Pierwsza z rodu: Znajda - Joanna Łukowska - ebook

Pierwsza z rodu: Znajda ebook

Joanna Łukowska

0,0

Opis

To opowieść o skrzatach i ludziach, radzących sobie w świecie bez słońca. Estera pisze pamiętnik, licząc, że ktoś go przeczyta; o ile po latach mroku ktoś jeszcze będzie umiał czytać. Rosa, młody przywódca skrzatów z Boru, rozmyśla o nieciekawej sytuacji swych pobratymców. Wielebna Maura czyni wyrzuty pozbawionej uczuć Pustej z powodu zagubienia Obiektu. Jakim sposobem dzieciak wymknął się z sieci? A jakim cudem ociemniały świat wciąż trwa? Czyżby dało się oszukać los? Czy ziarnkiem piasku, zgrzytającym w żarnach przeznaczenia, może być dziwna zielonooka dziewczynka? Milczy i uśmiecha się szczerbato, odważnie patrząc w mroczną twarz Boru. Skrzatów też się nie boi, choć nie należą one do codzienności ludzkich szczeniąt. Kim jest to dziecko?

„Znajda” to opowieść o wyborach, wolnej woli, różnych obliczach miłości, o tym, że Droga jest ważniejsza od Celu. Bo choć przeszłość jest jedna, niezmienna, ścieżek prowadzących do przyszłości może być wiele...

Z recenzji:

Wspaniała rzecz. Powieść znakomita, kompletna, z realistycznie wyrysowanymi postaciami i zdarzeniami, bez luk logicznych”.

Już dawno nie czytałam tak dobrej powieści. Już dawno nikt nie wprowadził mnie w tak fascynujący świat, zupełnie inny od tego, w którym aktualnie żyjemy”.

Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony. Książka nieszablonowa, zaskakująca i wciągająca”.

Mądre i wyrafinowane”.

"Książka jest znakomita i wbrew temu, że opowiada o skrzatach, nie jest to pozycja z gatunku „literatura dziecięca i młodzieżowa”. Czytałem ją z pół roku temu, ale nadal siedzi z tyłu głowy. Doskonała konstrukcja, bohaterowie narysowani jakby byli tu gdzieś obok, a fabuła mięsista i namacalna do granic perfekcji. To jedna z tych książek, które się czyta jednym tchem, nawet zaniedbując obowiązki, i co jakiś czas sprawdza się, czy nie pojawiła się kontynuacja".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 602

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mari0l4

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo zajmuje trudno się oprzeć
00

Popularność




JOANNA ŁUKOWSKA

PIERWSZA Z RODU: ZNAJDA

Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2011

Redakcja zespół RW2010

Korekta zespół RW2010

Redakcja techniczna zespół RW2010

Copyright © Joanna Łukowska 2011

Okładka Copyright © Mateusz Motyka 2011

Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2011

Wydanie I

ISBN 978-83-63111-01-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.

Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.

RW2010, os. Orła Białego 4 lok. 75, 61-251 Poznań

Dział handlowy: [email protected]

Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl

Rozdział I Poszukiwania

Piszę, bo nie wiem, jak długo jeszcze zachowam tę umiejętność. Tyle innych już straciłam… Nie mogę pływać w rzece, bo prąd jest dla mnie za silny. Nie mogę tańczyć, bo kolana się pode mną uginają. Nie mogę spać pod gołym niebem, bo pokrywam się śniedzią niczym porzucony w trawie miedziak. Nie mogę jeździć konno, bo upadek pokruszyłby mnie jak suchą kromkę chleba. Ale pisać jeszcze mogę, jeszcze umiem.

Więc piszę, segregując wydarzenia i wspomnienia. Od dawna notowałam przepisy na maści i kordiały, opisywałam ciekawe przypadki uzdrowień albo osobników różnego autoramentu. Żyjąc samotnie, przywykłam rozmawiać sama ze sobą. Z czasem doszłam do wniosku, że tylko taka dysputa ma sens. Można pokazać dziecku niebo; nauczyć, jak nazywają się poszczególne gwiazdy czy całe galaktyki; ale trudno rozprawiać z nim o wszechświecie czy o szczególnej roli gwiazdozbioru Strzelca w misternym kosmicznym planie. Dziecko nie pojmie. Ja zresztą też nie obejmuję całości zamysłu.

Nie mam dzieci. Moja matka też ich nie miała. Niemożliwe? Jednak tak właśnie było. Córki zjawiały się same. Rodziły się gadające, przerażając biologicznych rodziców. Przynosili je do nas na leczenie, jakby to była choroba, i zostawiali, bo Daru nie można wyleczyć. Trafia się raz na stulecie. Albo rzadziej. Wypierano się takich dzieci, talent widzenia nazywając przekleństwem i właśnie w taki sposób kobiety z mojej rodziny zostawały matkami; nie z miłości czy namiętności, ale ze strachu i zabobonu. Ja swojej następczyni jeszcze nie spotkałam. Może nie dane mi będzie poznać kolejnej Wiedzącej. Nie pomogę jej, nie wesprę – o ile kiedyś się zjawi, zostanie sama z nieubłaganym losem.

Dlatego piszę, bo jako ostatnia Wiedząca wiem, dokąd zmierza przeznaczenie. Do zniszczenia tego co ludzkie, a raczej tego co dobre w ludziach. Już litość zastąpiła współczucie, a kalkulacja odwagę. Chamstwo i strach się panoszą, siostra donosi na siostrę, brat zabija brata. Przeczuwałam, widziałam… ale chciałam się mylić. Wolałam nie wierzyć, że doczekam takich czasów, w których słońce zgaśnie…

***

Od czasu Zaciemnienia, zgodnie z zarządzeniem Boba Prawodawcy, skrzaty z Boru wystawiały warty przy Bukowych Rozstajach, gdzie kończył się polny trakt, przechodząc w wąską leśną przecinkę i Piaskową Drogę. Pierwsza zagłębiała się nieśmiało w Bór, druga go okrążała. Idąc Piaskową Drogą, wystarczało pół klepsydry szybkiego marszu, by po prawej ujrzeć zarośniętą drożynę – wiodącą do Wiedźmowej Polany – a kolejne dwie klepsydry, by dotrzeć do Poręby. Ludzie ze Sporów, chcąc się spotkać z Wiedzącą, mogli wybrać krótszą drogę, skręcając z traktu, tuż za mostem, w Babkową Ścieżkę. Ale i ona porosła w ciągu księżycowych lat mchem i siwą trawą. Ani ludzie, ani skrzaty bez absolutnej potrzeby nie kwapili się do odwiedzin u Estery.

Rosie, wnukowi Boba, izolacja i samotność Wiedzącej nie spędzały snu z powiek. Wręcz przeciwnie; a gdyby wraz z nią zapomniano również o Borze i jego mieszkańcach byłby najszczęśliwszym ze skrzatów. Niestety, ludzie bali się lasu, ale potrzebowali drewna – na domy, węgiel, łodzie. Gdy konieczność przegrywała ze strachem, wycinali Starodrzew bez opamiętania, zaś brużdżącego im knypka wieszali na pierwszej gałęzi. Dorosły skrzat nigdy nie dałby się złapać. Choćby Wszeciech – cwany ochlapus – od dawna grał na nosie wójtowi, zapuszczając się ze swym zakazanym towarem do samej wsi. W tym jednak sęk, że stawiały się młodziki, ledwo oderwane od cycka matki; większość tych sraluchów wybrała imię i Towarzysza na przedostatniej Ceremonii Nadania, odbywającej się co siedem księżycowych lat. Toteż najmłodsi mieli ledwie po szesnaście obrotów! Lekceważąc oficjalny zakaz, na wieść o kolejnej wycince, wymykali się z Siedliszcza i gnali na Porębę uzbrojeni w kije, proce i przekleństwa. Nie mieli szans w starciu z gromadą rosłych drwali, wspomaganych przez oprychów z Ochotniczej Straży wójta. Ochotniczej, bo byle kanalia ochoczo do niej wstępowała, skuszona wysokim żołdem i innymi przywilejami. Co gorsza, młódź podburzał Rob Derwisz, jego własny, tfu, ojciec, który przeżył na przeklętym Wzgórzu Wschodów olśnienie i odtąd smarkał się nad każdym krzakiem i robakiem. Wracał do Siedliszcza tylko po to, żeby jątrzyć. I nie widział, psia jucha, że jego własne stado wymiera!

Bob – rozrzutnie przesypiający resztki pozostałego mu czasu w norze pod Szkarłatną Olchą – nie lepszy. On i te jego durne prawa, które miały im zapewnić przetrwanie. Łajno tam zapewniały! Nawet warty, ostrzegające o zbliżaniu się drwali, nie pomagały. Niby pilnowana gówniarzeria wymykała się jak woda z dziurawego czerepu. Złościło go to okropnie, choć swego czasu, nie tak odległego, był taki sam. Równie durny ze swą młodzieńczą pogardą dla śmierci. Eskapadę na Porębę, uwieńczoną starciem z ludźmi, młodziaki traktowały jak inicjację. Im bardziej niebezpieczną, tym bardziej kuszącą. Wybrał się na jedną taką wyprawę i starczy. Jeżeli czegoś w życiu żałował, to właśnie tego. Jednak wybrał się, bo matka go powstrzymywała, a on bardzo chciał szalonemu ojcu zaimponować… No i zaimponował, co najlepiej dowodziło, że Rob miał niezdrowo pod sklepieniem. A Rosa stracił wówczas dwóch najlepszych kamratów. Widział, jak płowego Majcherka zatłukli kijami. Patrzył, jak wieszają na gałęzi kędzierzawego Wicherka. I wydoroślał w okamgnieniu! Co z tego? Mimo ostrzeżeń, zakazów i kolejnych pożegnań na Kurhanie Przodków – fest rozróba nadal kusiła bardziej niż rozłożone nogi młodej samiczki. W końcu ludziska wyłapią jednego samczyka po drugim i koniec ze skrzatami. Chyba że on, Rosa, znajdzie jakiś sposób…

***

Skurcz złapał palce Estery. Pokonała go, rozprostowując dłoń – aż stawy zatrzeszczały.

Jednak piszę, mimo protestu opornych członków, gdyż nie zgadzam się z Tym Który Nas Przekreślił. Nie wierzę, że zawinił stary Świtek, który nie zdążył na czas powitać kolejnego wschodu. Zgrzybiałe kulasy nie dały rady donieść go na Wzgórze Wschodów, bo… nie mogły! Zawiódłby nawet jako jurny młodzik. Nie miał szans wygrać z Tym Który Pisze w Gwiazdach. To, co w nich zapisano, zdarzyć się musi.

