Papierowe pocałunki - Patrycja Koza - ebook + książka

Papierowe pocałunki ebook

Patrycja Koza

0,0

Opis

Polska prowincja, rok 1965. Młodziutka Zofia, uczennica ostatniej klasy liceum pedagogicznego, poznaje nieco starszego od siebie kuzyna przyjaciółki. Młodzi zakochują się w sobie i zaczynają snuć plany wspólnego życia. W 1967 roku Janusz otrzymuje powołanie do wojska, a Zofia spodziewa się dziecka. Gdy biorą ślub, Janusz odbywa służbę wojskową. Ich wspólne życie to odtąd przede wszystkim korespondencja i krótkie chwile spotkań podczas urlopów męża. I z listów właśnie, tych z czasów narzeczeństwa i tych pisanych w okresie służby wojskowej Janusza, uzupełnionych o korespondencję z innymi członkami rodziny, składa się ta opowieść o młodym małżeństwie, borykającym się z codziennością peerelu lat sześćdziesiątych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 179

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wydarzenia opisane w książce są autentyczne. Imiona, nazwiska oraz niektóre daty zostały zmienione przez autora.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Książkę tę dedykuję moim Dziadkom i Rodzicom, którzy nauczyli mnie miłości. Dziękuję Wam.

Patrycja

 

 

 

 

 

 

 

 

Trzeci października 1965 roku. Przyjechałyśmy na imieniny do koleżanki Teresy. Chodziłyśmy razem do liceum pedagogicznego, byłyśmy już wtedy w piątej klasie. Mieszkałam z dziewczynami w internacie, więc umówiłyśmy się, że przyjedziemy do niej trochę wcześniej. Spakujemy się i w tajemnicy wymkniemy na imieniny Teresy.

Jako że tylko jedna niedziela w miesiącu była wtedy zjazdowa, musiałyśmy zwykle kombinować tak, żeby wyjechać w sobotę po zajęciach i wrócić albo w niedzielę wieczorem, albo w poniedziałek wcześnie rano. W pięć osób – czyli cały nasz pokój z internatu – pojechałyśmy do Czarnożył. Oczywiście nie mówiąc nic wychowawcom, ponieważ nigdy by nam nie pozwolili. Upatrzyłyśmy moment, kiedy ich nie było, i wyniosłyśmy cichaczem swoje tobołki. Po południu dotarłyśmy do niej, do Czarnożył, i poświętowałyśmy z jej rodzicami.

Po świętowaniu z rodzicami Teresy wieczorem poszłyśmy na zabawę, oczywiście całą piątką. Na zabawie spotkałyśmy kolegów i koleżanki Teresy.

Między innymi był tam Janusz.

Bawił się wtedy ze swoją ówczesną sympatią. Teresa przedstawiła nas sobie: „To jest mój kuzyn Janusz”. Był to czas, kiedy popalałyśmy cichcem papierosy i w trakcie tej zabawy wychodziłyśmy czasem zapalić. U mojej koleżanki w domu był taki chłopak, który już zdał maturę i pracował w skupie lnu. Dostał się na studia i dorabiał przy tym skupie. Jako przyszły student wynajmował pokój u rodziców Teresy. Wyszłam z tym chłopakiem na papierosa. Miał na imię Zygmunt. Skryliśmy się na ławeczkach nieopodal parku. Chwilę pogadaliśmy, wypaliliśmy i wróciliśmy z powrotem na zabawę.

Na drugi dzień, po powrocie do szkoły, po lekcjach, kiedy byłyśmy już w swoim pokoju w internacie, Teresa pyta się mnie:

– Ty to gdzieś wychodziłaś z Zygmuntem w trakcie tej zabawy?

– No. Wyszłam sobie zapalić. A czemu pytasz?

– Bo mój kuzyn Janusz kazał się ciebie zapytać… dokładnie powiedział… „zapytaj się tej blondyny, ile razy było?”.

– To czegoś mi tego nie powiedziała tam zaraz? – Oburzyłam się.

– No, nie znam cię? Zaraz byś poszła do niego i zrobiła aferę. Opierniczyłabyś go, a chciałam tego uniknąć – odpowiedziała przyjaciółka.

