Piekło pocztowe - Terry Pratchett - ebook + audiobook + książka

Piekło pocztowe ebook i audiobook

Terry Pratchett

4,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Moist von Lipwig to artysta oszustwa. A także hochsztapler i człowiek, który musi dokonać życiowego wyboru: zostanie powieszony, albo postawi na nogi konające usługi pocztowe w Ankh-Morpork. To trudna decyzja. Musi dopilnować, by przesyłki docierały na miejsce, choćby na przeszkodzie stanął im deszcz, grad, śnieg, psy, Przyjazne i Dobroczynne Stowarzyszenie Pracowników Pocztowych, zły prezes zarządu kompanii semaforowej Wielkiego Pnia oraz nocny zabójca. Randka z Adorą Belle Dearheart też byłaby miła.

Radość Pratchetta z jego dzieła, z żarcików, gier słownych, pomysłu z listami i samego języka czyni "Piekło pocztowe" jednym z najznakomitszych przykładów jego niewyczerpanej humorystycznej inwencji. „The Times”

Jak wiele najlepszych humorystycznych powieści Pratchetta, jest to powieść o odkupieniu... Pratchett nigdy nie pisze o rzeczach błahych. „Time Out”

Właśnie mroczny klimat oraz żelazna moralność odróżnia jego książki od licznych naśladowców z angielskiej szkoły fantasy spod znaku absurdalnego humoru... „Guardian”

Pratchett jest brakującym ogniwem między Douglasem Adamsem a J.K. Rowling. Inteligencja i wyobraźnia zdobyły mu rzesze fanatycznie wiernych czytelników. „Financial Times”

Terry Pratchett jest jednym z wielkich twórców tego, co Auden nazwał „światami wtórnymi”. Jego pomysłowość zdaje się niewyczerpana. A.S. Byatt, „Daily Mail”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 462

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 6 min

Lektor: Maciej Kowalik

Oceny
4,9 (248 ocen)
216
28
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
GutMad

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z najlepszych tego twórcy 😍 lepiej wypada tylko seria o Tiffany Obolałej
00
Kulty

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemna rozrywka. Szczerze polecam!
00
mcsobieski

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna świetna książka z cyklu. Kocham
00
DANIELCZYTA

Nie oderwiesz się od lektury

Pratchett, jak zwykle, szczerze prześmiwczy!
00
Katani999

Dobrze spędzony czas

Tę część kocham jak wszystkie ze Świata Dysku. Najtrudniejszy do zniesienia był głos lektora czytającego kwestie golemów, a poza tym miło spędziłam te kilka godzin.
00

Popularność



Kolekcje



Tytuł oryginału

GOING POSTAL

Copyright © Terry and Lyn Pratchett 2004

This edition is published by arrangement

with Transworld Publishers,

a division of The Random House Group Ltd.

All rights reserved

The right of Terry Pratchett to be identified as the author of this work has been asserted in accordance with sections 77 and 78 of the Copyright, Designs and Patents Act 1988.

Projekt graficzny serii

Zombie Sputnik Corporation

Ilustracja na okładce

Illustration by Paul Kidby www.paulkidby.net

Redakcja

Łucja Grudzińska

Redakcja techniczna

Elżbieta Urbańska

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-7961-494-3

Warszawa 2011

Wydawca:

Prószyński Media Sp z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Prolog 9000-letni

Flotylle umarłych żeglowały dookoła świata z prądami podwodnych rzek.

Praktycznie nikt nie miał o nich pojęcia. Ale sama teoria jest łatwa do zrozumienia. Brzmi tak: morze jest w końcu, pod wieloma względami, tylko bardziej mokrą formą powietrza. Powszechnie wiadomo, że przy zejściu w dół powietrze robi się gęściejsze, a tym rzadsze, im wyżej się wzleci. Kiedy ciskany sztormem statek zanurza się i tonie, musi w końcu osiągnąć taką głębokość, na której woda pod nim jest dostatecznie gęsta, by powstrzymać dalsze opadanie.

Krótko mówiąc, przestaje tonąć i unosi się na podwodnej powierzchni, poniżej zasięgu sztormów, ale daleko ponad dnem oceanu.

Panuje tu cisza. Martwa cisza.

Niektóre z zatopionych statków mają olinowanie, niektóre mają nawet żagle. Wiele ma też załogę: marynarzy wplątanych w takielunek albo przywiązanych do koła sterowego.

Te rejsy wciąż trwają, bezcelowe, bez portu na horyzoncie – pod powierzchnią oceanu istnieją prądy, a więc martwe statki ze szkieletową załogą żeglują wokół świata, nad zatopionymi miastami, pomiędzy podwodnymi górami, aż zgnilizna i robaki przeżrą wszystko i kadłuby się rozpadną.

Czasami spadnie kotwica na samo dno, w ciemny, chłodny bezruch głębinowych równin, i zakłóci odwieczny spokój, wzbijając w górę obłok mułu.

Jedna z nich niemal trafiła w Anaghammarada, który obserwował przepływające wysoko ponad nim statki.

Zapamiętał to, ponieważ był to jedyny naprawdę ciekawy wypadek, jaki się zdarzył w ciągu dziewięciu tysięcy lat.

Prolog jednomiesięczny

Była taka… choroba, na którą zapadali sekarowcy. Była podobna do schorzenia znanego żeglarzom, którzy, po długich tygodniach ciszy pod palącym słońcem, nagle wierzą, że statek otaczają zielone pola… i wyskakują za burtę.

Sekarowcy wierzą czasem, że potrafią latać.

Mniej więcej osiem mil dzieliło od siebie wielkie wieże semaforowe, a kiedy człowiek stanął na szczycie którejś z nich, znajdował się około stu pięćdziesięciu stóp nad równiną. Wystarczyło, że popracował tam zbyt długo bez nakrycia głowy, a wieża, na której tkwił, stawała się coraz wyższa, sąsiednia wieża coraz bliższa… i może w końcu sądził, że zdoła przeskoczyć z jednej na drugą albo przefrunąć na niewidzialnych wiadomościach sunących między nimi. A może myślał, że sam jest wiadomością. Może, jak uważali niektórzy, było to tylko jakieś zakłócenie w mózgu, wywołane przez świst wiatru w olinowaniu. Nikt nie wiedział na pewno. Ludzie, którzy zstępują w powietrze na wysokości stu pięćdziesięciu stóp, rzadko kiedy mają potem wiele do powiedzenia.

Wieża kołysała się lekko na wietrze, ale to nic złego. W tę konkretną wbudowano sporo nowych konstrukcji. Magazynowała wiatr, by napędzać swe mechanizmy, uginała się raczej, niż łamała, zachowywała bardziej jak drzewo niż forteca. Większą jej część można było zmontować na ziemi, a potem w godzinę wynieść na odpowiednią wysokość. Była obiektem pełnym gracji i piękna. I mogła przesyłać wiadomości do czterech razy szybciej niż stare wieże – dzięki nowemu systemowi przesłon i kolorowym światłom.

