Pamiętnik kobiety cudzołożnej - Curt Leviant - ebook

Pamiętnik kobiety cudzołożnej ebook

Curt Leviant

2,7

Opis

Pamiętnik kobiety cudzołożnej to historia miłości opowiedziana trzykrotnie z trzech punktów widzenia: Guida, Avivy i Charliego, tworzących osobliwy trójkąt: zakochany w Avivie Guido opowiada o niej i swoim uczuciu dawno niewidzianemu przyjacielowi, Charliemu. Niepewna siebie i swej przyszłości Aviva szuka tymczasem pomocy u psychologa, którym okazuje się Charlie. On nie mówi jej, że zna i przyjaźni się z Guidem, a jemu z kolei nie mówi o spotkaniach z Avivą. Pikanterii całej sytuacji dodaje fakt, że zarówno Guido, jak i Aviva mają rodziny; ona zazdrosnego męża, on nieszczęśliwą żonę.

Seksowna, dowcipna, psychologicznie złożona książka, wnikliwe studium postaci. Leviant stworzył genialną romantyczną farsę w duchu „Zeszytów Don Rigoberta” Mario Vargasa Llosy.

Publishers Weekly

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 935

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,7 (3 oceny)
0
0
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginalnyDiary of an Adulterous Woman

Projekt okładki i stron tytułowych Anna Damasiewicz

Redakcja merytoryczna Ewa Piotrkiewicz-Karmowska

Redaktor prowadzący Joanna Proczka

Redaktor techniczny Bożena Nowicka

Korekta Ewa Piotrkiewicz-Karmowska Joanna Proczka

Copyright © by Curt Leviant, 2015 With the participation of Página Tres Agencia Literaria S.L. Copyright © for the Polish edition and translation by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2016

Dołącz do nas na Facebookuwww.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona

Zapraszamy na stronywww.bellona.pl, www.ksiegarnia.bellona.pl

Nasz adres: Bellona SA ul. Bema 87, 01-233 Warszawa tel. 22 457 03 02, 22 457 03 06, 22 457 03 78 faks 22 652 27 [email protected]

Publikacja przygotowana we współpracy z wydawnictwem Świat Książki.

ISBN 9788311143852

Dla Saula Bellowa z wyrazami przyjaźni i podziwu

Zatraciłem się wmiłości.

William Szekspir, Dwaj panowie z Werony

Zawsze, gdy się zakochuję, myślę, że będzie to trwać.

Szczęśliwy jestem tylko kiedy śnię oprzeszłości.

Richard Stilgoe, autor tekstów piosenek zespołu „Starlight Express”

Och, smutno mi, bo moja kobieta znalazła innego mężczyznę.

Och, smutno mi, bo mój mężczyzna znalazł inną kobietę.

Z bluesowej piosenki z lat dwudziestych XX w.

Daj mi libertyna albo daj mi śmierć.

Guido Veneziano-Tedesco

Prawdę można wymyślić. To fikcja, tak?

A jaka lepsza prawda istnieje?

Charlie Perlmutter

Kim jest Leviant? Autorem bajek! Jakiż to życiowy interes? Jaki sposób chwalenia Boga czy bycia użytecznym dla ludzkości w jego czasach i pokoleniu?

Nathaniel Hawthorne, ze wstępu do Szkarłatnej litery, odległej inspiracji Pamiętnika cudzołożnicy

Od autora

Aby czerpać jak największą przyjemność ze Spisu alfabetycznego, najpierw przeczytaj całą powieść bez odnośników (jeśli zdołasz oprzeć się pokusie), po czym przewertuj ją ponownie wraz z odnośnikami – oznaczonymi w tekście i u dołu strony ♥ – aby zobaczyć, jak się zmieni twoja percepcja samej powieści i jej bohaterów.

Jeśli nie potrafisz się temu oprzeć, zacznij od sprawdzenia odnośnika w Indeksie

idopierowtedy wyszukaj hasło w Spisie alfabetycznym.

Nie wszystkie hasła zawarte w Spisie mają odnośniki w tekście głównym, co nie znaczy, że są mniej ważne. Postaraj się podążać za wskazówkami w Indeksie i Spisie, a zaznasz przyjemności rozkoszowania się smakowitymi kąskami, żartami i niespodziankami, które pogłębią, wyjaśnią i zmienią tekst podstawowy, a nieraz nawet mu zaprzeczą.

Księga pierwsza

Dryfuję w czerwcowej zieleni po otoczonym drzewami podwórzu Milty’ego Rosena w bogatym Riverdale i patrzę na tyły emanującego rozmachem wielkiego dwupiętrowego domu w stylu kolonialnym przywodzącego na myśl architekturę Scarsdale. Przepełnia mnie euforia, może nawet mam błogi uśmiech na twarzy. Ale to nie dom, który widzę, wywołuje we mnie poczucie szczęścia. Jestem szczęśliwy, bo znów udało mi się zebrać jedenastu z piętnastu moich kolegów szkolnych. I wszyscy oni – to zadziwiające! – żyją, mają się dobrze, są rozpoznawalni, pełni energii i humoru. Cud, prawda? Zapewne, jeśli wziąć pod uwagę, co się może przydarzyć ludziom w ciągu trzydziestu lat: przeprowadzki, migracje, niepowodzenia, katastrofy lotnicze, choroby, wypadki, depresja, niesprawność, a nawet – jak mówi moja matka: odpukać w niemalowane drewno – śmierć.

W nielicznej klasie w męskiej prywatnej szkole żydowskiej w Brooklynie spędziliśmy razem osiem lat, od początku nauki, znaliśmy się więc tak dobrze, że nasza zażyłość mogła przetrwać przyjaźń. Może nawet byliśmy ze sobą bardziej zżyci, niż ośmielaliśmy się do tego przyznać. Może dlatego śnili mi się chłopcy z mojej klasy, często w scenerii spotkania, przez całe lata, zanim postanowiłem ziścić ten sen.

Nie było to jednak nasze pierwsze spotkanie. Piętnaście lat od ukończenia szkoły, kiedy większość z nas miała po dwadzieścia osiem-dwadzieścia dziewięć lat, spotkaliśmy się w niewielkiej salce w starym Roosevelt Hotel w Nowym Jorku. Bez uzgodnienia, jakby to był wcześniej przećwiczony mityczny rytuał, za każdym razem, kiedy któryś stawał w drzwiach z szerokim uśmiechem na twarzy, wymieniał wszystkich kolegów klasowych z imienia i nazwiska, jakbyśmy się rozstali tylko na letnie wakacje. Ostatniego, który wszedł, po zakończeniu recytacji nagrodziliśmy gromkimi oklaskami. Wszyscy uściskaliśmy się i ucałowali, a w naszym wylewnym poklepywaniu się po plecach, w uściskach dłoni, czasem w iluzorycznej wesołości wszystkie nasze stare rywalizacje, zazdrości i wrogości zdawały się iść w niepamięć. Ale tak było tylko przez chwilę. Kiedy bowiem usiedliśmy przy czterech stolikach do kolacji w formie szwedzkiego bufetu chłopaki, niczym przyciągani magnesem, zgrupowali się jak za dawnych czasów: przywódcy klasowi i kumple z ich kliki przy jednym stoliku, a ci mniej ważni i pochlebcy przy trzech pozostałych.

Tym razem, na spotkanie po trzydziestu latach, sprytny Milty Rosen – z zawodu ekspert od zwiększania wydajności – ustawił na trawniku jeden wielki owal krzeseł, które stopniowo się zapełniały. W ten sposób udało się uniknąć tego hierarchicznego klasowego porządku.

Chociaż cieszyłem się, że widzę wszystkich, najbardziej uradował mnie widok mojego starego przyjaciela Guida, który jako jedyny nie pojawił się na pierwszym spotkaniu. Podobno przebywał wtedy służbowo w Europie, a poza tym, jak się później dowiedziałem, przeżywał w owym czasie problemy osobiste i nie miał ochoty zwierzać się dawnym kolegom.

Tak czy owak, Guido zawsze się wyróżniał. Wśród chłopców o imionach: Sid, Barry, David, Isaac, Herbie, Irving, Larry, Morty, Milty, Charlie (to ja), Guido stanowił anomalię. Podczas gdy my nazywaliśmy się zwyczajnie: Levy, Oxenfeld, Baumgarten, Ginzburg, Horodensky, Lifschitz, Cohen, Rosen i Perlmutter (to znowu ja), on nosił nieprawdopodobne wprost nazwisko Veneziano-Tedesco! To doprawdy zakrawało na żart. Zachodziliśmy w głowę, jak Włoch może być Żydem? Było się przecież albo Włochem, albo Żydem. Albo słuchało się radia w jidysz, albo po włosku. (Nasz sąsiad z dołu, jestem pewien, słuchał włoskiego radia). W szkole uczono nas kochać sąsiadów. Ale obcych? Więc, co oczywiste, dokuczaliśmy Guidowi. Po pierwsze dlatego, że był intruzem. Dołączył do nas we wrześniu, w czwartej klasie, niszcząc jednorodność szczęśliwej rodziny uczniów, którzy przez ostatnie trzy lata skakali sobie do gardeł. Po drugie, z powodu jego gojowskiego nazwiska. Po trzecie dlatego, że mówił po angielsku z akcentem. Po czwarte, bo miał lekkiego zeza, a po piąte, ponieważ mieliśmy zwyczaj dokuczać cudzoziemcom pochodzącym z wrogich krajów.

Milty Rosen do Barry’ego „Oxa” Oxenfelda, który stoi przy bufecie, aIssac Baumgarten tego słucha:

– Pewnego dnia jem kolację zżoną ikilkorgiem gości. Siedzę uszczytu stołu. Przyjaciel zajmuje miejsce po mojej prawej ręce, żona po lewej. Wpewnej chwili czuję, jak pod stołem żona pociera swoją długą nogęomoją. Uśmiecham się więc iżartuję szeptem: „To nie moja noga”. Ona również się uśmiecha imówi: „Skąd wiesz?”. Tu mnie masz, myślę. „Widzę” – kłamię inagle zauważam uśmiech przyjaciela. Dlaczego on się uśmiecha? Bo pedał myśli, że to ja ocieram się ojego nogę!