 

Janusz zdał maturę w 1964 roku. Kiedy poznałam go na zabawie, już pracował od września jako instruktor w spółdzielni mleczarskiej w Wieluniu. Dojeżdżał tam z Czarnożył do pracy. Po zabawie nagle zaczął odwiedzać nas częściej w internacie. Niby przychodził do swojej kuzynki Teresy, ale zawsze jeszcze mnie wołał do towarzystwa. Zapraszał do kina. Zaczęliśmy się spotykać i tak to się wszystko zaczęło.

Wcześniej miałam jeszcze takiego faceta, chodziłam z nim od trzeciej klasy, czyli już dwa lata. Kiedy poznałam Janusza, nie chciałam już być z tamtym mężczyzną. Mieszkał w Łodzi i tam pracował, więc nie widywaliśmy się często. Byłam co prawda u niego nawet na Wigilii, ale doznałam tam jedynie przykrości. Czułam do niego odrazę. Nie chciałam utrzymywać z nim kontaktu, przestałam pisać. Jednak od niego wciąż nadchodziły listy. Trudno było się od niego uwolnić. Nawet jego matka interweniowała z pytaniem, dlaczego nie piszę. By uniknąć nieprzyjemnych sytuacji, wykręciłam się, pisząc jej, że wciąż się uczę i doszłam do wniosku, że na razie nie jestem gotowa na związek i nie chcę się z nikim wiązać. W ten sposób się go pozbyłam.

Po tym chłopaku z Łodzi miałam uraz do facetów. Nie potrafiłam żadnemu zaufać. Wybrałam Janusza dlatego, że nie narzucał mi tempa rozwoju znajomości. Dostosowywał się do mnie. Powoli, powoli moje uczucie i zaufanie do niego rozkwitało.

Z początku spotykaliśmy się z Januszem dwa-trzy razy w tygodniu. Pracował w Wieluniu i czasami celowo ustawiał sobie godziny pracy tak, by dostosowywać się do czasu, kiedy kończyłam lekcje. Zwykle kończyłam o piętnastej i miałam dwie godziny wolne. Później nie wolno nam już było opuszczać internatu, obowiązywała „nauka własna” do godziny siódmej wieczorem, po niej kolacja i ewentualnie jeszcze jakieś zajęcia sportowe czy edukacyjne. Nie było mowy o tym, żeby wyjść choćby na ulicę. Wyjścia z internatu były pilnowane przez uczniów, którym w danym momencie przypadał dyżur. Musieli oni spisywać każdą osobę, która wchodzi do budynku i z niego wychodzi.

 

W styczniu miałam studniówkę. Przed przyjściem na studniówkę trzeba było każdego partnera opisać – ile ma lat, dowód, co robi, skąd pochodzi – lista była długa. Skoro Teresa przyszła z kuzynem – nie było w tym nic złego. W mojej szkole było więcej dziewczyn niż chłopców. Chodziłam do żeńskiej klasy, w której w okresie maturalnym było trzydzieści osiem dziewcząt. Równolegle były jeszcze dwie klasy koedukacyjne, ale w nich chłopcy stanowili zdecydowaną mniejszość. Zresztą mniejszość ta była też mało ciekawa; zwykłyśmy o nich mówić „niedorobieni”. Z powodu przewagi płci żeńskiej dyrekcja szkoły zaprosiła na naszą studniówkę uczniów ze szkoły oficerskiej z Oleśnicy. Była to szkoła lotnicza, większość chłopaków już studiowała. Jak nie miało się z kim przyjść – można było sobie któregoś wybrać. Żeby nie było, że nie masz się z kim bawić! Relacje na stopie koleżeńskiej, choć po latach część dziewczyn została żonami swoich studniówkowych gości. Kierowniczka internatu podczas wszystkich zabaw, które organizowano w szkole, przychodziła ze swoją słynną dwudziestocentymetrową linijką. Kiedy jakaś para tańczyła zbyt blisko siebie, kierowniczka wkraczała i odsuwała młodzież od siebie na odległość tego kawałka drewna. Taniec przytulaniec? Zapomnijcie! Absolutnie wykluczone.