A może jednak nie…? Pani Lasu, Matko Tego Co Dobre i Jasne! Może wszystko da się jeszcze odwrócić, nawet wydawałoby się nieodwracalne? Trzeba tylko znaleźć błąd w pozornie idealnej tkaninie, drobną sprzeczność, maleńki paradoks w skazującym wyroku… Bo czyż z odwiecznego Prawa Życia wilczyca, zabijająca jagnię, nie jest równie niewinna co jej nowo narodzone szczenięta? Gdyby się udało… Wielki Kosmosie, gdyby się udało! Jedna cieniutka nitka mogłaby zmienić cały splot! Jedna mała, z początku ledwie zauważalna nieścisłość we wzorze mogłaby odmienić przyszłość, kiedyś tam, gdy po mnie nie zostanie nawet ślad w legendzie. Wtedy byłaby szansa, cień szansy… Pośrodku morza jest kropla. Pośrodku wichury – powiew. Wewnątrz śnieżycy – płatek śniegu. Pomiędzy tłumem – ten, który wszczyna bunt. Zaczyna się zawsze tak samo: od kropli, powiewu, płatka śniegu, zbuntowanej jednostki. Potem nadciąga chaos albo wyzwolenie, zależy, kto piszę kronikę.

Estera westchnęła. Spieranie się z wyrokami losu męczyło, zwłaszcza w sytuacji, gdy siła ducha zmagała się z niemocą ciała. Starość dawała się jej we znaki. Na to nie było ziela, zaklęcia, sposobu – prócz jednego, ostatecznego rozwiązania. Śmierć utnie wszelkie bóle, dyskusje, wątpliwości, znaki zapytania zamieniając w kropki. Ale Estera jeszcze nie skończyła swego dzieła, póki duch się tlił, póki lampka się paliła, nie zmierzała odpuścić. Czemu? A czemu nie? Przekora towarzyszyła jej od lat. Budziła się na przekór kalendarzom, zasypiała wbrew rozsądkowi. Wszak mogła umrzeć we śnie. Tylko… jakoś nie umierała. Widać jej los jeszcze się nie dopełnił, piasek w klepsydrze przeznaczenia wciąż ciurkał wąską strużką. Czasami klęła zimnym rankiem, jak przywykła nazywać porę po obudzeniu, że Cicha Pani nie była łaskawa i znów ominęła drzwi jej chaty. Przyjdzie więc po raz kolejny zmierzyć się ze wstawaniem, ubieraniem i całym tym męczącym trwaniem.

– Po kiego grzyba? – spytała stara kobieta.

Czarny kot przeciągnął się, układając długi ogon w retoryczny znak zapytania.

– Za dużo retoryki, za mało konkretów w garnku – podsumowała Estera, wracając na chwilę do głodnej rzeczywistości. Właściwe podejście, kocur miauknął potakująco. Staruszka rozejrzała się po swojej chatce.

Niewielka była, acz solidna. Z drewnianych bali, podmurowana, na porządnych, skalnych fundamentach. W piwniczce, do której wchodziło się, unosząc klapę pośrodku podłogi i zstępując po wąskich, kamiennych schodkach, zawsze panował chłód – nawet w największy skwar, kiedy jeszcze coś takiego jak letni upał miało rację bytu. Loszek pamiętał czasy, gdy trzymała tu żelazne porcje zapasów: solone mięso i suszone warzywa, słoiki z miodem, konfiturami, beczkę z kiszoną kapustą i drugą z kiszonymi ogórkami, z których czerpała dla zdrowotności. Szkorbut ani anemia jej nie groziły. Teraz zapasy się skończyły, po zębach też zostało ledwie wspomnienie. Więc nawet gdyby Estera dała radę, nie było sensu pokonywać stromej ścieżki schodków. A już na pewno nie wdrapałaby się na stryszek. Co tam zalegało? Najwyraźniej nic ważnego, skoro obywała się bez tego na tyle długo, że zdążyła zapomnieć bez czego. Parter domku z konieczności pełnił kilka funkcji: jadalni, spiżarki, sypialni i saloniku, w razie pojawienia się miłych gości. Choć od bardzo dawno mało kto ją odwiedzał, a od czasów Zaciemnienia nigdy bezinteresownie. Dlatego, jeżeli już ktoś zapukał do drzwi chaty, trwożliwie rozglądając się na boki, za próg go Estera nie wpuszczała. Klient czekał na zewnątrz, aż dostał, po co przyszedł, z reguły w zamian za pożywienie, i czym prędzej umykał chyłkiem.

Wiedząca westchnęła, przesuwając zamglonym smutkiem spojrzeniem po swoim królestwie. Kominek, suszące się nad nim zioła, pyrkający nad ogniem kociołek, rząd półek, na których stały liczne puszki i słoiki, wąski kredens na kilka garnków, dwa wyszczerbione talerze, garść sztućców, prostokątny stół, para krzeseł… I fotel na biegunach, pięknie rzeźbiony zdolną ręką, jedyny ozdobny przedmiot w całej chacie. Ot i wszystko. Ale jej wystarczało. Zasłona z ciężkiej aksamitnej materii, też pamiętającej dużo lepsze czasy, kryła jeszcze niewielką wąską alkowę. Panował tu iście żołnierski porządek. Niewielkie okienko wpuszczało do środka nikły blask opuszczonego Srebrnego Braciszka, który padał na łóżko, zbite z prostych, mocnych dębowych desek i okryte wyleniałą niedźwiedzią skórą. Twarde to było posłanie, ale stare kości nie miękkości i wygody potrzebowały, nie do niej przywykły. Na półce u wezgłowia stały świeca oraz dwa słoiczki z mazidłami przed spaniem i po obudzeniu. Estera smarowała nimi zwiotczałą skórę iście bezwiednie, w odwiecznym kobiecym rytuale, choć cienia próżności w tym już nie było. W rogu celi znajdowała się skrzynia na ubrania, obok przytuliła się niska, wąska ława, na której trzymała miskę i dzbanek z wodą. Skrzynię, ławę, podobnie jak łóżko i resztę mebli zrobił dla niej pewien cieśla, zastępując sośninę dębiną.

– Proste, ale solidne, przetrwa lata – zapewnił, nim odszedł. Na pożegnanie ofiarował Esterze bujany fotel, misternie gięty i rzeźbiony, dopieszczony miłością i niespełnionymi marzeniami. – Niech zastąpi ci moje ramiona, niech skrzypi śpiewnie, a ty mnie wspominaj bez żalu…

Czy żałowała? Czasami, gdy zew natury wypełniał jej łono i serce dojmującą tęsknotą, ale… Wiedzącej nie wolno kochać, zamknęła ten rozdział. Jednak… Estera zawahała się. Sentymentalna się zrobiła u schyłku drogi, dawno zamknięty rozdział sam się otwierał…

Mało brakowało, żeby wyrzekła się swojego Daru dla mężczyzny. Radosław, o duszy równie jasnej co jego imię, pragnął żony i kochanki, nie Wiedzącej. Pachniał żywicą i pewnością siebie. Był cieślą o dłoniach jak bochny chleba, ale gdy jej dotykał, czynił to delikatniej niż pierwszy wiosenny deszcz. Krągłe półkule jej pełnych piersi idealnie mieściły się w tych dłoniach. Wciąż pamiętała kontrast między jego ogorzałą, twardą skórą a swoją własną – miękką i białą. Odszedł dawno temu, kiedy jeszcze dziarski Świtek raźno witał słońce na Wzgórzu Wschodów. Nim świat ogarnęły ciemności, zdążyła wyschnąć, skurczyć się i zbrązowieć pod palącymi promieniami niczym winogrono pozostawione na kiści, której nikt nie zerwał. Gdzieś głęboko ostała się kropla słodyczy, znacząca sny nostalgią za tym, co utraciła. Pisać o tym, o… nim… czy zachować wspomnienia dla siebie? Przeczucie nic jej nie mówiło. Widać marzenia zwykłej kobiety nie miały znaczenia. Kropka. Przynajmniej jedna.

Estera wróciła spojrzeniem i myślami do swojej kroniki.

Dlatego piszę, wciąż szukam opuszczonego oczka w materii przeznaczenia. Liczę, że ktoś to przeczyta, córka, której nie mam i mieć nie mogę, ale wciąż na nią czekam. Piszę, choć palce wykrzywia mi artretyzm, a myśli i wspomnienia uciekają z głowy jak woda z przetaka. Piszę, bo może ktoś to przeczyta. Córka, na którą tak długo czekam. Powtarzam się. Nieważne. Oby znalazł się ktoś, kto mi to wytknie. Ktoś, kto po wiekach mroku i beznadziei będzie jeszcze umiał czytać…

Estera znowu odłożyła pióro i wolnym, ostrożnym ruchem potarła pulsujące skronie. Miała wrażenie, że za chwilę pękną, jakby były ze szkła. Każdy, nawet najlżejszy wysiłek fizyczny, choćby taki jak pisanie, męczył jej ciało już po jednej klepsydrze. Każdy trud umysłowy opłacała potwornym bólem głowy, ale uparcie nie poddawała się. Zostało jej już tak niewiele czasu. Musiała skończyć swój dziennik, swoją spowiedź, swój testament…

***

– Wciąż… nic? Kolejna doba mija i nic?! Dlaczego, pytam. Kto jest za to odpowiedzialny? – Ton Maury nie wróżył niczego dobrego winnemu. Gerd, ni to królik ni kot, syknął ostrzegawczo, obnażając długie na cal zęby. W ciągu blisko półtora wieku Zaciemnienia pojawiło się wiele nowych gatunków o wielkich łagodnych oczach i groźnych kłach, ale akurat Gerd był wynikiem celowej krzyżówki genetycznej. Inne zwierzęta – leśne, domowe, hodowlane, o dziwo, także mutanty czasów mroku – nie tolerowały Wielebnej. Jej siła woli musiała ustąpić wobec ich paranoicznego wręcz strachu. Nie ufały jej ani trochę; nie pomagały smakołyki, zwodnicza czułość głosu, udawana łagodność gestów. Nawet szczenięta nie dawały się zwieść i oswoić. Toteż by zdobyć ulubieńca, pani Zamku Snów musiała sama go sobie stworzyć. Patrząc później na małego królikota, od momentu narodzin łaknącego z nią kontaktu, Maurę ogarniała ponura satysfakcja na myśl, że w udawaniu boga jest dużo lepsza niż Symeon – niech go piekło pochłonie na wieki! Niemniej Gerd, podobnie jak jego poprzednicy, nie miał lekkiego życia u boku swej kapryśnej pani. Teraz drobna dłoń delikatnie głaskała miękkie futro, lecz za chwilę ostre paznokcie mogły wbić się w skórę. Dlatego przy każdej pieszczocie bezwiednie napinał mięśnie, czekając na karę za błąd, który popełnił ktoś inny.

– Więc? Słucham – powtórzyła Wielebna. – Kto dopuścił do tej skandalicznej ucieczki?

– Nie wiem, pani. I nie jest to istotne. Liczy się cel, nie droga do niego. – Pusta o imieniu Nela beznamiętnym tonem wyklepała formułkę, będącą jej przykazaniem i jedynym sensem istnienia.

