Pisane słońcem - Maciek Roszkowski - ebook

Pisane słońcem ebook

Maciek Roszkowski

3,7

Opis

Jeśli można dotrzeć lądem z Polski do Malezji, to właściwie dlaczego by tego nie zrobić? Jeśli człowiek spotkany w drodze zachowuje się dziwnie, to dlaczego by nie spróbować go zrozumieć? Jesli oferuje gościnę, to dlaczego by z niej nie skorzystać? Jeśli można wyruszyć na pustynię, aby w samotności medytować, to dlaczego by tego nie zrobić? „Dlaczego“ – to słowo-klucz tej książki.

 

Maciej Roszkowski przez prawie dwa lata wędrował po Azji. Jego wspomnienia, relacje z podróży i reportaże to wyszukana kolekcja osobistych refleksji, wrażeń, momentów szczęścia i zdziwienia. Ta książka uświadamia, że warto odrzucić stereotypy. Że opłaca się jechać w nieznane bez gotowych scenariuszy, bo tylko wtedy spotka nas nagroda: poznanie nieznanego.

 

Pisane słońcem” to świadoma podróż przez Kurdystan, Iran, Indie, Tajlandię, Malezję, Laos, Chiny, Tajwan, Koreę, Japonię, Kirgistan i Kazachstan pod prąd uprzedzeniom i fałszywym wyobrażeniom. To też podróż odkrywcza – w głąb samego siebie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 115

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
0
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © 2014 by Maciek  Roszkowski

Redakcja i korekta: Katarzyna  Szajowska

Projekt graficzny: Zbigniew  Karaszewski

Zdjęcie na okładce: © Maciek  Roszkowski

Zdjęcia w środku: © Maciek  Roszkowski oraz: Olga Kozłowska, Yvonne  Liu, Guo  Chcieć, Stanisław  Roszkowski

Onagadori center, archiwum pana Kuboty

Wydanie I

ISBN: 978-83-61432-76-0

Copyright © 2014 for the Polish edition by Axis  Mundi

AXIS MUNDI

ul. Koszykowa 31/5

00-553 Warszawa

www.axismundi.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być wykorzystana bez zgody wydawcy.

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.eLib.pl

– Co mogę dla ciebie zrobić? – zapytał Aleksander Wielki filozofa Diogenesa. – Żyjesz w beczce, nosisz łachmany, nie troszczysz się o dach nad głową, a ja mieszkam w pałacu, jestem bogaty, mam piękne kobiety...

– Przesuń się trochę i nie zasłaniaj mi słońca.

Kim jest Aleksander? Zazwyczaj myślimy o nim jak o postaci historycznej, zewnętrznej. Czy jednak w każdym z nas, w środku, nie siedzi ktoś, kto zasłania nam słońce? I dlaczego tak łatwo mu na to pozwalamy? Dlaczego nie mamy odwagi powiedzieć: „Ograniczasz mnie, widzę ciebie, a nie słońce”?

Boimy się – to jasne – ale Marco Polo nigdy nie dotarłby do Chin, gdyby ciekawość nie była w nim silniejsza od strachu. Tak samo my nigdzie nie dotrzemy, jeśli w pewnym momencie nie powiemy „dość” i nie ruszymy odważnie w poszukiwaniu promieni słońca.

Podróżując, żyje się tyle razy, ilu ludzi się spotyka, ile historii się słyszy, ile kultur się poznaje. Setki, może tysiące razy. Eksplozja zmysłów, emocji, myśli i duchowych doświadczeń. Czasem doświadczeń jest tak dużo, że nie potrafię wszystkiego ogarnąć, słońce oślepia mnie swoim blaskiem.