W każdym razie tak będzie, kiedy tylko rozwiążą kilka upartych problemów…

Młody człowiek wspiął się szybko na sam szczyt wieży. Przez większą część drogi przesuwał się w lepkiej szarej mgle, a potem znalazł się w promieniach jasnego słońca. Mgła rozciągała się pod nim aż po horyzont, jak morze.

Nie zwracał uwagi na widoki. Nigdy nie marzył o lataniu. Śnił o mechanizmach, które działają lepiej niż kiedykolwiek przedtem. W tej chwili chciał odkryć, co sprawia, że nowa tablica przesłon znów się zacięła. Naoliwił suwadła, sprawdził napięcie lin, a potem wysunął się nad pustą przestrzeń, by sprawdzić same przesłony. W zasadzie nie powinno się tego robić, ale każdy liniowiec wiedział, że to jedyny sposób, by osiągnąć skutek. Zresztą to całkiem bezpieczne, jeśli tylko…

Coś brzęknęło. Obejrzał się i zobaczył, że karabinek jego liny zabezpieczającej leży na podeście… Zauważył cień, poczuł straszny ból w palcach, usłyszał krzyk i runął…

…jak kotwica.

Rozdział pierwszy

Anioł

W którym nasz bohater doświadcza Nadziei, Najwspanialszego Daru – Bekonowy sandwicz współczucia – Smutne refleksje kata na temat kary głównej – Słynne ostatnie słowa – Nasz bohater umiera – Anioły (rozmowy na temat) – O niecelowości nietrafnych propozycji dotyczących mioteł – Zmiana koni – Świat wolny od ludzi uczciwych – Utykający człowiek – Zawsze istnieje wybór

Mówią, że perspektywa powieszenia o świcie wybitnie sprzyja koncentracji umysłu. Niestety, umysł wówczas nieodmiennie się koncentruje na fakcie, że znajduje się w ciele, które o świcie zostanie powieszone.

Człowiek, który miał zawisnąć, otrzymał od swych troskliwych, choć nierozsądnych rodziców imię Moist i nazwisko von Lipwig. Nie miał jednak zamiaru przynosić im wstydu – o ile było to jeszcze możliwe – dając się pod tym nazwiskiem powiesić. Dla świata w ogólności, a zwłaszcza tej jego części, która określana jest sentencją wyroku śmierci, pozostawał Albertem Spanglerem.

Prezentował również bardziej pozytywny stosunek do sytuacji i skoncentrował umysł na perspektywie niebycia powieszonym o świcie, a zwłaszcza na usunięciu łyżką pokruszonej zaprawy wokół kamienia w ścianie celi. Jak dotąd praca ta zajęła mu pięć tygodni i zredukowała łyżkę do czegoś przypominającego pilniczek do paznokci. Na szczęście nikt nie przychodził zmieniać mu pościeli – odkryłby bowiem najcięższy materac świata.

Obecnie uwagę Moista przyciągał duży i ciężki kamień, do którego w przeszłości ktoś wbił solidną klamrę jako mocowanie dla łańcuchów.

Moist usiadł twarzą do ściany, chwycił oburącz żelazny pierścień, zaparł się nogami o kamienie po obu stronach… i pociągnął. Mięśnie karku zapiekły boleśnie, czerwona mgła przesłoniła wzrok, ale głaz wysunął się ze ściany z delikatnym i niezbyt odpowiednim brzękiem. Moist odtoczył go od otworu i zajrzał do środka.

Na drugim końcu tkwił następny kamienny blok, a zaprawa wokół niego wyglądała na podejrzanie mocną i świeżą.

Przed tym kamieniem leżała nowa łyżka. Błyszczała.

A kiedy się jej przyglądał, usłyszał za sobą klaskanie. Odwrócił głowę – ścięgna zagrały mu krótki riff agonii – i zobaczył kilku dozorców przyglądających mu się przez kraty.

– Brawo, panie Spangler! – pochwalił jeden z nich. – Ten tutaj Ron jest mi winien pięć dolarów! Mówiłem mu, że twardy gość z pana. To twardy gość, tak powiedziałem!

– Zaplanowaliście to, panie Wilkinson? – zapytał słabym głosem Moist, zerkając na błysk światła na łyżce.

– Och, nie, nie my, drogi panie. To rozkaz lorda Vetinariego. Uważa, że wszystkim skazańcom należy zaoferować perspektywę wolności.

– Wolności? Przecież w tej dziurze tkwi demonicznie wielki kamień!

– No tak, rzeczywiście tam tkwi, drogi panie. Trudno zaprzeczyć – przyznał dozorca. – Bo to tylko perspektywa, rozumie pan. Nie prawdziwa wolna wolność jako taka. Hm, to byłoby raczej głupie, prawda?

– Chyba tak, w rzeczy samej – zgodził się Moist. Nie dodał „wy sukinsyny”. Przez minione sześć tygodni dozorcy traktowali go uprzejmie, a poza tym wyznawał zasadę, by utrzymywać z ludźmi dobre stosunki.

I naprawdę świetnie sobie z tym radził. Zdolności interpersonalne były częścią jego umiejętności zawodowych; właściwie były praktycznie całym zawodem.

Poza tym ci ludzie mieli grube kije. Dlatego dodał bardzo ostrożnie:

– Niektórzy mogliby uznać, że to okrucieństwo, panie Wilkinson.

– Owszem, drogi panie, spytaliśmy go o to, a on powiedział, że nie, wcale nie. Powiedział, że dostarcza… ter-rapii zajęciowej, zdrowych ćwiczeń fizycznych, chroni od przygnębienia, a także oferuje najwspanialszy ze wszystkich skarbów, jakim jest Nadzieja.

– Nadzieja – mruknął ponuro Moist.

– Nie złości się pan, prawda?

– Czemu miałbym się złościć, panie Wilkinson?

– Ostatni gość, którego mieliśmy w tej celi, zdołał wcisnąć się do tego ścieku, wie pan. Bardzo szczupły mężczyzna. Bardzo zwinny.

Moist spojrzał na niewielką kratkę w podłodze. Zrezygnował z niej od razu.

– Prowadzi do rzeki? – spytał.

Dozorca wyszczerzył zęby.

– Tak można by pomyśleć, prawda? Bardzo był zdenerwowany, kiedy go wyciągnęliśmy. Miło się przekonać, że wyczuwa pan ducha tej rozgrywki, drogi panie. Był pan przykładem dla nas wszystkich, kiedy pan nie rezygnował. Wciskał pan cały pył do materaca? Bardzo sprytnie, bardzo porządnie. Elegancko. To była prawdziwa radość, mieć pana tutaj z nami. A przy okazji, pani Wilkinson bardzo dziękuje za kosz owoców. Wytworny, nie ma co. Nawet kumkwaty w nim były!

– Nie ma o czym mówić, panie Wilkinson.