No, ale przynajmniej nie tłukliśmy Guida, tak jak to robiliśmy z Manfredem i Siegfriedem Frankfurterami, ocalonymi bliźniakami (jak twierdzili), którzy urodzili się czasie wojny i których niemiecko-żydowscy rodzice ukryli w Polsce. Mieszkali w Europie, a potem, kilka lat po wojnie, przyjechali do Ameryki, nie znając prawie słowa po angielsku. Jak mogliśmy jakiegoś Manfreda i Siegfrieda wziąć za Żydów? W dodatku o nazwisku Frankfurter! Dla nas byli Niemcami, więc daliśmy upust swojej wściekłości na szkopów i laliśmy ich, gdzie i jak popadło. „Żid! Żid!”, powtarzali, wskazując na siebie, gdy tak ich praliśmy, ale kto by tam słuchał nazistów! Dziwiliśmy się przy tym wrzaskliwie, jak wielbiciele frankfurterek mogą być antysemitami! Atakami kierowali bliźniacy Isaac i David Baumgartenowie, którzy mieli im za złe zamach na ich wyjątkowość. Chociaż nikt nie dawał wiary, że Manfred i Siegfried są naprawdę bliźniakami. Bo i co to za bliźniacy: jeden niski Frankfurter o cwanych oczkach, wąskich wargach i podłużnej głowie zbyt wielkiej w stosunku do ciała, a drugi wysoki, tyczkowaty, o twarzy przygłupa, z dużymi, idiotycznie zagiętymi uszami i wydętymi ustami, z wyglądu o dwa lata starszy. Ci kłamcy byli takimi samymi bliźniakami jak większość z nas, a to stanowiło jeszcze jeden powód, żeby ich nękać. Na dodatek ci paskudni Niemcy codziennie psuli powietrze w klasie swoimi bezgłośnymi wyziewami. Wtedy Isaac i David zrywali się z bojowym okrzykiem: „Nazistowski gaz!” i nawet jeśli to któryś z synów naszej ojczyzny puścił bąka, oni i tak patrzyli oskarżycielsko na Niemców i zatykając nos, otwierali okna na oścież, żeby wpuścić trochę świeżego amerykańskiego powietrza. Kolejny powód, żeby tłuc Frankfurterów.

Bliźniacy nie zabawili u nas długo. Ich rodzice poskarżyli się dyrektorowi szkoły, rabinowi Gordinowi, że jesteśmy antysemitami, i zabrali synów. Nie po to przetrwali ukrywanie się po lasach, obozy śmierci i nienawiść Europy, żeby teraz biły ich w żydowskiej szkole żydowskie dzieci, powiedzieli, rozgoryczeni.

Barry Oxenfeld mówi, Herbie Ginzberg słucha:

– Takiej dziwacznej historii można by się spodziewać po Herbiem Ginzbergu,anie po Miltym Rosenie. Herbie, po dwudziestu pięciu latach picia, nadal ma opory, żeby przejechać przez most Waszyngtona zobawy, że ten się załamie. Żeby więc dostać się zRye do Teaneck, gdzie ma przetwórnię mleka, jedzie West Side Highway do tunelu Lincolna – wjego szalonym świecie ten się nad nim nie zapadnie – apotem autostradą do Jersey, chociaż każdy normalny człowiek pojechałby mostem Waszyngtona. Wten sposób, zanim dotrze na miejsce, całe mleko zdąży skwaśnieć.

Nic więc dziwnego, że kiedy w czwartej klasie pojawił się Włoch, teren był już przygotowany na jego niemiłe przyjęcie.

Pamiętam, jak podeszliśmy do Guida w pierwszy dzień jego pobytu w szkole, gotowi do zabawy.

– Nauczyciel mówi, że jesteś Włochem – zaczął Morty Cohen, przewodniczący klasy.

– Tak – odparł Guido, wtedy już wyższy od nas, i popatrzył swoim zezem nam obu w oczy bez lęku czy nieśmiałości.

– W zeszłym roku przyszło tu dwóch Niemców. Szybko się ich pozbyliśmy – wtrącił Sid Levy.

– I co z tego?

– To, że masz mówić po makaroniarsku – rzucił Milty Rosen ze sztucznym uśmiechem.

– Po makaroniarsku?

– No, po włosku – wyjaśnił Larry Lifschitz. – Po mafijnemu!

Guido wyklekotał kilka zdań i uśmiechnął się lekko.

– Powiedz fungoo[1] – zażądał Irv Horodensky.

– Fungoo! – powtórzył Guido z włoskim zaśpiewem. Prawdopodobnie jako jedyny chłopak w szkole potrafił powiedzieć to z przekonaniem.

– Co to znaczy? Gadaj, co to znaczy! – upomnieli się David i Isaac Baumgartenowie.

– Nie wiem.

Skręcaliśmy się ze śmiechu na chodniku. To było w sycylijskim slangu, a ten Włoch z Północy, w marynarce i krawacie, naprawdę nie wiedział, co to znaczy.

– Jest makaroniarzem, a nie wie, co to fungoo! – rechotał Barry Oxenfeld.

– A potraficie powiedzieć siamo idioti? – zapytał Guido.

– Jasne! – odparliśmy. – To łatwe. Siamo idioci. – I zaczęliśmy skandować: Siamo idioci, siamo idioci, siamo idioci, widzisz?

A Guido tylko się uśmiechał.

Wynajdywaliśmy wszelkiego rodzaju synonimy na jego wariacką, schizoidalną narodowość, przezywając go przede wszystkim Spaghetti, a następnie Makaroniarzem. Niekiedy też nazywaliśmy go Mafiosem, Mussolinim i Pizzożercą. Nigdy jednak nie ośmieliliśmy się skrytykować jego lekkiego zeza.

Nie dopuszczaliśmy go do naszych zabaw, zjadaliśmy mu lunch, a jego kapeluszem graliśmy w saluggi[2] – nawet nie wiedział, co to takiego! I to miał być Włoch?! Ale po kilku miesiącach znudziło nam się, bo Guido nie reagował. Spokojny, wysoki, zadowolony z siebie skurczybyk!

Morty Cohen do Isaaca Baumgartena:

– Giambattista Vico, włoski historiozof ifilozof oświeceniowy, wierzył, że pierwszym językiem człowieka był śpiew jako naśladownictwo „mowy” ptaków iże ten język pozostawał wharmonii zdziełem stworzenia. Może właśnie dlatego Torę się śpiewa. Może jest to kontynuacja tego pierwszego języka człowieka.

Nagle zobaczyłem, że na podjazd wjeżdża błyszczące czerwone MG i wysiada z niego Guido z aparatem fotograficznym na szyi.

Zapamiętałem go jako wysokiego, małomównego chłopca o pociągłej arystokratycznej twarzy, wysokim czole i prostych czarnych włosach, który już jako dwunasto- czy trzynastolatek wyglądał szlachetnie. Tak, tak, Guido zawsze był inny. W szkole przez rok czy dwa pobieraliśmy (a właściwie dawano nam czy jeszcze lepiej: narzucano) lekcje fortepianu, ale my zamiast ćwiczyć muzykę, woleliśmy grać w piłkę. On zaś uczył się gry na wiolonczeli i konsekwentnie się tego trzymał. My budowaliśmy modele samolotów, on wywoływał rolki filmów. My urodziliśmy się na Brooklynie, on przyszedł na świat w Wenecji i miał europejską patynę. My znaliśmy koszmar wojny z opowieści, on zetknął się z nim osobiście, gdy wraz z rodziną musiał ukrywać się u zacnych włoskich wieśniaków i kilka razy ledwo uniknął obławy. Nasi ojcowie byli kupcami albo pracowali dla innych, a jego padre – podobnie jak dziadek i pradziadek – był lekarzem. My nazywaliśmy się Cohen, Rosen, Perlmutter, on – Veneziano--Tedesco.

Korzenie jego rodziny w Wenecji mają czterysta lat długości. Jego przodkowie przybyli do północnych Włoch pod koniec szesnastego i na początku siedemnastego wieku wraz ze sporą falą niemieckich Żydów. Do dziś jedna z kilku pięknych, bogato zdobionych starych synagog w Wenecji, znana jako Scuola Tedesca, jest niemiecka czy jak kto chce – aszkenazyjska. I stąd Tedesco – włoskie słowo oznaczające Niemca – stało się częścią dźwięcznego dwuczłonowego nazwiska Guida.

Rodzina opuściła Wenecję, ponieważ doktor Albano Veneziano-Tedesco dostał dwuletnie stypendium naukowe w szpitalu żydowskim w Brooklynie. Z dwóch lat zrobiły się cztery, z czterech osiem, a potem nastąpił punkt zwrotny w tułaczce Tedesków. Ojciec Guida zmarł nagle na atak serca, kiedy byliśmy w ostatniej klasie szkoły średniej, i jego matka, zagubiona i osamotniona, postanowiła wracać do domu. Nigdy nie lubiła Nowego Jorku i nie odpowiadał jej poziom kulturalny żydowskich dam z Brooklynu, poza tym chciała być blisko zamężnej córki w Mediolanie (starszej od Guida, która wróciła do Włoch na własną rękę) i dwójki wnuków. Uważała, że Guido jest już na tyle dojrzały, aby wziąć za siebie odpowiedzialność, zdecydowała się jednak poczekać, aż syn skończy studia i dostanie pracę.

Rodzice Guida nakłaniali go do kontynuowania rodzinnej tradycji lekarskiej (jego dziadkowi król Wiktor Emanuel III przyznał nawet tytuł hrabiowski za wkład we włoską medycynę), on się jednak zbuntował. Chociaż świetnie się uczył, ani myślał spędzić dwunastu lat na żmudnym studiowaniu. Ciągnęło go do fotografii. Uwielbiał patrzeć, jak zrobione zdjęcie materializuje się na jego oczach. Fascynowały go twarze pojawiające się w wywoływaczu. W swojej ciemni – a studiowaliśmy wtedy na Columbii – Guido powiedział mi: „Dla mnie fotografia to metafora. Życie jest ulotne, a ona pozwala na zawsze uchwycić rzeczywistość”.

Guido był „śliczny jak z obrazka”. Ten stary frazes jest tu jak najbardziej na miejscu. Przystojny już w podstawówce, w college’u jeszcze wyprzystojniał, a z wiekiem tylko zyskiwał. Mógłby być modelem w tych supergojowskich reklamach designerskich marek, w których nazistowskie typy o prostych germańskich włosach prezentują bez cienia uśmiechu swetry, kurtki i garnitury, zawsze na tle jakichś koni. Ale głęboko osadzone oczy, może nieco bardziej okrągłe niż u białego protestanta, zdecydowanie uniemożliwiały uznanie go za goja. Na naszym spotkaniu wyglądał dystyngowanie i młodo. Niektórzy z nas zaczynali już łysieć lub siwieć – w wieku czterdziestu trzech lat „Ox” Oxenfeld miał bialutką głowę! – a bujne włosy Guida pozostały całkiem czarne. Bez wątpienia był najprzystojniejszym mężczyzną w naszym gronie. Żadnych zmarszczek wokół oczu, żadnych bruzd na twarzy. Sprawiał wrażenie trzydziestolatka, z którego jak dawniej promieniowała energia, niczym niespokojne brzęczenie drutów telegraficznych. Guido nigdy nie wiedział, co to znaczy być zmęczonym czy sennym, i chyba tak mu zostało. Nawet lekki zez w jednym oku stał się prawie niewidoczny. Facet, którego w dzieciństwie i we wczesnej młodości znałem jako nieco zarozumiałego, wyraźnie złagodniał. Zachował jednak ten swój patrycjuszowski wygląd.

