.

- Jasne – odrzekł barman. – Czujcie się jak w domu – dodał, znikając w przejściu na zaplecze.

Elementem brukowca, który przykuł uwagę Krugera, było zdjęcie, zajmujące niemal jedną czwartą powierzchni strony. Widniał na nim pokryty wymyślnymi wzorami i napisami szkolny dwupłatowiec typu Curtiss JN-4, nazwany popularnie imieniem „Jenny”. Do jego kadłuba, pomiędzy goleniami podwozia, doczepiony był trapez, na którym zgiętymi w kolanach nogami zawieszony był uśmiechnięty, wąsaty mężczyzna. Miał na sobie elegancki, biały garnitur oraz przyczepiony do głowy melonik.

„Latający Cyrk Larry’ego Woodsa powraca do Nowego Jorku” – głosił tytuł artykułu, wydrukowany wielką, tłustą czcionką.

Kruger uśmiechnął się, klepiąc kaprala po ramieniu.

- Szczęście sprzyja tym, którzy na nie zasługują, mój drogi – oznajmił z zadowoleniem.

Weller spojrzał na niego z ukosa.

- Ameryka, to wielki kraj – zauważył. – Niech pan sobie nie robi wielkich nadziei, Herr Rittmeister. Trudno będzie odnaleźć wiatr w polu.

Kruger zagryzł wargi, pośpiesznie przebiegając wzrokiem po szpaltach gazety. Przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w fotografię.

- On nie jest wiatrem – stwierdził, odsuwając brukowiec. – A Ameryka jest mniejsza niż ci się wydaje. Oczywiście jeżeli się wie, gdzie należy szukać.

- A pan to wie, Herr Rittmeister? – spytał Weller, z powątpiewaniem.

- Wiem – odparł Kruger, uśmiechając się. – To proste. Jak już mówiłem, ludzkiej natury nie da się oszukać. A wilka zawsze ciągnie do lasu.

* * *

Promień słońca, wdzierający się do salonu przez wąską szparę pomiędzy aksamitnymi zasłonami, był dokuczliwy jak brzęczenie natrętnego owada. Ned Forrester rozsiadł się wygodniej na skórzanych poduszkach sofy, kryjąc twarz w głębokim cieniu.

Kolejny poranek był bliźniaczo podobny do szeregu poprzednich. Ból głowy, suchość w ustach i światłowstręt stały się wiernymi towarzyszami Neda. Podobnie jak butelka drogiej, wieloletniej brandy i równie drogie, kubańskie cygara, które już dawno spowszedniały i straciły swój wykwintny aromat. Bez pomocy tytoniu i alkoholu otaczająca Neda rzeczywistość stałaby się nie do zniesienia. Na pozór rzeczywistość ta posiadała same zalety. Dawała młodemu człowiekowi upragnioną władzę, luksus i poczucie własnej wartości. Miał wreszcie większość tego, czego rozpaczliwie pożądał przez wszystkie lata, kiedy życie w cieniu i pod kuratelą zasadniczego, pozbawionego poczucia humoru Harry’ego niosło z sobą same upokorzenia. A jednak, Ned Forrester nie miał jeszcze wszystkiego. Brakowało mu bowiem… przyszłości. To właśnie ów brak był powodem bezsenności, żalu i melancholii graniczącej z rozpaczą. Czas płynął zbyt szybko. Dni mijały jeden po drugim, bezlitośnie przybliżając chwilę, która miała wszystko zmienić. Pięć procent… Ned znał dobrze podstawy arytmetyki i doskonale wiedział, na jakie dochody będzie mógł liczyć, kiedy Cassandra przejmie należną jej część ojcowskiego majątku. To, co dla wielu byłoby prawdziwą fortuną, Nedowi wydawało się jedynie skromną pensyjką. Dwa lata prawdziwego, pełnego luksusu życia, przyzwyczaiło go do czegoś zupełnie innego niż szara egzystencja i skromny apartament w jednej z miejskich kamienic oraz nic nie znaczące miejsce w dalekim kącie sali, podczas zebrań rady nadzorczej przedsiębiorstwa Forrester and Company.

Dwa lata… Minęły jak jedna, krótka chwila. Pozostała jeszcze tylko jedna. Zbyt krótka, by móc się nią nacieszyć.

- Nie wyglądasz najlepiej – głos Marka Brestona był, jak zwykle, głęboki i łagodny, jednak w uszach Neda zabrzmiał niczym zgrzyt nienaoliwionych zawiasów. Wzdrygnął się odruchowo, podskakując na sofie.

- Mógłbyś czasem zapukać – warknął ze złością.

Mark nie przejął się jego paskudnym nastrojem. Bez zbędnych ceregieli, nalał sobie koniaku i sięgnął po cygaro. Usiadł na krześle, zakładając nogę na nogę i spojrzał na Neda przenikliwym wzrokiem.

- Mazgaisz się – zauważył. – A to raczej kiepski sposób na zwalczenie kłopotów.

- Raczej kłopotu – burknął Forrester, ponuro. – I wcale się nie mazgaję. Po prostu, myślę.

Breston uniósł kieliszek i potrząsnął nim delikatnie, wpatrując się w wypełniający go, złoty płyn.

- To… nie pomaga w myśleniu – stwierdził. – Wybrałeś ślepą uliczkę.