– Szef trochę się wkurzył o te kumkwaty, bo on w swoim miał tylko daktyle, ale wytłumaczyłem mu, że kosze z owocami są jak życie: dopóki nie zdejmie się z czubka ananasa, nigdy nie wiadomo, co się trafi. On też dziękuje.

– Cieszę się, że mu smakowały, panie Wilkinson – zapewnił odruchowo Moist.

Kilka jego byłych gospodyń przyniosło prezenty dla „tego biednego, zagubionego chłopca”, a Moist zawsze inwestował w szczodrość. W takiej karierze jak jego styl był najważniejszy.

– A trzymając się tego tematu, drogi panie… – ciągnął Wilkinson. – Zastanawialiśmy się z chłopcami, czy nie miałby pan ochoty, aby w tym momencie swego życia pozbyć się brzemienia wiedzy co do położenia miejsca, gdzie zlokalizowany jest punkt, w którym, żeby nie owijać w bawełnę, ukrył pan wszystkie te pieniądze, które pan ukradł…?

Więzienie zamilkło. Nawet karaluchy nasłuchiwały pilnie.

– Nie, nie mógłbym tego zrobić, panie Wilkinson – oznajmił głośno Moist po chwili niezbędnej dla efektu dramatycznego. Poklepał się po kieszeni kurtki, wystawił palec w górę i mrugnął.

Dozorcy się uśmiechnęli.

– Całkowicie zrozumiałem, drogi panie – zapewnił Wilkinson. – A teraz niech pan trochę odpocznie, bo wieszamy pana za pół godziny.

– Zaraz… Nie dostanę śniadania?

– Śniadanie podajemy dopiero o siódmej, drogi panie – z wyrzutem przypomniał dozorca. – Ale wie pan co? Przygotuję sandwicza z bekonem. Robię to tylko dla pana, panie Spangler.

* * *

Pozostały już tylko minuty do świtu, a on był prowadzony krótkim korytarzem do niewielkiego pokoiku pod rusztowaniem. Uświadomił sobie, że patrzy na siebie z zewnątrz, jak gdyby część niego unosiła się obok ciała niczym dziecięcy balonik, gotów – tak trzeba to nazwać – zerwać się ze sznurka.

Pokoik rozjaśniało światło wpadające przez szczeliny w rusztowaniu nad głową, oraz – znacząco – wokół krawędzi dużej klapy w podłodze. Zawiasy tej klapy oliwił właśnie człowiek w kapturze. Przerwał pracę, kiedy zjawiła się grupa ze skazańcem.

– Dzień dobry, panie Spangler – powiedział. I grzecznie uniósł kaptur. – To ja, proszę pana, Daniel „Raz Spad” Trooper. Dzisiaj to ja będę pańskim katem. Proszę się niczym nie martwić, wieszałem już dziesiątki ludzi. Wyprawimy pana stąd raz-dwa.

– Czy to prawda, Dan, że kiedy człowieka trzy razy nie uda się powiesić, to zostaje ułaskawiony? – spytał Moist, gdy kat starannie wytarł ręce szmatą.

– Tak słyszałem, proszę pana, rzeczywiście tak słyszałem. Ale nie na darmo nazywają mnie Raz Spadem, wie pan… Czy życzy pan sobie czarny worek?

– A to pomaga?

– Niektórzy uważają, że wyglądają w nim bardziej stylowo. I wie pan, maskuje wytrzeszcz oczu. Właściwie to raczej taki rekwizyt dla widzów. A trzeba przyznać, że zebrał się dziś spory tłumek. W „Pulsie” puścili ładny kawałek o panu. Wielu ludzi opowiada, jakim pan był miłym młodym człowiekiem, i w ogóle. Ehm… Czy zechciałby pan z góry podpisać dla mnie powróz? Znaczy, potem już nie będę miał okazji, żeby pana poprosić, prawda?

– Podpisać powróz? – zdziwił się Moist.

– No tak – potwierdził kat. – Taka jakby tradycja. Wielu jest takich, którzy chętnie kupią używany powróz. Specyficzni kolekcjonerzy, można powiedzieć. Trochę to dziwaczne, ale każdy żyje po swojemu. Podpisany jest oczywiście wart o wiele więcej. – Szerokim gestem podsunął Moistowi zwój sztywnego powroza. – Mam specjalne pióro, które pisze po konopiach. Jeden podpis co parę cali, dobrze? Zwykły podpis, żadnych dedykacji. Dla mnie to sporo warte, wie pan… Bardzo będę wdzięczny.

– Czy aż tak wdzięczny, żeby mnie nie powiesić? – spytał Moist, sięgając po pióro.

Zyskał tym uprzejme śmieszki. Pan Trooper przyglądał się, jak stawia kolejne podpisy, i z zachwytem kiwał głową.

– Bardzo dobrze, proszę pana. Podpisuje pan mój program emerytalny. A teraz… wszyscy gotowi?

– Ja nie! – wykrzyknął pospiesznie Moist ku powszechnemu rozbawieniu.

– Prawdziwy z pana żartowniś, panie Spangler – stwierdził pan Wilkinson. – Bez pana nie będzie tu już tak samo, nie ma co.

– W każdym razie dla mnie na pewno nie – odparł Moist, co po raz kolejny uznano za znakomity żart. – Naprawdę sądzi pan, że to przeciwdziała przestępczości, panie Trooper?

– W ogólności… trudno powiedzieć, jako że trudno znaleźć dowody przestępstw niepopełnionych. – Kat jeszcze raz potrząsnął klapą. – Ale w konkretach jest bardzo skuteczne.

– To znaczy?

– To znaczy, proszę pana, że jeszcze nikogo tu nie widziałem więcej niż raz. Pójdziemy już?

Kiedy wyszli na chłód poranka, nastąpiło niejakie poruszenie, rozległo się kilka „buu”, a nawet oklaski. Ludzie naprawdę dziwnie do tego podchodzili. Człowiek ukradł pięć dolarów i stawał się drobnym złodziejaszkiem. Ale kiedy ukradł tysiące dolarów, był albo rządem, albo bohaterem.

Moist patrzył przed siebie, słuchając odczytywanego spisu swoich występków. Nie mógł się pozbyć wrażenia, że to straszna niesprawiedliwość. Nigdy przecież nawet nie puknął nikogo w głowę. Nawet drzwi nie wyłamał. Zdarzało się, że wytrychem otwierał zamki, ale zawsze je za sobą zamykał. A poza tym, że doprowadził do tych przejęć, bankructw i niewypłacalności, co tak naprawdę zrobił złego? Przesuwał tylko liczby…

– Niezły tłumek się zebrał – zauważył pan Trooper. Przerzucił powróz przez belkę i zajął się węzłami. – I sporo prasy. „Jaki Szafot?” oczywiście pisze o wszystkich egzekucjach, a tam jest „Puls” i „Herold Pseudopolis”, pewnie z powodu tego banku, co u nich upadł, a słyszałem też, że zjawił się ktoś z „Rynków Równin Sto”. Mają bardzo dobry dział finansowy, zawsze śledzę u nich ceny używanego powroza. Wygląda na to, proszę pana, że wielu ludzi chce pana zobaczyć martwego.