Żeby nie podpaść rygorystycznym zasadom szkoły, wpadłyśmy z Teresą na pewien pomysł – ona przyszła ze swoim kuzynem Januszem, a ja zaprosiłam swojego dwa lata starszego kolegę, który od pewnego czasu smalił cholewki do Tereski. Na miejscu wymieniłyśmy się partnerami i nie było podejrzeń, że Janusz jest moim chłopakiem. Oficjalnie był tylko kuzynem mojej przyjaciółki.

Studniówka była przepiękna. Poloneza tańczyliśmy wszyscy. Po raz pierwszy w życiu byłam na prawdziwym balu i był on wspaniały. Sala była cudownie przystrojona. Poza tym – mogłyśmy się poczuć prawdziwymi kobietami. Do tej pory absolutnie nie mogłyśmy się malować, a tego wieczoru każda miała zrobiony makijaż. Fryzury… o matko! Jeśli chodzi o ubiór, wybór nie był duży – można było przyjść w małej czarnej z białym kołnierzykiem lub czarno-białej koszuli i eleganckiej spódnicy. Miałam na sobie nową, świeżo uszytą granatową sukienkę z białym kołnierzykiem. Po raz pierwszy miałam na sobie obcasy, czarne szpileczki! Przed studniówką wyszłyśmy po swoich partnerów na przystanek autobusowy. Kiedy chłopcy zobaczyli nas w makijażu, z umodelowanymi włosami i na wysokich obcasach, zupełnie oniemieli z zachwytu. Janusz widział mnie tak wystrojoną po raz pierwszy – i wpadł jak śliwka w kompot. Po raz pierwszy miałam mocno wytuszowane rzęsy, które cudownie podkreślały moje oczy. Mój partner był zachwycony i miał ten widok wspominać jeszcze długo, długo…

 

Takie spotkania z Januszem trwały do kwietnia 1966 roku. Wtedy byłyśmy z Teresą na miesięcznych praktykach w szkole podstawowej w Czarnożyłach. Potem jeszcze dwa tygodnie u mnie, bo oprócz normalnej szkoły miałyśmy jeszcze czteroklasówki. Taki rodzaj szkoły z łączonymi klasami, gdzie było mało dzieci i opiekował się nimi jeden nauczyciel. Pierwsza klasa nigdy nie była łączona, bo w niej trzeba poświęcić uczniom więcej uwagi, natomiast wyższe zwykle się łączyło – na przykład prowadziłam jedne zajęcia dla klas drugich i trzecich. Musiałyśmy zaliczyć tę praktykę, żeby przystąpić do matury.

Kiedy odbywałyśmy te praktyki, Janusza nie było. Był na jakimś trzytygodniowym kursie, na który wysłali go z pracy. Nie miałyśmy za bardzo co robić w wolnym czasie, ale Teresa poderwała pewnego nauczyciela. Prowadził przedmioty zawodowe w rolniczej szkole zawodowej dla uczniów specjalnych, którzy nie byli w stanie skończyć normalnej szkoły, a potrzebowali uprawnień rolniczych do pracy. Teresa spotykała się z tym nauczycielem, a ja odgrywałam rolę przyzwoitki. Nie miałam z kim chodzić, kiedy nie było Janusza. Poszłyśmy kiedyś do klubu. Można tam było zamówić kawę, herbatę i coś słodkiego, a do tego posłuchać muzyki. Pracowała tam bardzo fajna pani, która, gdy tylko chcieliśmy zrobić w klubie jakąś zabawę, udostępniała nam lokal. Klub był pusty, kiedy przyszłyśmy, nikogo jeszcze nie było. Złożyłyśmy się na dropsy, ale niestety dropsów brakło. Wobec tego kupiłyśmy sobie irysy mordoklejki. Teresa wzięła swoją część cukierków i poszła na randkę, a ja czekałam na nią, bo miałyśmy razem wrócić do domu, żeby nie podpadła swoim rodzicom. W klubie zjawił się dość przystojny ciemnowłosy chłopak. Elegancki, tylko miał siedemnaście lat, młodszy ode mnie dwa lata. Dosiadł się do mnie, zaczęliśmy rozmawiać. Chodził do jakiegoś technikum telekomunikacyjnego w Gliwicach, ale wywalono go ze szkoły, bo miał na półrocze same dwóje. Tak więc błąkał się po Czarnożyłach jak wolny elektron. Poczęstowałam go irysami. Potem się do mnie przyczepił… nie mogłam się go pozbyć! Ukradł moje zdjęcie! Zrobił z niego wiele kopii w różnych rozmiarach i obkleił nim swój pokój. Jak jakiś ołtarzyk!