- Wybrałem ciebie! – warknął Ned, gasząc cygaro w srebrnej popielniczce. – A ty miałeś znaleźć sposób na mój kłopot! Zainwestowałem w to niezłą sumę! Czyżbyś o tym zapomniał?!

- O niczym nie zapomniałem – Breston nie tracił spokoju. Jego głos ani odrobinę nie zmienił swojego brzmienia. Był wciąż głęboki, dźwięczny, metaliczny.

- Masz coś? – zainteresował się Ned, dopijając zawartość kieliszka. Oddychał miarowo, starając się zapanować nad gniewem.

- Może i mam… - odmruknął Mark, odgryzając końcówkę cygara.

- Gadaj!

- Spokojnie – płomyk zapałki rozświetlił panujący w salonie półmrok. Breston zapalił cygaro i wypuścił w powietrze obłoczek błękitnego dymu. – Trochę to trwało, bo musiałem dyskretnie przepytać paru moich „kolegów – prawników”. Tych najlepszych.

- Wyobrażam sobie wysokość rachunku.

- Przyznaję, że w podobnych wypadkach twoja wyobraźnia zwykle cię nie zawodzi. Ale nie martw się, nie jest aż tak źle jak sądzisz. Przede wszystkim, wszelkie straty natury finansowej powinna zrekompensować dobra wiadomość, którą przynoszę. Być może będziemy w stanie znaleźć skuteczny sposób na twój kłopot.

Serce Neda zabiło nieco żywiej.

- Zamieniam się w słuch – oznajmił, bezwiednie sięgając po kolejne cygaro.

- Jeżeli mogę coś zasugerować… - westchnął Mark. – Spróbuj nie dostać raka płuc, nim skończę.

Dłoń Neda zatrzymała się w połowie drogi do ust. Popatrzył na trzymane przez nią cygaro nieco przytomniejszym wzrokiem. Po chwili namysłu, odłożył je do kasetki.

- Masz rację – przyznał. – Skoro twierdzisz, że ocalisz moją fortunę, to może lepiej zacząć dbać o zdrowie. No, zaczynaj.

Mark uśmiechnął się, co zdarzało mu się raczej rzadko. W uśmiechu tym dawało się dostrzec wyraźny wyraz triumfu. Nawet ktoś tak chłodny i opanowany jak Breston, nie był czasem w stanie odmówić sobie okazania odrobiny próżności. Ned zadrżał, spoglądając w jego stalowoszare oczy. Nie był nawet w stanie wyobrazić sobie ogromu zagrożenia, z jakim mógłby mieć do czynienia gdyby ten człowiek znajdował się po przeciwnej stronie barykady…. Na szczęście, był tam, gdzie być powinien. Ned Forrester zwykł stosować bardzo proste kryterium klasyfikacji otaczających go bliźnich. Po prostu, dzielił ich na tych kupionych i tych niekupionych. Im większa stawała się pierwsza z owych grup, tym potencjalnie większa stawała się władza Neda. Mark Breston należał do tych kupionych. I to za niebagatelną sumę….

Przez chwilę w milczeniu palił cygaro, wpatrując się w twarz Neda.

- Byłem u Svensona – oznajmił w końcu. – I u Vellermana. I u Briggsa. I u paru innych. Podszedłem ich jak prawdziwy myśliwy. Rzecz jasna, nigdy nie padło twoje nazwisko.

- Mam nadzieję. I co powiedzieli?

- Byli zgodni. Sytuacja nie jest beznadziejna. Pomijając ich ekspertyzy, masz wśród ludzi całkiem niezłe notowania, Forrester. Jesteś powszechnie szanowanym obywatelem i opiekuńczym, kochającym stryjem. Trzeba przyznać, że znasz się na rzeczy. Potrafisz kupić kogo trzeba i przypodobać się komu trzeba. Jeżeli się postarasz, być może nawet będziesz miał szansę zostać prezydentem.

- Nie pieprz głupot, Breston! Dość tego bicia piany! Chciałbym wreszcie usłyszeć jakieś konkrety!

- Konkrety? Proszę bardzo. Pierwszym z nich jest pewna data. Twój szczęśliwy dzień, Forrester. Dwudziesty pierwszy kwietnia, tysiąc dziewięćset dziewiętnastego roku. To było blisko rok temu.

Ned uniósł brwi, nie kryjąc zdumienia.

- Co to za dzień? – spytał, przyciszonym głosem.

Breston uśmiechnął się raz jeszcze.

- Ładny z ciebie stryjek – westchnął, wypuściwszy z ust wielkie dymne kółko. – To data urodzin twojej siostrzenicy. I to nie byle jakich, bo osiemnastych.

- Wiem o tym – burknął Ned, nie kryjąc rozczarowania. – Też mi nowina. Jaki to może mieć związek z moim szczęściem?

Breston spoważniał. Ponownie utkwił wzrok w trzymanym przez siebie kieliszku z brandy.

- Ogromny – rzucił wreszcie. – Osiemnaste urodziny oznaczają pełnoletniość. W świetle prawa, twoja siostrzenica stała się osobą dorosłą. To znaczy, odpowiedzialną za swoje czyny.

- Nie rozumiem. Do czego zmierzasz?

Breston wypuścił z ust ostatni obłoczek dymu i starannie zgasił cygaro w popielniczce.