Moist zwrócił uwagę na czarny powóz, który zatrzymał się za grupą gapiów. Na drzwiach nie było herbu – chyba że ktoś znał pewien sekret lorda Vetinariego, ten mianowicie, że jego herbem była czarna tarcza. Czerń na czerni. Trzeba przyznać, że drań ma styl…

– Hę? – mruknął, czując szturchnięcie. – Co?

– Pytałem, czy chce pan wygłosić jakieś ostatnie słowa, panie Spangler – odparł kat. – Taki jest zwyczaj. Przygotował pan coś?

– Nie spodziewałem się śmierci – rzekł Moist.

To prawda. Nie spodziewał się aż do tej chwili. Był pewien, że coś się wydarzy.

– Niezła fraza, proszę pana – pochwalił Wilkinson. – Na tym skończymy, dobrze?

Moist zmrużył oczy. Zasłona w oknie powozu zakołysała się lekko. Drzwiczki się otworzyły. Nadzieja, ów najwspanialszy skarb, odważyła się błysnąć delikatnie.

– Nie, to nie są moje prawdziwe ostatnie słowa – powiedział. – Niech pomyślę…

Niewielka, urzędnicza postać wysiadała z powozu.

– Eee… Nie jest złą rzeczą to, co robię teraz… ehm…

Aha, teraz wszystko nabierało sensu. Vetinari postanowił go nastraszyć, to wszystko. To całkiem do niego podobne, sądząc z tego, co Moist o nim słyszał. A teraz nastąpi ułaskawienie!

– Ja… no bo… ja…

W dole urzędnik z trudem przeciskał się przez tłum.

– Czy mógłby pan się tak nie ociągać, panie Spangler? – odezwał się z wyrzutem kat. – Nie można przesadzać, prawda?

– Chcę, żeby dobrze zabrzmiały – odparł z godnością Moist, obserwując, jak niski człowiek próbuje okrążyć wielkiego trolla.

– No tak, proszę pana, ale są pewne granice – stwierdził kat, zirytowany tym naruszeniem etykiety. – W przeciwnym razie mógłby się pan tak zastanawiać, no… przez parę dni! Krótko i z wdziękiem, proszę pana, po tym się poznaje styl.

– Słusznie, słusznie – zgodził się Moist. – Eee… Ale widzisz tego człowieka na dole? Macha do ciebie.

Kat spojrzał w dół. Urzędnik zdołał wreszcie przedostać się do pierwszego rzędu.

– Przynoszę wiadomość od lorda Vetinariego! – zawołał.

– Właśnie – mruknął Moist.

– Mówi, żeby brać się do roboty, słońce już dawno wzeszło! – oznajmił urzędnik.

– Och…

Moist popatrzył na czarny powóz. Ten przeklęty Vetinari miał też poczucie humoru godne dozorcy.

– No dalej, panie Spangler, nie chce pan przecież, żebym miał kłopoty, prawda? – Kat poklepał go po ramieniu. – Tylko kilka słów, a potem możemy wracać do codziennego życia. Z wyjątkiem niektórych tu obecnych, naturalnie.

Czyli to koniec. W pewnym niezwykłym sensie niósł uwolnienie. Nie trzeba się więcej martwić o najgorsze, co może się zdarzyć, bo właśnie się zdarzyło i było już prawie załatwione. Dozorca miał rację. To, czego człowiek powinien w życiu dokonać, to przedostać się poza ananasa, tłumaczył sobie Moist. Ananas był duży, ostry i szorstki, ale pod spodem mogą czekać brzoskwinie… To był mit, dla którego można żyć – a zatem teraz całkowicie bezużyteczny.

– W takim razie – rzekł Moist von Lipwig – powierzam swą duszę dowolnemu bogu, który potrafi ją znaleźć.

– Ładne – uznał kat i pociągnął za dźwignię.

Albert Spangler umarł.

Wszyscy się zgodzili, że były to dobre ostatnie słowa.

* * *

– Ach, pan Lipwig – odezwał się daleki, lecz coraz bliższy głos. – Widzę, że jest pan przytomny. I nadal żywy, w chwili obecnej.

Lekki nacisk na ostatnią frazę zdradził Moistowi, że długość chwili obecnej jest całkowicie uzależniona od woli mówiącego.

Moist otworzył oczy. Siedział w fotelu. Przy biurku naprzeciwko niego, z dłońmi złożonymi refleksyjnie przed twarzą ze ściągniętymi wargami, siedział Havelock, lord Vetinari, pod którego idiosynkratycznie despotycznym panowaniem Ankh-Morpork stało się miastem, w którym – z jakiegoś powodu – wszyscy chcieli zamieszkać.

Pradawny zwierzęcy zmysł powiedział również Moistowi, że za jego wygodnym fotelem stoją ludzie, i że ów fotel może stać się całkiem niewygodny, gdyby Moist próbował jakichś gwałtownych ruchów. Ci ludzie jednak nie mogli być tak straszni, jak przyglądający mu się z uwagą chudy mężczyzna w czarnej szacie, z pedantycznie przystrzyżoną brodą i dłońmi pianisty.

– Opowiedzieć panu o aniołach, panie Lipwig? – zaproponował uprzejmie Patrycjusz. – Znam dwa interesujące fakty na ich temat.

Moist stęknął. Przed sobą nie widział żadnych realnych możliwości ucieczki, a obejrzenie się za siebie nie wchodziło w grę – okropnie bolała go szyja.

– O tak. Został pan powieszony – oświadczył Vetinari. – Wieszanie to bardzo ścisła nauka, a pan Trooper jest mistrzem. Śliskość i grubość powrozu, czy węzeł umieszczony jest tutaj, zamiast tam, związek między ciężarem a odległością… Och, jestem pewien, że ten człowiek mógłby napisać książkę. Został pan powieszony i znalazł się pan o pół cala od śmierci. Tylko ekspert stojący tuż obok pana mógłby to stwierdzić, a tym ekspertem był nasz przyjaciel, pan Trooper. Nie, panie Lipwig, Albert Spangler nie żyje. Trzystu ludzi przysięgnie, że widziało, jak umiera. – Pochylił się. – A zatem, odpowiednio do sytuacji, chcę teraz z panem pomówić o aniołach.

Moist zdołał stęknąć.

– Pierwszy interesujący fakt dotyczący aniołów, panie Lipwig, jest taki, że czasami, bardzo rzadko, w takim punkcie kariery człowieka, który zmienił swoje życie w tak niesamowitą i skomplikowaną plątaninę, że śmierć wydaje się jedynym rozwiązaniem, pojawia się przed nim… czy też, powinienem powiedzieć, jemu się pojawia… anioł. I daje mu szansę, by cofnąć się do chwili, gdy wszystko poszło nie tak, i tym razem zrobić to jak należy. Panie Lipwig, chciałbym, żeby uważał mnie pan… za anioła.