Próbuję uchwycić chwile, robię zdjęcia, kręcę filmy, notuję. Czasem na bieżąco, w pełnej stukotu, kilkudziesięciogodzinnej podróży pociągiem, słuchając szumu ogromnego oceanu, wśród rechotu tropikalnych żab czy szmeru olbrzymiej azjatyckiej metropolii. Piszę, a więc przedłużam istnienie tego, co już jest przeszłością, a chciałoby jeszcze usilnie pozostać teraźniejszością.

Ciężko mi sobie wyobrazić, kim byłbym teraz bez swoich podróży. Kimś uboższym, o węższych horyzontach, z mylnym wyobrażeniem, że Europa czy w ogóle świat zachodni to epicentrum świata. Ewidentnie Aleksander mocniej zasłaniałby mi słońce. Wymyśliłem go sobie, nie wiem nawet kiedy. I tak mocno w to uwierzyłem, że złudzenie stało się rzeczywistością. Jednak gdy podróżuję, staje się on mniej rzeczywisty i coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że to złudzenie.

Słońce świeci. Widziałem je wiele razy, w różnych miejscach. Promienie, które wysyła, starałem się uchwycić, opisać, zrozumieć... Słońce nie zawsze świeci jednak w zenicie. Czasem ledwie unosi się nad horyzontem.

Adam, dwudziestodwuletni Kurd. Oczy czarne, głębokie. Wzrok skierowany w głąb siebie, do środka. Mówi spokojnie, w sposób zrównoważony, delikatny i lekko dowcipny, jakby bawił się swoimi słowami. Ma przyjazne gesty. Sprzedawał coś przy pałacu Ishaka Pashy na wzgórzu. Zauważyłem, że nie jest nachalny, a mimo to szybko zdobywa klientów. Od słowa do słowa ląduję, ukrywając się przed słońcem, w jego samochodzie. Rozmawiamy. Adam mówi po kurdyjsku, ja po angielsku lub polsku. Wyczuwam, że gdzieś pomiędzy nami, obcymi przed chwilą, szybko rodzi się więź. Ja, zagubiony wśród coraz bardziej obcych symboli, znaków i przestrzeni, których mimo starań nie jestem w stanie zrozumieć. On z półpustynnym, rozległym krajobrazem w oczach, otwarty na mnie, przybysza z obcego świata.

Jako przyjezdny jestem dla Kurdów kimś ważnym, kogo należy dobrze traktować, służyć mu pomocą, pogadać chwilę – nawet jeżeli mówimy innymi językami. Tak jak wczoraj, gdy pan z dzieckiem, całkiem bezinteresownie, podprowadził mnie kilometr do poszukiwanego przeze mnie hotelu.

Kurdystan, państwo, które nie jest uznawane przez nikogo. Państwo bez oficjalnych granic. Jego terytorium należy do Turcji, Iranu, Iraku i Syrii. Formalnie rzecz biorąc, jestem na wschodnim obrzeżu Turcji, niedaleko granicy z Iranem. Nieformalnie – coraz bardziej oddalam się od horyzontu moich przyzwyczajeń.

Wchodząc w obcy dla mnie świat, doświadczam dogłębnej, narastającej samotności i związanego z nią lęku.

Moje jest to wszystko, co podobne moim przyzwyczajeniom. Obce stoi w opozycji do tych przyzwyczajeń. Dlatego im dalej od mojego świata, tym mniej wspólnego mam z miejscem, w którym się znalazłem. Jednak z drugiej strony to, że moje przyzwyczajenia nie mają punktu zaczepienia, powoduje, że świadomość staje się niezwykle przytomna, czujna i otwarta na innych.

Podróżując w materialnej przestrzeni, zaczynam podróżować w głąb samego siebie. Zresztą, umysł znajduje zaczepienie w materii. Wchodzi z nią w intensywną relację. Zmienia się i staje się po trochu tym, co go otacza.

Przede mną i Adamem roztacza się niezwykle surowy, majestatyczny widok. Strzelające w niebiosa piaskowokremowe góry kontrastują wyraźnie z głęboko niebieskim, całkowicie wolnym od chmur niebem.