Kiedy po miesiącu praktyk wróciłyśmy do Rychłocic, musiałyśmy chodzić do Małej Wsi oddalonej o dwa kilometry od mego domu. To było niezłe zadupie, taka wiocha. Tam odbywałyśmy dwa tygodnie kolejnych praktyk, musiałyśmy pisać konspekty, każda lekcja musiała być oceniona. Na tej podstawie miałyśmy otrzymać opinię kierownika szkoły. Zaliczone praktyki były warunkiem dopuszczenia do matury. Kierownik nie napisał nam opinii przed Wielkanocą, miałyśmy się pojawić podczas świąt. Kiedy zobaczył moje piękne pismo, zlecił mi dodatkowo spisać regulamin szkoły. Tuszem na brystolu kreśliłam redisówką przez dwa tygodnie cieniowane, kaligraficzne literki. To było takie żmudne… Kiedy skończyłam, to w drugi dzień świąt przyjechałam do kierownika oddać regulamin i odebrać opinię. Otrzymałyśmy ocenę bardzo dobrą. Miałyśmy już wszystko załatwione. Korzystając z przyjazdu, poszłyśmy z Teresą na zabawę. Ja z Januszem już jako para. Jego poprzednia sympatia Hanka, swoją drogą bardzo fajna dziewczyna, poszła w odstawkę.

 

Maturę pisaliśmy od dwudziestego maja do szóstego czerwca. Tuż przed maturą, wieczór wcześniej, Janusz zjawił się w internacie. Przyjechał swoją nową wueską, wywołał mnie i wybraliśmy się na spacer. Chciał, żebym się zrelaksowała. Poszliśmy na pobliski stadion, przy którym znajdowały się szkółki drzew i krzewów ozdobnych. W szkółkach były dwa osły. Uporczywie zagłuszały naszą rozmowę swoim wyciem. Junusz stwierdził:

– Masz się już nie uczyć, tylko wypocząć, żeby mieć świeży umysł.

Przyniósł mi swój długopis i pióro. Trójkolorowy długopis był niesamowitym hitem. Podarował mi je, żebym z nich skorzystała na maturze. Siedzieliśmy na tym stadionie aż do siódmej wieczorem, do samej kolacji. Osły tak kwiczały, że Janusz śmiał się ze mnie, że jutro sama będę tak kwiczeć.

Maturę pisałam z matematyki i z polskiego. Do tego przedmioty zawodowe: pedagogika, psychologia, metodyka nauczania, historia pedagogiki, i po raz pierwszy wprowadzono maturę z historii oraz nauki o Polsce i świecie współczesnym (coś jak dzisiejsza wiedza o społeczeństwie). Były nas trzy klasy, prawie sto dwadzieścia osób. Na początku było wiele zamieszania, bo brano ludzi raz z początku, raz z końca listy i przez to nikt nie wiedział, kiedy dokładnie będzie jego kolej. Na szczęście po jakimś czasie (i naszym oburzeniu) wywieszono listy, kto i o której godzinie ma swój termin.

 

Janusz nie był nachalny, szanował to, co powiedziałam, nie naciskał na mnie jak poprzednicy, bardzo mi się to podobało. Po maturze pojechałyśmy do domu, ale oficjalnie po świadectwa szłyśmy dwudziestego czwartego czerwca. Tego dnia miał imieniny przyjaciel Janusza. Po odebraniu świadectw Teresa siłą wkręciła mnie na tę imprezę. Wracałyśmy ze szkoły. Na przystankach autobusowych był ogromny tłok. Z jednego stanowiska autobusy PKS-u odjeżdżały do Czarnożył, z drugiego do Rychłocic. Koniec roku szkolnego wiązał się z niezłym tłumem na dworcu. Teresa w pewnym momencie siłą wepchała mnie do autobusu do Czarnożył. Nie chciałam jechać, nie miałam możliwości poinformowania rodziców o tym, że nie wrócę do domu. Teresa obiecała, że będę mogła zadzwonić od niej. Kiedy autobus ruszył, przyznała się, że to było z góry ustalone przez Janusza – że ona ma mnie dowieźć na imieniny. Taka intryga.

