Pan Smrodek - David Walliams - ebook + książka

Pan Smrodek ebook

David Walliams

4,8
24,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kąpie się tylko w oczku wodnym!

Włóczęga, bezdomny, tułacz, kloszard. Pewnego dnia po prostu zjawił się w miasteczku i zajął parkową ławkę. Skąd przyszedł? Dokąd zmierzał? Tego nikt nie wiedział. I dowiedzieć się wcale nie chciał. Aż do chwili, kiedy mała dziewczynka, Chloe, postanowiła zagadnąć wagabundę. On - życiowy nieudacznik, ona - szkolna oferma. Tu się zanosi na poważną karierę w świecie mediów! Programy telewizyjne, wywiady, szalejące tłumy wielbicieli. Wystarczy tylko trochę się odświeżyć i spisać przemówienie… na odpowiednio długiej rolce papieru toaletowego.

Kluczem do historii życia Pana Smrodka jest srebrna łyżeczka!

 

I gwiazdy na nocnym niebie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 131

Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Strona redakcyjna

Originally published by HarperCollins Publishers under the title ”Mr.Stink

Text copyright © David Walliams 2009

Illustrations copyright © Quentin Blake 2009

David Walliams and Quentin Blake assert the moral right to be identified as the author and illustrator of this work.

Copyright © for the Polish Edition by Dom Wydawniczy MAŁA KURKA, Piastów 2014

Copyright © for the Polish translation by Karolina Zaremba

Wydanie pierwsze, październik 2014

Korekta:

Małgorzata Majewska

Skład i łamanie:

Trevo, Grażyna Martins

Przygotowanie do druku okładki i stron tytułowych:

Czartart, Magdalena Muszyńska, Izabela Surdykowska-Jurek

Wydawca:

Dom Wydawniczy MAŁA KURKA

[email protected]

www.malakurka.pl

ISBN 978-83-62745-17-3

Publikację elektroniczną przygotował:

Dla mojej mamy Kathleen, najmilszej osoby, jaką kiedykolwiek znałem

Podziękowania

Po raz kolejny dziękuję przede wszystkim Quentinowi Blake’owi, który znów zaszczycił mój tekst swoimi niezrównanymi ilustracjami. Wciąż nie mogę uwierzyć, że udało mi się współpracować z tym legendarnym twórcą. Pragnę podziękować również Mario Santosowi i Ann-Janine Murtagh z HarperCollins za wiarę we mnie. Mojemu redaktorowi Nickowi Lake’owi za to, że zmusza mnie do ciężkiej pracy oraz zabiera na herbatę i ciastka. Adiustatorce Alex Antscherl, Jamesowi Annalowi za projekt okładki oraz Elorine Grant za skład tekstu, wszyscy świetnie się spisali. Dziękuję też całemu zespołowi HarperCollins, a zwłaszcza Samowi White’owi, za staranną pracę nad promocją i dystrybucją tej książki. Również mój agent literacki, Paul Stevens z Independent, to bardzo miły człowiek, który znakomicie poradził sobie ze wszystkimi ważnymi paragrafami umowy, których mój mózg nie daje rady przyswoić.

Na koniec pragnę podziękować także wszystkim osobom, a szczególnie dzieciom, które pisały do mnie o tym, że podobała im się moja pierwsza książka, „The Boy in the Dress”. To bardzo wzruszające, kiedy ktoś poświęca czas, żeby napisać list. Niezwykle dopingowały mnie one podczas pracy nad „Panem Smrodkiem”. Mam nadzieję, że się nie rozczarujecie.

1. Potrzyj i powąchaj

1

Potrzyj i powąchaj

Pan Smrodek śmierdział. Co więcej, zasmradzał. Do tego stopnia, że można by dodać do słownika parę nowych wyrazów i powiedzieć, że smrodkował i śmierdziuchował. Był najsmrodliwszym śmierdzącym śmierdziuchem w historii świata.

Smród to najgorszy ze wszystkich zapachów. Smród jest gorszy niż odór. A odór jest gorszy od fetoru. A fetor straszniejszy od woni. A czasem już sama woń wystarczy, żeby się skrzywić.

Ale Pan Smrodek nie śmierdział naumyślnie. W końcu był przecież włóczęgą. Nie miał domu, a więc też okazji do tego, żeby — tak jak ty czy ja — porządnie się wykąpać. Z czasem zapach stał się coraz paskudniejszy. Oto ilustracja przedstawiająca Pana Smrodka.