Naga twarz kobiety nie wyrażała ani skruchy, ani strachu; po prostu nie wiedziała, jakim sposobem Obiekt wymknął się z sieci. Co nie znaczy, że gdyby znała winowajcę i mogła zdradzić jego tożsamość, w jej oczach pojawiłby się błysk satysfakcji, radości, służalczości, ulgi czy czegokolwiek – pozostałyby tak samo puste jak zwykle. Maura spojrzała na Nelę ze złością; konkretnie, na jej odbicie w lustrze.

Znajdowały się w najbardziej prywatnym buduarze Wielebnej, do którego zaledwie paru wybrańców miało zaszczyt wstępować. Tych potrafiących się dziwić za każdym razem zdumiewała surowość wystroju wnętrza pozbawionego okien oraz wszelkich ozdób, tak licznych w pozostałych komnatach zamku. Gość, pragnąc umknąć przed świdrującym wzrokiem gospodyni, zwyczajnie nie miał na czym oka zawiesić; żadnych obrazów, arrasów ani draperii na ścianach koloru kości słoniowej; żadnego dywanu lub choćby maty na zimnej podłodze z czarnego marmuru; żadnych rzeźb, kufrów ani mebli – poza szezlongiem, niskim taboretem i półokrągłym stolikiem z wielkim, owalnym lustrem. Zaś na stoliku… Tu z kolei oczopląsu można było dostać od mnogości flakonów, pudełek, szkatułek, tubek oraz buteleczek pełnych tajemnych mikstur i mazideł. Kontrast pomiędzy tym kosmetycznym bogactwem a ascetyczną surowością reszty pomieszczenia tym bardziej onieśmielał i zbijał z tropu. Ponadto umiejscowienie jedynych sprzętów pośrodku pokoju wymuszało skupienie uwagi właśnie na nich oraz na osobie Maury, siedzącej przy toaletce, tyłem do gościa i obserwującej go za pośrednictwem zwierciadła. Tyle że ta sceneria i poniżająca rozmowa poprzez lustro akurat na Neli nie robiła żadnego wrażenia.

– Czasami miałabym ochotę zwrócić ci to, co zabrałam – burknęła Maura, a jej palce przeczesały futro Gerda z finezją grabi. Ciałkiem zwierzaka targnął spazmatyczny skurcz, od karku po koniuszek krótkiego ogona. Pusta ani drgnęła, nawet bezrzęsą powieką nie mrugnęła, bez śladu strachu czy zmieszania wytrzymując lustrzane spojrzenie Wielebnej. – Tak… Choćby po to, żeby nie oglądać więcej tej przeklętej obojętności.

– To niemożliwe, pani. Włosy też mi nie odrosną. – Nela spokojnie skonstatowała fakt, że jest kompletnie łysa; pozbawiona owłosienia od czubka głowy po koniec dużego palca u nogi.

Mimo wprawy Maury w czyszczeniu przemiana wciąż stanowiła potworny szok dla organizmu, niczym nagły mróz warzący młode listki winorośli. Najgorzej reagowały włosy, które najpierw pokrywały się szronem siwizny, a potem wypadały, na całym absolutnie ciele. Zresztą mniejsza o włosy. Na co one komuś, komu już nie zależało ani na urodzie, ani na fryzurze? Po co brwi, skoro nigdy nie uniosą się w zdziwieniu, nie zmarszczą w grymasie ostrzeżenia? Po co rzęsy, które nie zatrzepoczą figlarnie ani nie zroszą się łzami? Wypranym z emocji Pustym na niczym nie zależało, poza zadaniem, do którego zostali powołani.

– Wiem, wiem – zgodziła się Maura – usunięcie osobowości jest nieodwracalne. I dobrze. Wolałabym nie stanąć twarzą w twarz z całą bandą Pustych, którzy za sprawą jakichś czarcich sztuczek wróciliby, hm… do siebie, że tak to ujmę. – Pani Zamku Snów uśmiechnęła się kącikiem ust. – Ale tobie poświęciłam dużo więcej czasu niż innym. Nie wyczyściłam cię tak po prostu ze wszystkiego, co było w tobie zbędne. Ty zajęłaś mi cały tydzień, cały długi, bardzo bolesny zmierzchotydzień… – Znowu zerknęła na brzydką, bo nieludzką w swej nagiej obojętności twarz Neli.

Nic, żadnej reakcji, Maura mogła być z siebie dumna. Więc skąd irytacja i zniechęcenie? Bo Puści byli tacy przewidywalni! Również Nela, nad którą tyle się napracowała. Kobieta nie pamiętała potwornego bólu, jaki wiązał się z usuwaniem uczuć oraz indywidualnych wspomnień bez naruszenia inteligencji, wiedzy ogólnej i zdolności. Innych Pustych Wielebna traktowała bardziej miłosiernie. Wystarczał zabieg, trwający ledwie kilka klepsydr, by Maura uzyskała zadowalającego jej gusta śpiewaka, tkacza, kucharza, ochroniarza, złotnika. Oczywiście, im krótszy czas czyszczenia, tym precyzja mniejsza. Wzmacniając podstawową umiejętność Pustego, resztę jego życiowych funkcji ograniczała do minimum. W efekcie wojak nieodczuwający bólu z reguły ginął od nadmiaru ran. Kucharz, gotujący wspaniałe potrawy, nierzadko sam zapominał o jedzeniu; a śpiewak tak długo ciągnął na jednym oddechu, że padał siny, wyśpiewując swoje ostatnie wysokie C. Cóż, mała strata. Gusta Maury zmieniały się równie często co nastroje. Gdy jedno naczynie się popsuło, znajdowała następne, by je napełnić podług aktualnego upodobania. Jednak Nela posiadała talent niezwykły, drugiego takiego na razie Wielebna nie spotkała – była świetnym analitykiem, lepszym niż komputer, owo wszechobecne niegdyś urządzenie. Umiała wyciągać poprawne wnioski z niepełnych, często sprzecznych danych. Braki wypełniała intuicją, czego żadna maszyna sprzed Zaciemnienia nie potrafiła. I jak dotąd Pusta o imieniu Nela nigdy swej pani nie zawiodła. Doradzała wyśmienicie, błyskawicznie oceniała sytuację i ludzi. Co nie znaczy, że Maura zawsze jej słuchała. Czasem dla kaprysu postępowała wbrew podpowiedziom bezgranicznie lojalnej niewolnicy. Wyczyszczenie wykluczało zdradę, knowania, celowe opóźnienia, zarazem – tu Maura westchnęła w duchu – wszelką inicjatywę własną. Puści nie rozwijali się, nie zmieniali. Byli doskonałymi rzemieślnikami, ocierającymi się o maestrię, ale pozbawionymi tchnienia artyzmu. Wyzuci z uczuć nie mogli wspiąć się na wyżyny swego kunsztu, bo miast weny kierowała nimi Maura. Trudno, coś za coś. Nawet wyjątkowo zdolna Nela bez rozkazu nie zrobiłaby nic i skoro twierdziła, że nie wie, jak doszło do zgubienia śladu – nie wiedziała. Na pewno też nie maczała w tym palców. Ale wcześniej czy późnej zdobędzie tę wiedzę, przetworzy, by znowu pochwycić trop. Była niczym wierny pies; nie musiała rozumieć, czemu szuka, liczyło się samo szukanie. Dlatego Maurze zdarzało się puszczać mimo uszu jej opinie w kwestiach innych niż tropienie. Lubiła dla zabawy wybierać krętą, wyboistą ścieżkę, by zobaczyć, cóż z tego wyniknie.

Jednak głównym, nadrzędnym zadaniem Neli pozostawało znalezienie Dziecka i tutaj kończyła się nonszalancja Maury. Tej podróży nie urozmaicała przypadkowymi niespodziankami. Liczył się cel, nie droga. Katastrofa nie była więc przypadkiem, choć Nela ostrzegała, że wprowadzenie do równania nowej zmiennej mocno namiesza we wzorze. Zaryzykowała, bo musiała się upewnić. Nie szukała byle dziecka, to właściwe powinno przetrwać, no i przetrwało. Niestety, uczucie niepewności nie zmalało. Coś niepokoiło Maurę, dręczyło coraz bardziej – przykre podejrzenie, że ktoś gdzieś popełnił niewybaczalny błąd w założeniu. Dużo poważniejszy niż wymknięcie się rybki z misternie tkanej sieci…

– Po prostu znajdź tego bachora! – warknęła, odwracając się twarzą do Pustej. Znudziło się jej zerkanie w lustro. Podstępna finezja takiego przesłuchania traciła sens wobec obojętności rozmówcy. – Jeżeli faktycznie dzieciak przeżył wypadek.

– Na pewno – potwierdziła Nela. – Choć nie powinna. Jednak tropiciele nie znaleźli ciała wśród innych. Zjawili się klepsydrę po katastrofie. Wcześniejsza obecność mogłaby zrodzić podejrzenia. Nadto dym i płomienie musiały nieco opaść, by umożliwić przeszukanie szczątków i ewentualną identyfikację. Zdążyli w porę, by przegnać zdziczałą psią watahę, która ściągnęła na miejsce, najwyraźniej zwabiona swądem palonego mięsa.

– Czyli nic jej nie zeżarło, świetnie – podsumowała Maura. – Ale gdzie jest, skoro przeżyła? Może schowała się, wpełzła w jakąś dziurę? Przeszukaliście okolicę?

– Od razu, pani. Bardzo dokładnie, w promieniu kilku staj. Z drugiej strony nie mogła oddalić się samodzielnie więcej niż na staję. To tylko dziecko.

– A jednak oddaliła się i zniknęła! Od trzech zmierzchodni nie możecie jej znaleźć, choć niby rozszerzyliście krąg poszukiwań. Co, wyparowała?! – wrzasnęła Maura, zacieśniając uchwyt na grzbiecie Gerda. Królikot syknął i zesztywniał, bardziej ze strachu niż bólu. Możliwość odpowiedzi agresją na agresję lub choćby ucieczki z kolan opiekunki została mu odebrana. Maura łaskawie nie wyczyściła zwierzęcego umysłu z odczuwania elementarnych emocji, jednak wdrukowanie wykluczało nawet cień buntu. Ale przynajmniej coś czuł; Nela nie miała tyle szczęście, a może właśnie miała… Tęsknota za tym co utraciła, a czego nie pamiętała, doprowadziłaby ją do szaleństwa. Poza tym tylko jako Pustej udało jej się przetrwać tyle lat u boku Maury. Brak reakcji był w obecności Wielebnej najbezpieczniejszą reakcją.

– Nie – odparła Nela – nie wyparowała. Ktoś jej musiał pomóc w ucieczce. Taka opcja wydaje się najbardziej logiczna i prawdopodobna.

– Prawdopodobieństwo graniczy z pewnością?

– Tak.