Wieczorem imieniny obchodziliśmy, można powiedzieć, wystrzałowo. Likier wiśniowy, wódka, jakieś wina, wermuty. Pod schodami w letniej kuchni u Teresy. Był tam jakiś stół, kozetka. Balowaliśmy we czwórkę. Na stole stał dżem i szynka swojskiej roboty i tym zagryzaliśmy alkohol. Nigdy wcześniej tyle nie wypiłam, byłam raczej spokojną dziewczyną. Kiedy pomieszałam wszystkie alkohole, rzygałam dalej, niż widziałam. Podobnie moja przyjaciółka Teresa. Wspierałyśmy jedna drugą i dbałyśmy o siebie. W pewnym momencie straciłam kontrolę. Nie wiem, co się potem działo. Obudziłam się na łóżku, z Teresą w pokoju. Janusz siedział koło mnie. Chyba straciłam świadomość. Wydawało mi się, że przespałam się z Januszem… Ale nie do końca wiedziałam co i jak. Zwierzyłam się z tego Teresie, a ona zaczęła się śmiać. Byłam w kropce, nie wiedziałam, czy to prawda, czy nie… Nie pamiętałam.

Następnego dnia obierałyśmy kartofle w piwnicy, niedaleko parnika. Janusz wrócił z pracy. Krzyczał z daleka, szukał nas. Teresa zawołała go, a ja… siedziałam tyłem do wyjścia i zaczęłam oblewać się rumieńcem. Myślałam, że dostanę apopleksji. Jak się zachować? Co powiedzieć? Jak on zareaguje? Siedziałam jak na igłach. Janusz wszedł do piwnicy. Przywitał się z nami, a potem podszedł do mnie. Odwrócił mnie do siebie i pocałował. Ulżyło mi.

Zostałam u Teresy jeszcze jakieś dwa, trzy dni, a potem Janusz odwiózł mnie motorem do moich rodziców. Spotykaliśmy się w każdą niedzielę, poznał moją rodzinę. Kiedy na początku lipca przyjechał do mnie, stanął na progu, przywitał się z moją mamą i czekał na mnie. Byłam zajęta w swoim pokoju, nie wiedziałam, że czeka. Janusz nie miał odwagi wejść dalej bez zgody mojej mamy. Skomentowała to później:

– Takiego fajnego chłopaka miała, to se wzięła jakąś niemowę, przyszedł jak po sól, stanął w progu i stoi, nawet się odezwać nie umie.

– Ze mną rozmawia, z tobą nie musi! – broniłam się.

Pamiętam pewną randkę w wakacje po mojej maturze. Spotykaliśmy się z Januszem często na zabawach. Umówiliśmy się pewnego razu – miał przyjechać o trzeciej do mnie do domu. Wybiła trzecia, Janusza nie ma. Czekam dalej. Przyjechał mój kuzyn, Królikowski. Chłopak był studentem, synem mojej chrzestnej. Wyjątkowo na tamte czasy posiadał samochód. Kiedy wyrwał się na wakacje, to jeździł autem praktycznie wszędzie. Podjechał po mnie z drugim kuzynem, ekipa gotowa do przygody. Kuzyni się niecierpliwili:

– Zosia, będziesz na tego swojego czekać? Kwadrans akademicki minął, już dawno nas tu powinno nie być. Minęła godzina, zrobił cię na szaro. Chodź z nami, sprawdzimy, która zabawa w okolicy jest najlepsza!