Czyż nie wygląda szykownie w tej muszce i tweedowej marynarce? Ale nie dajcie się zwieść! Ilustracja w żadnym stopniu nie oddaje jego zapachu. Mogłaby to być książka typu „potrzyj i powąchaj”, ale smród byłby tak potworny, że musielibyście trzymać ją w kontenerze. A potem ten kontener zakopać. W bardzo, bardzo głębokiej jamie.

Obok widać jego małą, czarną suczkę, Księżną. Księżna nie była psem żadnej konkretnej rasy, była po prostu psem. I również śmierdziała, tyle że nie aż tak bardzo jak Pan Smrodek. Na całym świecie nic nie rozsiewało tak nieprzyjemnej woni jak on. Z wyjątkiem jego brody. Pełno w niej było okruchów jajek, kiełbasy i sera, które posypały mu się z ust całe wieki temu. Ani razu nie została umyta szamponem, więc miała swój własny, wyjątkowy aromat, jeszcze straszniejszy niż ten główny.

Któregoś ranka Pan Smrodek po prostu pojawił się w mieście i zamieszkał na starej, drewnianej ławce. Nikt nie wiedział, skąd się wziął ani dokąd zmierzał. Mieszkańcy przeważnie byli dla niego uprzejmi. Czasem rzucali mu pod nogi kilka monet, po czym od razu spieszyli dalej, współczująco ocierając łzę z oka. Ale nikt nie był wobec Pana Smrodka naprawdę PRZYJACIELSKI. Nikt nie zatrzymywał się, żeby pogawędzić.

Aż do dnia, kiedy pewna dziewczynka wreszcie zdobyła się na odwagę, żeby go zagadnąć. I tutaj właśnie zaczyna się nasza opowieść.

— Dzień dobry — powiedziała dziewczynka, drżącym ze zdenerwowania głosem. Na imię jej było Chloe. Miała dopiero dwanaście lat i nigdy wcześniej nie odezwała się do żadnego włóczęgi. Matka zabroniła jej rozmawiać z „tego typu kreaturami”. Nie zgadzała się nawet na kontakty z dziećmi z pobliskich blokowisk. Ale zdaniem Chloe Pan Smrodek NIE BYŁ kreaturą. Uważała, że był człowiekiem, który wyglądał na osobę o bardzo ciekawej historii — a Chloe najbardziej ze wszystkiego kochała najróżniejsze opowieści.

Każdego dnia mijała mężczyznę i jego psa, jadąc samochodem do prywatnej szkoły dla dzieci zamożnych rodziców. Czy słońce, czy deszcz, Pan Smrodek zawsze przesiadywał na tej samej ławce, ze swoim pieskiem u stóp. Spoglądała przez szybę luksusowego auta, którego skórzane siedzenie dzieliła ze swoją jadowitą młodszą siostrą Annabelle, i rozmyślała.

W jej głowie kłębiły się miliony myśli i pytań. Kim jest ten pan? Dlaczego mieszka na ulicy? Czy kiedykolwiek miał dom? Co jada jego pies? Czy miał jakichś przyjaciół lub rodzinę? Jeśli tak, to czy wiedzieli, że jest bezdomny?

Gdzie się podziewał w czasie Bożego Narodzenia? Jeśli chciało się napisać do niego list, to jaki adres należało wpisać na kopercie? „Ławka — wiadomo która — ta za rogiem, przy przystanku autobusowym”? Jak długo się nie kąpał? Czy to możliwe, żeby NAPRAWDĘ nazywał się Pan Smrodek?

Chloe była dziewczynką, która uwielbiała spędzać czas na rozmyślaniach. Często siadała na łóżku i wymyślała przygody Pana Smrodka. Przesiadując samotnie w pokoju, wyobrażała sobie najprzeróżniejsze fantastyczne historie. Być może Pan Smrodek był kiedyś bohaterskim żeglarzem, którego za męstwo i odwagę odznaczono mnóstwem orderów, ale nie był w stanie przystosować się do życia na suchym lądzie? A może był światowej sławy śpiewakiem operowym, który pewnego wieczoru, po zaśpiewaniu najwyższej nuty arii w Royal Opera House w Londynie, stracił głos i nie mógł śpiewać już nigdy więcej? A może tak naprawdę był rosyjskim tajnym agentem, który przywdział misterny kamuflaż, żeby jako włóczęga obserwować mieszkańców miasta?

Chloe nie znała żadnych szczegółów z życia Pana Smrodka. Wiedziała jedynie, że tamtego dnia, kiedy zatrzymała się, żeby porozmawiać z nim po raz pierwszy, wyglądał na kogoś, kto ZDECYDOWANIE bardziej od niej potrzebował pięciofuntowego banknotu, który miała przy sobie.