- Jak dotąd, wypełniałeś sumiennie wolę swojego zmarłego brata – podjął po chwili. – Opiekowałeś się jego córką jak swoją własną. Umieściłeś ją w szkole o najlepszych referencjach. Nie żałowałeś pieniędzy na fatałaszki i inne zachcianki. Czyż nie tak było?

Ned pokiwał głową, bez specjalnego przekonania.

- Powiedzmy – mruknął. – I co z tego?

- To, że w oczach opinii publicznej jesteś wobec niej bez zarzutu. A że zaznaje przy tym trochę dyscypliny…. Cóż, wszystko z troski o jej świetlaną przyszłość. Poza tym, zadbałeś również o prawidłowe funkcjonowanie przedsiębiorstwa. To nic, że masz dyrektora i księgowego, którzy odwalają za ciebie całą robotę. Wróćmy jednak do panny Cassandry… Do chwili osiągnięcia przez nią pełnoletniości, odpowiadałeś za nią i zapewnienie jej bezpieczeństwa było twoim obowiązkiem. Teraz jednak wszystko się zmieniło. Twoja siostrzenica jest absolutnie wolną osobą i jako taka może zrobić co zechce, oczywiście w granicach prawa. Tu właśnie kryje się twoja szansa. Pisząc testament, twój braciszek przeoczył na szczęście parę drobiazgów. Najwyraźniej nie korzystał z pomocy najlepszych prawników.

- Do czego zmierzasz?

Breston pociągnął łyk brandy.

- Takie panny – odrzekł, krzywiąc się nieznacznie – miewają różne dziwaczne pomysły. Na przykład… lubią uciekać z domu albo z internatu.

- Uciekać? – powtórzył Ned, czując przebiegający po plecach, przyjemny dreszcz emocji. – Zaraz, zaraz… Co ci chodzi po głowie, Breston?

- To normalne w tym trudnym wieku. Czasami takie młode osoby buntują się przeciwko woli swoich pełnych troski, kochających opiekunów i wybierają coś, co same nazywają wolnością. Jako osoby pełnoletnie, czynią to na własną odpowiedzialność, mając świadomość wszelkich niebezpieczeństw, jakie się z tym wiążą. Trakty zachodu roją się przecież od wszelkiego rodzaju szumowin, gwałcicieli i… morderców.

Ned z dezaprobatą pokręcił głową.

- Chyba trochę przesadziłeś, Breston – orzekł. – Trup Cassie w żaden sposób nie będzie świadczył na moją korzyść. Nikt nie uwierzy w moją niewinność. Ta gnida Brown natychmiast dobierze mi się do tyłka. Cały majątek szlag trafi, a ja pojadę do Alcatraz i…

- Nie będzie żadnego trupa – wpadł mu w słowo Breston. – Nie jestem mordercą nastolatek. Twoja siostrzenica po prostu zniknie i znajdzie się w… bezpiecznym miejscu.

- To znaczy gdzie?

- Lepiej żebyś nie wiedział zbyt wiele. Natychmiast narobisz alarmu, zawiadomisz policję i gazeciarzy. Cała Ameryka będzie ci współczuła.

- Albo mnie ukamienuje….

- Nie gadaj głupstw. Wszystko się uda, ponieważ nie będziesz żałował pieniędzy, budując pomnik swojej szlachetności. Po pewnym czasie, tajemniczy porywacze upomną się o okup. Zapłacisz im.

- Ile?!

- Wszystko, Forrester. Wszystko. Będziesz musiał wyskoczyć z całej gotówki, jaką będziesz posiadał, a do tego zastawić dom.

- Chyba oszalałeś…

- Ależ nie! Bez wahania zapłacisz tyle, ile zażądają! Całe bogobojne społeczeństwo wstrzyma oddech. A źli porywacze… zatrzymają i pieniądze i swoją ofiarę.

Ned poderwał się z sofy i zaczął spacerować po salonie, tam i z powrotem. Dreszcze emocji wciąż przyjemnie pieściły jego grzbiet, a wyobraźnia natychmiast podsunęła mu serię obrazów z domniemanej przyszłości.

- Teraz wiem o co ci chodzi – oznajmił. – Jak sądzę, po kilku kolejnych latach, kiedy dziewczyna się nie pojawi, zostanie uznana za martwą i będzie po sprawie. Nie interesuje mnie, co się z nią stanie. Mam jednak pytanie. Co będzie z moimi pieniędzmi? Gra jest ryzykowna. Bardzo ryzykowna. Co będzie, jeżeli przegram?

- Nie przegrasz – uspokoił go Mark. – Przetwórnia rybna to fabryka pieniędzy. Twoje przedsiębiorstwo bez trudu przetrwa, nawet jeżeli uszczuplimy nieco twój prywatny kapitał. A ty sam będziesz w oczach opinii publicznej biednym, pogrążonym w bólu, wzorcowo uczciwym i szlachetnym obywatelem. I ani policja, ani Brown nie będą w stanie udowodnić, że jest inaczej. A pieniądze… wrócą do ciebie, po pewnym czasie. A dokładniej, ich część. Ostatecznie, cała akcja będzie kosztowna. Będę musiał wziąć do pomocy kilku zaufanych ludzi. No i… ostatecznie sam muszę coś z tego mieć. Taki numer można zrobić tylko raz. Muszę zarobić na nim tyle, żeby zapewnić sobie byt do końca życia.