Zabrali mnie do samochodu i ruszyliśmy. Kuzyni siedzieli z przodu, ja na tylnym siedzeniu. Rozmawialiśmy i nie zwracałam uwagi na drogę. Dojechaliśmy do lasu w Rychłocicach (las ciągnie się przez sześć kilometrów) w kierunku Szynkielowa, przejechaliśmy może połowę drogi. Nagle kuzyn odwraca się i mówi:

– Ty, to nie ten twój kowboj stoi tam na poboczu?

Odwracam się do tyłu, zerkam przez szybkę, a na poboczu rzeczywiście, nie kto inny tylko Janusz. Wystrojony w garnitur, białą koszulę – rękawy do połowy czarne od smaru. Coś mu się zepsuło w motorze i zabrudził się podczas szybkiej naprawy. Chłopaki się cofnęli. Janusz nie miał z sobą kluczy ani żadnych narzędzi. Stach był mechanikiem, wysiadł więc z auta, wziął całą skrzynkę z kluczami i pomógł Januszowi naprawić motor. Kiedy wszystko działało sprawnie, chłopcy pojechali dalej w poszukiwaniu zabawy, a ja wsiadłam z Januszem na motor i pojechaliśmy do mojego domu.

 

Od pierwszego września, mając dziewiętnaście lat, podjęłam pracę jako wychowawca w Rafałówce, w prewentorium przeciwgruźliczym dla dzieci. Było tam przeszło trzysta dzieci, od wieku przedszkolnego do ósmej klasy, chłopcy i dziewczynki. Dzieci były pod naszą opieką przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dyżury trwały od szóstej do dwunastej, potem kończyłam dyżur. Czasami trafiał mi się dyżur łamany, od szóstej trzydzieści do ósmej, i potem musiałam jeszcze przyjść na czternastą. Rano były zajęcia podstawowe, a dodatkowe – artystyczne i inne – odbywały się popołudniami. Od czternastej do szesnastej obowiązywała cisza. Dzieci leżały w łóżkach, mogły rysować, czytać, a młodsze zwykle spały w tym czasie. Potem był podwieczorek i odrabianie lekcji od siedemnastej do dziewiętnastej. Następnie kolacja i zajęcia dowolne. Młodsze dzieci miały ciszę nocną o dwudziestej pierwszej, starsze – o dwudziestej drugiej. Wtedy nauczyciele schodzili z dyżurów, a na noc zostawała salowa. Był tam nawet gabinet lekarski, w którym przez całą dobę można było uzyskać pomoc lekarza lub pielęgniarki.

Dzieci, którymi się opiekowałam, pochodziły ze środowiska gruźliczego. Żeby uodpornić organizm, otrzymywały specjalne tabletki. Powinny były je zażywać przez sześć tygodni, maksymalnie dwa miesiące, a niektóre dzieci zostawały tam kilka lat. Po prostu nie miał kto się nimi zajmować, nie było dla nich miejsc w domach dziecka. Większość dzieci pochodziła z patologicznych rodzin. Łaknęły miłości. Musiałam się bardzo pilnować, nie spoufalać. Wystarczył jeden cieplejszy gest, przytulenie któregoś z podopiecznych na dobranoc mogło powodować konflikty między dziećmi albo długie kolejki pod moim pokojem – każde chciało potem buziaka na dobranoc. Kiedy oglądaliśmy jakiś film czy mieliśmy inne luźniejsze zajęcia, dzieci przepychały się, by siedzieć jak najbliżej opiekuna. Brakowało im czułości. Dzieci pochodziły z rodzin patologicznych, czasami przywożono je do nas z ulicy, z odległych wiosek. Nie zapomnę jednego przypadku. Nie wiem, czy to możliwe, ale pewien chłopczyk, który do nas trafił, sześciolatek, chyba od urodzenia nie był myty. Wyobrażasz to sobie? Na głowie zrobiła mu się jedna wielka skorupa. Nie można było dojrzeć skóry ani włosów. Jakby ciemieniucha, ale taka… taki hełm. Jego skóra wyglądała jak pancerz. Kiedy trafił do ośrodka, wylądował w izolatce. Pielęgniarki zaopiekowały się nim. Jak odmoczyły go w wodzie, to skóra schodziła mu płatami i przypominała pergamin. Włosy jak meszek… Dopiero po wielokrotnym myciu i natłuszczaniu wazeliną przez dwa tygodnie doprowadzono chłopczyka do porządku.