Moist wytrzeszczał oczy. Czuł przecież, jak napina się powróz, jak dusi go pętla… Widział, jak wzbiera ciemność… Przecież umarł!

– Proponuję panu pracę, panie Lipwig. Albert Spangler spoczął w grobie, ale pan Lipwig ma przed sobą przyszłość. Oczywiście może się okazać wyjątkowo krótka, to zależy od jego decyzji. No więc proponuję panu posadę, panie Lipwig. Pracę, za pensję. Domyślam się, że ta koncepcja nie jest panu znajoma…

Wyłącznie jako forma piekła, pomyślał Moist.

– Chodzi o posadę naczelnego poczmistrza w Urzędzie Pocztowym Ankh-Morpork.

Moist patrzył nieruchomo.

– Chcę też dodać, panie Lipwig, że za panem są drzwi. Jeśli w dowolnym momencie zechce pan przerwać naszą rozmowę, wystarczy, że wyjdzie pan tymi drzwiami, a już nigdy więcej nic pan ode mnie nie usłyszy.

Moist zanotował to w pamięci, w przegródce „bardzo podejrzane”.

– Wracając do rzeczy… Pańskie obowiązki, panie Lipwig, obejmują odtworzenie i prowadzenie służby pocztowej w mieście, przygotowanie przesyłek międzynarodowych, konserwacja własności Urzędu Pocztowego i tak dalej, i tym podobnie…

– A jeśli wetkniecie mi miotłę w tyłek, to mogę jeszcze zamiatać podłogę – wtrącił ktoś.

Moist uświadomił sobie, że sam to powiedział. W mózgu miał chaos. Szokiem okazało się odkrycie, że tak właśnie wygląda tamten świat.

Lord Vetinari przyglądał mu się długo i z uwagą.

– Jeśli pan sobie życzy… – mruknął. Zwrócił się do stojącego obok urzędnika. – Drumknott, czy gosposia ma na tym piętrze komórkę ze sprzętem?

– Tak jest, wasza lordowska mość – zapewnił urzędnik. – Czy mam…?

– To był żart! – wybuchnął Moist.

– Och, przepraszam… Nie zrozumiałem. – Vetinari znów na niego spojrzał. – Proszę koniecznie uprzedzić, jeśli zechce pan rzucić kolejny. Będę wdzięczny.

– Proszę posłuchać, nie wiem, co się tu dzieje, ale zupełnie się nie znam na doręczaniu poczty!

– Panie Lipwig, dziś rano zupełnie się pan nie znał na byciu martwym, a jednak, gdyby nie moja interwencja, doskonale by pan sobie z tym poradził – przypomniał surowo lord Vetinari. – Z czego wynika, że człowiek nie wie, dopóki nie spróbuje.

– Ale kiedy mnie pan skazał…

Vetinari uniósł bladą dłoń.

– Och? – powiedział.

Mózg Moista, w końcu pojąwszy, że musi trochę popracować, wtrącił się i poprawił:

– No… kiedy pan skazał… Alberta Spanglera…

– Brawo. Proszę dalej.

– …mówił pan, że to urodzony przestępca, oszust z powołania, notoryczny kłamca, przewrotny geniusz i człowiek absolutnie niegodny zaufania.

– Czy przyjmuje pan moją propozycję, panie Lipwig? – spytał ostro Vetinari.

Moist spojrzał na niego.

– Przepraszam – rzekł, wstając. – Chcę tylko coś sprawdzić.

Za jego fotelem stało dwóch ludzi w czerni. Nie była to szczególnie elegancka czerń, raczej taka noszona przez ludzi, którzy nie chcą, żeby na ubraniu było widać drobne ślady. Wyglądali na urzędników, dopóki człowiek nie spojrzał im w oczy.

Odstąpili na bok, kiedy Moist ruszył w stronę drzwi, które istotnie – zgodnie z obietnicą – tam były. Otworzył je bardzo ostrożnie. Za nimi nie znalazł niczego, w tym również podłogi. Jak ktoś, kto chce wypróbować wszystkie możliwości, wyjął z kieszeni pozostałość po łyżce i upuścił ją. Minęła długa chwila, zanim usłyszał brzęk.

Wrócił i usiadł w fotelu.

– Perspektywa wolności? – zapytał.

– Właśnie – potwierdził Vetinari. – Zawsze jest wybór.

– To znaczy… mogłem wybrać pewną śmierć?

– Ale jednak wybór. Czy może alternatywa. Widzi pan, panie Lipwig, wierzę w wolność. Niewielu ludzi w nią wierzy, choć oczywiście wszyscy twierdzą, że tak. A żadna praktyczna definicja wolności nie byłaby zupełna bez wolności przyjmowania konsekwencji. W rzeczy samej, jest to wolność, na której opierają się wszystkie pozostałe. A więc… bierze pan tę posadę? Jestem pewien, że nikt pana nie rozpozna. Nikt nigdy pana nie rozpoznaje, mam wrażenie.

Moist wzruszył ramionami.

– Och, niech będzie. Oczywiście, przyjmuję ją jako urodzony przestępca, oszust z powołania, notoryczny kłamca i absolutnie niegodny zaufania przewrotny geniusz.

– Wspaniale! Witam w służbie państwowej! – Vetinari wyciągnął rękę. – Szczycę się tym, że potrafię dobierać ludzi. Pensja dwadzieścia dolarów tygodniowo; o ile pamiętam, naczelny poczmistrz ma prawo korzystać z niewielkiego mieszkania w budynku poczty. Chyba przysługuje mu też kapelusz. Oczekuję regularnych raportów. Do widzenia.

Schylił głowę nad papierami. Uniósł głowę.

– Wydaje się, że wciąż pan tu jest, naczelny poczmistrzu.

– To wszystko? – spytał osłupiały Moist. – W jednym momencie mnie wieszają, a w następnym mnie pan zatrudnia?

– Niech pomyślę… Tak, chyba tak. Och, nie. Oczywiście. Drumknott, przekaż panu Lipwigowi klucze.

Urzędnik podszedł i wręczył Moistowi wielki zardzewiały pierścień pełen kluczy. Podsunął jakiś papier.

– Proszę tu popisać, naczelny poczmistrzu – poprosił.

Chwileczkę, pomyślał Moist. To przecież tylko jedno miasto. Ma bramy. Jest całkowicie otoczone innymi kierunkami ucieczki. Czy to ważne, co tutaj wpiszę?

Nabazgrał swój podpis.

– Prawdziwym nazwiskiem, jeśli można – rzucił Vetinari, nie odrywając wzroku od papierów. – Jak się podpisał, Drumknott?

Urzędnik wyciągnął szyję.

– Ethel Snake, wasza lordowska mość, o ile dobrze odczytuję.

– Proszę się skoncentrować, panie Lipwig – powiedział znużony Vetinari, wciąż na pozór czytając dokumenty.