Wydawał się też samotny — nie tylko brakiem towarzystwa, ale osamotnieniem do głębi duszy. Chloe było z tego powodu smutno, bo dobrze znała to uczucie. Dziewczynka nie przepadała za szkołą. Jej mama uparła się, żeby córka chodziła do ekskluzywnej szkoły dla dziewcząt, ale tam nie udało jej się z nikim zaprzyjaźnić. W domu Chloe też nie czuła się najlepiej. Gdziekolwiek się znalazła, zawsze miała wrażenie, że nie pasuje do otoczenia.

Co więcej, właśnie nadszedł najbardziej znielubiony przez Chloe moment w roku — święta Bożego Narodzenia. Wszyscy z góry zakładają, że każdy przepada za Gwiazdką, a zwłaszcza dzieci. Ale Chloe jej nie znosiła. Nie znosiła tych wszystkich świecidełek, nie znosiła krakersów, nie znosiła kolęd, nie znosiła tego, że musiała oglądać przemówienie Królowej, nie znosiła świątecznych babeczek z bakaliowym nadzieniem ani tego, że nigdy nie spadało tyle śniegu, ile trzeba; nie znosiła siadać z rodziną do nieskończenie długiej kolacji, a przede wszystkim nienawidziła tego, że musiała udawać szczęśliwą tylko dlatego, że nadszedł 25 grudnia.

— W czym mógłbym pomóc, młoda damo? — zapytał Pan Smrodek. Jego głos był nadspodziewanie wytworny. Jako że nigdy wcześniej nikt nie zatrzymał się, żeby z nim porozmawiać, mężczyzna przyjrzał się pulchnej dziewczynce nieco podejrzliwie. Chloe trochę się przestraszyła. Może to jednak nie był najlepszy pomysł zagadywać starego trampa. Od tygodni, a nawet miesięcy zbierała się na odwagę i nie taki scenariusz napisała w swojej głowie.

Co gorsza, Chloe nie mogła oddychać przez nos. Smród zaczynał ją obezwładniać. Jak żywa istota wkradał się nozdrzami i spopielał gardło.

— Ja... Przepraszam, że przeszkadzam...

— Tak? — ponaglił ciut zniecierpliwiony Pan Smrodek.

Chloe była zaskoczona. Do czego mu tak spieszno? ZAWSZE przesiadywał właśnie tutaj, więc nie musiał się nagle zrywać i gdzieś biec.

Księżna zaczęła na nią szczekać. Chloe przestraszyła się jeszcze bardziej. Pan Smrodek wyczuł to i od razu pociągnął za smycz, czyli za zwykły kawałek starego sznurka, żeby uciszyć psiaka.

— Cóż — ciągnęła nerwowo Chloe — moja ciocia przysłała mi pięć funtów, żebym kupiła sobie prezent gwiazdkowy. Ale właściwie niczego mi nie trzeba, więc pomyślałam, że podaruję je panu.

Pan Smrodek uśmiechnął się. Chloe odwzajemniła uśmiech i przez chwilę wyglądało na to, że mężczyzna skorzysta z jej propozycji, ale potem wbił wzrok w chodnik.

— Dziękuję ci — odparł. — To wielce łaskawie z twojej strony, ale nie mogę przyjąć tych pieniędzy. Wybacz.

Chloe poczuła się zbita z tropu.

— Dlaczego nie? — spytała.

— Jesteś jeszcze dzieckiem. Pięć funtów? To doprawdy niebywała hojność.

— Ja tylko myślałam, że...

— To naprawdę niezwykle uprzejme, lecz obawiam się, że nie mogę się zgodzić. Powiedz, ile masz lat, młoda damo. Dziesięć?

— DWANAŚCIE! — powiedziała głośno Chloe. Była dość niska jak na swój wiek, ale uważała się za dorosłą pod wieloma innymi względami. — Mam dwanaście lat. Dziewiątego stycznia skończę trzynaście!

— Daruj. Jesteś zatem dwunastolatką. Prawie trzynastolatką. Udaj się do sklepu i kup sobie jedną z tych nowoczesnych płyt muzycznych. Nie przejmuj się takim starym wagabundą jak ja. — Smrodek obdarzył dziewczynkę uśmiechem. A kiedy się uśmiechnął, w jego oczach pojawił się ujmujący błysk.

— Nie chciałabym się narzucać, ale czy mogłabym zadać panu pytanie?

— Ależ naturalnie.

— Bardzo chciałabym wiedzieć, dlaczego mieszka pan na tej ławce, a nie w domu, tak jak ja?

Pan Smrodek poruszył się niespokojnie.