Larry Lifschitz do Charliego Perlmuttera, nabijając na widelec kilka kawałków melona, zktórych jeden chwyta Charlie:

– Zastanawiam się, czy melony, dynie ikabaczki należą do tej samej rodziny.

– Ze względu na pestki?

– Tak.

– Pewnie muszą być spokrewnione, bo pamiętam, jak rodzice wspominali, że na zepsuty melon mówiło się wRosji dynia.

– Awięc samochody igruszki też muszą należeć do tej samej rodziny, bo na zepsuty samochód mówi się gruchot.

Guido miał metr osiemdziesiąt pięć, a może i osiemdziesiąt siedem centymetrów wzrostu, ale wyglądał na wyższego, bo trzymał się prosto i dystyngowanie. Jego wenecka szlachetna twarz przydawała mu elegancji, a żywotność i energia jeszcze zwiększały to wrażenie. Oczywiście uważał się za arystokratę; raczył z każdym rozmawiać, lecz szybko dawał mu odczuć swoją wyższość. Swój wizerunek wzmacniał odpowiednią modulacją głosu, teraz już pozbawionego obcego akcentu, zabarwiając go lekkim włoskim zaśpiewem. Przy tym jego wzrok wyraźnie wskazywał, że wymawia rodzinne nazwisko przez duże V.

Zazdrościłem Guidowi całkowicie beztroskiego podejścia do życia i łatwości, z jaką nawiązywał kontakt z dziewczynami i doprowadzał je do śmiechu. Czarował je włoskimi zwrotami i przysłowiami, czasami wystarczało kilka razy powtórzone cara mia. Mówił im na przykład: „Ludzie słyszą język, ja go widzę. Czasowniki mają kolory, a rzeczowniki kształty”. Później, kiedy studiowałem psychologię, poznałem fachowy termin na określenie tego zjawiska kojarzenia barw z innymi doznaniami zmysłowymi: synestezja. Guido twierdził też, że widział magiczny kwadrat złożony z perskich cyfr, które – dodawane od góry do dołu – dawały inną sumę, niż liczone od dołu do góry. Nie pamiętał go jednak; miał go gdzieś w domu. Cyfry, bajerował, przywodzą na myśl muzykę. Każda jest inną nutą. A dziewczyny, zwłaszcza te o zacięciu intelektualnym lub twórczym, przyjmowały to z zachwytem. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie słyszały. Podobnie jak o jego próbach dziwacznego wynalazku: czegoś, co w jasnym słonecznym świetle dawałoby ciemny promień; lśnienia ciemności, będącego dziennym odpowiednikiem lampy błyskowej.

Pewnego razu na podwójnej randce usłyszałem, jak opowiada dziewczynie, że w mediolańskim ogrodzie zoologicznym widział panterę z opowiadania Kafki Głodomór. Kiedy indziej rzucał uwagę od czapy: „Przez całe życie słucham muzyki i wchłaniam wszystkie te dźwięki. Dlatego boję się operacji. No bo proszę: otwierają mnie, a tu salę operacyjną zalewa sto osiem symfonii Haydna. Lekarze nie byliby w stanie tego znieść. Podobnie jak nadmiaru światła”.

U innego faceta lekki zez byłby mankamentem, ale nie u Guida. Nie tylko nie nadawał mu głupkowatego czy żałosnego wyrazu, ale wprost przeciwnie: stawał się zaletą, bo pozwalał mu patrzeć jednocześnie na dwie dziewczyny.

Zazdrościłem mu również gry na wiolonczeli i jego fotograficznej pasji. Ale dla niego nie była to tylko zabawa. Z żelazną dyscypliną fotografował jakąś scenę o różnych porach dnia, tak jak Monet malował w różnym świetle katedrę w Rouen. Pamiętam jedno jego zdjęcie. Przedstawiało górski pejzaż Nowej Anglii w pochmurny dzień po deszczu. Upstrzone domami wzgórza rozrzucone na rozległej przestrzeni pól, strzępy mgły w powietrzu. Ukryte słoneczne światło nadawało warstwom chmur mnóstwa odcieni, od szarości po biel. Było to czarno-białe zdjęcie i naprawdę wyczuwało się na nim mgłę. Nie ma lepszego koloru, zapewniał Guido, niż czarnobiały.

Jego aparat był niczym magiczna różdżka. W szkole średniej poznał piękną wiolonczelistkę Lindę i fotografował ją nago. Kiedyś usadził ją na krześle z odsłoniętymi piersiami i wiolonczelą między nogami. Potem ona pokazała tę oszałamiającą czarno-białą artystyczną fotografię dwom przyjaciółkom z orkiestry, a te wykrzyknęły, zachwycone: „Ja też chcę, ja też!”. (Guido nigdy mnie nie zaprosił na te sesje zdjęciowe jako asystenta). „Nie ma nic bardziej realnego niż fotografia – przekonywał. – Ani odbicie w lustrze, ani obraz, ani nawet twarz danej osoby nie ujawnia tak dobrze jej charakteru jak fotografia. Ona jest jak odcisk palca: nie można jej podrobić. Jak mówi stare włoskie porzekadło: Tylko trzy rzeczy nie kłamią – lustro, aparat fotograficzny i twoja teściowa”.

Kiedyś zwróciłem przy nim uwagę, że zdjęcie przedmiotu jest zawsze ładniejsze niż sam przedmiot. Nie powiedziałem tego po to, żeby mu się przypodobać, ale dlatego, że naprawdę tak uważam. Nie widziałem płaszcza, prześcieradła, swetra czy mebla na błyszczącej kolorowej reklamie, które nie byłyby ładniejsze niż w rzeczywistości. Nawet zdjęcia obrazów i perskich dywanów niezmiennie wydają się piękniejsze niż same obrazy czy dywany.

„A widzisz! – piał z zachwytu Guido. – Oto siła fotografii! Zgadzam się z tobą cento mille per cento”.

Na Columbii Guido zrobił specjalizację z włoskiego tylko dlatego, że nie było specjalizacji z fotografii. Wykonywał zdjęcia do naszej szkolnej gazetki, a potem do „Columbia Spectator”. Na przedostatnim roku studiów sprzedał „Daily News” kilka fotografii z aktualnych wydarzeń (nigdzie nie ruszał się bez aparatu) i dzięki temu został ich korespondentem. A na ostatnim roku otrzymał część etatu w „New York Post” i zdobył pierwszą nagrodę w konkursie „Camera Magazine” za swoje zdjęcie nagiej wiolonczelistki. Te osiągnięcia pozwoliły mu nawiązać kontakty potrzebne do zrobienia kariery. Od tej pory (potem już jako fotografik „Long Island Post”) zjeździł cały świat.

Wiecie, czego jeszcze mu zazdrościłem, kiedy byliśmy dziećmi? Jego zbioru znaczków. Pochwalił mi się, że w posiadaniu jego rodziny jest ponadstuletnia kolekcja włoskich znaczków. Za pierwszym razem, kiedy przyszedł do naszego małego mieszkania, pokazałem mu swoje najwartościowsze koperty z ostemplowanymi znaczkami i liczyłem, że zrewanżuje mi się tym samym. Ale w czasie tych nielicznych okazji, kiedy byłem w jego przestronnym dwupiętrowym domu, zawsze znajdował jakąś wymówkę, żeby nie pokazać mi swoich zbiorów. Wykręcał się na różne sposoby: a to że pokój, w którym są przechowywane, jest właśnie odnawiany; a to że wszędzie panuje bałagan; a to że służąca albo śpi, albo akurat tam sprząta; a to matka odpoczywa; a to ojciec zabrał albumy do wyceny... Aż wreszcie przestałem go prosić. No i nie podobało mi się, że rzadko zaprasza mnie do siebie, ale zamiast mu o tym powiedzieć, poskarżyłem się rodzicom.

– Więc nie zapraszaj go do nas – odparł mój ojciec. – Był tu dziesiątki razy. Spałeś kiedyś u niego? Chociaż raz?

– Dlaczego nie zapytasz go o to wprost? – zdziwiła się matka.

Pewnego dnia odważyłem się i zapytałem.

– Z powodu pracy badawczej mojego ojca – wyjaśnił.

– Przecież twojego ojca nie ma w domu.

– Ale może wrócić w każdej chwili, a nie znosi hałasu. Nie może się wtedy skupić. Dlatego woli, abym chodził do innych, żeby mógł pracować w spokoju.

Miał jednak także dobrą cechę. Jako że łączyło nas wspólne zamiłowanie do muzyki klasycznej (łączyło nas także inne, ale więcej o tym później), w ciągu lat spędzonych na Columbii chodziliśmy razem na koncerty, na które mnie zapraszał. Należał do nowojorskiego towarzystwa muzycznego i kupował bilety po zniżkowej cenie. Jeśli miał jakieś dodatkowe, nie sprzedawał ich, tylko szukał starszych ludzi, którzy czekali na okazję, i po prostu im je dawał. I widać było, jak dobrze się czuł, kiedy znalazł kogoś, kto ogromnie pragnął dostać się na koncert.

Larry Lifschitz do Herbiego Ginzburga:

– Pamiętasz rabina Pelicka? Kiedy byliśmy niegrzeczni, zabierał nam ołówki iłamał je na środkowym palcu, przyciskając wskazującym iserdecznym. Spróbuj to zrobić! Trzeba mieć siłę goryla.

– Jak to możliwe, że pamiętasz takie błahostki? Ja pamiętam, jak rabin Mishkin bił mnie linijką po kłykciach za wyglądanie przez okno. Popatrz, wciąż mam bliznę.

Na ostatnim roku nauki w Jefferson High Guido powiedział, i zabrzmiało to dziwnie, bo rzadko używał plugawego języka, który był dla niego niczym tatuaż piętnujący klasy niższe: „Jeśli dziewczyna jest na tyle dorosła, żeby mieć miesiączkę, to jest też na tyle dorosła, żeby się pieprzyć. Nie wiecie, ile sekso-wnych trzynastolatek krąży po tym świecie”. Nie wiem ile – jeśli w ogóle – trzynastolatek miał Guido, ale uwaga była charakterystyczna dla jego erotycznego ośrodka ciążenia.