– Więc znajdź tych nieproszonych pomocników. Nim gówniara znowu gdzieś przepadnie. Oby wciąż z nimi była… Nie stój tak, nie gap się! Może tym razem osobiście ruszysz swoje bezwłose dupsko, zamiast wyręczać się bandą nieudolnych szpicli?

– Są najlepsi. Sama ich wybrałam, ty wyczyściłaś, wzmacniając wrodzone umiejętności. Skoro zawiedli, zdarzyło się coś nieprzewidywalnego.

– Graniczącego z cudem? – zakpiła Maura.

– Tak.

Ta prosta, beznamiętna odpowiedź doprowadziła pytającą do wybuchu szału. Zerwała się ze stołka, strącając z kolan Gerda, i zaczęła tupać małymi bosymi stopami po marmurowej posadzce. Owo „tak” oznaczało bowiem, że była bliska uwieńczenia sukcesem długich poszukiwań. Maura, acz nie wahała się ich wykorzystywać, gardziła przesądami, które w ociemniałym świecie zastąpiły prawa i przykazania. Jednak ufała znakom, nauczyła się nie lekceważyć z pozoru niewytłumaczalnych omenów. A dwa zdarzenie bliskie cudu – przeżycie Dziecka i późniejsze jego tajemnicze zniknięcie – to był znak jak cholera!

***

– Co to ja chciałam jeszcze powiedzieć, napisać…? – Diament, jedyny słuchacz i towarzysz Estery, zamiauczał gardłowo w odpowiedzi. – Aha!

Jestem Estera. Córka Eleonory, wnuczka Euzebii, prawnuczka Eulalii, potomkini Ewy. Mam Dar widzenia. Przeklęty Dar, który skazał mnie na długowieczność, nieomylność i samotność. Widzę koniec drogi, ale nie umiem z niej zawrócić nawet żuka, co dopiero człowieka. Wiem, co się zdarzy, ale ci, którym się zdarzy, słuchają mnie tylko wtedy, gdy im to odpowiada. Świat ogarnął cień. Skąd się wziął? Od zarania tu był. Po prostu wypełzł z zakamarków, w których się krył. Mrok i światło. Piekło i niebo. Dobro i zło. Każdy nosi w sobie jedno i drugie. Wciąż toczy się walka, wciąż decydujemy, przechylając szalę zwycięstwa wte lub wewte… Czemu tak trudno to zrozumieć? Czemu winimy wszystkich dookoła za własne błędy? Wiele się zmieniło, ale pycha w ludzkich sercach pozostała ta sama. Kiedyś mnie to bolało, czułam się taka bezradna… Kiedyś byłam taka młoda.

Teraz chcę tylko spokoju. Jestem zmęczona, jestem starym człowiekiem. Gorzej, jestem starą kobietą. Tak starą, że rysy mojej twarzy zatarły się wśród zmarszczek. Tak starą, że prawie nic nie ważę; moje kości są jak kości ptaka – puste w środku, a skóra przezroczysta i cienka jak pergamin. Tak starą, że dawno temu inni okazywali mi szacunek bez względu na to, co mówiłam czy robiłam. Mogłam pleść, co mi ślina na język przyniosła, bredzić trzy po trzy, niewyraźnie mamrotać – oni tym pilniej nadstawiali ucha. Mogłam robić, co mi wpadło do głowy, a ciało dało radę wykonać: chodzić boso po szyszkach, tańczyć nago na polanie, układać pasjanse z kamieni i kawałków kory, wróżyć z bobków zająca – patrzyli z powagą i mądrze kiwali brodami. Dlaczego? Bo już wtedy byłam stara; tak stara, że zapomniałam, ile mam lat, choć plecy garbiły mi się pod ich ciężarem.

A jednak nadal więcej we mnie życia niż w młodych. Powiadam, więcej! Nawet teraz, gdy szacunek zastąpiło strachliwe zdziwienie, że wciąż drepczę po świecie, choć najstarsi z najstarszych nie pamiętają, kiedy zjawiłam się i zamieszkałam w domu mojej matki, w chacie na Wiedźmowej Polanie. Zresztą dziadowie najstarszych też nie pamiętali; a ja sama tyle wymyśliłam legend na swój temat, że mogłabym się w nich pogubić, gdyby nie prawda spisana w tej oto księdze. Jedna jedyna jest prawda o mnie, tak jak jedna jedyna jest moja nadzieja. To ona trzyma mnie na coraz słabszych ptasich nogach; ona każe mi się budzić co ranka, choć łatwiej byłoby zasnąć i wreszcie odpocząć, ale jeszcze nie teraz, nie teraz… Jeszcze nie nadszedł czas. Będę wiedziała, gdy nadejdzie…

Pióro wypadło ze zesztywniałych palców Estery.

– Koniec na dzisiaj – powiedziała chrapliwym głosem. – Nie dam rady napisać słowa więcej, nie wymyślę nawet pół sensownego zdania. I tak rozgadałam się aż przykro. Te ozdobne porównania, przenośnie… Aż mdło się robi. No, co ty…? Gdzie się walisz?

Kot o antracytowej sierści rozłożył się w poprzek notatek.

– Jasne, lepiej niż ja wiesz, że koniec z pisaniem. Nie mam tylko pojęcia co z posiłkiem. Zapasy się skończyły dwa dni temu, zostały mi tylko ziółka, które raczej nie tuczą, wręcz przeciwnie, taka kruszyna na przykład…

– Maaaahaaałłł?!… maamaakhał…? – Kocur wydał z siebie elektryzujące, przeciągłe dźwięki.

– Wiem, że ich nie tkniesz. Mysz…? Chyba żartujesz? Nie zjem myszy. Za nic! Na szczęście, bez obrazy, prędzej ja odmłodnieję, niż ty złowisz mysz. Gdybyś nie był taki uparty, pomogłabym ci, ale… – kobieta wzruszyła ramionami – twój szósty żywot dobiega końca, a jednak wciąż nie dajesz się przekonać do moich wzmacniających specyfików. I dlatego znowu przyjdzie nam pościć, póki dobrzy ludzie nie podrzucą czegoś w zamian za wróżbę lub lecznicze zioła. Niestety, ostatnio przychodzą coraz rzadziej. Coraz ich mniej…

Estera zamyśliła się. Kocur zmrużył bursztynowe oczy i zamruczał pocieszająco. Wyczuwał niepokój swojej towarzyszki. Czekała już tak długo, miała prawo być znużona cierpliwym wypatrywaniem, ale nie dlatego zapadła się w sobie, pogrążyła w głębokim, niewesołym zamyśleniu. Nie o siebie się martwiła, nie o swój los była niespokojna. Nie należała do strachliwych, których w Ciemnych Czasach było coraz więcej. Coraz więcej…

– Masz rację, Diament, boją się. – Kobieta westchnęła. – Boją się złych uroków i ciemności, którą rozprasza jeno księżyc i nikły, zimny blask odległych gwiazd, kto wie, może równie martwych jak nasze słońce… Boją się rzeki, groźniejszej niż kiedyś. Przeraża ich przeprawa przez dziurawy most, którego nikt już nie naprawia, może nie umie… Boru też się boją; bardziej mrocznego, odkąd rośliny… świecą. Prawdę powiedziawszy, boją się wszystkiego, mnie też. Duch w nich upadł, a od kiedy Maura ogłosiła się niełaskawie nam panującą władczynią, boją się własnego cienia. Trudno się dziwić, gdy nie wiadomo, co z niego wypełznie… Ile to już lat, od kiedy ta uzurpatorka rozpanoszyła się na Zamku Snów…? Będzie blisko sto dwadzieścia starych roków. Sporo. Poprzedni samozwańcy też łaskawością nie grzeszyli, pogardzali prostaczkami, ale przynajmniej ich nie śledzili. Nieważne, co lud robi, co mówi, czy z głodu zdycha, byle daniny płacił. Maura zaś interesuje się i to bardzo. Ma swój plan, swoją wizję, której nikomu nie pozwoli zniszczyć. Wszędzie wysyła czujne oczy i uszy. Ludzie zdążyli zapomnieć, jak to jest śmiać się pełną piersią bez obawy, że ktoś doniesie. Choćby o nowo powstałym dowcipie na temat wójta. Poprzedni miał nieco oleju w głowie i litości w sercu, ale Dobromir Maczek nie wdał się w ojca. Chcąc się przypochlebić Wielebnej Maurze, wyklął mnie jako wiedźmę, zakazał nawet uzdrawiania, szczyl jeden. Pamiętam, jak biegał w brudnej koszulinie i nazywał mnie Dobrą Babką, ale… było, minęło… – Jej głos lekko zadrżał. Udawała, że ze starości. Chrząknęła. – Mam to w zielonej rzyci, jak mawiał Świtek, ten stary świntuch. Brakuje mi jego poczucia humoru. Uśmiałby się na wieść, że żona wójta przysyła tu co pełnię służkę po kremy odmładzające, a jego własna kochanka znowu zażyczyła sobie mikstury na wzmocnienie sił witalnych. Przecież nie dla siebie! Widać wójt, stary cap, nie daje rady w łożu. A ja, no cóż, wciąż się przydaję. Dzięki temu nie wykurzyli mnie jeszcze ogniem i widłami. Ledwie widzę na oczy, lampka zgasła…

Estera cichym zaklęciem, podobnym do dmuchnięcia, zapaliła knot, choć ogień na kominku wciąż się tlił. Kocur udał, że nie zauważył zbytecznej sztuczki. Żeby sięgnąć po szczapkę, odpalić ją od żaru, stara kobieta musiałaby wstać, podejść do ognia, schylić się… Za dużo zachodu. W końcu prócz niego nikt nie patrzył. Czasami nie odróżniał myszy od nornicy, ale na węch nie narzekał. Nie wyczuł intruza, czającego się za szybą, podsłuchującego i podglądającego, by potem donosem wkupić się w łaski wójta. Wiedząca mogła więc pozwolić sobie na odrobinę wygody i lenistwa. Jako kot rozumiał to doskonale. Tym bardziej że zaraz potem wyciągnęła rękę i powolnymi, usypiającymi ruchami zaczęła głaskać jego czarne futro… Czyli na dzisiejszy obiad będą smutne myśli i pocieszające pieszczoty. Westchnął, z typowo kocim fatalizmem godząc się z losem. Bywało gorzej…

Pięć żywotów, mało dobrych wspomnień. Klatka i ostry trujący zapach. Najstarszy, najbardziej odporny z gromady doświadczalnych zwierząt, a jednak nie przeżył kolejnego testu. Rozpędzony powóz, końskie kopyta tratujące jego ciało na miazgę za drugim razem. Złowróżbne warczenie i szeroko rozwarte szczęki – w nich zakończył trzecie wcielenie. Jeden nieostrożny krok i skręcony kark urwały żywot czwarty. Piątego nawet nie posmakował. Wraz z całym miotem trafił do worka, a potem do lodowatej rzeki. Zamarzł, nim się utopił.