 

Kiedy trafiłam do pracy w Rafałówce, nie byłam jedyną młodą osobą w gronie pedagogów. Było nas aż sześć młodych dziewczyn, tak duże było zapotrzebowanie na opiekunów. To były moje najwspanialsze lata pracy. Wszyscy żyliśmy wspólnie jak jedna wielka rodzina. Były wśród nauczycieli małżeństwa, niektórzy mieli już własne dzieci. Naszą zwierzchniczką była stara panna, więc jeśli w grę wchodziły wizyty mężczyzn, było trochę trudno. Najczęściej odwiedzali nas w niedzielę rano i wracali tego samego dnia. Oczywiście Janusz odwiedzał mnie mimo trudności. Była tam jeszcze pewna babcia, salowa. Miała sześćdziesiąt lat, my po dziewiętnaście, dwadzieścia, więc dla nas to była naprawdę stara babcia. Ale ta kobieta dobrze znała życie. Początkowo, by nie zepsuć sobie opinii, chłopcy nie zostawali u nas na noc. Jednak pewnego razu babcia zaskoczyła nas, dziwiąc się, dlaczego nasi goście nie sypiają z nami? Przecież nie wolno kupować kota w worku! Nie rozumiałyśmy jej, dopóki nie opowiedziała nam swojej historii… Kiedy była młodą panienką, wyszła za mąż. Podczas nocy poślubnej… nic się nie wydarzyło. Starsze kobiety w rodzinie poradziły jej, by sama zajęła się młodym mężem. Jak się przekonała, jego przyrodzenie było mikroskopijne i nie na wiele się przydało. Zaskoczone pytałyśmy, skąd w takim razie pojawiły się w jej życiu dzieci? „Dobrze, że podczas wojny miałam życzliwego sąsiada”. Od tamtej pory miałyśmy przyzwolenie na to, by mężczyźni zostawali u nas na noc. „Nie bierzcie kota w worku!”

 

W czasie kiedy nie widywaliśmy się z Januszem, pisaliśmy do siebie listy. Z początku Janusz miał z tym pewne kłopoty, nie wiedział, o czym pisać, i zbytnio tego nie lubił.

Czarnożyły, 27.09.1966 roku

 

Kochana Zofio!

Na wstępie chcę Cię przeprosić za niedotrzymanie obietnicy, jestem jednak dobrej nadziei, że mi to szybko wybaczysz. Otóż miałem zamiar do Ciebie jechać i o to pokłóciłem się nawet trochę z mamą, bo musiałem zostać i pomagać przy zwózce ziemniaków, skończyliśmy dopiero o ósmej wieczorem. Zresztą teraz mam bardzo mało czasu, bo od dwudziestego drugiego muszę wstawać o godzinie czwartej rano, żeby być o piątej w Wierzchlasie. Nawet w niedzielę musiałem też być, będę jeździł aż do końca tego miesiąca, poza tym w domu też jest dużo roboty, jak to zwykle na wsi. W poniedziałek byłem na komisji poborowej i mimo wielkiej nadziei, że nareszcie zostanę tym żołnierzykiem, muszę czekać na to prawdopodobnie aż do wiosny. Wobec tej ewentualności muszę jednak poszukać sobie innej pracy, bo nie mam zamiaru dłużej pracować w mleczarni. Trochę mnie to gnębi, że nie dostanę chyba jeszcze w tym roku karty powołania, bo chciałbym odsłużyć jak najszybciej oczekującą mnie służbę i zacząć wreszcie bardziej ustabilizowany żywot, zresztą znasz moje myśli i marzenia. Może nie wszystkie, ale przynajmniej te poważniejsze.