Dywan żółtej trawy oraz piaskowe skały to niemal jedyne, co tu może istnieć. Jest jeszcze muzyka, dźwięki płynące z zaświatów; z delikatnym szumem wiatru miesza się ledwo słyszalny śpiew muezina. Odbija się od skał, zawraca i wędruje powoli, sumiennie do miejsca swojej kreacji. Do meczetu w rozciągniętym w dolinie Dogubayezicie.

Patrzymy z Adamem przed siebie. Nic nie mówimy. Tylko patrzymy, jak świat stracił kontury...

Kiedy zapada zmrok, kiedy życie chronione ciemnością, schowane przed ciekawskim wzrokiem niepożądanych osób może nareszcie wyjść z ukrycia, chwytają za gitary, otwierają usta i śpiewają. Głęboko, pięknie, radośnie, ale i z wyraźnym smutkiem i tęsknotą.

Tak samo toczy się moja rozmowa z Hijar. Otuleni nocą, możemy porozmawiać bardziej osobiście, nie obawiając się, że ściany mają uszy. W pewnym momencie wyznaje mi:

– Jestem Iranką, ale mieszkam od kilkunastu lat w Niemczech. Nigdzie w Niemczech, Polsce czy innych krajach w Europie nie znajdziesz tego, co mają tutaj ludzie. Nie wiem, jak to nazwać. Może ogniem w sercu? Z drugiej strony nie mogę tu żyć. Nie mogę znieść tej dusznej atmosfery, kiedy ludziom zabroniono przejawiać ten ogień na ulicy.

Parę tygodni wcześniej idę koło meczetu w Tebrizie na północy Iranu. Muezin przeciągłym, wznoszącym się w niebiosa śpiewem oznajmia porę skupienia i modlitwy. Naprzeciwko kroczy starszy pan. Nagle zauważa, że nie jestem stąd. Zatrzymuje się i uśmiecha do mnie szeroko. Zaskoczony jego serdecznością, przystaję i spokojnie, odwzajemniając uśmiech, patrzę na niego. Gdy tak stoimy i bez słowa spoglądamy na siebie życzliwie, kładzie rękę na sercu i mówi, tak jakby to było całkowicie naturalne i oczywiste: I love you. Po czym dziękuje mi i odchodzi do meczetu, nadal się uśmiechając. Wszystko bez wyraźnego powodu. Zrobiło mi się ciepło w środku. Coś się otworzyło, zapaliło. Ogień w sercu?

Godzinę później zatrzymuję się na rogu jednej z uliczek największego krytego bazaru świata. Przede mną ludzie ciągną ciężkie i ogromne pudła, sprzedają ubrania, narzuty, dywany. Ten ukryty przed promieniami słońca bazar przypomina wielkie, pełne harmidru i życia mrowisko. Tłumy bez chwili wytchnienia przemieszczają się w jedną i w drugą stronę. Słyszę, jak z głośników powoli sunącej z przodu procesji wydobywa się nieco teatralny, zawodzący płacz i śpiew. Umarł Nadim, zasłużony sprzedawca perfum.

Podchodzi do mnie Reza, pięćdziesięcioletni sprzedawca kamyków, monet i ustników do fajek wodnych. Zdumiewa mnie, że ze zwyczajnym sprzedawcą bazarowym mogę porozmawiać na naprawdę nietuzinkowe tematy. Później wielokrotnie będę odkrywał, że z większością Irańczyków można prowadzić długie, głębokie i inteligentne dysputy. W jego sklepiku gadamy o tym, jak za czasów Jana III Sobieskiego Polacy żywo kontaktowali się z ówczesną Persją. Podpowiada mi, co mogę ciekawego zobaczyć w Tebrizie. Obiecuje, że gdybym napotkał jakieś problemy, to mam się odezwać do niego, a na pewno mi pomoże. Specjalnie dla mnie zamyka sklep, idziemy na przepyszny obiad, potem oprowadza mnie po zagmatwanych i trudno dostępnych zaułkach bazaru, pokazuje, gdzie można dobrze i tanio zjeść. Na koniec zaprasza do lokalnej herbaciarni, która jednocześnie jest miejscem palenia jedynego legalnego odurzacza w okolicy – fajki wodnej z tytoniem.