Moist podpisał jeszcze raz. W końcu jakie to ma znaczenie na dalszą metę? A jego meta z pewnością będzie bardzo daleko, zwłaszcza jeśli uda się zdobyć konia.

– To pozostawia jedynie kwestię pańskiego kuratora – dodał jeszcze lord Vetinari, nadal pochłonięty treścią leżącego przed nim dokumentu.

– Kuratora?

– Tak. Nie jestem zupełnie głupi, panie Lipwig. Za dziesięć minut spotka się z panem przed budynkiem Urzędu Pocztowego. Życzę miłego dnia.

Kiedy Moist wyszedł, Drumknott odchrząknął grzecznie.

– Czy wasza lordowska mość sądzi, że on się tam pojawi?

– Zawsze należy uwzględniać psychologię danego osobnika – odparł Vetinari, poprawiając ortografię oficjalnego raportu. – To właśnie robię przez cały czas, a ubolewam nad tym, że ty, Drumknott, wcale nie zawsze. I właśnie dlatego on wyszedł z twoim ołówkiem.

* * *

Zawsze poruszaj się szybko. Nigdy nie wiesz, co cię dogania.

Dziesięć minut później Moist von Lipwig był już daleko poza miastem. Kupił konia, co było nieco kłopotliwe, ale szybkość uznał za kluczową, a miał czas wyjąć pieniądze z jednego tylko awaryjnego tajnego schowka. Dostał za nie chudą chabetę w Boksie Promocji w Stajni Hobsona. Przynajmniej miał pewność, że żaden rozwścieczony obywatel nie pobiegnie do Straży Miejskiej.

Nikt go nie zaczepiał. Nikt nawet nie spojrzał na niego po raz drugi; nigdy nikt nie spoglądał. Bramy miejskie były rzeczywiście szeroko otwarte. Równiny rozciągały się przed nim pełne możliwości. A on miał wielką wprawę w zamianie niczego w coś. Na przykład w pierwszym miasteczku, do którego dotrze, zabierze się do pracy nad tą starą szkapą, z użyciem kilku prostych metod i składników, które podwoją jej wartość, przynajmniej na jakieś dwadzieścia minut albo dopóki nie zacznie padać. Dwadzieścia minut to dość czasu, by sprzedać zwierzę i przy odrobinie szczęścia kupić lepsze, warte trochę więcej niż żądana cena. Powtórzy ten zabieg w następnym miasteczku, a po trzech dniach, może czterech, będzie miał konia wartego zatrzymania przy sobie.

Ale to tylko uboczne zajęcie, żeby ręce nie próżnowały. Miał też trzy prawie diamentowe pierścienie pod podszewką płaszcza, jeden prawdziwy w kieszonce w rękawie i wszytego sprytnie w kołnierz prawie złotego dolara. Były dla niego tym, czym dla cieśli piła i młotek. Choć prymitywne, narzędzia te pozwalały mu wrócić do gry.

Jest takie powiedzenie: „Nie da się oszukać uczciwego człowieka”. Często cytują je ci, którzy wygodnie żyją z oszukiwania uczciwych ludzi. Moist nigdy tego świadomie nie próbował. Oszukany uczciwy człowiek miał skłonność do biegania na skargę do lokalnej straży, a strażnicy ostatnio byli trudniejsi do kupienia. Oszukiwanie człowieka nieuczciwego było o wiele bezpieczniejsze i w pewnym sensie bardziej sportowe. No i oczywiście takich ludzi było o wiele więcej. Nie musiał nawet specjalnie szukać…

Pół godziny po przybyciu do miejscowości Hapley, skąd wielkie miasto widoczne było tylko jako kolumna dymu na horyzoncie, siedział ze smętną miną, mając jedynie autentyczny pierścień z brylantem, wart sto dolarów, oraz gwałtowną potrzebę dotarcia do Genoi, gdzie jego biedna matka konała na gzy. Jedenaście minut później czekał cierpliwie przed warsztatem jubilerskim, w którym jubiler zapewniał współczującego obywatela, że pierścień, który ten obcy chce sprzedać za dwadzieścia dolarów, wart jest w rzeczywistości siedemdziesiąt pięć (nawet jubilerzy muszą z czegoś żyć). A trzydzieści pięć minut później wyjeżdżał już na lepszym koniu, z pięcioma dolarami w kieszeni. Za sobą zostawił zadowolonego z siebie współczującego obywatela, który – mimo że miał dość rozumu, by pilnie obserwować ręce Moista – za chwilę wróci pewnie do jubilera i spróbuje sprzedać za siedemdziesiąt pięć dolarów błyszczący mosiężny pierścionek ze szkiełkiem, wart w najlepszym razie pięćdziesiąt pensów.

Świat był cudownie wolny od ludzi uczciwych, a wspaniale pełen takich, którzy wierzą, że potrafią odróżnić człowieka uczciwego od oszusta.

Moist poklepał się po kieszeni surduta. Dozorcy odebrali mu mapę, naturalnie, prawdopodobnie wtedy, kiedy zajmował się byciem martwym. To była dobra mapa i studiując ją, pan Wilkinson i jego koledzy wiele się dowiedzą o szyfrowaniu, geografii i zdradzieckiej kartografii. Nie znajdą na niej lokalizacji około 150 tysięcy dolarów w rozmaitych walutach, ponieważ mapa była całkowitą i wyrafinowaną fikcją. Jednakże Moista ogarniało przyjemne ciepło na myśl o tym, że na pewien czas posiądą oni największy ze wszystkich skarbów, jakim jest Nadzieja. Jego zdaniem każdy, kto nie potrafi normalnie zapamiętać, gdzie ukrył takie wielkie skarby, zasługuje na ich utratę. Na razie jednak powinien trzymać się od nich z daleka, jednocześnie mając do czego dążyć…

Nie zadał sobie nawet trudu, żeby poznać nazwę następnego miasteczka. Miało gospodę, to mu wystarczało. Wynajął pokój z widokiem na pusty zaułek, sprawdził, czy okno łatwo się otwiera, zjadł porządną kolację i wcześnie położył się spać.

Całkiem nieźle, myślał. Rankiem stał na szafocie z prawdziwym stryczkiem na szyi, wieczorem wrócił do interesów. Teraz musi tylko znowu zapuścić brodę i przez sześć miesięcy trzymać się z daleka od Ankh-Morpork. A może wystarczą trzy.

Moist miał talent. Opanował też liczne umiejętności tak dogłębnie, że stały się jego drugą naturą. Nauczył się być sympatyczny, ale coś wynikającego z genów czyniło go niezapadającym w pamięć. Posiadł talent pozostawania niezauważonym, bycia twarzą w tłumie. Ludzie mieli kłopoty, kiedy próbowali go opisać. Był… „mniej więcej”. W wieku mniej więcej dwudziestu lat, a może mniej więcej trzydziestu. W raportach straży na całym kontynencie miał wzrost praktycznie dowolny, od… och, mniej więcej sześciu stóp i dwóch cali do mniej więcej pięciu stóp i dziewięciu cali, z włosami we wszystkich odcieniach od brązowych do blond, a brak znaków szczególnych obejmował całą twarz. Był mniej więcej… przeciętny. Ludzie zapamiętywali dodatki, takie jak wąsy czy okulary, więc zawsze nosił spory zbiór jednych i drugich. Pamiętali też nazwiska i manieryzmy – tych miał setki.