Faktem jest, że swoim teleskopowym orlim wzrokiem dostrzegał kobietę z odległości kilku przecznic. Większość ludzi nie potrafi powiedzieć, czy to, co się porusza przecznicę dalej, jest płci męskiej, żeńskiej czy też strachem na wróble, ale on swoim czułym na afrodyzjaki podniebieniem na kilometr wyczuwał kołyszące się biodro lub powiewający kosmyk włosów. Rzymianie mawiają, cytował: Non c’émusica come l’andatura della bella ragazza – Nie ma takiej muzyki jak chód pięknej dziewczyny. Coś, co każdy inny wziąłby za powolny trzepot ptasich skrzydeł – może kondora albo raczej mewy – Guido natychmiast rozpoznawał jako ruch kobiety. Facet był tak nastrojony na das Ewig Weibliche, mówiąc językiem Freuda, jakby miał jakiś specjalny echosystem lub sonar do wychwytywania wiecznej kobiecości. Nastrojony na specjalną długość fal.

Na przykład w autobusie. Siedzi jeden rząd za kobietą i wgapia się w nią, ale ona go nie widzi. Kobieta ma szaroblond włosy, niemal męski filcowy kapelusz, przekrzywiony na jedno oko w stylu Marleny Dietrich, pusty, jakby zmartwiony wyraz twarzy i lekko rozchylone wargi. Nie sposób określić, czy to trzydziesto-, czy pięćdziesięciolatka. Ale Guido nie może oderwać od niej oczu. Zafascynowała go i już dreszcz rozkoszy przebiega po jego receptorach. Kobieta czuje na sobie jego wzrok, odwraca się, patrzy prosto na niego i widzi, że podziwia ją pewny siebie mężczyzna.

Bez wątpienia na kobiety działa pewność siebie. A Guido był pewny siebie jak mało kto. Opanowany, chodził zawsze z wysoko uniesioną głową lekkim, sprężystym krokiem, jakby prowadził paradę konną, jakby oczekiwał, że rozstąpi się przed nim morze. A mnie matka musiała ciągle przypominać, żebym stał prosto, nie pochylał ramion, nie garbił się, nie rozwalał na krześle. „Mów głośno! – nakazywała mi. – Mów wyraźnie. Nie bądź nieśmiały”. Zaprzeczenie Guida. On patrzył na dziewczynę, oczekując, że zmięknie. A kiedy ja patrzyłem na którąś, sam miękłem.

Irving Horodensky do Milty’ego Rosena, słucha Sid Levy:

– Co masz na myśli? Co to znaczy, że przeprowadzał zabieg chirurgiczny bez uprawnień? Sam bez uprawnień usunąłem sobie wzeszłym roku wrośnięty paznokieć palca unogi. Oczywiście schrzaniłem operację izaskarżyłem siebie opostępowanie niezgodne zetyką. Ponieważ jednak nie zapłaciłem ubezpieczenia, poszedłem na pozasądową ugodę.

– Jakie dostałeś zadośćuczynienie?

– Zniekształconą stopę.

Mówiłem, że Guido poważnie traktował muzykę i fotografię. Ale były jeszcze książki. Wprost je połykał, czytał sześćdziesiąt stron na godzinę. Preferował biografie i książki historyczne, zwłaszcza o Żydach we Włoszech. Podobno gdy jakiś dorosły pytał dziesięcioletniego Guida, co lubi czytać, ten rzekomo odpowiadał: „Uwielbiam biografię i biologię, ale nie wiem, która jest którą”. Wejść z nim do księgarni to było jak znaleźć się wśród lotnych piasków: nie sposób się wydostać. Zaglądał do działu ze wspomnieniami futbolistów, z teorią kolorów, współczesną rzeźbą, folklorem, pochodzeniem słów, historią języków, antropologią. Lubił również powieści z różnych stron świata, zwłaszcza literaturę europejską i rosyjską. (Razem byliśmy na kilku zajęciach z rosyjskiej literatury w przekładzie, które ogromnie nam się podobały, i uczestniczyliśmy w niezapomnianym seminarium na temat „Freud i fikcja”). O ile wytwory wyobraźni przenosiły go w rzeczywistość poza czasem i przestrzenią, o tyle fotografia stanowiła dla niego nadrzeczywistość. Nie można go było oderwać od książek o fotografii. Na przykład ta o Stieglitzu[3] (miał kilka odbitek jego zdjęć) wprawiała go w czysty zachwyt. Uwielbiał także czarno-białe fotografie dalekich krajobrazów. Marzył, żeby z lotu ptaka sfotografować Synaj, Himalaje i Alpy.

Trzasnęły drzwi jaskrawoczerwonego MG i Guido, za którym podążała wysoka jasnowłosa kobieta, wszedł – tym swoim dawnym pewnym siebie, rozdzielającym wody krokiem – na podwórko, gdzie wszyscy się zebraliśmy. Siedziałem na końcu trawnika i wspominałem właśnie z bliźniakami Davidem i Isaakiem Baumgartenami Manfreda i Siegfrieda Frankfurterów. A jego natychmiast otoczyła grupka facetów. Odwróciłem głowę, zanim mnie dostrzegł, niczym wstydliwa panna, do której zaleca się chłopak, a ona udaje, że nie jest nim zainteresowana. Ledwo przywitał się z kilkoma chłopakami, gdy powietrze przeszył włoski jazgot:

– Paisano... Dago... Benito... Spaghetti!

– Powiedz fungoo! – rzucił Irv Horodensky.

– Fungoo. A teraz wszyscy! – rozkazał Guido. – Powtarzajcie za mną: Siamo idioti.

– Wiesz – przyznał Sid Levy – przez lata myślałem, że to jedno słowo. Naprawdę byliśmy idiotami.

Odpowiedział mu dość przenikliwy chichot Guida, w którym pobrzmiewała nuta wyższości.

– Nadal pomagasz staruszkom nosić torby? – zapytał Monty Cohen.

Tak, mogłem odpowiedzieć za Guida, bo w przeszłości często widywałem, jak zatrzymuje samochód, żeby zaproponować jakieś starszej kobiecie podwiezienie. Teraz zastanawiałem się, czy mam wstać, czy poczekać, aż do mnie podejdzie. Zachowaj co najlepsze na koniec, pomyślałem. Spotkanie z nim było niczym czekolada na torcie, bo to z nim łączyła mnie najdłuższa przyjaźń i najdłuższa rywalizacja.

– Hej, Charlie... Charlie Merlputter! – Poczułem od tyłu dwie dłonie na ramionach. – Wyglądasz, jakbyś przebywał w świecie marzeń, Perlmutter.

Bo przebywałem. Śnił mi się ostatniej nocy. Byliśmy razem na randce, a potem poszliśmy ze swoimi dziewczynami na koncert Mozartowski. W przerwie wracam z toalety, a tu nie ma ani Guida, ani dziewcząt. Teraz podskoczyłem, gdy tak podszedł do mnie od tyłu. Uścisnęliśmy się, poklepaliśmy nawzajem po plecach i przyjrzeliśmy się sobie uważnie. Był równie przystojny jak zawsze. Miał może z jeden srebrny włos w bujnych czarnych włosach i nadal ten lekki zez, ale właściwie w ogóle się nie zmienił.

– Wyglądasz świetnie, Charlie. Mój Boże! To już dwadzieścia lat? Caro amico, co u ciebie? – zapytał tym swoim dźwięcznym barytonem ze śladowym włoskim zaśpiewem.

Guido był jedynym z naszej paczki, którego adresu nie znałem. Inni koledzy mieszkali w tym samym miejscu od lat, a jeśli któryś się przeprowadził, zawsze ktoś o tym wiedział. Myślałem, że będę musiał napisać do jego matki w Wenecji (nadal miałem jej adres), ale wystarczyło zadzwonić do działu fotograficznego kilku nowojorskich gazet, żeby go znaleźć. Rozmawialiśmy chwilę przez telefon, ale to co ważne pozostało do omówienia. Czekaliśmy z tym do czasu, kiedy spotkamy się twarzą w twarz. Teraz zadaliśmy sobie sterotypowe pytania i przeszliśmy do bufetu. Guido popatrzył na mnie znad nieistniejących okularów i zagadnął z dziwnym uśmieszkiem:

– Coś nowego?

Wiedziałem, o co mu chodzi.

– Nie... Tylko jakaś przekąska tu i ówdzie.

– Więc nadal jesteś... – i dokończył zdanie, unosząc wskazujący palec prawie ostrzegawczym gestem.

– Nadal. Może powinienem dać sobie przebadać głowę.

– Może nie – odparł. – Tak masz mniej problemów. – Staliśmy przy szwedzkim stole. On w białej prostej bawełnianej koszuli z nietypowym kołnierzykiem i jasnobeżowych luźnych spodniach. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widział go całkiem na biało, ale strój podkreślał jego opaleniznę i zielone jak u tygrysa oczy.

– Szybko zawracasz tym swoim autkiem?

W oczach Guida pojawił się uśmiech Mony Lisy. Wiedział, co mam na myśli. Lata temu, kiedy zauważał jakąś fajną laskę z podskakującymi balonami, szybko zawracał, żeby jeszcze raz na nią spojrzeć.

– Pamiętasz, jak ci dokuczałem, kiedy wyciągałeś szyję, żeby przyjrzeć się dobrze wyposażonym babkom? Oglądałeś się za nimi, nie zważając ani na światła, ani na ruch. Powiedziałem, że któregoś dnia się zabijesz.

– Niezły sposób zejścia! – roześmiał się Guido.

Spuściłem wzrok. Mokasyny od Gucciego. U każdego innego uznałbym sportowy samochód i buty za trzysta dolców za szpanerstwo. Ale Guido nie był szpanerem. Zawsze swobodnie podchodził do kwestii ubrań i dóbr materialnych. Miał wrodzony znakomity gust.

W przeciwieństwie do Grega Lippera, klasowego głupka, który tym razem nie zaszczycił nas swoją obecnością mimo wysłanego do mnie kilka miesięcy temu listu z prośbą o wskazówki, jak dojechać do domu Milty’ego Rosena z: a) jego domu w Livingston, stan Nowy Jork, b) z jego wiejskiego domku w górach Poconos, c) z jego apartamentu na Cape Cod, ponieważ nie wie, skąd przyjedzie tej czerwcowej niedzieli. Och, nie mogę się powstrzymać, żeby nie poznęcać się nad Lipperem! Mając czterdzieści dwa lata, ten kretyn nadal nie potrafi ortograficznie pisać. Trzydzieści lat temu zmierzył się na dyktandzie ze zwrotem „przeżycie w życie”, z którego wyszło mu „pszerzycie w rzyci[4]”. Przez lata było to jego kainowe piętno. Chcecie jeszcze? Kiedy miał podać przykład na użycie słowa „sprawność”, powiedział z błogim uśmiechem: „Dwa ptaki na dachu są więcej warte niż wróbel w garści”. A teraz w swoim liście napisał „wskazówki” przez „u”, a „dojechać” przez „h”. Kazałem mu zadzwonić do Amerykańskiego Związku Motorowego i nie mogłem się powstrzymać, żeby mu tego nie przeliterować. Na naszym pierwszym spotkaniu przed piętnastu laty, ledwo umilkły echa powitań, Greg natychmiast zaczął się chwalić, ile to ma pokoi w domu i ile aparatów telefonicznych w każdym z nich, bo musi natychmiast odpowiadać na ważne wiadomości (oczywiście ważne przez „rz”).