Następnego dnia wsiadam do miejskiego autobusu. Idę do przodu, bo ta część pojazdu jest przypisana mężczyznom. Z tyłu siedzą zakryte od stóp do głów, poza twarzą, na czarno ubrane kobiety. W środku sadowią się rodziny, choć każdy respektuje nieprzekraczalną granicę i podział – tu kobiety, a tam mężczyźni.

Siadam na miejscu, które, pomimo moich protestów, ktoś mi ustąpił. Czekam na konduktora – to wesoły, łagodny, energiczny młodzieniec. Podchodzi, chcę płacić za bilet, ale on uśmiecha się i mówi, że będę jechał za darmo, a w nagrodę mam dostać herbatę. Wybucham śmiechem, wyobrażając sobie, jak do Warszawy przyjeżdża na przykład Tajlandczyk, a my, Polacy, częstujemy go herbatką, nie pozwalamy, aby stał w autobusie, i dziękujemy, że do nas wpadł. I jak tu wierzyć zachodnim środkom masowego przekazu, które wytworzyły jednoznaczny obraz Iranu – zgodnie z nim powinienem zostać wysadzony w powietrze przez jakiegoś terrorystę, a w najlepszym wypadku porwany; gdzieś w tle czai się bomba atomowa. Pijąc herbatkę, rozmarzam się. Chciałbym, aby porwała mnie jedna z siedzących z tyłu, zakutana w czerń prześliczna Iranka...

Kilkanaście dni później w Szirazie na południu Iranu, w przepięknym parku, tuż koło grobowca uwielbianego przez Irańczyków poety, mistyka, piewcy życia – Hafeza, spędzam niezapomniany wieczór. Wokół mnie ludzie recytują poezję, interpretują wiersze, rozmawiają o sprawach życiowych. Świerszcze grają na swoich skrzypcach, z głośników wydobywa się bardzo melodyjna, śpiewana zapamiętale i z troską poezja Hafeza.

– Pobłogosław Boga i Hafeza. Spróbuj się z nimi połączyć – mówi młody chłopak, Hakim. Patrzę więc na grobowiec i próbuję się wyciszyć. – Teraz pomyśl o jakimś problemie, który ci zaprząta głowę. Albo pytaniu, jakie nosisz w sobie.

Myślę więc o pewnej sprawie, która od dłuższego czasu kołacze mi się po głowie, a której nie potrafię zadowalająco rozwiązać. Z pomocą przychodzi prześliczna znajoma Hakima, Zaina. Podaje mi tomik poezji. Otwieram na chybił trafił. Widzę błysk w jej ciemnych, dużych i głębokich oczach. Delikatnie, z wdziękiem i ze spokojem zaczyna mi czytać jeden z wierszy. Stojący obok ludzie znają te wersy. Recytuje je naraz parę osób, uśmiechając się i kiwając głowami z uznaniem.

– To bardzo pozytywny wiersz. Pełen radości i miłości. Będziesz miał dużo szczęścia. Widać, że twoje serce jest czyste, a wkrótce znajdziesz odpowiedź na pytanie. Hafez i Bóg są dobrej myśli.

Uświadamiam sobie, że Bóg towarzyszy nam w tej chwili. To niemożliwe, aby go nie było w serdeczności i życzliwości stojących obok mnie ludzi. Lęk zniknął. Mam całkowicie jasne przeczucie, że mój problem niebawem znajdzie rozwiązanie.