Nie wiem specjalnie, o czym Ci pisać, bo wiesz już, że listy nie są jednak moją domeną i mimo że nie mam przed Tobą tajemnic, to jednak nie wiem, o czym pisać, bo nie lubię pisać, jak również mówić, o rzeczach znanych i błahych. Będę więc pomału kończyć ten list. Myślę, że już do tej pory nie masz za bardzo do mnie żalu, że nie przyjechałem do Ciebie, chciałbym się widywać z Tobą jak najczęściej. W niedzielę też mi się chciało bardzo do Ciebie, ale tak to wypadło. Miałem już nawet jechać wieczorem, ale po pierwsze nie bardzo to wypadało, a po drugie byłem bardzo zmęczony. Obiecuję więc przyjechać w nadchodzącą niedzielę i myślę, że nic nie stanie mi na przeszkodzie, będę się starał przyjechać jak najwcześniej, wyjadę chyba tym autobusem, który wychodzi przed szóstą. Myślę, że wyjdziecie po mnie na przystanek, kwiatów nie musicie przynosić. Jeżeliby Ci coś wypadło, to zadzwoń pod Wieluń 838 w sobotę, bo wtedy będę w biurze. A więc do niedzieli. Chciałbym Cię uścisnąć, ale wobec tego, że listownie jest to niemożliwe, więc tylko marzę i przesyłam pozdrowienia. Proszę pozdrowić również Teresę.

Janusz

Czarnożyły, 17.10.1966 roku

 

Kochana Zosieńko

Nie będę się długo rozwodził, bo jest już prawie dwudziesta druga, a ja muszę wstać jutro rano przed piątą. Dziś dopiero przed chwilą przyjechałem z udojów, zdążyłem tylko zjeść kolację. Chciałem Cię przeprosić, że nie przyjechałem do Ciebie, ale teraz to właściwie żałuję, że tego nie zrobiłem, bo się bardzo wynudziłem. Okazało się, że nie mam specjalnie z kim połazić, pogadać, posiedziałem sobie tylko cztery godziny na filmie, potem dorwałem Stasia i Jurka Kowalczyka i poszliśmy na piwo i do kawiarni. Pogadaliśmy trochę i to była cała niedziela. Nie wiem dlaczego, ale ostatnio wpadłem w bardzo melancholijny nastrój. Teresa może nawet to zauważyła, ale nie sądzę. Stale coś mi się chce. Co, to właściwie sam nie wiem. Wiem tylko, że pragnę, aby się coś zmieniło w moim życiu, żeby być z Tobą jak najwięcej, nie tylko w niedzielę, ale cały tydzień. Wiem, że na to trzeba poczekać, ale co sobie pomarzę, to moje. To może i miało ten skutek, że nie pojechałem do Ciebie, chociaż tak bardzo chciałem. Często też myślę, jak też się ułoży nasze ewentualne małżeństwo, bardzo pragnę, i Ty zapewne też, aby było ono jak najszczęśliwsze. Nie wyobrażam sobie, by były między nami jakieś nieporozumienia, jak również Ciebie tak obcesowej, bezpośredniej jak wiele młodych małżonek. Co do Ciebie, to razi mnie taka mała rzecz, ktoś inny może nie zauważyłby tego, mnie to jednak razi, przy najbliższej okazji powiem Ci, o co mi chodzi. Ciągle dręczą mnie dwie takie niewinne myśli, pierwsza to taka, że przed poważniejszą zmianą w życiorysie muszę odbyć służbę wojskową, drugą wyjawię Ci osobiście. Nie będę już dalej kontynuować tej bazgraniny, chociaż miałbym jeszcze wiele do pisania. Jak jestem z Tobą, trudno mi to wyjawić, ale może kiedyś sobie porozmawiamy dłużej. Kończę już i przesyłam ukłony.

Janusz

Najważniejszego byłbym zapomniał, powiadom mnie, gdzie będziesz w niedzielę.

Czarnożyły, 05.12.1966 roku

 

Kochana Zosieńko

Zapewne zdziwiłaś się, że piszę z Czarnożył, a nie skąd indziej! Po dłuższych rozważaniach postanowiłem pozostać na cały grudzień w domu. Zostałem, bo mama mi stale sugerowała, żeby zostać, a na koniec popłynęły łzy, no i zostałem. Może zostanę dłużej, jeżeli załatwię sobie pracę w Czarnożyłach, ale wtedy będę musiał zostać żołnierzem LWP, bo nie dostanę odroczenia.

Tak