- W takim razie, pewnie zobaczę moje pieniądze jak własne uszy. Ale niech tam…. Być może cały ten numer rzeczywiście się powiedzie.

- Zatem zgadzasz się na mój plan?

Ned powrócił na sofę i nerwowo zaplótł palce. Przez jego głowę przemykały tysiące myśli i wizji. To, co oglądał oczyma wyobraźni, było kuszące. Bardzo kuszące.

- Muszę to jeszcze przemyśleć – oznajmił po chwili.

- A nad czym tu myśleć? – prychnął Mark. – Plan jest prosty i dzięki temu genialny. Szczegóły dopracuję sam. Nie będziesz musiał zaprzątać sobie nimi głowy.

- Powiedziałem już! Muszę się zastanowić!

Breston wzruszył ramionami. Powstał, dopijając brandy i odstawił kieliszek.

- A jednak jesteś słaby – stwierdził. W jego głosie zabrzmiała nuta pogardy. Nie potrafisz wybierać właściwej drogi. Stoisz na rozstaju i gapisz się na drogowskaz, chociaż wiesz, że czas działa na twoją niekorzyść. Dobrze więc. Zastanawiaj się. A kiedy będziesz wreszcie wiedział czego chcesz, daj mi znać. Wiesz gdzie mnie szukać.

Stał nieruchomo jeszcze przez chwilę, przyglądając się kasetce z cygarami. Powoli uniósł jej wieczko.

- Niezłe cygara – zauważył. – Szkoda byłoby się z nimi rozstać.

Odwróciwszy się na pięcie, ruszył w stronę drzwi. Kasetka zamknęła się, z suchym trzaskiem.

- Nie jestem słaby, Breston – rzucił Ned, na pożegnanie. – Już dawno dokonałem wyboru pomiędzy piekłem i niebem. Jestem złym, bezwzględnym człowiekiem. Cały problem w tym, że to ja ponoszę całe ryzyko. Ty jesteś tylko anonimową personą, po której w razie czego nie zostanie nawet ślad.

Breston odwrócił się powoli, nie zdejmując dłoni z ozdobnej, mosiężnej klamki.

- Popyt rodzi podaż – odparł z uśmiechem. – Gdyby nie tacy jak ty, nie byłoby również takich jak ja. Miłego dnia, Forrester.

Ned chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Brestona już nie było. Tylko opróżniony kieliszek i wygasły niedopałek cygara świadczyły o jego niedawnej obecności.

* * *

Wypełnione fasolą bawełniane worki były wyjątkowo ciężkie i nieporęczne. W dodatku, podczas najmniejszego nawet wstrząsu, wydobywały się z nich gęste obłoki gryzącego kurzu.

Nick przystanął na chwilę, opierając się o jeden z drewnianych filarów podtrzymujących sklepienie werandy. Z dezaprobatą spojrzał na stos bliźniaczo podobnych do siebie worków, piętrzących się na pace ciężarówki. Ich brudna szarość rażąco dysharmonizowała z soczystą czerwienią samochodu, na którego drzwiach złocił się wydrukowany zachodnioamerykańską czcionką napis: „Przedsiębiorstwo Przewozowe – Milton Johns i Synowie”.

Kierowca i właściciel firmy w jednej osobie, siedział wygodnie w szoferce, paląc papierosa. Uśmiechał się życzliwie, z odrobiną współczucia, najwyraźniej nie zamierzając wziąć udziału w rozładunku.

Nick westchnął i zaciskając zęby, ruszył w dalszą drogę. Wtoczył się do wąskiego korytarza, prowadzącego na zaplecze baru. Energicznie kopnął niskie drzwi, strzegące wejścia do piwnicy. Ustąpiły, zgrzytając zawiasami, jak gdyby chciały wyrazić swoje zdumienie i oburzenie. Wąska, drewniana pochylnia stanowiła odcinek najtrudniejszy do pokonania. Było zupełnie ciemno. Zapach kurzu i stęchlizny wdzierał się do płuc, zapierając dech w piersiach.

Masz czego chciałeś – pomyślał Nick, po omacku zmierzając w stronę źródła fetoru. Z ulgą pozbył się spoczywającego na barkach ciężaru. Odpoczywał przez chwilę, ocierając z czoła strużki potu.

- I tak jeszcze tysiąc razy – mruknął, wdrapując się po pochylni. Wydostawszy się z dusznego wnętrza piwnicy, ponownie przystanął. Niestety, nie mógł pozwolić sobie na dłuższą chwilę relaksu. Od strony kuchni, nieprzerwanym strumieniem dobiegało piskliwe zrzędzenie szefa. Greg Duckby był ruchliwy i wszędobylski, niczym przepełniony energią młody pies. W każdej chwili mógł się pojawić obok Nicka, szukając pretekstu do wszczęcia kolejnej, rutynowej awantury.

Tak też stało się, w istocie. Duckby zmaterializował się w ułamku sekundy, niczym cmentarna zjawa. Pokrywająca jego oblicze intensywna czerwień dowodziła, iż nie zdołał w pełni wyładować swojej złości na biednym kucharzu.

- Znowu się lenisz, Martin! – wrzasnął. – Wszyscy się lenicie, przeklęte darmozjady! I tylko wyciągacie łapy po pieniądze! Po moje ciężko zarobione dolary!