Następnego dnia siedzę na ławce w parku. Nie mijają trzy minuty, kiedy podchodzi do mnie uroczy starszy pan, Aram. Rozmawiamy ze dwie godziny, po czym zaprasza mnie do knajpki obok na obiad. Dołącza do nas inny starszy mężczyzna.

– Dziękuję, że odwiedziłeś nasz kraj. Jesteś bardzo miłym człowiekiem – mówi do mnie to, co słyszę dziesiątki razy dziennie w Iranie.

I vice versa, drodzy Irańczycy!

*

Spaceruję z Mariam po placu Chomeiniego w Isfahanie. Podchodzi do nas zasmucony, poważnie wyglądający mężczyzna z brodą. Konspiracyjnym tonem mówi coś do mojej znajomej, po czym powoli odchodzi.

– Pójdę przodem. Poczekaj chwilę. Potem zacznij za mną iść w odległości kilku metrów.

– O co chodzi, Mariam?

– Nie pytaj teraz. Jak dotrzemy w bezpieczne miejsce, to ci opowiem.

Czekam, aż odejdzie. Kilkanaście sekund później ruszam i podążając za jej cieniem, wchodzę do ukrytej w jednym z zaułków herbaciarni. Dziesiątki lamp wisi pod sufitem, a wokół – przede wszystkim pary – piją herbatę. Niektórzy palą sziszę. Mężczyźni i kobiety. Siadam obok czekającej na mnie, trochę przestraszonej Mariam.

– Ten facet powiedział do mnie: „Uważaj. Nie powinnaś spacerować z tym mężczyzną”. Podejrzewam, że był tajniakiem. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z tego, ale w Iranie zabronione jest spotykanie się osób płci przeciwnej, jeśli nie są one z sobą spokrewnione lub nie są narzeczonymi za zgodą rodziców. To znaczy możemy spotykać się w grupie, ale sam na sam już nie powinniśmy.

– Nie wiedziałem o tym. To jak wy się z sobą poznajecie?

– Teoretycznie powinni wyswatać nas nasi rodzice. Ale „teoretycznie” to słowo-klucz w Iranie. Niby czegoś nie można, a i tak wszyscy to robią.

W żadnym innym kraju, w którym byłem, nie złamałem tyle razy prawa. Nie tylko spędziłem z Mariam niemal cztery pełne dni, spacerując nielegalnie po ulicach Isfahanu, ale zostałem przez nią zaproszony do domu na obiad, gdzie pierwszy raz w Iranie widziałem kobiety bez chusty i mogłem się przypatrzeć, jak wyglądają ich włosy i przedramiona. Teoretycznie nie powinienem tego zobaczyć. Oczywiście w domu korzystają z Facebooka czy YouTube, które są zakazane, a w telewizji oglądają programy zabronione przez prawo. Czasem pędzą wino czy wódkę rodzynkową, co również jest zabronione. Nie modlą się, nie widziałem też u nich Koranu. Za to są wszystkie tomy poezji Hafeza. Czasem uczestniczą w nielegalnych imprezach, gdzie pije się alkohol, dziewczyny i chłopaki ubierają się, jak chcą, i leci rozrywkowa muzyka, której nie powinno się słuchać. Ich dom, jak i każdy irański, oddziela od ulicy wysoki mur, więc nie ma szansy zobaczyć, co się dzieje w środku.

– Przed wejściem na uczelnię – opowiada Mariam – stoją policjanci i mówią: „Siostro, zasuń chustę bardziej na włosy, nie maluj się tak, no i załóż następnym razem odpowiednie buty”. Policjanci zawsze mówią do nas „siostro” lub „bracie”. Nie mogę też nosić takich długich, ciepłych butów, bo kojarzą się zbyt seksualnie. W zimie więc bywa mi zimno. W lecie jest u nas bardzo gorąco, ale zawsze muszę mieć na sobie chustę i nie mogę pokazać przedramion. Widziałeś, jak ludzie śpiewają na ulicy? Łamali prawo.

Wiele