Teraz już większość chłopaków siedziała na owalnie ustawionych krzesłach. Ruchem ręki dałem Guidowi znak i też usiedliśmy. Przez chwilę panowało milczenie. Wszyscy patrzyliśmy po sobie, jakby zastanawiając się, który z nas wstanie i odegra rolę rabbiego Gordina. Pomyślałem o kilku chłopakach, którzy nie przyjechali. Dlaczego? Może nie powiodło im się w życiu? Co się stało z Abem Storchem, rywalem Grega Lippera do miana klasowego idioty? Storch i Greg byli jedynymi, którzy mówili prawdę, za podstępną namową Guida powtarzając: Siamo idioti. Wkładem Storcha w światową wiedzę był nowa dziedzina nauki. Kiedy w piątej klasie nauczyciel zapytał go, co jest stolicą Francji, bez zastanowienia odpowiedział: „Anglia”. Nauczyciel, z całych sił starając się nie zarazić naszym śmiechem, zadał mu następne pytanie: „A jak się nazywa stolica Włoch?”. Storch zacisnął powieki, przez chwilę poważnie coś przeżuwał, po czym odpowiedział z wahaniem: „Moskwa?”. Nieczęsto ma się przywilej uczestniczenia w narodzinach nowej nauki, a my w tamtej chwili byliśmy świadkami narodzin storchologii. W tę grę bawiliśmy się z wielką radochą miesiącami, a może i latami. Odpowiedź, że Grenlandia znajduje się w Prospect Park, była przeciętną storchologią, ale odpowiedź, że „Chicago leży wokół i za Coney Island, z wyjątkiem zimy, kiedy jest w Miami”, to już była wyższa storchologia. Podobnie jak Manfred i Siegfried, Storch również długo nie zabawił w naszej klasie. Dręczony nauką, którą sam stworzył, lecz nie był w stanie opanować, został wysłany do Londynu, oczywiście w Brazylii, żeby tam ukończyć szkołę.

Jakoś nikt nie zamierzał przerwać milczenia, więc odezwałem się z udawaną powagą:

– A teraz uczcijmy chwilą ciszy tych, których z nami tu nie ma... Jak Davey Feigenbaum.

– Kto?

– Jaki Davey Feigenbaum?

– Nie pamiętacie Daveya Feigenbauma, który odpadł w drugiej klasie?

– Mój Boże, Perlmutter pamięta tych, co odpadli w drugiej klasie! – zdziwił się „Ox” Oxenfeld.

– Okej – poddałem się – może nie w drugiej, ale w trzeciej. I przypomnę wam, jak to było. Otóż jest późny zimowy dzień, palą się światła. Lekcję prowadzi panna Dobkin. Pamiętacie tę sukę pannę Dobkin, magisterkę z sadyzmu? Davey podnosi rękę. „Czego chcesz?” – pyta suka, odgryzając każde słowo. „Muszę wyjść, psze pani” – mówi Davey. „Zostań na miejscu. Nie możesz teraz wyjść, bo będzie sprawdzian ze słownictwa”. Chwilę później Davey znów podnosi rękę. „Muszę wyjść!”. „Ani słowa więcej!” – warczy Dobkin. Davey podskakuje jak szalony z ręką w górze i mamrocze coś, nie otwierając ust. Dobkin znowu odmawia. „To nie to! – krzyczy Davey. – Chodzi mi o listę słów”. „W porządku – odpowiada Dobkin. – Co chcesz wiedzieć?” „Czy »oddawać mocz« jest na naszej liście?”. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a ja o mało nie zsikałem się w spodnie. „Siadaj!” – rozkazuje Dobkin. „Ale ja naprawdę muszę oddać mocz!” – jęczy Davey i wierci się nerwowo w ławce. „Jeśli się nie zamkniesz – Dobkin wpadła już w histerię – poślę cię do dyrektora!”. „Ale ja naprawdę muszę pilnie wyjść!” – domaga się Davey coraz głośniej. Dobkin zwęszyła jego podstęp i syczy: „Jeśli się nie zamkniesz, nie pójdziesz do dyrektora”. Wszyscy zbaranieliśmy. O co jej chodzi? Podwójne zaprzeczenie to za duże wyzwanie dla naszych mizernych móżdżków. Rozkładamy bezsilnie ręce, starając się przeniknąć sieć jej logiki. A suka sama rozwiązała nasz dylemat. „Obojętnie, co zrobisz, nie wyjdziesz z klasy” – wyjaśnia Daveyowi. Chwilę później słyszymy powolne: kap, kap i wokół Daveya pojawia się kałuża. „Co to? – pyta zaskoczona suka. – Co się stało?”. „Mówiłem pani, że muszę oddać mocz – odpowiada Davey. – No i oddałem”.

– Nadal go sobie nie przypominam – krzywi się Guido. – Merlputter to właśnie wymyślił.

– Jak możesz go pamiętać, Spaghetti? – odzywa się Herbie Ginzburg. – Przecież przyszedłeś do nas w czwartej klasie.

Zaproponowałem, żeby każdy po kolei opowiedział pokrótce, co robił od naszego ostatniego spotkania. Okazało się, że są wśród nas lekarze, prawnicy, księgowi, inżynierowie, biznesmeni. Żonaci od szesnastu-osiemnastu lat, dwójka lub trójka dzieci, najstarsze w szkole średniej, wakacje w Meksyku, Europie lub Izraelu. Co robiliśmy? Czyściliśmy zęby, uprawialiśmy sporty, dojeżdżaliśmy do pracy, chodziliśmy na przedstawienia na Broadwayu, oglądaliśmy telewizję. Nikt nie zajmował się sztuką, żadnych pisarzy, muzyków, aktorów. Wszędzie normalność, nawet banalność. Nie było niczego, absolutnie niczego ekscytującego w naszym życiu.

Od czasu do czasu nasze opowieści przerywała kształtna jamajska kelnerka, która przynosiła przekąski, i kliknięcia aparatów fotograficznych, kiedy robiliśmy sobie nawzajem niepozowane zdjęcia.

– Czy twoje stopy procentowe poszły w górę?! – krzyknąłem do Larry’ego Lifschitza. Uśmiechnął się niewyraźnie, bo chyba nie chciał, żeby mu przypominać, co zrobił piętnaście lat temu.

Skończyliśmy spowiedź, wstaliśmy i ustawiliśmy się do fotografii, tak jak na zdjęciu w kolorze sepii z ukończenia szkoły przed trzydziestu laty, które przyniósł ze sobą Isaac Baumgarten. Przywołane żony i kelnerka zrobiły fotkę aparatem każdego z nas. Guido wyjął z samochodu trójnóg, nacisnął samowyzwalacz i pobiegł zająć swoje miejsce. (W przeciwieństwie do Larry’ego Lifschitza, który na naszym ostatnim spotkaniu zrobił mały interesik, sprzedając nam odbitki, Guido wysłał później każdemu kolorowe zdjęcia – ładnie powiększoną oficjalną fotografię i odbitki naszych niepozowanych fotek w formacie pocztówkowym).

Po tej sesji zdjęciowej nagle mnie olśniło. Jak w komiksie, kiedy zapala się żarówka. Jedyną osobą, która nie opowiedziała swojej historii, był Guido. Cały czas krzątał się przy aparacie, stawał za chłopakami, przesuwał swoje krzesło, pstrykał fotki i zachęcał: „Mów dalej, nie zwracaj na mnie uwagi”. Tak sprytnie się przemieszczał, siadał, wstawał, podskakiwał, tulił do kelnerki, że nikt tego nawet nie zauważył. A teraz staliśmy i rozmawialiśmy ze sobą grupkami, niczym przemieszczające się płynne oka tłuszczu w rosole, to łącząc się, to rozdzielając.

Guido przez kilka minut rozmawiał „po makaroniarsku” z Irvem Horodenskym, największym ekspertem na Wschodnim Wybrzeżu nie wiadomo od czego. Irv był podobno księgowym, a teraz, jak mówił, „zajmuje się konsultingiem”. Sprawiał jednak wrażenie, jakby dygotał wewnętrznie, jakby nie wszystko mu się układało. Wprawdzie starał się robić dobrą minę do złej gry, ale zdradzał go ten przylepiony do warg uśmiech sprzedawcy. Zastanawiałem się, czy Irv wie, że kiedy w przedostatniej klasie w Jefferson High jego ojciec zachorował i przez długi czas był bez pracy, to właśnie Guido zorganizował zbiórkę funduszy dla jego rodziny. Potem te pieniądze przekazano za pośrednictwem gminy żydowskiej, żeby bliscy Irva nie dowiedzieli się, skąd one pochodzą.

Znowu stanęliśmy z Guidem obok siebie. Trzymał w ręce talerz z knyszem[5]. Otworzył usta, zaczerpnął powietrza i zamknął je nad niewypowiedzianą myślą. Spostrzegłem ten nikły ślad wahania i rzuciłem zachęcająco:

– No powiedz to, powiedz.

– Co takiego?

– To, co chciałeś powiedzieć, zanim się rozmyśliłeś. Poza tym dlaczego wykręciłeś się od spowiedzi?

– Aha, zauważyłeś.

Tylko na niego spojrzałem. Dojrzale. Z wszechwiedzą. Z nieskończoną cierpliwością.

– Byłem zajęty robieniem zdjęć.

– No więc, co chciałeś powiedzieć? – drążyłem.

– Wróciłem do wiolonczeli – przyznał Guido, przeciągając słowa niczym westchnienie. Patrzył na knysz i jadł go powoli, jakby z podziwem. – Nadal, nadal, nadal oszałamia mnie muzyka. Nie ten lekki gówniany rock, który leci w tle, bo Milty’emu Rosenowi wydaje się, że w ten sposób stworzy atmosferę zabawy. To pokazuje, do jakiego poziomu kultury się zniżyliśmy. Albo jakiego nigdy nie osiągnęliśmy. Wiesz, o czym mówię. O naszej muzyce. Po całych latach słuchania wciąż nie mogę w to uwierzyć... Ta muzyka płynie do nas z innego świata. Przynosi przesłanie, które tylko wyczuwamy, lecz jego istoty nie potrafimy pojąć... To jak miłość, podstawowa tajemnica.