- Raczej dolara – mruknął Nick.

- Słucham? – wytrącony z oratorskiego rytmu Duckby zamilkł na chwilę, ze zdumieniem wpatrując się w pracownika.

- Dolara, panie Duckby – powtórzył Nick, ze spokojem. – Trudno mówić w liczbie mnogiej o czymś, czego prawie nie ma.

- Mało ci, wałkoniu? – przyciszony głos szefa nabrał brzmienia zwiastującego rychłą eksplozję. – Jak ci mało, to fora ze dwora! – wrzasnął, wymachując rękami. – Znajdę na twoje miejsce kogoś, kto okaże chociaż odrobinę wdzięczności! Nie jesteś jedynym osiłkiem na świecie!

- Jasne – westchnął Nick. – Tłum dobrze zbudowanych jeleni stoi w długiej kolejce, całuje klamkę i wyje, błagając o miskę fasoli.

- Masz coś przeciwko mojej fasoli?

- Tylko przeciwko tej, którą właśnie przywiózł Johns. Te worki leżały zapewne w jakiejś ziemiance już w czasach, kiedy ludziom nawet nie śniło się o lataniu.

- Skoro tak, to czas najwyższy zjeść tę fasolę! Bierz się do roboty! Zostało ci jej jeszcze trochę!

- Zauważyłem, panie Duckby. Nie musi mnie pan odprowadzać. Sam trafię. Pójdę w stronę największej chmury kurzu.

Wyszedł na werandę i rezygnacją poczłapał w stronę czerwonej ciężarówki, pozostawiając za sobą burczącego szefa.

Kolejne dwa worki, które ułożył sobie na ramionach, wydały mu się jeszcze cięższe i bardziej zakurzone od poprzednich. Czuł jednak narastającą złość, która dodawała mu siły. Sapiąc ciężko i klnąc pod nosem, przeniósł worki do piwnicy i wrócił po następne. Na szczęście Duckby ulotnił się i znalazł kolejną ofiarę. Tym razem padło na barmana….

Paląca, słoneczna kula zdążyła dotrzeć do najwyższego punktu swojej ścieżki na błękitnym niebie, nim paka ciężarówki został opróżniona. Nick wrzucił do piwnicy dwa ostatnie worki i na uginających się, drżących nogach powrócił na werandę. Rękawem bawełnianej koszuli otarł z czoła kilka kolejnych strużek potu i z ulgą usiadł na ławeczce, sięgając po papierosy.

- Hej, Martin! – zawołał Johns, wychylając się z szoferki Forda.

- Jeszcze tu jesteś? –odburknął Nick. – Możesz jechać po następną partię skamielin.

Johns zachichotał, wyłażąc z ciężarówki. Jego wielkie brzuszysko zakołysało się miarowo. Para chytrych, wąsko rozstawionych oczu zmierzyła Nicka badawczym spojrzeniem.

- Tak się palisz do roboty? – zapytał, gramoląc się na werandę. Filigranowa ławeczka zatrzeszczała ostrzegawczo, kiedy usiadł obok Nicka. Po krótkiej chwili wahania wydobył z kieszeni paczkę „Chesterfieldów”.

- Poczęstuj się – zaproponował. – Zostaw tę swoją machorkę na gorsze czasy.

- To mają nadejść jakieś gorsze czasy? – Nick uśmiechnął się blado, sięgając po papierosa.

W dłoni Johnsa pojawiła się benzynowa zapalniczka. Cicho szczęknęło otwierane wieczko. Błysnął płomyk. Nick głęboko zaciągnął się aromatycznym dymem.

- Nie mogę cię rozgryźć, Martin – mruknął Johns, chowając zapalniczkę do kieszeni na piersi.

- A co tu jest do rozgryzania? – Nick rozluźnił mięśnie. Nie miał ochoty na rozmowę. Pragnął tylko odpocząć. Dźwiganie worków z fasolą nie było ostatnią tego dnia porcją morderczego wysiłku.

- Jesteś niegłupim facetem – kontynuował Johns. – Drzemią w tobie spore możliwości. Słyszałem, że wiele potrafisz. Co robiłeś podczas wojny? Podobno byłeś w Europie.

- To moja sprawa – burknął Nick.

- Dobra, dobra…. Nie chcesz, to nie mów. Wcale nie zamierzam ciągnąć cię za język. Jeżeli pytam o cokolwiek, to tylko z życzliwości.

- Życzliwości? – Nick spojrzał na Miltona z wyrazem kpiny w oczach. – Jesteś moim tatusiem, Johns?

- A dlaczego pytasz?

- Bo ostatnio właśnie tatuś okazał mi życzliwość.

- Skoro wiesz kto jest twoim tatusiem, to nie zadawaj idiotycznych pytań. Wcale się nie dziwię, że Duckby za tobą nie przepada. Jesteś mrukiem, jakich mało. Ale masz sympatyczną, inteligentną twarz. A ja trochę się znam na ludziach. Po prostu, dziwi mnie, że siedzisz w tej zabitej dechami dziurze przez prawie dwa lata i harujesz jak wół za kilka centów. Pewnie masz jakiś bardzo ważny powód.

- Pewnie mam – zgodził się Nick. – No, kończmy to gadanie – zaproponował. – Na mnie czekają beczki po piwie, a na ciebie twoja wypolerowana ciężarówka. Dzięki za poczęstunek.