— To długa historia, moja droga — odparł. — Może opowiem ci ją innym razem.

Chloe była zawiedziona. Inny taki raz mógł NIE nastąpić. Gdyby Matka dowiedziała się, że Chloe rozmawiała z tym człowiekiem, a co gorsza zaoferowała mu pieniądze, z miejsca wpadłaby w dziki szał.

— W takim razie przepraszam, że przeszkodziłam. Życzę panu miłego dnia. — Na dźwięk własnych słów od razu się skrzywiła. Wygadywała same głupoty! Jakim cudem miałby mieć miły dzień? Był śmierdzącym, starym kloszardem, a niebo robiło się coraz czarniejsze od chmur. Dziewczynka z zażenowaniem odwróciła się, żeby odejść.

— Co tam masz na plecach, drogie dziecko? — zawołał za nią Pan Smrodek.

— Mam coś na plecach? — spytała Chloe, usiłując zerknąć sobie przez ramię. Sięgnęła ręką za siebie, oderwała od swetra kartkę i spojrzała na nią.

Ktoś napisał na papierze wielkimi, czarnymi literami jeden wyraz.

Chloe poczuła, jak z upokorzenia boleśnie zaciska się jej żołądek. Zapewne Rosamunda przykleiła jej tę kartkę taśmą, kiedy wychodziły ze szkoły. Rosamunda stała na czele szkolnej bandy. Bez przerwy czepiała się Chloe: o to, że je za dużo słodyczy, że jest biedniejsza od innych dziewczyn w szkole albo że nikt jej nie wybiera do swojej drużyny hokejowej. Dzisiaj, po zajęciach, Rosamunda poklepała Chloe kilka razy po plecach i życzyła jej „wesołych świąt”, podczas gdy reszta dziewczyn się śmiała. Teraz Chloe wiedziała już dlaczego. Pan Smrodek z wyraźnym skrzypnięciem wstał z ławki i wyjął kartkę z rąk dziewczynki.

— Nie mogę uwierzyć, że chodziłam z tym na plecach całe popołudnie — powiedziała dziewczynka. Zakłopotana łzami, które nabiegły jej do oczu, odwróciła wzrok w stronę słońca i zamrugała.

— O co chodzi, moja droga? — zainteresował się życzliwie Pan Smrodek.

Chloe pociągnęła nosem.

— No cóż, wygląda na to, że to prawda. Oferma ze mnie i tyle.

Pan Smrodek pochylił się, żeby na nią spojrzeć.

— Nie — stwierdził stanowczo. — Nie jesteś żadną ofermą. Prawdziwą ofermą jest osoba, która przykleiła ci tę kartkę.

Mimo że Chloe się starała, nie potrafiła mu uwierzyć. Odkąd sięgała pamięcią, zawsze czuła się jak niedorajda. Może Rosamunda i pozostałe dziewczyny z jej paczki miały rację?

— Ta kartka może mieć tylko jedno przeznaczenie — powiedział Pan Smrodek. Zgniótł papier i niczym profesjonalny gracz w krykieta wprawnym ruchem wrzucił kulkę do kosza. Gdy Chloe to przyuważyła, jej wyobraźnia z miejsca zaczęła pracować. Czyżby Pan Smrodek był niegdyś kapitanem angielskiej reprezentacji krykieta?

Pan Smrodek zatarł ręce.

— Spłoń w ogniu piekielnym! — stwierdził.

— Dzięki — mruknęła Chloe.

— Proszę najuprzejmiej — odpowiedział Pan Smrodek. — Nie pozwól, żeby poniżała cię byle łobuzica.

— Postaram się. Miło było pana poznać, panie... eee... — urwała Chloe. Wszyscy nazywali go Panem Smrodkiem, ale nie wiedziała, czy mężczyzna zdawał sobie z tego sprawę. Niegrzecznie byłoby tak się do niego zwrócić.

— Smrodek — podpowiedział. — Nazywają mnie Pan Smrodek.

— Aha. Miło pana poznać, Panie... Smrodek. Mam na imię Chloe.

— Dla mnie to również przyjemność, Chloe.

— Wie pan co, Panie Smrodku. Może jeszcze wybiorę się na zakupy. Potrzeba panu czegoś? Na przykład mydła czy czegoś w tym stylu?

— Dziękuję ci, moja droga — odparł. — Ale mydło mi się nie przyda. Widzisz, kąpałem się dopiero co, w zeszłym roku. Za to z ROZKOSZĄ zjadłbym kilka kiełbasek. Uwielbiam smaczne, chudziutkie kiełbaski...

2. Lodowata cisza

2

Lodowata cisza

— Mamo? — odezwała się Annabelle.