W milczeniu patrzyłem na niego sceptycznie. Z doświadczenia wiedziałem, że takie prowadzące donikąd uwagi mają wypełnić czas, zanim ktoś zdecyduje się mówić to, co naprawdę chce powiedzieć. Po chwili Guido ujął mnie pod rękę i odciągnął od szwedzkiego stołu na tyły długiego trawnika. Oparł się o stary wiąz i rozejrzał, czy nikt nie słucha. Zobaczyłem, że blondynka, z którą przyjechał, rozmawia z dwiema innymi kobietami i nie zwraca na nas uwagi.

– Pamiętasz, Guido, to swoje pytanie – to chyba było w szóstej albo siódmej klasie: – Co robią marzenia, kiedy odchodzą?

Zastanowił się chwilę, a potem rozpromienił.

– Tak... taaak! – potwierdził z entuzjazmem. – Wszyscy przez lata mnie tym zadręczali... Ale naprawdę mnie to intrygowało. Chłopie, ty wszystko pamiętasz!

– Pamięć jest dla mnie ostateczną rzeczywistością. Tym, czym dla ciebie fotografia.

Czekałem i zachęcałem go do mówienia ruchem ręki.

– Nie żartuję. Wróciłem do wiolonczeli – powtórzył Guido. – Poważnie.

Zastanawiałem się, czy pamięta mój trzydziestominutowy żałosny flirt z wiolonczelą. Na tej pierwszej i jedynej lekcji w Jefferson High, w drugim tygodniu drugiego roku dłonie mi się pociły, a palce ślizgały po strunach. I na tym zakończyłem karierę wiolonczelisty.

– Nie wiem, dlaczego jestem taki głodny. – Guido zerknął na szwedzki stół. – Chcesz coś? – Odmówiłem. Wrócił z plastikowym talerzem pełnym plastrów ozorków i czterema kromkami żytniego chleba. – Połowa dla ciebie.

Potrząsnąłem głową.

– Nie pamiętasz? Nie jem mięsa.

– Nadal?

– Oczywiście.

– Nie zamierzałem cię krytykować. Po prostu ludzie z latami zmieniają ideologie. Jedyną stałą jest zmiana, jak mówi rzymskie przysłowie.

– Twoi Rzymianie musieli czytywać Junga, bo to on uważał, że wszystko podlega zmianie, tylko podstawowe zasady są niezmienne... Wciąż zajmujesz się fotografią?

– Fotografia – mruknął Guido – nie jest religią.

Uniosłem palec.

– Pomyśl!

Guido się roześmiał i przyznał:

– Chyba masz rację. W moim przypadku jest.

– Czy zbieranie znaczków jest religią?

Guido wzruszył ramionami, wyglądał na skruszonego.

– Wiesz, dopiero po latach uświadomiłem sobie, że ze mnie zakpiłeś. I nigdy nie mogłem zrozumieć dlaczego.

– Początkowo to był żart, a potem wstydziłem się do tego przyznać... Ale oto nadchodzi nasza Jamajka. Założę się, że firma kateringowa Milty’ego robi interesy na cyckach.

Podniósł aparat, już nastawiony, a dziewczyna przyjęła odpowiednią pozę.

– Proszę wybaczyć, że mój przyjaciel się gapi – powiedział. – Nie przywykł do gwiazd filmowych.

Tak, patrzyłem, ale to on się gapił z intensywnością laserowego promienia. Przypomniało mi to jego głodne spojrzenia z dawnych lat. Jakby każdy funt jego żądzy skupiał się w oczach.

Zrobił jedno zdjęcie, później drugie i trzecie.

– Jak masz na imię? – zapytał zza swojej koniki.

– Jennifer. – Kelnerka uśmiechnęła się, podsuwając nam tacę z napojami.

– Założę się, że jesteś modelką, signorina. – Guido przybrał lekki akcent włoski. – Potrafię to rozpoznać... A dzisiaj masz wolny dzień i możesz zarobić kilka dolców.

– On się na tym zna – wtrąciłem. – Jest zawodowcem.

Odeszła z odwróconą głowę, wciąż w niego wpatrzona.

Zastanawiałem się, kiedy wreszcie Guido powie mi to, co naprawdę chciał powiedzieć. Ale on kluczył i podchodził do tego okrężną drogą.

– Nadal grasz na gitarze? – zapytał.

– Ty też niczego nie zapominasz, prawda?

Rozłożył ręce z miną niewiniątka.

– Lubię zadawać pytania. Jak nie pytasz, nie wiesz.

– Ilekroć słyszę Segovię, mówię sobie: Znowu wezmę parę lekcji. Może w przyszłym roku.

– To pewnie kwestia wieku – odparł Guido. – Podobno Oxenfeld też zaczął się uczyć gry na flecie. Myślę, że to ma coś wspólnego z naszymi dłońmi. Jesteśmy za starzy, żeby się onanizować, a za młodzi, żeby robić na drutach.

Nie wiem, czy wymyślił to na poczekaniu, czy gdzieś zasłyszał i tylko powtarzał.

– Grasz na wiolonczeli tak dobrze jak kiedyś?

Sprawiał wrażenie zamyślonego.

– Wiolonczela... To słowo jest dla mnie jak magdalenka dla Prousta. Mówisz „wiolonczela”, a mnie zalewa potok wspomnień, come l’acqua.

– Dlaczego mam to z ciebie wyciągać? Jak chcesz mówić, to mów.

– Zawsze byłeś psychologiem amatorem, prawda?

Popatrzyłem mu prosto w oczy, niecierpliwie przebierając palcami.

– Jesteś mi już winien – spojrzałem na zegarek i uśmiechnąłem się lekko – sto tysięcy lirów albo tylko sześćdziesiąt dolarów. A teraz zaczniesz mówić o...

O seksie. O dziewczynach. Znowu o kobietach. Wiedziałem! Wywęszyłem! Ten mocny ziemisty zapach unosił się w powietrzu, gęsty jak dżungla i wszechobecny.

Na twarzy Guida pojawił się chytry uśmieszek. Nozdrza mu drżały. Natychmiast zrozumiałem i zacząłem się zastanawiać, kim jest ta kobieta. Czy to ta wysoka blondynka, która z nim przyjechała?

– Chodzi o mojego przyjaciela...

Najstarszy wybieg pod słońcem! To jak z facetem, który podchodzi do gwiazdy filmowej i prosi ją o autograf dla „syna”.

– ...który ma kłopot z kobietą – dokończyłem. – Prawdopodobnie jakiś Bill.

– Jak zgadłeś?

– Dobrze się znam na imionach, cenach włoskich butów, amerykańskich melonów i japońskich radioodbiorników.

– Naprawdę ma na imię Bill. Jest żonaty i wdał się w romans. – Guido zacisnął usta i zrobił głęboki wdech. – Oto jego historia... i to prawdziwa. Nie tak jak ta twoja słabiutka historyjka o suce Dobkin i sikaniu Feigenbauma.

Znałem różne opowieści Guida i niewiele z nich mieściło się w granicach prawdopodobieństwa. Dawno temu przekonywał mnie na przykład, że widzi gwiazdy w biały dzień i że zaczął czytać, kiedy miał dwa lata, bo to rzekomo taka wenecka tradycja. Pewnego lata, gdy biedronki usiadły mu na obu ramionach, powiedział: „Jak epolety. Nie komary czy muchy. Na mnie lądują biedronki”. A w roku, gdy ukończyliśmy college, po powrocie z ojczystych Włoch przysięgał, że przez dwa tygodnie mieszkał w Palermo w pałacu contessy, która kochała się z nim codziennie na otwartej werandzie z widokiem na morze.

– Dlaczego nie udasz, że to ty jesteś tą osobą? – chciałem mu dokuczyć. – Zabawniej jest słuchać opowieści w pierwszej osobie.

Guido uśmiechnął się nieśmiało. Jakże ta jego powściągliwa mina nie pasowała do twarzy, którą pokazywał światu!

– Charlie, wplątałem się… – przyznał.

Już miałem rzucić: „A byłeś taki wściekły, kiedy...”, nie mogłem jednak tego zrobić, bo nie wiedziałem, czy on wie, że ja wiem.

– Wiem, co myślisz – ciągnął. – A może wcale tak nie myślisz. Jestem żonaty od czternastu lat i dotąd nie miałem romansu. Nic z wyjątkiem jednego pocałunku, no może dwóch, a teraz bach, jestem ugotowany! Jak mawia ta moja przyjaciółka: „Zachowujemy się niczym nastolatki”. Jej też nigdy wcześniej się to nie przydarzyło. Naprawdę, Charlie, nie miałem romansu. Nie jestem taki jak Ava. Pamiętasz ją?

Rzuciłem mu porozumiewawcze spojrzenie. Kogo ty nabierasz!

– Rozwiodłem się z nią, to na wypadek, gdybyś nie wiedział. Dawno temu.

– Jak mógłbym nie wiedzieć? Kobieta, z którą przyszedłeś, bynajmniej nie przypomina Avy.

Nie chciałem go krytykować i natychmiast tego pożałowałem, bo kontrast był nadzwyczajny i nie potrafiłem się powstrzymać. Guida zawsze pociągały dziewczyny ładne, dobrze zbudowane i seksowne. Jak Ava. A ta wysoka blondynka o wąskich ramionach na drugim końcu trawnika, choć atrakcyjna, miała wypisane na twarzy przygnębienie, jakby świat zapędził ją do kąta. I nie chodzi mi tu o pozytywne znaczenie w stylu Thoreau. Oczywiście trudno powiedzieć, jaka kobieta jest w łóżku, bo seksualność niektórych rozkwita w chwili, gdy zamykają się drzwi sypialni, ale przynajmniej zewnętrznie w niczym nie przypominała Avy. Dlaczego, zastanawiałem się, ta kobieta, która stoi przy szwedzkim stole i rozmawia z żoną „Oxa”, nie jest szałowa?

– Czy to o niej chcesz rozmawiać?

– Nie. Jej bym tu raczej nie przyprowadził. To moja żona, Tammy. Tamta, którą będę nazywał Avivą, á propos, to nie jest jej prawdziwe imię, to Bill tak ją nazywa, żeby ukryć tożsamość Guida…

– Dość tego! – uciąłem. – Nie podążam za twoją pokrętną składnią.