Nick usiłował wstać, ale przeszkodziła mu w tym niedźwiedzia łapa Miltona, która spoczęła na jego ramieniu.

- Zaczekaj, młodziaku – mruknął Johns. – Nie bądź w gorącej wodzie kąpany. Mniejsza o twoją przeszłość. Chciałbym jednak żebyś pomyślał o przyszłości. Mam dla ciebie pewną propozycję.

- Propozycję? – powtórzył Nick. – Chcesz żebym został dyrektorem generalnym twojej firmy?

- Nie wygłupiaj się. Twoja duma chyba nie ucierpi zanadto, jeżeli w uczciwy sposób zarobisz kilka dodatkowych dolarów. Odnoszę wrażenie, że ci się nie przelewa. Nick westchnął i rozsiadł się nieco wygodniej. Ciekawość przeważyła nad ochotą spławienia grubasa i zlekceważenia tego, co chciał powiedzieć.

- Co takiego miałbym zrobić? – zapytał.

Johns milczał przez dłuższą chwilę. Wreszcie zwrócił swoją porośniętą rudą szczeciną twarz w stronę Nicka.

- Wiem, że potrafisz walczyć – powiedział, przyciszając głos. – Inaczej nie powróciłbyś z tej cholernej wojny w jednym kawałku. Chciałbym zatem, żebyś walczył. Jutro wieczorem. No, nie patrz tak na mnie. Czasy są ciężkie, pieniądze nie leżą na ulicach. Pomyśl tylko…. Rozwożąc drobnicę, mógłbym zarobić na chleb i benzynę. Ale na pewno nie na ciężarówkę. Tak samo jak inni, muszę sobie dorabiać.

- Naganiając frajerów do brudnych, nielegalnych walk?

John przeniósł spojrzenie na wierzchołki pobliskich drzew.

- Walka, to walka – odparł. – Każda jest brudna. Mniej lub bardziej.

- Z kim miałbym walczyć?

- To nie jest istotne. Na pewno z kimś, kogo nie będziesz w stanie pokonać. I o to właśnie chodzi w całej tej zabawie. Masz walczyć jak lew i przegrać z godnością. I zarobić nie najgorsze pieniądze.

- A jeżeli wygram?

Johns zarechotał, potrząsając swoim wałem sadła.

- Ile masz lat – zapytał.

- Dwadzieścia trzy. Bo co?

- To dobry wiek do walki. Organizm jest silny i szybko się regeneruje. Nic ci nie będzie. Jeżeli okażesz się rozsądny, zarobisz co najmniej pięćdziesiąt dolców, kosztem paru siniaków. Jesteś zainteresowany? Nie musisz odpowiadać od razu. Dziś wieczorem pojawię się w barze Duckby’ego, w towarzystwie pewnego dżentelmena. On opowie ci o szczegółach.

Johns powstał, ławeczka jęknęła z ulgą.

- Dziś wieczorem – rzucił na pożegnanie, kierując się w stronę ciężarówki. Stanąwszy przed maską auta, splunął w dłonie i energicznie zakręcił korbą rozrusznika. Silnik parsknął i zaskoczył, wypluwając obłok spalin. Johns wgramolił się do szoferki i pomachał dłonią. Po chwili czerwony Ford, podrygując i prychając, potoczył się po wyboistym trakcie.

* * *

Stukot kół pociągu był monotonny, usypiający. Purpurowe, słoneczne refleksy tańczyły ostatkiem sił na zakurzonej szybie, z każdą chwilą ustępując miejsca nadciągającemu mrokowi.

- Zadziwia mnie pan, Herr Rittmeister – ni stąd, ni zowąd odezwał się Weller, wyrywając Krugera z płytkiej drzemki. – Skąd pan wziął tyle pieniędzy? Nie myślałem, że będzie nas stać na pierwszą klasę. Liczyłem co najwyżej na bydlęcy wagon i wiązkę słomy pod głowę. A tu proszę, jedziemy sobie jak panowie. Miła odmiana po tym ścisku na łajbie.

Kruger ziewnął i przeciągnął się. Przez chwilę spoglądał na przemykające za oknami plamy uprawnych pól i łąk.

- Oj, Weller, Weller… - mruknął. – Beze mnie zginąłbyś jak ubogi krewny z Bawarii. Trzeba sobie jakoś radzić. Wygrałem trochę forsy od tego bubka w brązowym meloniku, który zajmował kabinę na dziobowym pokładzie.

- Wyglądał na Żyda – zauważył kapral.

- Był nim, z całą pewnością. Tym większe było jego zdziwienie, kiedy zobaczył moje karty.

Weller ze zrozumieniem pokiwał głową, chichocząc.

- Sądziłem, że zostaniemy w Nowym Jorku – odezwał się po chwili. – Przecież chciał pan zobaczyć ten… latający cyrk.

- Zobaczyć? – powtórzył Kruger, załamując dłonie w teatralnym geście. – Tu nie ma nic do oglądania, mój drogi. Latający cyrk, to w dzisiejszych czasach jedyne miejsce, w którym tacy jak ja lub ty mogą zarobić na chleb. Jeżeli będzie nam sprzyjało szczęście, nawet na całkiem duży bochenek.