Matka dokładnie przeżuła jedzenie, przełknęła ostatni kęs i dopiero wtedy odpowiedziała.

— Tak, córeczko?

— A Chloe właśnie zdjęła z talerza jedną ze swoich kiełbasek i ukryła w serwetce.

Był sobotni wieczór. Państwo Okruchowie wraz z dziećmi siedzieli w jadalni przy kolacji. Nie mogli oglądać takich programów, jak „Taniec z gwiazdami” czy „X Factor”. Mama zakazała im jednocześnie jeść i oglądać telewizję. Uznała to za „niewiarygodnie prostackie”. Właściwie prowadząca się rodzina musiała siedzieć w ciszy i jeść kolację ze wzrokiem utkwionym w ścianach. Czasem mama podejmowała rozmowę, która zazwyczaj dotyczyła tego, co by zrobiła, gdyby rządziła krajem. Bez wątpienia jej ulubiony temat. Matka zrezygnowała z prowadzenia salonu urody, żeby startować w wyborach, i nie miała najmniejszych wątpliwości, że pewnego dnia zostanie premierem.

Domowego kota — białego persa — na cześć Królowej nazwała Elżbieta. Ponadto miała obsesję na punkcie bycia szykowną. Na parterze ich domu znajdowała się oddzielna łazienka, którą trzymała zamkniętą w razie wizyty „niezwykle ważnych gości”, tak jakby miał do nich wpaść przejazdem ktoś z rodziny królewskiej. W kredensie stał porcelanowy serwis do herbaty, przeznaczony „dla gości” — ani razu nieużyty. Pani Okruch posuwała się nawet do rozpylania w ogrodzie odświeżacza powietrza. Nigdy też nie wychodziła z domu, ani nawet nie otwierała drzwi, jeśli nie była nienagannie przygotowana, z ukochanymi perłami wokół szyi i włosami usztywnionymi lakierem w takich ilościach, jakby chciała mieć własną dziurę ozonową. Była tak przyzwyczajona do kręcenia nosem na wszystko i na wszystkich, że istniało duże niebezpieczeństwo trwałego zadarcia tego organu. Oto jej podobizna.

Wielkie nieba, ależ jest szykowna, nie sądzicie? Jak można się spodziewać, Ojciec, a raczej Tata — wolał, żeby się do niego tak zwracać, kiedy Matki nie było w pobliżu — cenił sobie życie spokojne i zazwyczaj nie odzywał się niepytany. Był dużym, silnym mężczyzną, ale żona uczyniła z niego karzełka. Tata skończył zaledwie czterdzieści lat, ale już zaczął łysieć i nieco się przygarbił. Pracował ciężko przez wiele godzin w fabryce samochodów na obrzeżach miasta.

— Chloe, czy schowałaś w serwetce kiełbaskę? — spytała surowo Matka.

— Stale próbujesz wpędzić mnie w kłopoty! — warknęła do siostry Chloe.

To była prawda. O dwa lata młodsza od Chloe Annabelle była typem dziecka, o którym dorośli myślą, że jest idealne, ale inne dzieci go nie cierpią, bo jest małym świętoszkowatym krętaczem. Annabelle uwielbiała pakować Chloe w kłopoty. Czasem kładła się na łóżku w swoim jaskraworóżowym pokoju i tarzała się, krzycząc: „CHLOE, ZŁAŹ ZE MNIE! TO BOLI!”, chociaż Chloe w tym czasie siedziała, pochłonięta pisaniem, w pokoju obok. MOŻNA BY powiedzieć, że Annabelle była uosobieniem przewrotności. A z pewnością była niedobra dla swojej starszej siostry.

— Przepraszam, po prostu spadła mi na kolana — powiedziała Chloe. Planowała przemycić kiełbaskę dla Pana Smrodka. Rozmyślała o nim cały wieczór, wyobrażała sobie, jak trzęsie się z zimna w tę chłodną i ciemną grudniową noc, podczas gdy oni siedzieli sobie w ciepłej jadalni i pałaszowali kolację.

— W takim razie, Chloe, rozwiń ją z serwetki i odłóż na talerz — nakazała Matka. — Tak mi wstyd, że w ogóle jemy kiełbaski na kolację. Wydałam waszemu ojcu wyraźne polecenie, żeby wyekspediował się do supermarketu i nabył cztery filety z dzikiego labraksa1. A on wraca do domu z paczką jakichś kiełbasek. Gdyby ktoś wpadł teraz z wizytą i zobaczył nas jedzących taki posiłek, odczułabym okropne zażenowanie. Pomyśleliby, że z nas barbarzyńcy!