– No dobrze już, dobrze. Nie irytuj się. Ale gdybyś to ty musiał opowiedzieć historię, którą ja mam do opowiedzenia, wcale byś jej nie opowiedział. Albo zacząłbyś powoli, ostrożnie. Bo ty najpierw musisz zajrzeć w duszę drugiego człowieka.

Stwierdził to z taką szczerością, a nawet bólem, że zrobiło mi się go żal.

Isaac Baumgarten do Sida Levy’ego, kilku słuchaczy:

– To się przydarzyło nie mnie, lecz mojemu kuzynowi, którego nie znacie. W ostatniej klasie szkoły średniej poszedł na randkę, migdalił się z dziewczyną, ale nie mógł posunąć się za daleko i wrócił do domu zostrym przypadkiem sinych jąder. Było późno wnocy, więc cichaczem wślizgnął się do domu iczym prędzej zaszył wklopie, żeby sobie ulżyć. Pech chciał, że jego ojciec wstał za potrzebą iżeby nikogo nie zbudzić, poszedł boso, na palcach, do łazienki. Nie zapalił światła, spuścił spodnie iusiadł. Ale zamiast na sedesie, wylądował na kolanach syna inadział się na jego sztywnego fiuta. Zerwał się jak oparzony znieziemskim krzykiem, amój biedny kuzyn wtórował mu, wrzeszcząc wniebogłosy, ledwo żywy ze strachu. No bo jak miał się czuć, kiedy nagle wciemności opadł na niego nagi zadek?

– Jak sobie z tym radzisz, Guido? Mój Boże, co ich tak rozśmieszyło? Spójrz na tę pokładającą się ze śmiechu zgraję. Czy to nie męczące? Przepraszam! Nie powinienem był pytać. – Roześmiałem się i dodałem: – Zważywszy na twoją energię…

– Najsmutniejsze jest to – odparł Guido, bynajmniej niesmutny – że mój apetyt wcale nie zmalał.

Widziałem, że ma problem. Chociaż pewien mój pacjent był w jeszcze gorszej sytuacji: miał dwie kochanki w biurze, sekretarkę i jej szefową, a w domu żonę. Żonglował między kochankami, z każdą spotykając się dwa razy w tygodniu. Potem wracał do domu, widział, jak z drugiego końca pokoju patrzy na niego żona z błyskiem tej podstępnej seksualności, jak to ujął, i znów się podniecał.

– Nie martw się – próbowałem go pocieszyć. – To kwestia wieku. Czterdzieści dwa lata i trzy miesiące. Każdy przechodzi ten trudny okres. Za jakieś trzydzieści lat – no, w twoim przypadku za pięćdziesiąt – wszystko przeminie. Fotograf zawsze dowiaduje się ostatni, a ty niemal doskonale pasujesz do jungowskiego typu. W swoich rozważaniach o równowadze i jej braku Jung pisze, że odnoszący sukcesy, dobrze przystosowani mężczyźni po czterdziestce często odkrywają, że mimo błyskotliwego umysłu przerastają ich domowe kłopoty, stąd zaburzenia równowagi psychicznej. Aczkolwiek przyznaje, że trudno zaklasyfikować artystów, ludzi twórczych. Kochasz ją? – zapytałem znienacka, z nadzieją, że go przyłapię, kiedy nie jest na to przygotowany.

– Kogo? – zapytał. – Tę czy tamtą?

– Swoją żonę. Tę.

– Nie potrafię ci tego wyjaśnić. Nigdy nie byłeś zakochany...

– Skąd wiesz?

– ...więc tego nie zrozumiesz. – Guido stał z założonymi rękami, jakby czekał, że rzucę mu wyzwanie.

– Po pierwsze, jak możesz być taki pewny? A po drugie, zawsze jest pierwszy raz – odparłem. – No i co? Jak wykręcisz składnię tym razem: kochasz tamtą?

– Pięknieje z latami. Im jest starsza, tym piękniejsza. Widziałem jej zdjęcia, najpierw jako dziecka, potem nastolatki, potem na studiach, potem gdy miała dwadzieścia kilka i trzydzieści parę lat. Na fotografii, kiedy po raz pierwszy została matką, wprost jaśnieje.

– Ile ma lat?

Guido oblizał wargi.

– Kto, Tammy?

– Wiesz, o kim mówię. Nie udawaj.

– Koło czterdziestki. Ale wygląda młodziej.

– Ty z czterdziestolatką?! To stara kobieta. Czterdziestodwuletni faceci porzucają żony dla dwudziestopięciolatek. Myślałem, że uwodzisz panie o połowę młodsze od siebie.

Guido wzruszył ramionami.

– Tak się złożyło.

Lata temu zapytał mnie, czy mężczyzna może jednocześnie kochać dwie kobiety. Odpowiedziałem (jak zwykle) pytaniem na pytanie: „Czy mężczyzna może nie kochać żadnej?”. A potem wyjaśniłem: „Natura to wyrównuje. Ty kochasz dwie, ja żadnej. Natura wszystko równoważy”.

– Kim ona jest, Guido?

– Kiedy możemy się spotkać? – rzucił niespodziewanie.

– We trójkę?

– Tak. Ale będzie doskonale ukryta. Nawet przebrana.

– Przecież wiem już, jak ma na imię.

– Tak? Cóż, to nie jej imię.

– Nie martw się, nie znam nikogo na Long Island – zapewniłem.

– Świat jest mały. – Pokręcił głową, jakby skreślał ten utarty zwrot. – A poza tym, kto mówi, że ona mieszka na Long Island?

– Ty, doktorze Watsonie. Oraz dedukcja i logika. Pamiętasz, w Jefferson High i na Columbii nigdy nie umawialiśmy się z dziewczętami z Bronksu, choćby były najpiękniejsze. Czynnik międzydzielnicowy. Znając więc ciebie, domyślam się, że jeśli nawiązałeś romans, to nie z kimś spoza Południowego Wybrzeża...

– Tak się składa, że mieszka na Północnym Wybrzeżu – chlapnął mój przyjaciel. – A poza tym przeważnie przyjeżdża do mnie. Nie muszę się zatem przemieszczać.

Kiedy później na podstawie dostarczonych mi przez niego informacji przyjrzałem się planowi miasta, doszedłem do wniosku, że Aviva musi mieszkać gdzieś między Hempstead a Freeport.

Barry Oxenfeld do Davida Baumgartena:

– Rozmawialiśmy odawnych dziewczynach ijeden facet wbiurze powiedział, że najdziwniejszymi słowami, jakie usłyszał od panienki, którą bzykał, były okrzyki: „Boże! Boże! Och, Boże! Och, och, Boże! Och, Boże, Boże, Boże!”. Naprawdę pobożna Żydówka!

– Od kiedy Tammy jest twoją żoną?

– Od czternastu lat. Dokładnie tyle, ile Aviva mężatką. To jeszcze jedno podobieństwo. Nawet wzięliśmy ślub w tym samym miesiącu. W odstępie siedmiu dni. Jakby los chciał, żebyśmy się pobrali niemal jednocześnie, ale pomieszał nam partnerów.

– A między tobą i Tammy... – Nie chciałem tego wyartykułować, więc tylko wykonałem faliste ruchy dłońmi.

Guido znów wzruszył ramionami.

– Czasami nam się nie układa, ale to nie z tego powodu. Ja... – Przerwał. – Wiesz, początkowo, kiedy ją poznałem, to znaczy Tammy...

– Ktoś was sobie przedstawił?

– Nie. Tammy chodziła do mnie na kurs fotografii w Nowojorskiej Szkole Grafiki. Dałem jej kilka wieczornych lekcji i tak się to zaczęło.

– Uczennice zawsze zakochują się w swoim nauczycielu – zauważyłem.

– Albo na odwrót – mruknął.

– To cytat z pewnej rosyjskiej powieści, którą niedawno czytałem.

– Bardzo interesujące – przyznał, chociaż wcale nie wyglądał na zainteresowanego. A niegdyś uwielbiał rosyjską literaturę. Zatem literatura rosyjska należy już do przeszłości, pomyślałem. – Nie było żadnej zakładki, jeśli chcesz wiedzieć – dodał. – Poznałem Tammy rok po rozstaniu z pierwszą żoną.

Dziwne było słyszeć, jak Guido nazywa moją pierwszą dziewczynę, Avę, swoją pierwszą żoną. To była nasza wspólna tajemnica, ale udawaliśmy – przynajmniej on udawał, a ja dołączyłem do spisku – że w ogóle jej nie ma. Nie podał szczegółów swojego rozwodu, ja zaś nie zamierzałem wypytywać. Nic dziwnego, że wykręcił się od relacji o sobie. Jedyny rozwiedziony facet z klasy. Strzępków jego historii dowiedziałem się od przyjaciółki Avy, Pam, z którą przez lata utrzymywałem kontakt. Wiedziałem więc, że stało się to jakieś piętnaście czy szesnaście lat temu, kiedy Guido był już tak znanym fotografikiem, że otrzymywał zlecenia z zagranicy. Ich małżeństwo skończyło się paskudnie, i to nie tylko z winy Guida. Przypomniałem sobie nagle, co powiedziała o nim Pam: „Sposób, w jaki patrzy na dziewczynę, sprawia, że czuje się atrakcyjna”. Mogłem się założyć, że teraz on czeka na moją reakcję, na jakiś nieprzyjemny komentarz w rodzaju „a dobrze ci tak”, ale ja tylko skinąłem głową.

– Chcesz wiedzieć, jak ją poznałem?

– Kogo? Avivę?

– Jeśli życzysz sobie tak ją nazywać.

Przewróciłem oczami.

– Jasne.