- To znaczy, że…. Herr Rittmeister, chce pan dołączyć do tych amerykańskich szaleńców?! Chce pan fikać na trapezie sto metrów nad ziemią, albo spacerować po skrzydle?!

Kruger z politowaniem pokiwał głową.

- Nie sądziłem, że oceniasz mnie aż tak nisko – westchnął. – Od fikania są tacy, co potrafią fikać. A łazić po skrzydle może byle łajza. A kiedy w końcu spadnie, na jego miejsce zatrudni się następnego durnia, a po nim następnego i jeszcze jednego. Chętnych nie braknie, bo prędzej wyschną morza, niż wyczerpią się światowe pokłady ludzkiej głupoty. Ja, mój drogi, jestem pilotem. I zamierzam robić to, co umiem najlepiej. A sądzę, że jestem lepszy od każdego Amerykanina. I potrafię to udowodnić im wszystkim. A temu jednemu udowodnię to z całą pewnością.

- No to po co właściwie siedzimy w tym pociągu?

- Jak to po co? Gdybyś uważnie przeczytał artykuł w tamtej gazecie, dowiedziałbyś się, że cyrk przyjedzie do Nowego Jorku w połowie maja. Wcześniej planowane są występy w kilku innych miastach. Nie będziemy siedzieli w jakiejś zawszonej noclegowni, licząc szczury i tracąc bezcenny czas. Jedziemy do naszych przyszłych pracodawców. Już wkrótce będziesz mógł znowu grzebać w silnikach.

Oblicze kaprala nabrało łagodnego, marzycielskiego wyrazu. Ciemność gęstniała z każdą chwilą. Zmęczenie coraz dotkliwiej dawało się Krugerowi we znaki. Raz po raz przypominało o sobie mrowieniem w mięśniach i dokuczliwą, nadchodzącą obezwładniającymi falami sennością. Wkrótce ponownie zapadł w drzemkę. Był to ów charakterystyczny, wyćwiczony podczas wojny stan umysłu, pozwalający częściowo regenerować siły, przy jednoczesnym zachowaniu niezbędnego minimum czujności. Na razie nie mógł sobie pozwolić na głęboki sen. Nie tutaj, w dostępnym dla wszystkich miejscu, w nieznanym, do niedawna wrogim kraju, gdzie każdy Niemiec musiał się czuć intruzem. Instynkt nakazywał mu zachować ostrożność, a Kruger nigdy nie lekceważył podobnych sygnałów.

Rozciągnął się wygodniej na kanapie, opierając głowę o plecak. Od strony korytarza raz po raz dobiegał przytłumiony nieco głos konduktora, proszącego podróżnych o okazanie biletów. Po chwili drzwi przedziału otworzyły się, z cichym szczękiem. Kruger spojrzał spod uchylonych powiek na wchodzącego mężczyznę. Wbrew oczekiwaniom, intruz nie miał na sobie kolejowego uniformu. Wyglądał zwyczajnie, jak wielu innych podróżnych. Zamknął za sobą drzwi, najwyraźniej starając się nie wywoływać hałasu i uważnie przyjrzał się obydwu pasażerom. Stal nieruchomo, niczym posąg, wsłuchując się w ich oddechy.

Kruger odruchowo napiął mięśnie, czując przypływ adrenaliny. Głos sprawdzającego bilety konduktora rozległ się ponownie. Był tym razem głośniejszy i bardziej wyraźny niż poprzednio. Obcy nie czekał dłużej. Bezszelestnie postąpił dwa kroki w stronę okna i pochylił się nad leżącym Krugerem. Jego długa, szczupła dłoń z gracją węża powędrowała w stronę kieszeni ofiary.

Kruger patrzył na nią ze spokojem, a kiedy nadszedł odpowiedni moment, złapał ją i zamknął w żelaznym uścisku. Złodziej drgnął, odruchowo usiłując odzyskać swobodę. W odpowiedzi Kruger złapał drugą ręką jego przedramię i energicznie zgiął trzymaną dłoń w przegubie. Rozległ się chrzęst wyłamywanego nadgarstka. Obcy zawył z bólu, odskakując w stronę wyjścia. Pięść Krugera z mocą kowalskiego młota grzmotnęła go w żuchwę.

Weller zerwał się na równe nogi.

- Bądź tak dobry, mój drogi – rzucił Kruger – i zrób przejście dla naszego gościa.

Weller po chwili wahania otworzył zewnętrzne drzwi.

Do przedziału wtargnęła chłodna fala powietrza przesyconego wonią węglowego dymu.

Kruger owinął ramię wokół szyi intruza, wolną dłonią badając zawartość jego kieszeni. Natychmiast wyczuł twardy, podłużny przedmiot.

- Ma spluwę – mruknął, rozbrajając napastnika. – Nie będzie ci już potrzebna.

Ze spokojem przyjrzał się wielkiemu pistoletowi.

- Przydałoby się trochę światła – stwierdził, chowając broń do wewnętrznej kieszeni marynarki. – Bon voyage! – dorzucił, wymierzając złodziejowi potężnego kopniaka. Obcy zdążył jeszcze wydać krótki, nieartykułowany okrzyk przerażenia. W następnej chwili wypadł na zewnątrz i zniknął w ciemnościach.

Weller natychmiast zamknął drzwi, usiłując przeniknąć wzrokiem gęsty mrok.