Z niepokojem witał świat za szóstym razem. Znowu było mu zimno. Obok wyczuwał śmierć – sztywną i obojętną, jak ciało, do którego tulił się bezradnie. Wygłodzona, poraniona i schorowana kotka oddała swe życie, rodząc ledwie trójkę kociąt. Tylko jedno, po pierwszym bolesnym hauście powietrza, miało dość sił na następny oddech.

– No, przynajmniej ten się rusza… – wymruczał ktoś z ulgą. – Sierota, ale przeżyje. Już dobrze, mały, zostaniesz ze mnę, zaopiekujemy się sobą nawzajem.

Miły, pełen cierpliwości głos dobrze wróżył. Gdy zaczął jako tako widzieć, potwierdziło się, co już wcześniej podejrzewał: jego matka, znaczy opiekunka, nie była kotem, tylko człowiekiem. Jakoś się tym nie zmartwił. O tyle dziwne, że w trakcie poprzednich wcieleń nie zyskał dobrych doświadczeń w kontaktach z ludźmi. Czym ta kobieta różniła od reszty swego bezwzględnego gatunku? Niedługo potem tajemnica się wyjaśniła. Diament, wylizując swoje futerko i obserwując, jak miska z mlekiem wolno opada na podłogę koło kominka, skonstatował z zadowoleniem, że wreszcie trafił, gdzie jego miejsce – do chatki czarownicy.

***

Rosa zmienił pozycję, przenosząc ciężar ciała na lewą nogę, bo prawy kulas zaczął już trochę cierpnąć. Miał prawo; długo siedział w kucki, dumając na dachu Mydła. Gdy dojrzał na tyle, by dogodzić samicy i zabić człowieka, opuścił rodzinne gniazdo. Już wcześniej miał po dziurki w nosie matczynych bajek dla małych skrzatów, jej smutnych oczu i żałośnie pohukującego głosu, sączącego mu do uszu dawno przebrzmiałe prawdy. Gdyby pozwolił, Śnieżka wychowałby go na pełnego skrupułów trzęsidupę. Skrupuły… To słowo przywołało wspomnienie, na które lędźwie Rosy natychmiast zareagowały. Zraniona brew zaswędziała i do żądzy dołączyło nieznośne, bo świadczące o słabości, poczucie winy. Zdusił je w zarodku, gorzkawosłodkie wspomnienie też odegnał. Żadnych skrupułów.

Nie miał ich, gdy bez ceregieli wyrzucił liczną rodzinę Myszków z upatrzonej siedziby. Znajdowała się w strategicznym miejscu, na skraju Dużego Placu, wystarczająco daleko od Szkarłatnej Olchy, ale nadal niemal w centrum Siedliszcza. Wnukowi Boba Patriarchy, nawet smarkatemu, drobni mysi bracia nie ośmielili się przeciwstawić. Tak zyskał nowy dom. Tylko dla siebie. Niektórzy nosem na takie lokum kręcili, bo dziupli czy nory w niczym nie przypominało, ale… ich zdanie… jej zdanie… nie miało już znaczenia. A Mydło sprawdziło się. Mógł tu spać i biesiadować; na tylnym siedzeniu pokładać się z dwoma samicami naraz; na przednich przyjmować kompanów; w pojemnych schowkach, od frontu i zadka, trzymać prywatne zapasy. Miejsca było dość, aż za dużo dla jednego skrzata.

Wkrótce to się zmieni; w pierwszą pełnię po Szczodrych Godach drugi raz przybędą swatowie z odległej Kniei. Tym razem już z narzeczoną, której ani nie widział, ani nie wybierał, bo w tym mariażu z rozsądku jej wygląd nie miał znaczenia. Byle płodna była i posłuszna. Wilczarze sami zdecydują, która z ich młodych, silnych, niezamężnych cór najlepiej spełni to zadanie. I kiedy. Też im zależało na przetrwaniu, poza tym kierowali się jakąś swoją wilczą przepowiednią. Rosa nie wnikał w szczegóły; najważniejsze, że obrót temu nazad dwóch rosłych i, co ważne, obcych skrzatów pojawiło się w trakcie Święta Godów. Akuratnie, choć przecież nie znali wzajemnie swych obyczajów. Przybyli właśnie wtedy, bo tak im kazała owa wróżba. Przedstawili propozycję, którą Rosa, po ustaleniu warunków ewentualnego rozwodu, przyjął. To im wystarczyło, nie zawracali sobie głowy detalami w stylu, gdzie zamieszka oblubienica. Zresztą, jak wyglądało Mydło tak wyglądało, ale z racji na pozycję młodego przywódcy było to najbardziej prestiżowe lokum w Siedliszczu.

Może poza norą starego zgreda… ale tam nigdy by się nie przeniósł! Zwłaszcza ze szczeniętami. Nawet gdyby dziadyga uczynił mu wreszcie tę łaskę i zasnął snem wiecznym. Jama skryta wśród białawych korzeni Szkarłatnej Olchy cuchnęła rozkładem; smrodem niemającym nic wspólnego z naturalnym procesem przerabiania tego co martwe na ściółkę i podłoże dla nowych istnień. Od tego odoru śmierci za życia szczecina się Rosie na masywnym karku jeżyła, toteż nie pozostawał w legowisku dziada dłużej, niż musiał. Rozmowy ze stetryczałym przywódcą ograniczał do minimum; sensu w nich już nie widział żadnego. Bob Prawodawca, w którym skrzaty niegdyś znalazły oparcie – tego ramolowi nie mógł odmówić – teraz głównie bredził bez ładu i składu. Nieraz kusiło młodego skrzata, by przegnać dziadygę w głąb Boru, niechby tam sczezł, niechby go coś zeżarło i wszelki ślad po nim zaginął! Tyle że mogłoby się to okazać równie krótkowzrocznym posunięciem co wypędzenie Świtka, ostatniego z rodu skrzatów, członkowie którego budzili słońce. To właśnie sam Bob najpierw przywłaszczył sobie magiczny czasomierz Świtka, a potem przepędził starego skrzata. Sądził w swej pysze, iż może przejąć jego rolę na Wzgórzu Wschodów! No i spotkała ich wszystkich kara za ten brak poszanowania dla odwiecznych praw i tradycji. Słońce nie pojawiło się na niebie, świat ogarnął mrok, zaś Świtek stał się legendą. Jakoś jego nikt nie winił, że słońce zgasło! Odszedł, przepadł w Borze, złamany, pokonany, wyklęty, a jednak pozostał w pamięci skrzatów jako ostatni wierny strażnik tego co najważniejsze, najjaśniejsze, najprawdziwsze… To reszta skrzatów dała plamę, wypierając się swych korzeni, szczając na obowiązki, dając się skusić ludzkiej łatwiźnie. Żarli ich odpadki, upijali się ich śmierdzącym zacierem, stroili się w ich szmaty, ściągali do Boru ich śmieci, z opiekunów stając się pasożytami lasu. Hańba im za to i sromota! No i Bob się wstydził. Po swojemu jednak walczył z poczuciem winy. Samotność i przygniatający ciężar odpowiedzialności nie osłabiły jego buty. Większość tradycji, których skrzaty się wyparły, przepadła; więc Bob stworzył własne Prawa. Zagubiona, przerażona banda jego pobratymców czepiła się ich niczym pijany płotu lub, jakby rzekła jego matka, „jak jedynej jasnej drogi pośród chaosu ciemności”. Dlatego Rosa nie mógł, mimo wielkiej ochoty, pozbyć się starego przywódcy. Inne skrzaty wciąż darzyły go wdzięcznością i podszytym bojaźnią szacunkiem, może tylko z przyzwyczajenia, ale wolał nie ryzykować buntu. Dość miał problemów z fikającą młodzią. Lepiej poczekać, aż staruch sam wykituje pod swą przeklętą Olchą – oby uschła wraz z nim! Potężnego drzewa o szarej korze i liściach koloru krwi też nie znosił. Brzydził się go i lękał. Najchętniej ściąłby kolosa i spalił. Tylko wtedy niewiele by się różnił od ludzi, którzy niszczyli wszystko, czego nie rozumieli.

Pogarda do rodu ludzkiego nie zaślepiała Rosy. Głupotą byłoby ich lekceważyć. Niektórzy budzili w nim nawet coś na kształt mrocznego podziwu. Jak choćby dawno zmarli budowniczowie Mydła, które – jak twierdził Bob, gdy jeszcze w tym co gadał, tkwił cień sensu – służyło im do przemieszczania się z jednego punktu do drugiego, bez użycia nóg, łap czy racic. Czary? Kto ich tam wie… W każdym razie ściany i dach Mydła wykonane były z owego tajemniczego tworzywa, plajstiku, którego rdza, pleśń ni korniki się nie imały. Jedynie ogień dałby mu radę. Wiedział, bo wrzucił kiedyś do ogniska plajstikowy bukłak. Śnieżka wysłała go z nim po wodę do źródła, a ponieważ nie chciał jej słuchać ani tym bardziej usługiwać – cisnął go ze złością w ogień. Stopił się w nim, skurczył, dym przy tym wydzielając gęsty, duszący i wielce smrodliwy. W durny łeb za to oberwał od ojca. Nie dlatego, że polecenie matki zlekceważył, ale że tym smrodem mógł niepowołanych intruzów do Siedliszcza ściągnąć. Wtedy Rob miał jeszcze jak trzeba poukładane w czerepie, dopiero później mu się tam poprzestawiało. Wkrótce po Ceremonii Nadania, na której jego syn wybrał sobie imię i rosomaka za Towarzysza, Rob przemianował się na Derwisza i wyniósł w głąb Boru, bo naraz zaczęła go mierzić geneza powstania Siedliszcza. Jak prawiły skrzacie baśnie, wyrosło ono na obrzeżach, na gruzach Parkingu Leśnego. Bór dawno wchłonął go w swe łono, otoczył niepamięcią, tak że zniknął z map i wspomnień ludzi, ale wcześniej zostawiali na Parkingu swe dziwne wehikuły, by ruszać w las na jakiś… spacer! Samopas łazić po lesie? Bez obstawy? Zgroza! Ale Bór był wtedy inny, ludzie byli inni, wszytko było inne. A może nie…? Może tylko czasy mroku wydobyły z każdej żywej istoty i każdego miejsca wszystko co najgorsze?

Na tych niewesołych rozmyślaniach i wspomnieniach upływał Rosie zmierzchodzień, gdy warta przyprowadziła szpiegów.

– Złapaliśmy ich, jak ten tutaj obszczywał Stary Buk. Smarkata była z nim.

Rozdział II Strategie

Osobnik, któremu zdjęto worek z głowy, chciwie rozglądał się wokół siebie. Mało szyi sobie nie zwichnął, tak głową kręcił. Mimo strachu, ciekaw był niezmiernie; wiele przeżył i widział, jednak wnętrza Boru jeszcze nigdy nie oglądał. Żadnego z przedstawicieli leśnych skrzatów też dotąd nie miał okazji poznać, a tu trafił w sam środek ich siedziby. I poczuł coś w rodzaju rozczarowania, a na pewno zaskoczenia. Spodziewał się, że nie odróżni skrzacich legowisk od kęp krzaków, zaś samych mieszkańców wypatrzy, o ile pozwolą się zauważyć. Powinni wtapiać się w tło lasu niczym zając w swą miedzę, mysz w miotłę, kuropatwa w zboże. Inaczej jak by przetrwali? Widać jakoś im się udało, choć Siedliszcze na pierwszy rzut oka przypominało, wyglądało, no, jak…

„To ci dopiero para – pomyślał zdegustowany Rosa. – Ludzki pomiot i chyba skrzat, ale wygolone toto do gołej skóry, a wystrojone i wymalowane niczym młoda samica w Święto Godów!” Czekał, aż dziwak się przedstawi, ale ten wciąż strzelał ślepiami na prawo i lewo.

„Śmietnik i tyle” – uznał obcy. Na swój sposób piękny – strojny w srebrną poświatę księżycowej pełni, ozdobiony czerwonymi piegami łuny, bijącej od niewielkich ognisk, łuczyw i lampek, owity fosforyzującymi pnączami – ale jednak śmietnik. Zasłonili mu oczy. Sądził więc, że dla dodatkowego zmylenia śladów prowadzą go długą, krętą drogą, na której wciąż się potykał. Teraz zwątpił. Ścieżki w Siedliszczu faktycznie wiły się jak wąż w konwulsjach, kończąc się nagle i zaczynając znienacka. Zwalone drzewa leżały, gdzie padły, wokół piętrzyły się kupy zeschłych liści, igliwia i gałęzi. Chaszczom pozwalano plenić się bez żadnej kontroli, toteż w jednych miejscach panował gąszcz, gdzie indziej świeciły placki łysej ziemi, której nawet szara trawa nie kryła. Pośrodku największej takiej łysiny, przypuszczalnie placu zebrań, wznosiło się potężne drzewo o czerwonych liściach, z czarnym okiem jamy skrytej wśród biało połyskujących, grubych korzeni. Pewnie znajdowała się tam nora jakiegoś ważnego skrzata, być może ich przywódcy. Reszta stada, z tego co mógł dojrzeć – a spostrzegawczy był wyjątkowo – wykazała się sporą pomysłowością tudzież praktycznością, tworząc legowiska, gdzie się dało i z czego się dało. W dziuplach i rozwidleniach pni; w hamakach, zwieszających się niczym dzbany z wyższych gałęzi; w jamach wykopanych wprost w ziemi; w wykrotach, przykrytych korą, plecionkami z trawy i… – tu obserwator zdziwił się niepomiernie – folią oraz eternitem; w skórzanych namiotach; w budkach skleconych ze szmat, gałęzi oraz części – tu znowu szeroko otworzył wielkie, przywykłe do ciemności oczy – samochodów. W ogóle wszędzie wokół poniewierały się dzieła ludzkich rąk, między którymi skrzaty poruszały się z wprawą i swoistym wdziękiem. Hm, może więc w tym chaosie kryła się metoda? Obcy nie był pewien i gapił się z rosnącym zmieszaniem na zardzewiałe puszki, omszałe butelki, zbutwiałe szmaty oraz elementy starodawnych urządzeń, służące celom dalekim od pierwotnego przeznaczenia. Jak choćby płaska żelazna misa, stojąca nieopodal. Płonęło w niej ognisko. Wystarczająco jasno, by nabrał absolutnej pewności co do jednego: skrzat, przed którego obliczem go postawiono, siedział na dachu plastikowego auta. Oryginalny tron wyglądał niczym zabawka w porównaniu z wielkimi metalowymi wozami, jakie zdarzało mu się widywać w miastach. Wciąż wywoływały lękliwy podziw wśród motłochu. Nawet gdy ciągnęły je zwykłe konie; paliwo było obecnie cenniejsze niż platyna, zaś zepsuty silnik umiał naprawić jeden na stu mistrzów z Cechu Mechaników.

Autko z Siedliszcza, choć zachowane niemal w całości, respektu nie wzbudzało. Co innego ten, który na nim siedział. Młody samiec, liczący sobie jakieś trzydzieści pięć obrotów, przewiercał go spojrzeniem na wylot, aż ciarki szły po krzyżu. Szrama nad okiem przecinała krzaczastą brew, unosząc ją lekko i nadając surowej twarzy cyniczny wyraz. Młody nie oznaczało wszak niedoświadczony, nie w czasach mroku, w których nawet dzieci potrafiły być niebezpieczne. I znowu obserwator zwątpił. Czyżby pomylił się w ocenie i nie w jamie pod wielkim drzewem mieszkał najważniejszy skrzat w Siedliszczu? Czyżby ten tutaj był faktycznym przywódcą? Albo, co gorsza, jego żądnym władzy następcą? Obcy myślał gorączkowo nad taktyką. Jak wyjść obronną ręką z całej sytuacji, jak obrócić ją na swoją korzyść? Żartem, wodolejstwem, pochlebstwem, wcale nieudawanym lękiem…?

Rosa miał dosyć czekania. Już nazbyt długo intruz igrał z jego cierpliwością.

– No…? – mruknął. Przecięta brew uniosła się jeszcze wyżej, nagląco, w sposób wykluczający dalszą zwłokę.

– Jestem ten, który słyszy skrzyp kłosów i głos kamieni. Jestem ten, który wąchał pył z niejednej drogi, z niejednego pieca chleb jadł i niejeden miejski bruk wycierał…! – zaczął pompatycznie więzień, bo trudno czuć się gościem, gdy sztylet z kości wbija się w plecy. – Za drobną opłatą śpiewam, tańczę, bawię gawiedź, stąd mój kolorowy strój, wesoła twarz i czapka z piórkiem. Za miskę strawy i kubek piwa plotę koniom grzywy i przynoszę szczęście miłym gospodarzom. Za pogardę i złe słowo szczam do mleka, a pierworodnej brzuch przyprawiam…

– Może krócej, knypku, i same fakty, bez przechwałek – przerwał mu Rosa. – Czego tu szukasz i co to za bachor?

– Szukam azylu, schronienia, bracie skrzacie. Zwą mnie Pośpiech, bo pośpiesznie znikam z miejsc, gdzie mnie nie chcą. Być może mierzi cię moje gładkie oblicze i nazbyt ludzki strój, ale pozwala ukryć się w tłumie. Niestety, czasami nadgorliwi wyznawcy czystości rasy dopatrzą się skrzacich rysów mimo przebrania karła. Wtedy rozpływam się wraz z mgłą. A tę biedną kruszynę znalazłem trzy zmierzchodoby temu, w szczerym polu, kilkadziesiąt staj od żelaznej drogi. Ponoć nieszczęście wielkie się tam stało, wszyscy zginęli, tak gadał woźnica, cośmy go spotkali wczoraj. Tragedia okropna. Zgrzyt, huk, pożoga! Nikt nie przeżył. Chyba… że ona, niebożątko. Choć jak dotarła od miejsca katastrofy tak daleko, zraniona i sama, nie mam pojęcia. Skrzydła by jej chyba wyrosnąć musiały. Więc może komuś się zgubiła, z wozu spadła, albo… – Pośpiech zakręcił się niespokojnie w miejscu, za co strażnik skarcił go szturchnięciem nożem pod żebro – aaa!…albo może ktoś ją porwał, może sam Czarnobóg w ludzkiej skórze z domu ją wykradł, ogniem naznaczył i potem w polu porzucił na zatracenie. Różni, bracia skrzaty, a wielce nikczemni osobnicy po ciemnych pustkowiach się włóczą. W każdym razie zabrałem bidulę i czym prędzej nogi za pas wzięliśmy, by drugiego spotkania z czartem nie prowokować. Poszła, nawet chętnie, bez gadania. Grzeczne dziecko. Na ból się nie skarżyła. Myślałem, wesprzemy się w wędrówce, raźniej będzie, łatwiej. Skoro woźnica ulitował się i za darmo podwiózł nas do Sporów, sądziłem, że inni takoż łaskawszym okiem spojrzą, a my skorzystamy. Szczodre Gody zaczynają się niebawem i Wielki Jarmark, na który ludziska z daleka ściągają. Łudziłem się, że chętniej rzucą grosik, widząc jej kalectwo… – polny skrzat uniósł delikatnie dłoń dziewczynki, obwiązaną brudną szmatą – bo pierońsko mocno się poparzyła. Opatrzyłem, jak umiałem. Niestety bąble zaczęły pękać i wydzielać niepokojącą woń. Moim zdaniem do zniesienia, ale i tak wygnali nas ze wsi, bojąc się zarazy. Bo wtedy Jarmark by się nie odbył. Pewnie tylko ze względu na małą nie poszczuto nas psami, kamieniami nie pożegnano. I znowu woźnica, widać jakiś prawdziwie dobry człek, szepnął, byśmy poszli drogą przez most i poczekali pod wielkim bukiem. Tośmy czekali, wtedy wy, bracia skrzaty, zjawiliście się! Niech dzięki będą Pani Lasu, która oby żyła wiecznie!

Rosa spochmurniał. Pani Lasu zapomniała o nich wieki temu, gdy słońce raczyło jeszcze wstawać co świt. Byli zdani na siebie, na własny osąd i rozsądek. Dlatego mierzył uważnym spojrzeniem zarówno wymalowanego cudaka, któremu róż spływał ze spoconej ze strachu twarzy, jak i smarkatą, która rozglądała się dokoła z ciekawością, ale bez lęku. Właśnie to wydało mu się najbardziej podejrzane.

– Ty! – zwrócił się do dziewczynki, celując w nią palcem. – Gadaj coś za jedna.

Nie zareagowała, jakby nie zrozumiała polecenia. Gapiła się na niego zielonymi ślepiami, uśmiechała się i ani drgnęła, gdy wyszczerzył groźnie zęby.

– Odpowiadaj, gówniaro, albo obić każę! – warknął.

Witka mało nie wyskoczyła z bezpiecznego ukrycia, by rzucić się na Rosę z pazurami. Nie pierwszy raz poharatałaby mu gębę, o nie, do dziś miał od niej bliznę nad okiem. „I dobrze mu tak, gliście, za moją krzywdę! – myślała, przyczajona za pniem, w pobliżu misy ognistej, lecz poza kręgiem rzucanego przez nią blasku. – Szkoda, że ślepia nie stracił, że cały nie sparszywiał, sukinkot jeden!” Młoda samica nie spodziewała się po Rosie niczego dobrego, ale żeby straszyć… dziecko?! Co mu biedne szczenię zawiniło? W czym zagrażało? Nerwowo przeczesywała długą kitę, nie wiedząc, co począć. Lisi spryt podpowiadał cierpliwość, instynkt samozachowawczy kazał zwalczyć popędliwość i chęć zemsty. Ale tym razem nie one pchały ją do przodu. Witkę ogarnęło zupełnie nowe uczucie, którego natury nie znała, nie umiała nazwać. Wiedziała tylko, że jest mocniejsze niż wszystko inne, silniejsze nawet od nienawiści, jaką darzyła młodego przywódcę. Szczerze i gorąco, acz z daleka. Reszcie stada nie odpuszczała, ale jemu wolała schodzić z drogi. Teraz zaś miała ochotę wpaść tam, w sam środek, zabrać dziewczynkę sprzed nosa Rosy i chronić ją choćby za cenę życia.

Zresztą, jakież to cudne bytowanie wiodła w Siedliszczu? Spleśniałej szyszki niewarte, puste jak łupina suchego orzecha! A jednak tkwiła tu, odepchnięta, ignorowana, bo… bo nie miała dokąd pójść. Z braku celu, z obawy przed nieznanym trzymała się stada, choć nie czuła się już jedną z nich. I nagle, niczym odpowiedź na niezadane pytanie, odzew na milczące modły, pojawiła się ta mała. Było w niej coś takiego… Zraniona dłoń aż się prosiła o porządny opatrunek, wiadomo, ale nie tylko o to chodziło. Znękane serce rudej samicy zabiło żywiej na widok nierówno przyciętych włosów koloru kasztana i tych niesamowitych patrzałek, lśniących niczym zielone klejnoty w chudej, nieładnej gębusi. Zaś do reszty rozbroiła ją i wzięła w niewolę owa dziwna, ponad skrzacie pojęcie, mieszkanka dziecięcej bezradności i ufności. Dziewczynkę też ktoś skrzywdził, a przecież wciąż potrafiła się uśmiechać… Łysy, kolorowy cudak i jego cudaczna gadka, z której Witka słowa nie uroniła, choć połowy nie zrozumiała – pasował tu jak pięść do nosa. Czuł się nietęgo, gadulstwo tego nie ukryło. Ale jego mała, milcząca towarzyszka… Wlazła między skrzaty jak gdyby nic. W mroczną twarz Boru patrzyła bez śladu obawy. Wredna gęba Rosy i jego pogróżki też nie zrobiły na dziewczynce wrażenia. Nie bała się go, a… powinna!

Yyy, właśnie jego najbardziej! Był zdolny do wszystkiego. To pewne jak brak słońca na niebie. Jeżeli uzna ją za zagrożenie, nie okaże cienia litości ni skrupułów. Nie mogła mu na to pozwolić, nie tym razem. Wciąż trzymając się cienia, Witka zaczęła przesuwać się bliżej Mydła, wolno i bezszelestnie. W odpowiedniej chwili wyskoczy i zagarnie dziewczynkę. Chudziutka była, malutka, pół głowy niższa od swego wyszczekanego przewodnika, pewnikiem nie cięższa niż dorodna gęś; Witka dźwigała takie zdobycze bez trudu. Przerzuci małą przez ramię i umknie w Bór. Niech próbują ją tam złapać albo znaleźć, ofermy, co do własnego zadka nie trafią bez pierdnięcia! Gdzie się tej leniwej bandzie mierzyć z mistrzynią tropienia i zacierania śladów. Nie bez powodu już jako raczkujące szczenię wybrała lisa za Towarzysza. Reszta jej licznej rodzinki, pochodzącej od sławetnego Witalisa, wolała, by w drodze towarzyszyły im kuny, borsuki, nawet susły. Jej ojciec wybrał łasicę. Ostatnim, który zbratał się z lisem był Rudy, niesławny złodziejaszek Wiernego Druha. Może dlatego jego potomkowie nie kwapili się, by iść w jego ślady. Ona jednak…

Czuły nos Witki wychwycił znajomy zapach. Za późno. Zbyt się skupiła na scenie rozgrywającej się przed nią i zapomniała o pilnowaniu tyłów. Pycha bywa zgubna, przechwałki osłabiają czujność.

– Czego tu? Szpiegujesz dla synalka? To niżej upadłaś niż ja! – syknęła, nie obracając się, by ani na chwilę nie stracić z oczu dziewczynki.

– Nie rób głupot – szepnęła Śnieżka. Podeszła bliżej. Stała na wyciągnięcie ręki, wyraźnie oświetlona łuną bijącą z ogniska. Siwa, wysuszona, przedwcześnie postarzała, wytrawiona niczym rzemień palącą ją od środka zgryzotą. Też słuchała i też patrzyła przed siebie, niemal przyklejona wzrokiem do twarzy Rosy. Jedną miłość miała w życiu, jedyną, największą i boleśnie nieodwzajemnioną. Niechętnie przeniosła spojrzenie na dziewczynkę. Nie podobała się jej, choćby dlatego że zaniepokoiła Rosę. Dziwny był ów nienaturalny, biorąc pod uwagę okoliczności, spokój smarkuli. Jednak nie musiał oznaczyć niczego podejrzanego. Zwyczajnie, durne szczenię, nieświadome grozy sytuacji. Tak czy siak, sowi instynkt doradzał rozwagę. Ale najpierw trzeba poskromić Witkę, nim znowu z czymś wyskoczy i bardziej rozdrażni młodego przywódcę. – Nie kombinuj, nie wychylaj się. Mało masz kłopotów?

– Przez kogo je mam? Przez twojego wypierdka! Więc nie mądruj się, tylko go powstrzymaj. Bo jak zrobi coś dziewczynce, nie ręczę za siebie. Niech tylko ją tknie, a przysięgam, że nie zaśnie spokojnie, bo mu gały wydrapię, ledwie powieki przymknie! Już dawno powinnam to zrobić.

– Naprawdę sądzisz, że on sypia spokojnie…? Troszczy się o stado. Widzę, jak się gryzie. Czasem wcale nie śpi, bo koszmary nie dają. Ty zapewne też w nich jesteś… – Śnieżka westchnęła. – Postąpił, jak postąpił, ale naszych Praw nie złamał… Gdybyś tylko była bardziej… – urwała. Tłumacząc syna, zapuściła się w niebezpieczne rejony. Witka zwróciła się w jej stronę. Skulona w pozie ataku, stuliła uszy, obnażyła zęby… – Ani się waż, bo nie pomogę dzieciakowi! – huknęła szybko Śnieżka. O dziwo, tym niecodziennym szantażem skutecznie usadziła wściekłą młódkę, gotową rzucić się jej do gardła. Witka prychnęła niezadowolona, ale wyprostowała się nieznacznie i wróciła do obserwacji grupki zebranej wokół Mydła.

Smarkula wciąż milczała, choć zlazł z dachu i wziął się pod boki. Lewa brew drgała lekko. Zły znak, na widok którego każde ze szczeniąt z Siedliszcza posikałoby się ze strachu. Dziewczynka tylko stała i uśmiechała się radośnie. Rosa górował nad nią wzrostem. Był wysokim, potężnym skrzatem, przy tym zwinnym i szybkim. Jego silne, szerokie ramiona w mgnieniu oka duszę by z bachora wydusiły, co dopiero głos. Jednak na razie nie wprowadzał gróźb użycia siły w czyn; żadna sztuka potrząsać takim chuchrem. Wolał samą swoją posturą i samczym autorytetem skłonić małą do zeznań. Prestiż większy. Więc stali, mierząc się spojrzeniami. Zielone było zaciekawione. Czarne – wrogie.

„Uff – odetchnęła Śnieżka – o mały pazur”. Mogły kontynuować rozmowę jak wcześniej, nie patrząc na siebie. Pełną emocji i wzajemnych pretensji, zarazem cichą, niewiele różniącą się od szelestu liści, nocnych pisków i pohukiwań, czy szmeru strumyka. Pośpiech znowu by zwątpił. Leśne skrzaty, gdy chciały, umiały wtapiać się w tło Boru. Zwłaszcza te dwie skrzatki: lisia siostra i siwa potomkini sowich Myślołowców. Nie pierwszy raz starsza broniła się przed agresją młodszej.

Za swoją niską pozycję niezdatnej, na zasadzie odpowiedzialności zbiorowej, rozgoryczona Witka winiła całe stado, łącznie z własną rodziną, mszcząc się podstępnie i złośliwie. Potrafiła ugryźć znienacka albo chlasnąć odchyloną gałęzią, gdy mało czujny skrzat podszedł za blisko. Nie wahała się rzucać czym popadnie, choćby kamieniem, jeżeli nie spodobała jej się czyjaś mina albo uwaga. Więc pilnowali się pobratymcy, unikając Witki, co tym bardziej ją prowokowało. Ostracyzm boli dotkliwiej niż otwarta drwina. Śnieżka dobrze to wiedziała. Syn niezbyt się z nią liczył, z rzadka słuchał, ale nawet wtedy, czy… słyszał? Ostrzegała przecież, że z rudzielcem będą same problemy. Imię i Towarzysza wybrała sobie, ledwo nauczyła się mówić, a ponieważ najbliższa Ceremonia Nadania przypadała, gdy miała sześć obrotów, starszyzna nie pozwoliła jej do niej przystąpić. Tradycja – sięgająca czasów jeszcze sprzed Zaciemnienia – nakazywała, by kandydat miał ukończone co najmniej siedem obrotów. Witka obraziła się i odpuściła sobie następną uroczystość. Skoro nie mogła być najmłodszym skrzatem oficjalnie przyjętym do stada, została najstarszym, biorąc udział w Ceremonii Nadania Imienia jako dorosła dwudziestoletnia samica. Krnąbrna suczka! A zaraz potem przyjęła swatów. Chyba dla kaprysu! Albo na złość Rosie. Tyle na nią czekał i co…? Przydługie dziecięctwo sprawiło, że zachowywała się irracjonalnie. W jednej chwili słuchała bajek i bawiła się ze skrzaciętami, w następnej gnała na Porębę bić drwali. Jako jedyna samica w gronie wzburzonej młodzieży! Żadna szczytna idea jej nie przyświecała, żadna tam troska o Starodrzew, po prostu lubiła rozrabiać. Wciąż igrała z niebezpieczeństwem, w Siedliszczu też. Nie zdawała sobie sprawy, głupia młódka, jak bardzo kusiła licho. Nie powinna drażnić Rosy… Potem należało z pokorą przyjąć swój los. Nie chciała! Uparta, mściwa lisica, która zapadła w sny i pamięć jej syna jak cierń. Ale i ją dopadło coś, czego się nie spodziewała. Coś, co można wykorzystać, by okiełznać ją raz a porządnie.

Zerknęła na warującą Witkę. Denerwowała się – skubała swoją gęstą kitę i przygryzła wargę. Przecież nie o siebie się bała. Nie potrzebowała stada, by przeżyć w Borze, mogła odejść. Rob Derwisz, jej szalony mąż, tak zrobił, wybrał życie banity. I niechby trzymał się tej decyzji, bo jak wracał, to wyłącznie mącił. Niechby lepiej nosa z ostępów nie wychylał! Niestety, wraz z odejściem Witki, stado straciłoby niechętną, ale najsprawniejszą łowczynię i tropicielkę, przy okazji także zdolną zielarkę. Sama Wiedząca mogłaby ją wziąć na uczennicę, gdyby taki niestosowny pomysł przyszedł jej do starczej głowy. Więc dobrze, bardzo dobrze, że Witka, skrzywdzona w swym mniemaniu okrutnie, wciąż pozostawała w Siedliszczu. Widać nienawiść to za słaby pretekst, by z własnej woli skazywać się na samotność. Tymczasem niespodziewanie znalazł się powód, by została z ochotą. Chudy, brzydki i raczej nierozgarnięty, liczący jakieś cztery stopy wzrostu, ale uwiąże młodą samicę skuteczniej niż wątpliwa lojalność i stadna natura skrzatów.

– Chyba ci zależy na tej znajdzie, co, Witka? Jedna Pani Lasu wie czemu. Ale skoro na kimś wreszcie ci zależy, może lepiej zrozumiesz moje racje…

– W dupie mam twoje racje! – parsknęła ruda samica. – Rosę z jego niby wielką troską o stado jeszcze głębiej! Jak taki wrażliwy, niech zainteresuje się ręką małej. Stąd czuję, że cudak nie kłamał, zalatuje przykro. To nie zakażenie, dziwnie jakoś wonieje, ale tak czy siak trzeba opatrzyć. Obiecałaś pomóc. Wstaw się za nią, dotrzymaj słowa. Wtedy będziemy kwita, przestaniesz się oglądać przez ramię, czy gdzieś się nie czaję. Daruję ci syna padalca. Jemu nie daruję nigdy, ale kaprawe ślepia zachowa.

– To idę – mruknęła Śnieżka. – Ty tu czekaj. Dopiero jak dam ci znak, pokażesz się. Rozumiesz? Dopiero wtedy.

– Co mam nie kumać, jak kumam. Idźże, ino chyżo, ja tu sobie grzecznie poczekam. Nic innego, kuźwa, nie robię, tylko czekam. Teraz przynajmniej wiem na co.

Taktyka Rosy nie poskutkowała. Miał wrażenie, że ostrze jego wzroku odbija się od zielonych tęczówek jak od lśniącej tarczy. Nic w nich nie widział – prócz własnego odbicia. Może dziewczynka nie miała nic do ukrycia, a może…? Nawet do Boru dochodziły słuchy o Pustych. O ludziach przerobionych na chodzące kukły przez wiedźmę z Zamku Snów, na lunatyków pogrążonych w niekończącym się koszmarze braku woli, uczuć, wspomnień… Niby żywe istoty, a jednak martwe.

Więc czemu czasem im zazdrościł? Pamięć – za spokój, za wygodną uczuciową pustkę…? Czy to wysoka cena?

– Ros. – Matka dotknęła nieśmiało ramienia syna.

– Nie nazywaj mnie tak. – Wzruszył barkiem, strącając jej dłoń.

Tylko jedna osoba w całym Borze mogła zwracać się do niego w ten sposób, ale nie chciała. Już nie. Rosss… Cichy, łagodny syk wypełzł z przeszłości i owinął go, spętał… Znowu, jak dwa obroty temu. Przestraszył się wtedy tej niewoli i zrobił, co zrobił. Nie! Nie, Ros!!! – powrócił pełen protestu krzyk, jak świst wierzbowej rózgi. Wówczas nie posłuchał, ale i tak go dosięgnął. Chlasnął czas na pół, na pełne obietnicy przedtem i dręczące potem. Jednak ten drugi głos, wabiący, delikatny jak tchnienie wiatru, biczował go znacznie boleśniej. Ciął duszę na kawałki, gdy tylko zamykał oczy.

Teraz były otwarte i rozgoryczone. Z wielu powodów. Matka też miała w tym swój udział. Nie dała mu rodzeństwa, choć aż piątkę potomstwa powiła; chorowitego, słabowitego, które nawet trzech obrotów nie przetrwało. Nim zdążył poznać braci i siostry, obrócili się w popiół na Kurhanie Przodków. Wiatr rozwiał ich prochy po Borze, stali się pożywką dla nowego życia, własnego nawet nie posmakowawszy. Ocalał tylko on, najsilniejszy, choć najmłodszy. Hołubiony, wytęskniony, karmiony baśniami i matczynymi nadziejami – przetrwał. Jednak nie czuł do Śnieżki ni wdzięczności, ni szacunku; jedynie litość, zaprawioną wyrzutem, że skazała go na samotny los jedynka. Była jego matką, ale przypuszczalnie także ciotką i kuzynką. Szyszki przeciw orzechom, że jej pierwszy miot też był owocem lędźwi Boba – teścia i ojca zarazem. Podwójnie przez to przeklęty! Swego czasu Bob, dominujący samiec ufny w siłę swojego nasienia, nie odpuszczał żadnej samicy, nawet z najbliższej rodziny. Zapładnianie traktował jak rodzaj posłannictwa. Stąd Prawo Pierwszej Nocy. Czy Śnieżka próbowała się przeciwstawić, jak choćby ta harda Witka? Nie. Pokornie przyjęła swaty od przyrodniego brata, a potem pozwalała napełniać swe łono życiem skazanym na zagładę jeszcze przed narodzeniem. Jemu udało się jakimś cudem. Niemniej Rosa, potomek Bobera, Stróża Bobrowych Żeremi, powoli zaczynał domyślać się, co zżerało jego ród od środka. Stąd zgoda na ofertę swatów z odległej Kniei Wilków. Tamtejsza samica, choćby szpetna jak borołak, była obca. Siedliszcze potrzebowało świeżej krwi, nowych silnych genów. Witka też by się nadała. Z sobie wiadomych powodów Bob nie tykał samic z rodziny swego kamrata Rudego. Ale akurat, jak na złość, przekorna lisica miała w kształtnej rzyci dobro stada. Bardziej dbała o swoją piękną rudą kitę niż o przetrwanie skrzatów z Boru!

– Rosa, proszę… – Śnieżka nie ustępowała.

– Czego? – burknął, a gdy gwałtownie zamrugała powiekami, poczuł irytację. Na nią i na siebie. Postarał się złagodzić ton. – O co chodzi, matko?

– Małą trzeba opatrzyć, jej ręka musowo zalatuje. Bez względu na to, co twierdzi cudak, nie wiadomo, jak było. Znalazł ją albo porwał, pogonili ich ze Sporów albo nie. A jeżeli dobry człeczyna to w istocie szpieg wójta? Może sprowadzić nam na łeb kłopoty. Niby teraz nie chcą dzieciaka, ale potem się o niego upomną. Ludzie są równie mściwi co niekonsekwentni, zaś szpicli wśród nich więcej niż pszczelaków w barci. Lepiej nie ryzykować. Wyleczmy ją. Potem zdecydujesz, co z nią zrobić. Wygnać znajdę zawsze zdążysz, byle… żywą.

– Właśnie, właśnie, otóż to, bracie skrzacie! – wtrącił się Pośpiech, z trudem znoszący milczenie. Nadto tu nie tylko o rękę czy całą mizerną osobę znajdy się rozchodziło. – Słusznie prawi twa szanowna matka, Roso, oby Pani Lasu w silnych, zdrowych wnukach jej tę mądrość wynagrodziła. Rozumiem także jej przezorną ostrożność wobec obcych, ale nie kłamię. Obym tak trupem padł, jeżeli łżę! Znalazłem dziewczynkę w polu, a ze Sporów pogonili nas aż przykro. Bez kawałka chleba, bez chwili na wytchnienie, ach! – rozczulił się nad sobą Pośpiech, bo i tutaj nie czuł się komfortowo. Otaczający ich zewsząd Bór przyprawiał go o klaustrofobię, a podejrzliwość leśnych skrzatów dodatkowo tremowała. Jednak na tymczasowy azyl Siedliszcze świetnie się nadawało. Kiszki mu marsza grały i gdyby nie zdenerwowanie zasnąłby na stojąco. W końcu od za przedwczoraj był na nogach i wtedy też ostatni raz coś jadł: żałośnie małe jabłko. – Nie ugościli nas miło ludzie, oj nie! Z drugiej wszak strony, mogło być dużo gorzej. Jak wspomniałem, kamieniami nas nie obrzucili, kijami nie obili. Pewnie ze względu na bidulkę, też już o tym nadmieniałem. Więc może lepiej ją zatrzymać? Na wszelki wypadek. I mnie przy okazji. Niech skrzat skrzatowi nie będzie… człowiekiem! Za kęs strawy oraz kupkę liści do spania odwdzięczę się pieśnią, tańcem i opowieściami z dalekiego świata. Choć jakaś mała, wolna norka lepiej by się zdała i raczej całą miskę niż kęs, bo mi żołądek do krzyża przyrósł. Rozważ tę propozycję, bracie skrzacie, mądry w swej młodości przywódco…

– Stul… dziób… – wycedził Rosa, nie racząc nawet spojrzeć na Pośpiecha. Jego długiej, ozdobnej perory też słuchał piąte przez dziesiąte. Myślał.

Po raz pierwszy od dawna Śnieżka zasłużyła na uznanie syna. Słabowita na ciele, zwykle drażniąco uległa, z ustami pełnymi nużących bajd i frazesów, a jednak go zaskoczyła. Dobrze radziła. Widać jej siwa głowa kryła niekiepski umysł, z którego czasami umiała skorzystać. Być może właśnie po niej odziedziczył umiejętność przewidywania najgorszego, by zabezpieczać się na wszelki wypadek. Sam powinien wziąć pod uwagę, że podłość ludzka nie zna barier. Skoncentrował się na szczeniarze, zapominając o reszcie jej wrednego gatunku. Pusta? Ta smarkula?! Raczej durna z natury, nie wskutek magii. Po jakie licho Maurze taka srajdka, która jeszcze nic nie umiała? Na skrzaty też Wielebna patrzyła z wysoka, o ile w ogóle zarejestrowała ich obecność w Borze. Co innego ludzie ze Sporów… Zwłaszcza wójt Maczek ze swoją zawsze chętną do pogromu bandą – tym byle pretekst by wystarczył. Więc pochopne pozbycie się znajdy mogło okazać się niewybaczalnym błędem, a tych Rosa starał się unikać.

– Masz rację, zajmijcie się nią, ziół uwarzcie – zarządził. – Która tam najlepsza…?

– No, przecież wiesz… – Śnieżka spłoszona spuściła wzrok.

Pewnie, że wiedział. Nie tylko w leczeniu Witka była najlepsza.

– Zgodzi się pomóc czy trzeba lisicę zmusić? – Uniósł brew.