– Przypadkowo. Jak w filmie, w którym facet idzie ulicą, a rowerem jedzie dziewczyna, potrąca go i spada. On ją podnosi i tak się zaczyna. W filmowym slangu nazywa się to meet cute, milutkie spotkanie. Cóż, w moim przypadku nie całkiem tak to wyglądało, ale był to zbieg okoliczności. Otóż pewnego dnia dzwoni do mnie Janie Altman, dawna sąsiadka, i pyta, czy mógłbym jej wyświadczyć przysługę. Nie czuje się dobrze, a wie, że jeżdżę do „Long Island Post” około czwartej, więc czy zechciałbym podrzucić jej córkę Jill na lekcję wiolonczeli. To tylko dwadzieści minut jazdy. „Jasne – mówię – ale co z powrotem?”. „Mój mąż – Janie na to – pracuje w okolicy i zabierze ją, wracając do domu”. Zawiozłem więc Jill do wielkiego domu z kolistym podjazdem obsadzonym drzewami. Ta nauczycielka wiolonczeli albo jej mąż muszą być zamożni, pomyślałem. Nacisnąłem dzwonek, rozległy się pierwsze dźwięki Ody do radości i – słuchaj, słuchaj – w drzwiach stanęła bardzo ładna kobieta. Za sam wygląd dałbym jej nagrodę w Konkursie imienia Czajkowskiego. Nawet nie tyle za wygląd, ile za spojrzenie, jeśli wiesz, o czym mówię. Twarz i oczy, które cię wciągają. Jak twarz i oczy Picassa emanujące wybuchową siłą. Albo twarze niektórych modelek anglosaskiego pochodzenia, które odzwierciedlają klasę. Niektóre twarze, także na zdjęciach, wciągają cię jak oko cyklonu. Wracają do mnie. Wprost zachłystuję się nimi; tak, to chyba najlepsze określenie tego stanu. Przypuszczam, że tylko fotografia może oddać prawdę moich słów. No i to coś dostrzegłem właśnie w twarzy Avivy. Ładna mała Jill wbiegła do pokoju muzycznego, a ja stałem w holu i wgapiałem się w gospodynię. Nie mogłem się wprost doczekać, żeby zrobić jej zdjęcie

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

1 Włoskie slangowe słowo pochodzące od vaffanculo (odpieprz się, spierdalaj), wyrażające niechęć i pogardę.

2 Rodzaj gry w piłkę, popularny w Nowym Jorku w latach pięćdziesiątych XX w.

3 Alfred Stieglitz (1864-1946) – amerykański fotografik, wydawca i marszand. Przyczynił się do upowszechnienia i rozwoju fotografii w XX w. oraz uznania jej za jedną z dziedzin sztuki.

4 Wulgarna gra słów: rzyć to w staropolszczyźnie „dupa” (obecnie regionalizm).

5 Knysz – strudel nadziewany gotowaną kaszą gryczaną i skwarkami z przysmażoną cebulką.

Księga druga   GUIDO

Księga trzecia   AVIVA

Księga czwarta   GUIDO

Księga piąta   CHARLIE

CHARLIE

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

GUIDO

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

AVIVA

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

FERMATA

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Katalog alfabetyczny

Skromny, acz wiele mówiący alfabetyczny katalog, złożony z Indeksu i Spisu alfabetycznego, pozwala więcej dowiedzieć się o Guidzie, Avivie i innych osobach, z którymi skrzyżowały się ich losy, od A do Z wraz ze smakowitymi odniesieniami do:

Bacha, Bartóka, Bergman (Ingrid), Casalsa, Casanovy, Chaucera, d’Arc (Joanny), da Vinci (Leonarda), Einsteina, Feynmana, Hawthorne’a, Haydna, Krupy (Gene’a), Meir (Goldy), Pascala, Petrarki, Piatigorskiego, Popeye’a, Puszkina, Rimbauda, Rogersa (Willa), Rostropowicza, Saula (króla), Schuberta, Schumanna, Stieglitza, Szekspira,Talmudu, Turgieniewa,

Indeks

A

Absurd, wyobrazić sobie

Arab, lubić z nim seks

Arab, zawsze dezaprobuje

Atmosfera, jaką tworzy, ucząc gry na wiolonczeli

Ava wiedziała, że Guido jest w domu, skąd

B

Baczność!

Berbeć, rośnie

Bezbronna Aviva

Blask na jej twarzy

Boskie stworzenie

Bratnia dusza

Budka telefoniczna i Ian

Budzić

C

Casanova, co powiedział

Chomik (Patrz także: Myszoskoczek, jej)

Cmentarz, odwiedzanie cmentarza (Ciąg dalszy patrz: Strach przed zmarłymi, Araba)

Codzienny seks?

Cuda wibratora

Cudzołóstwo, zasady

Czuć bliskość

Czując się jak dziecko, w jej obecności

D

Da Vinci i muzyka

Dawno, dawno temu

Dekompozycja

Dlaczego tak bardzo to lubi

Dokuczając jej w kwestii wieku

Do tyłu biegnie czas (Patrz także: Fizyka, prawa)

Drabina

Dręczony przez Plaskowa

Dwa razy z rzędu

Dwuczłonowe imiona

Dybuk, czując go

Dybuk, jej, opanowuje go

Dywersyjna taktyka

Dzieci, nagłe zainteresowanie nimi Araba

Dzieci, nieposiadanie dzieci przez Guida

Dziecko, przypuszczalne (Patrz także: Pożądanie i ciąża)

Dziewica, zawodowa

Dziękując Bogu za Guida

E

Ekscytujący, czy każdy nowy mężczyzna jest?

Emerytura na Florydzie

Erotyzm wiolonczeli

F

Fantazjując muzycznie

Fizyka, prawa (Patrz także: Do tyłu biegnie czas)

Fotografia, dlaczego go zainteresowała, może

Fotografie, jej, zinterpretowane przez fotografa

Frenetyzm

Frywolna, jest

Fuj!

G

Gdyby została

Gliniarze pukają do drzwi laboratorium

Głos przez telefon, jego

Głos, uwielbia słuchać jej głosu

Głód

Gra Avivy

Grać na górze?

Gruba, Aviva żali się, że jest gruba

H

Harem, czasy haremu się skończyły

Hen, w dali, w dzikim błękicie ze swoim wibratorem

I

Ian Plaskow patrzy na Avivę (Patrz także: Szybka recenzja wyimaginowanego występu)

Idiota sawant

Imię, pochodzenie imienia Guida

Impotenci, różnice między nimi

Inteligencja Avivy

J

Jedwab i satyna

Język

K

Kalosze

Kapsztad, reakcja Avivy (Patrz także: Strona bierna, jej użycie)

Klapki na oczach, miała

Klaps, dostać klapsa

Klątwa jej pierwszego męża

Kot, karmienie (Patrz także: Kurek)

Krzyk laborantki

Książki o seksie, wszędzie w domu Guida

Kurek

L

Liberalna wyobraźnia

Liposukcja

Lizak

Lubić seks

Lubrykant

Ł

Łzy, dlaczego są słone

M

Makijaż

Maratończyk

Masaż stóp

Masturbacja

Medal Honoru Kongresu

Mądrość i Salomon

Menopauza, Aviva się z niej cieszy

Menopauza, Guido o niej czyta

Męskie dłonie

Miernoty w uprawianiu seksu

Miesiąc miodowy

Miłość i pożądanie

Miłość, jak głęboka jest

Miłość narasta powoli

Mińsk

Młodszy obraz mnie, masz obsesję na tym punkcie

Moja (moje)

Myszoskoczek, jej (Patrz także: Chomik)

Myślenie o seksie przez cały dzień

N

Nadwaga i miłość

Naiwność

Namiętność i pokuta

Napad, to jest

Negatyw

Niebo

Nie pamiętając żadnego z nich

Nie, tak, wyjść

Niezwiązana z niczym, zwariowana, z kosmosu uwaga Avivy

O

Obelgi, przykłady jego obelg

Obsesja na punkcie Iana Plaskowa

Oczy, zabijają ich

Odkrycie, ile ma lat (Patrz także: Wiek, jej)

Odróżnianie dobra i zła

Odwracanie czasu

Ohydny, jak ohydny jest seks z Arabem

Orgazm, jak przed nim swędzą ją stopy

Oszukujący Guido

Ożenić się z nią, wszyscy chcą

P

Palcowania technika (Patrz także: Wiolonczela, erotyzm wiolonczeli)

Palindrom

Pamięta, kogo Aviva

Pascal i Puszkin

Pieniądze z nieba

Piersi i pierwsze wydanie (Patrz także: Syrena)

Piersi, kształt i geografia, jej

Pies, wykastrowany

Pisze książkę, ona

Plastikowa torba, życie w niej

Poblasku, lekcje

Podarunek urodzinowy

Podsłuch, jej dom jest na podsłuchu

Podwójne standardy

Pogrywanie

Poklask

Połowa życia

Połowę ucznia ma Aviva

Posiadanie dwóch kobiet

Poszukiwanie orgazmu (Patrz także: Wibrator, kiedy pierwszy raz użyty)

Powietrzny znak miłości, jeszcze jeden

Powody, dla których ją lubi, trzy

Pozowanie nago

Pożądanie i ciąża

Półuśmiech Avivy

Prawa na świecie stanowione przez mężczyzn

Presja

Prezerwatywy dla karłów

Przyłapać ją, czy mąż próbuje?

Pysznego spaceru ciąg dalszy, wersja Avivy

Pytania, pytania, pytania

R

Raj

Recenzja w czterech słowach

Recepta na suchość

Rimbaud

Rogers, Will

Romans, a co jeśli żona ma romans

Romans, jak się zaczął

Romanse, jej

Różne alternatywne procedury zajścia w ciążę

S

Samochód, podniecić się w samochodzie

Samostymulacja

Seks nie jest wyłącznie (Patrz także: Miłość i pożądanie)

Seks, niezainteresowana nim

Seks tylko dla dorosłych (Patrz także: Tylko dla dorosłych, taka właśnie jesteś)

Seksowny, co sprawia, że mężczyzna jest

Senescencja

Sen laborantki

Sen muzyczny Guida

Skrzynka z propozycjami, sugestia Avivy

Słowa, kierunek słów

Spacer, pierwszy, wersja Avivy (Ciąg dalszy patrz: Pysznego spaceru ciąg dalszy, wersja Avivy)

Sprawa listu pisanego na maszynie

Stadion Jankesów, jak go wypełnić

Staro wygląda

Starzeć się

Strabizm

Strach przez zmarłymi, Araba

Strefa, czas mistyczny

Strona bierna, jej użycie (Patrz także: Kapsztad, reakcja Avivy na Kapsztada)

Studiowała u, wczy na

Syn Guida

Syrena

Szacunek jako element seksu

Szaleje, około czternastu lat później

Szalona na punkcie jego fiuta (Ciąg dalszy patrz: Raj)

Szczęście, kto je ma

Sześćdziesiąt lat, Guido jest zadowolony, że Aviva ma

Szwedzki seksuolog

Szybka recenzja wyimaginowanego występu (Patrz także: Dręczony przez Plaskowa)

Szybko z tobą mija czas

Ś

Ślady, jakie pozostawili na niej mężczyźni

Ślubne zdjęcie Avivy, patrzy na nie

T

Tablica rejestracyjna

Telefon dzwoni w trakcie (Patrz także: Uprawianie seksu, gdy dzwoni telefon)

Test ołówkowy

To, jak ona to lubi

Transatlantycka podróż

Trzy i pięćdziesiąt

Tylko dla dorosłych, taka właśnie jesteś

U

Ubrania, Arab przychodzi zabrać swoje

Ubrania, jakie nosi

Uczenie się nawzajem

Umowa hipoteczna

Uprawianie seksu, gdy dzwoni telefon