- Chyba trafił w drzewo – odezwał się po chwili, zajmując swoje miejsce. – To chyba… nie było konieczne, Herr Rittmeister.

Kruger ponownie ułożył się na kanapie.

- Przestań biadolić – zaproponował, wsuwając plecak pod głowę. – On zastrzeliłby cię z zimną krwią. Życie to wojna, mój drogi.

- Dziękuję, życzę przyjemnej podróży – rozległ się głos konduktora, przemawiającego do podróżnych w sąsiednim przedziale. Stukotowi jego podkutych butów zawtórował szczęk energicznie otwieranych drzwi.

- Dobry wieczór panom – rzucił konduktor, przekręcając wyłącznik oświetlenia. – Proszę o okazanie biletów.

Kruger zamrugał oczami, starając się sprawiać wrażenie kogoś, kto właśnie został wyrwany z głębokiego snu.

- Słucham? – wymamrotał, przyjmując siedzącą pozycję.

- Proszę o okazanie biletów – powtórzył konduktor.

- Biletów? Ach, tak. – Kruger sięgnął do kieszeni po portfel i bez pośpiechu wydobył kartonik przyozdobiony godłem linii kolejowej. W ręku Wellera pojawił się podobny.

- Jadą panowie do Baltimore – stwierdził konduktor. – Czy mam zgasić światło?

- Owszem – odpowiedział Kruger. – Chciałbym się zdrzemnąć.

- Nasze linie zapewniają podróżnym bezpieczeństwo – oznajmił konduktor, urzędowym tonem. – Ale… radziłbym uważać na kieszonkowców – dodał, konspiracyjnym szeptem. – A przy okazji… Czy nie zwróciliście panowie uwagi na jakiś podejrzany hałas? Odnoszę wrażenie, że przed chwilą słyszałem czyjś krzyk, dochodzący z tej części wagonu.

- To mój przyjaciel – wyjaśnił Kruger, wskazując kaprala. – Czasami krzyczy przez sen. Wie pan, wojenne wspomnienia….

- Rozumiem – konduktor pokiwał głową, opuszczając przedział. – W takim razie, życzę panom przyjemnej podróży.

Przez chwilę jeszcze dało się słyszeć jego przyciszony głos i tupot nóg. Potem był już tylko monotonny śpiew kół pociągu, uderzających o połączenia szyn.

* * *

Szczyt fasady drewnianego budynku znajdował się kilka stóp nad płaszczyzną dachu. Znajdowała się na nim gruba, dębowa krokiew, poszarzała od ulew i mrozów. Szkoła żeńska pani Crawford zajmowała spory kawał terenu rozciągającego się u podnóża górskiego pasma Bighorn. Kompleks staroświeckich zabudowań, do złudzenia przypominający miasteczko z czasów Dzikiego Zachodu, z całą pewnością wymagał gruntownego remontu. Ściany pokryte były plamami i zaciekami, a podłogi uginały się i drżały przy każdym kroku, skrzypiąc przy tym niemiłosiernie.

Teren szkoły pozbawiony był jakiejkolwiek roślinności, z wyjątkiem rzadkiej, krótko przystrzyżonej trawy. Całość przypominała bajkową osadę, zamieszkaną przez duchy potępionych.

Tym razem jednak, wyjątkowo nie wyglądała na wymarłą. Tłum dziewcząt, odzianych w regulaminowe, niebieskie sukienki, kłębił się przed wejściową bramą. Wszystkie spoglądały w stronę szczytu fasady, po którym ze spokojem, tam i z powrotem, przechadzała się samotna, kobieca postać.

Bliska palpitacji przełożona guwernantek, pani Rosterby, popiskiwała nerwowo, raz po raz metodycznie przecierając grube szkła okularów.

Cassie uśmiechnęła się półgębkiem, z pogardą spoglądając na zbiegowisko żądnych sensacji panien.

- Głupie gęsi – prychnęła. – Napatrzcie się, napatrzcie. Uwaga, teraz będzie coś specjalnego…

Zmieniła nieco położenie stóp, opierając je o krawędzie krokwi. Pochyliła się nieco i machnęła rękami, jak gdyby traciła równowagę.

Uczennice wydały chóralny okrzyk.

- A figę, wy hieny – mruknęła Cassie. – Chcecie krwi? To byłoby takie podniecające gdybym spadła… Możecie sobie pomarzyć.

- Spokój! – rozległ się nagle przypominający ryk tornada głos pani Crawford. Matrona nie zamierzała ulegać panice. Z godnością zeszła po schodach z kamiennej werandy i ruszyła w stronę podopiecznych, z miną rozjuszonego byka. Tłum uczennic rozstąpił się przed nią, z wyraźnym lękiem.

Pani Crawford odwróciła się i zadarła głowę.

- Natychmiast zejdź! – zawołała. – Nie pogarszaj swojej i tak już beznadziejnej sytuacji!

- Zejdę jak mi się spodoba, stara krowo – syknęła Cassie. Ugięła nogi w kolanach i odbiła się energicznie. Zawirowała w powietrzu, wykonując szybkie salto i wylądowała miękko. Tym razem okrzyk uczennic przypominał histeryczny wrzask.

- Spokój! – ryknęła pani Crawford. – Forrester, ty przeklęta strzygo! Ja ci…

- Możesz mi