Och, pamiętali również, że byli bogatsi, zanim go spotkali.

O trzeciej w nocy rozpadły się drzwi. To był prawdziwy wybuch, aż drzazgi stuknęły o ściany. Ale Moist wyskoczył z łóżka i skakał już przez okno, zanim jeszcze pierwsza drzazga spadła na podłogę. Była to reakcja automatyczna, całkowicie niezależna od myśli. Poza tym wieczorem sprawdził, że na dole stoi kadź z deszczówką, która wyhamuje upadek.

Teraz jej tam nie było.

Ktokolwiek jednak ją ukradł, pozostawił nienaruszony grunt, na którym stała. A grunt pewnie wyhamował upadek. Przy tym Moist skręcił nogę w kostce.

Wstał z trudem i pojękując cicho z bólu, opierając się o ścianę, pokuśtykał uliczką. Stajnia gospody była na tyłach, musiał tylko wciągnąć się na konia, dowolnego konia…

– Panie Lipwig! – zahuczał potężny, bardzo potężny głos.

O bogowie, to troll… na pewno troll, i to wielki, trudno pojąć, skąd się taki wziął na równinach, poza wielkimi miastami…

– Nie Może Pan Uciekać I Nie Może Się Pan Chować, Panie Lipwig!

Zaraz, zaraz, przecież nikomu tutaj nie podał swojego prawdziwego nazwiska, prawda? Ale wszystkie te myśli toczyły się gdzieś w tle. Ktoś go ścigał, a więc trzeba uciekać. A raczej odskakiwać.

Kiedy dotarł do tylnej bramy, prowadzącej do stajni, zaryzykował spojrzenie za siebie. W jego pokoju coś jarzyło się czerwienią. Przecież chyba nie chcą spalić tej gospody z powodu kilku dolarów? To głupie! Wszyscy wiedzą, że jeśli wciśnie się człowiekowi dobrą podróbkę, ten ktoś usiłuje ją jak najszybciej pchnąć innemu naiwniakowi, prawda? Ale niektórzy są odporni na wiedzę…

Jego koń był jedynym w stajni i przybycie właściciela nie zrobiło na nim wrażenia. Skacząc na jednej nodze, Moist założył mu uzdę. Nie warto było przejmować się siodłem. Potrafił jeździć bez siodła. Do licha, kiedyś jechał też bez spodni, ale na szczęście smoła i pierze pomogły utrzymać się na końskim grzbiecie. Był mistrzem w pospiesznym opuszczaniu miast.

Kiedy spróbował wyprowadzić zwierzę z boksu, usłyszał brzęk.

Spojrzał w dół i odgarnął trochę siana.

Zobaczył jaskrawożółty pręt łączący dwa krótkie kawałki łańcucha z żółtymi zamykanymi pierścieniami, po jednym na każdą przednią nogę. Koń, by się poruszać, musiałby podskakiwać – tak samo jak on.

Zaklamrowali go! Założyli blokadę, dranie!

– Och, Panie Lipppppwig! – Głos odbił się echem na dziedzińcu przed stajnią. – Chce Pan Poznać Reguły, Panie Lipwig?

Moist rozejrzał się w desperacji. Nie zauważył tu nic, czego mógłby użyć jako broni, a zresztą broń budziła w nim zdenerwowanie – dlatego nigdy jej nie nosił. Broń zbyt wysoko podnosiła stawkę. O wiele lepiej polegać na umiejętności gładkiego gadania i mącenia sprawy, a jeśli to nie pomoże – na butach z dobrymi podeszwami i okrzyku „Patrzcie, co tam jest!”.

Teraz jednak miał silne przeczucie, że może sobie gadać, ile tylko zechce – nikt nie będzie go słuchał. Co do ucieczki, musiał polegać na podskakiwaniu.

Zauważył w kącie miotłę i drewniany cebrzyk do karmienia zwierząt. Koniec miotły wcisnął sobie pod pachę jak kulę, chwycił cebrzyk. Ciężkie kroki zbliżyły się do bramy stajni. A kiedy wrota się otworzyły, uderzył cebrzykiem jak najmocniej. Drzazgi pofrunęły na wszystkie strony. Chwilę później zabrzmiał głuchy łomot padającego na ziemię ciała.

Moist przeskoczył nad nim i niepewnie pokuśtykał w ciemność.

Coś twardego i mocnego jak pierścień blokady pochwyciło go nagle za zdrową kostkę. Przez chwilę trzymał się jeszcze miotły, ale w końcu upadł.

– Mam Dla Pana Uczucia Jedynie Sympatii, Panie Lipwig! – usłyszał huczący, uprzejmy głos.

Jęknął. Tę miotłę trzymali tu pewnie dla ozdoby, ponieważ z całą pewnością nie była często używana na osadach z nawierzchni dziedzińca. Zaletą tego był fakt, że upadł w coś miękkiego. Wadą – że upadł w coś miękkiego.

Ktoś złapał go za klapy i uniósł z nawozu.

– No To Wstajemy, Panie Lipwig!

– To się wymawia Lipvig, ty durniu! – stęknął Moist. – Przez v, nie przez w!

– No To Vstajemy, Panie Lipvig! – poprawił się potężny głos.

Moist poczuł, że ktoś wciska mu miotłę pod pachę.

– Coś ty za jeden, u licha? – wykrztusił.

– Jestem Pańskim Kuratorem Sądovym, Panie Lipvig!

Moist zdołał się odwrócić i spojrzał w górę, a potem jeszcze wyżej, na oblicze jak u piernikowego ludzika, z parą rozjarzonych czerwonych ślepi. Kiedy stwór mówił, usta pozwalały zajrzeć w ogniste piekło.

– Golem? Jesteś przeklętym golemem!

Stwór podniósł go jedną ręką i zarzucił sobie na ramię. Potem pochylił się we wrotach stajni i Moist, głową w dół, z nosem wciśniętym w terakotowy korpus, uświadomił sobie, że golem w drugą rękę chwyta konia. Usłyszał krótkie rżenie.

– Musimy Się Spieszyć, Panie Lipvig. Ma Pan Stanąć Przed Lordem Vetinarim O Ósmej! I Być V Pracy Na Dzieviątą.

Moist jęknął.

* * *

– Ach, panie Lipwig, niestety znów się spotykamy – powiedział lord Vetinari.

Minęła ósma rano. Moist chwiał się na nogach. Kostka była już w lepszym stanie, jako jedyna z części jego ciała.

– To szło przez całą noc! – oświadczył. – Całą nieszczęsną noc! I niosło też konia!

– Proszę usiąść, panie Lipwig. – Vetinari wyprostował się nad stolikiem i ze zmęczeniem wskazał krzesło. – Przy okazji, to nie jest „to”, ale „on”. Tytuł oczywiście czysto grzecznościowy, ale wiążę wielkie nadzieje z panem Pompą.

Moist zobaczył czerwony poblask na ścianach, gdy golem za jego plecami się uśmiechnął.

Vetinari znów popatrzył na stolik i na chwilę jakby stracił zainteresowanie Moistem. Większą część blatu zajmowała kamienna płyta zastawiona figurkami trolli i krasnoludów. Wyglądało to na jakąś odmianę gry.

– Pan Pompa? – powtórzył Moist.

– Hmm? – wymruczał Vetinari.

Przesunął trochę głowę, by spojrzeć na planszę z innego punktu widzenia.

Moist pochylił się do Patrycjusza i wskazał kciukiem golema.

– To coś – spytał cicho – jest panem Pompą?

– Nie. – Vetinari także się pochylił i nagle, całkowicie i niepokojąco, skoncentrował uwagę na rozmówcy. – On… to pan Pompa. Pan Pompa jest urzędnikiem państwowym. Pan Pompa nie śpi. Pan Pompa nie je. I pan Pompa, panie naczelny poczmistrzu, nie da się zatrzymać.

– Co to znaczy, tak dokładnie?

– To znaczy, że jeśli myśli pan, powiedzmy, o znalezieniu statku, który płynie do Czteriksów, bo przecież pan Pompa jest wielki, ciężki i porusza się tylko powolnym krokiem, to pan Pompa ruszy za panem. Pan musi spać, on nie. Ani oddychać. Głębokie otchłanie oceanów nie są dla niego przeszkodą. Cztery mile na godzinę to sześćset siedemdziesiąt dwie mile tygodniowo. Wszystko się sumuje. A kiedy pan Pompa pana schwyta…

– Jedną chwilę. – Moist wystawił palec do góry. – Pozwoli pan, że w tym miejscu przerwę. Wiem, że golemom nie wolno krzywdzić ludzi.

Vetinari uniósł brwi.

– Wielkie nieba, gdzie pan coś takiego usłyszał?

– Mają to zapisane na… na tym czymś w głowach. Zwoju czy coś… Prawda? – Moist czuł się coraz bardziej niepewnie.

– Ojej… – Patrycjusz westchnął. – Panie Pompa, niech pan złamie panu Lipwigowi jeden palec. Czysto, jeśli można.

– Tak, wasza lordowska mość.

Golem ruszył naprzód.

– Zaraz! Nie! Co? – Moist zamachał gwałtownie rękami i strącił z planszy kilka figur. – Czekajcie! Czekajcie! Przecież jest taka reguła! Golem nie może skrzywdzić człowieka ani pozwolić, by człowiekowi stała się krzywda!

Lord Vetinari uniósł palec.

– Proszę chwilę zaczekać, panie Pompa. Bardzo dobrze, panie Lipwig. A pamięta pan następny fragment?

– Następny fragment? Jaki następny fragment? Przecież potem już nic nie ma!

Vetinari uniósł brew.

– Panie Pompa…

– „…Chyba Że Na Polecenie Prawowicie Ustanowionej Władzy” – dokończył golem.

– Nigdy tego wcześniej nie słyszałem! – zawołał Moist.

– Nie? – spytał pozornie zdziwiony Vetinari. – Trudno sobie wyobrazić, kto mógłby zapomnieć o dołączeniu tego warunku. Nie pozwalamy przecież młotkowi na odmowę uderzenia gwoździa w główkę czy pile na dokonywanie ocen moralnych dotyczących natury drewna. Zresztą gdyby nawet, to zatrudniam przecież pana Troopera, kata, którego pan już poznał, naturalnie, Straż Miejską, regimenty, a niekiedy także… innych specjalistów, którzy są w pełni uprawnieni, by zabijać w obronie własnej oraz miasta i jego interesów. – Vetinari zaczął podnosić figury i starannie ustawiać je z powrotem na kamiennej płycie. – Czemuż pan Pompa miałby być inny tylko dlatego, że zbudowany jest z gliny? W ostatecznym rachunku my wszyscy jesteśmy z tej samej gliny. Pan Pompa będzie panu towarzyszył do miejsca pracy. Oficjalnie jest pana ochroną, należną urzędnikowi państwowemu wysokiej rangi. Tylko my będziemy wiedzieli, że odebrał również… dodatkowe instrukcje. Golemy są istotami z natury wysoce moralnymi, panie Lipwig, jednak może pan uznać ich moralność za odrobinę… staroświecką?

– Dodatkowe instrukcje? – spytał Moist. – A czy nie mógłby mi pan dokładniej wyjaśnić, czego te dodatkowe instrukcje dotyczą?

– Tak.

Patrycjusz zdmuchnął drobinkę kurzu z małego kamiennego trolla i postawił go w odpowiednim kwadracie.

– I…? – odezwał się Moist po chwili milczenia.

– Tak, rzeczywiście nie mógłbym dokładniej wyjaśnić, czego te dodatkowe instrukcje dotyczą. W tej kwestii nie ma pan żadnych praw. Przy okazji, skonfiskowaliśmy pańskiego konia, ponieważ był używany jako narzędzie przestępstwa.

– To okrutna i niezwykła kara!

– Doprawdy? – zdziwił się Vetinari. – Proponuję panu lekką pracę za biurkiem, stosunkową swobodę ruchów, świeże powietrze… Owszem, moja oferta jest być może niezwykła, ale okrutna? Nie wydaje mi się. Jednakże, o ile pamiętam, mamy w piwnicach pewne dawne środki wymierzania kar, niezwykle wręcz okrutnych i w wielu przypadkach dość niezwykłych… Gdyby miał pan ochotę, może je pan wypróbować dla porównania. Oczywiście, zawsze pozostaje jeszcze możliwość zatańczenia sizalowej polki.

– Czego? – Moist nie zrozumiał.

Drumknott pochylił się i szepnął coś do ucha pracodawcy.

– Och, najmocniej przepraszam – powiedział Vetinari. – Chodziło mi o konopne fandango, oczywiście. Wybór należy do pana, panie Lipwig. Zawsze ma się jakiś wybór, panie Lipwig. Aha, przy okazji… Wie pan, jaki jest drugi interesujący fakt dotyczący aniołów?

– Jakich aniołów? – burknął Moist, zirytowany i oszołomiony.

– Coś takiego… Ludzie zwyczajnie nie słuchają – westchnął Vetinari. – Pamięta pan? Pierwszy interesujący fakt dotyczący aniołów? Mówiłem o nim wczoraj. Zapewne myślał pan wtedy o czymś innym. Otóż drugi interesujący fakt dotyczący aniołów, panie Lipwig, jest taki, że zjawiają się tylko raz.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI