Pamiętnik Debory - Maria Erbel - ebook + audiobook + książka

Pamiętnik Debory ebook i audiobook

Maria Erbel

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

SATANIŚCI I SCJENTOLODZY, BIOENERGOTERAPIA I HIPNOZA.

Debora Wais kończy studia psychologiczne na Uniwersytecie Jagiellońskim i rozpoczyna pracę w Centrum Medycznym YASH, gdzie zostaje wybrana spośród wielu kandydatów. Jej początkowe obowiązki konsultantki psychologicznej stopniowo ulegają rozszerzeniu, gdyż na prośbę właściciela firmy bierze udział w szkoleniu dla przyszłych bioenergoterapeutów. Nayan Darayam-Potocki, jej główny przełożony, zauważa na ciele Debory trzy charakterystyczne i niezwykle rzadkie znamiona, świadczące o zdolnościach parapsychicznych. Niestety, nie jest jedynym, który je dostrzega. Nieświadomą niczego dziewczyną zaczyna się bowiem interesować Raul Berg – demoniczny kuzyn jednego z lekarzy YASH. Od tego momentu bieg wypadków przyspiesza tak bardzo, że Debora ma trudności z systematycznym notowaniem ich w swoim pamiętniku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 500

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 58 min

Lektor: Hanka Tyszkiewicz

Oceny
3,0 (7 ocen)
2
0
1
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
polinmolin

Z braku laku…

DNF. Język strasznie infantylny
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

15 Jezus zapytał ich: „A wy za kogo Mnie uważacie?”. 16 Odpowiedział Szymon Piotr: „Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego”. 17 Na to Jezus mu rzekł: „Błogosławiony jesteś, Szymonie, synu Jony. Albowiem nie objawiły ci tego ciało i krew, lecz Ojciec mój, który jest w niebie. 18 Otóż i Ja tobie powiadam: Ty jesteś Piotr [czyli Skała], i na tej Skale zbuduję Kościół Mój, a bramy piekielne go nie przemogą”.

 

Ewangelia św. Mateusza

 

15 czerwca 2008 r. – niedziela

Spotkałam go dziś przypadkowo, idąc ulicą. W zasadzie nawet nie jestem pewna, czy to był on, A.R. Chyba mnie nie zauważył. Może to tylko ktoś bardzo podobny? Przechodząc, nie patrzył na mnie. Prowadził rozmowę telefoniczną, trzymając aparat komórkowy przy uchu. Dopiero w ostatnim momencie, gdy prawie mijaliśmy się, wydało mi się, że spogląda w moją stronę i w jego oczach błysnęło COŚ. Nigdy nie oglądałam się za mężczyznami, lecz w tym wypadku zrobiłam to. Mężczyzna również patrzył na mnie, obejrzał się przez ramię. Nawet chyba zwolnił kroku. Szybko się oddaliłam, nie odwracając się więcej. W domu poszłam na strych. Wiedziałam, czego szukać: starego pamiętnika, który usiłowałam kiedyś spalić, lecz nie zdążyłam zrobić tego do końca, bo wydawało mi się, że ktoś idzie schodami. Przydeptałam wtedy ogień. Sprawdziłam, czy nie tli się jeszcze jakiś kawałek papieru, i ukryłam nadpalony pamiętnik za starą szafą. Miałam zamiar potem dokończyć dzieła zniszczenia, lecz jakoś odwlokłam to w czasie, a potem całkiem tego zaniechałam, ale teraz i tak nie miało to już znaczenia.

Odnalazłam teraz stary, nadpalony pamiętnik, a właściwie jego początek. Przez kilka lat nie notowałam swoich przeżyć. Jestem trochę przesądna. Bałam się, że jeśli znów zacznę zapisywać gdzieś wydarzenia, które mnie spotykają, zamienią się one w koszmar, jak przed sześciu laty.

Pamiętnik był solidnie zakurzony, pismo wyblakło, treści w zasadzie nie dało się odtworzyć. Pozostały tylko fragmenty kartek, a na jednej z nich jedno wyraźne imię i nazwisko: Arkadiusz Rainer. Myślami wróciłam do tamtych wydarzeń. Pamiętam dzień, kiedy go poznałam, jakby to zdarzyło się wczoraj.

Ta chwila, gdy spojrzeliśmy na siebie, była jak olśnienie – przynajmniej dla mnie. Poczuliśmy miłość od pierwszego wejrzenia. Był zabójczo przystojny – rzadki typ urody: brunet o błękitnych oczach. W jego spojrzeniu widziałam wyraźną aprobatę dla siebie, może nawet zachwyt.

Muszę tu nadmienić, że nie jestem nazbyt urodziwa, tak uważam. Jestem blondynką, bardzo jasną blondynką. Ci, którzy mnie widzą po raz pierwszy, uważają, że farbuję włosy, bo są zbyt jasne, aby mogły być naturalne. Z włosami kolidują grube, ciemne i gęste brwi, które muszę depilować, aby utworzyły łuki. Moje oczy mają dziwny kolor, taki burozielony, nieokreślony. Największe zastrzeżenia mam do swoich ust: górna warga jest zbyt wąska, natomiast dolna zbyt szeroka. To nadaje mojej twarzy ciągły wyraz jakby nadąsania, urazy, lub pogardy dla otoczenia. Lecz najbardziej ze wszystkiego nie lubię swojego imienia, które brzmi: Debora. Mam niewielki żal do mamy, że nadała mi takie twarde imię.

Mama tłumaczyła się, że po urodzeniu wyglądałam jak aniołek: jasne włoski, fiołkowe oczy i jej zdaniem śliczny wykrój ust. Przewidywała, że gdy dorosnę, będę mieć urodę ,,słodkiej, głupiutkiej blondyneczki” i – parafrazując Sienkiewicza – założyła, że jeśli ludzie nie będą się mnie bali, to się będą ze mnie śmiali. Dlatego wybrała mi takie imię, które budzi respekt. Jednak z czasem moje oczy zmieniły kolor, jak to się dzieje w przypadku każdego noworodka, i teraz są właśnie takie, jak to już opisałam.

Ciekawe, czy ten mężczyzna, którego dziś spotkałam, to był rzeczywiście Rainer. Fakt, że się za mną obejrzał, nie świadczy o niczym. Z reguły się podobam. Poza twarzą, do której wyglądu mam tyle zastrzeżeń, posiadam proporcjonalną budowę ciała. Moje wymiary to: wzrost 162 cm, biodra i biust po 90 cm, talia 64 cm. Mama mówiła mi, że gdybym była trochę wyższa, mogłabym być modelką, ale matki zawsze uważają swoje dzieci za najpiękniejsze.

Zapisywanie dzisiejszych wrażeń przerwał telefon. Dzwonił mój chłopak, Daniel. Przypominał mi, że za pół godziny mamy randkę. Ostatnio zawsze przypominał mi o spotkaniach, bo dwa razy zdarzyło mi się zapomnieć o nich i Daniel potem wyczekiwał na mnie, i miał pretensje, że go lekceważę. No cóż, gdy go poznałam, nie zaiskrzyło między nami tak od razu. Takie uczucie zdarzyło mi się tylko raz, z Arkiem Rainerem, potem już nigdy z nikim. Z Danielem zaczęłam spotykać się około pół roku temu, za namową mamy. Matka Daniela jest przyjaciółką mojej mamy i podejrzewam, że uknuły spisek, aby nas skojarzyć w parę. Chyba obydwie uznały, że jesteśmy dla siebie stworzeni, i tak aranżowały wydarzenia, że ciągle na siebie wpadaliśmy, niby przypadkiem. W końcu umówiliśmy się na dyskotekowe szaleństwo i po przetańczonych wspólnie trzech godzinach zwróciliśmy na siebie większą uwagę. Powoli nasza znajomość stawała się coraz bardziej zażyła.

Wyglądowi Daniela nic nie mogę zarzucić, to dość przystojny ciemny blondyn, o szarych oczach. Ponadto inteligentny, wysportowany, już samodzielny.

Od roku pracuje w dobrze prosperującej firmie handlowej, zajmującej się sprzedażą nieruchomości. Twierdzi, że jest we mnie zakochany i napomyka o ślubie. Do tej pory odsuwałam ten temat, tłumacząc się koniecznością ukończenia studiów. Teraz przerywam twórczość literacką, aby nie spóźnić się na randkę.

***

Wracam do pamiętnika. Jest godzina 22.00. Byliśmy z Danielem w klubie tanecznym „Sabat”, który otworzono niedawno na Praskiej.

To dziwne, nie widziałam Rainera przez sześć lat, a dziś spotkałam go po raz drugi. Teraz nie mam już wątpliwości – to był on, z całą pewnością. Przyszedł do tego samego lokalu. Co za dziwny zbieg okoliczności? Pojawił się w towarzystwie pięknej dziewczyny i był na tyle bezczelny, że ośmielił się poprosić mnie do tańca. Odmówiłam. Powiedziałam sucho:

– Nie znam pana, nie mam zwyczaju tańczyć z nieznajomymi, zresztą jestem tu w towarzystwie mojego chłopca! (Daniel przed minutą zostawił mnie, bo poszedł do toalety). Rainer uniósł do góry brwi, w wyrazie zdziwienia i powiedział ironicznie:

– Doprawdy, Debi?

Wracam myślami do Rainera. Skąd on się wziął w tym mieście? Czyżby tu zamieszkał? Jest to możliwe.

Poznaliśmy się sześć lat wcześniej, podczas wakacji. Moja szkoła zorganizowała wtedy obóz sportowy w okolicach Skałek Twardowskiego, w pobliżu zalewu Zakrzówek. Były tam sekcje: pływacka i jeździecka. Rainer był trenerem tej pierwszej. Kończył Akademię Wychowania Fizycznego. Chyba studiował coś jeszcze, bodajże marketing i zarządzanie. Przyjechałam na obóz w towarzystwie koleżanek z klasy. Moją najserdeczniejszą przyjaciółką była Agnieszka. To ona namówiła mnie na ten wyjazd.

Spotkania z Rainerem miały początkowo charakter raczej oficjalny. Jako trener prowadził z nami zajęcia nauki pływania. Obiecał nam, że pod koniec obozu, jeśli zdamy egzamin, otrzymamy karty pływackie. Widziałam, że trener zwraca na mnie szczególną uwagę. Sprawiało mi ogromną przyjemność, gdy mnie dotykał w wodzie, szkoląc prawidłowość moich ruchów, i odczuwałam irracjonalną zazdrość, gdy w podobny sposób trenował moje koleżanki. Agnieszka zauważyła moje zainteresowanie nim.

Okazało się, że zna go z poprzedniego obozu, w którym ja nie brałam udziału. Opowiadała mi o nim różne ciekawe rzeczy. Do tej pory zwierzałyśmy się sobie ze wszystkiego. Moja przyjaciółka miała już pewne doświadczenie seksualne, ja żadnego. Więc słuchałam jej opowiadań z wypiekami na twarzy. Twierdziła, że Arkadiusz nie zainteresował się nią nigdy, czego żałuje, i zazdrościła mi, gdyż jej zdaniem pan Rainer najwięcej czasu poświęcał obecnie mnie. Po tygodniu zaproponował mi wspólny spacer po lesie, potem kolejny i następne. Był lipiec, noce ciepłe, pachnące sosnami i świerkami. Wieczorami spacerowaliśmy brzegiem lasu lub pływaliśmy kajakiem po zalewie.

Byłam zakochana pierwszy raz w życiu. Arek jawił mi się jak prawdziwy książę z bajki, romantyczny bohater, mężczyzna z moich marzeń. Jego pieszczoty stawały się coraz bardziej odważne i oczekiwał ode mnie pełnej miłości. Obawiałam się, bo to miał być pierwszy raz. Lecz wiedziałam, że ulegnę, i w końcu dałam mu tę obietnicę. Ten krok przesunął się trochę w czasie z powodu mojej niedyspozycji kobiecej, lecz gdy ona, jak się spodziewałam, miała całkowicie ustąpić następnego dnia, umówiłam się z Arkiem, z założeniem, że jutrzejszej nocy spełnię jego oczekiwania. Oczywiście z wszystkiego zwierzyłam się Agnieszce.

Dała mi dużo praktycznych rad, jak mam się zachować, aby maksymalnie podniecić przyszłego kochanka i podobać mu się, nie zniechęcić brakiem doświadczenia. Byłam zawstydzona i zaniepokojona, lecz miłość zagłuszyła wszystkie rozterki duchowe. I rzecz dokonała się w domku kempingowym, który zajmował Arek, następnej nocy. O wszystkich tych szalonych przeżyciach pisałam też w swoim pamiętniku, do którego dostęp miała tylko moja przyjaciółka. Po tej nocy, która była dla mnie niezapomnianym doznaniem, Arek nie umówił się ze mną na drugi dzień. Powiedział, że muszę odpocząć, aby nie dostać infekcji. Zabronił mi też pływać przez dwa dni. Więc trochę się nudziłam w tym dniu, po wspólnej nocy wypełnionej miłością. Przespałam się w namiocie, potem spacerowałam i paliła mnie chęć, aby podzielić się wrażeniami z Agnieszką.

Gdy szłam samotnie lasem, natknęłam się wieczorem na coś w rodzaju leśniczówki. Zaintrygowana podeszłam bliżej. Ze środka dobiegały dźwięki muzyki. Okna pozostawiono uchylone. Oczywiście, nie powinnam naruszać czyjejś prywatności, lecz młodzieńcza ciekawość i naiwność zwyciężyły. Cichutko podeszłam i zajrzałam przez okno do środka. To, co zobaczyłam, było porażające. Zobaczyłam dwoje najbliższych mi ludzi, nagich, w trakcie miłosnego aktu. To byli Arek Rainer i Agnieszka. Nie tylko fakt, że zostałam zdradzona przez tych, których kochałam i którym ufałam, był bulwersujący. Także sposób, w jaki oni uprawiali miłość, wprawił mnie w osłupienie i napełnił obrzydzeniem. Nawet nie wiedziałam, że istnieje taki ohydny sposób kochania się. Obecnie wiem, że nazywa się to miłością oralną. Patrzyłam na to, nie dowierzając własnym oczom. Po pewnym czasie oni zmienili pozycję i zmieniali ją jeszcze wiele razy, tworząc jakby różne układy choreograficzne.

Te widoki napełniały mnie obrzydzeniem i zgrozą. Wydawali przy tym odgłosy pełne ekstazy, które mnie zdumiały i zgorszyły. (Ja, będąc z Arkiem, wstydziłam się głośniej odetchnąć). Wreszcie przerwali akt i odpoczywając, zaczęli rozmawiać.

To, co usłyszałam, wydało mi się jeszcze gorsze od tego, co zobaczyłam. Agnieszka wyraziła opinię, że ich miłość daje jej dużo satysfakcji, lecz ona preferuje seks w trójkącie. Zapytała Arka, wymieniając moje imię, kiedy mnie do tego przygotuje i przyprowadzi. Mój ukochany odpowiedział, że stanie się to niebawem, gdyż już zostałam zdeflorowana. Agnieszka pytała, jak się zachowywałam, a Arek odpowiedział ze śmiechem, że dość nieporadnie.

Śmiali się teraz obydwoje, robiąc uwagi, jakie będzie moje zdumienie, gdy wejdę z nimi w erotyczny układ. To były obrzydliwe żarty i pomysły, co ze mną zrobią. Dłużej tego nie mogłam słuchać. Wycofałam się najciszej, jak mogłam. Mój świat zawalił się. Wróciłam do obozu zdruzgotana.

Nocą prawie nie spałam. Rano zadzwoniłam do mamy i poprosiłam, aby przyjechała i zabrała mnie do domu. Mama zaniepokoiła się, bo przez telefon nie podałam wyraźnej przyczyny rezygnacji z pobytu na obozie. Czekałam na jej przyjazd w namiocie. Nie poszłam nawet na śniadanie. Z Agnieszką nie chciałam rozmawiać. Przyszedł po mnie Rainer. Gdy wszedł do namiotu, wykrzyknęłam histerycznie:

– Proszę stąd wyjść! Nie znam pana i nie chcę znać!

Wydawał się zdziwiony, lecz wycofał się z namiotu. Gdy przyjechała moja mama, opowiedziałam jej ogólnie o sytuacji, nie wchodząc w szczegóły. Mama wykazała zrozumienie. Zamierzała pójść i porozmawiać z Rainerem, lecz błagałam ją, aby tego nie robiła. Było mi strasznie wstyd. Czułam się upokorzona, zbrukana i nie chciałam nagłośnienia mojej żałosnej przygody. Poprosiłam mamę, aby przeniosła mnie do innej szkoły. Miała wątpliwości, czy to dobry pomysł, zmieniać szkołę na rok przed maturą. W końcu uległa moim prośbom.

Będąc w klasie maturalnej, nie zawierałam nowych przyjaźni. Nie ufałam nikomu. Nie wierzyłam ani w miłość, ani w przyjaźń. Czas poświęcałam nauce. Może dzięki temu zdałam maturę bez kłopotów i dostałam się na studia, na wydział psychologii, pomimo ogromnej konkurencji. Oczywiście, z czasem przestałam się zadręczać nieudaną miłością i zawiedzioną przyjaźnią. Wrócił mi dobry humor, chociaż często był to typ czarnego humoru. Stałam się trochę cyniczna i bardzo nieufna. Uczęszczałam wraz z koleżankami ze studiów do klubów tanecznych i na prywatki. Lecz wszystkie znajomości traktowałam powierzchownie. Uczuciowo nie zdołałam się zaangażować, choć kilka razy próbowałam. Niestety, jakoś nikt nie zaintrygował mnie na tyle, by zdecydować się na wejście w związek erotyczny. Nie ufałam również koleżankom. Nie znosiłam koleżeńskich czułości. Zawsze przypominała mi się biseksualna Agnieszka i wszędzie dopatrywałam się podobnych intencji. Wreszcie moja mama zaniepokoiła się, że jak tak dalej pójdzie, nigdy nie wyjdę za mąż. Wraz z przyjaciółką przejęły sprawę w swoje ręce i skojarzyły mnie w parę z Danielem.

20 czerwca 2008 r. – piątek

Mam za sobą zdany ostatni egzamin. Otóż zakończyłam dziś studia na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Wydział Zarządzania i Komunikacji Społecznej, specjalizacja: psychologia stosowana (studia magisterskie dzienne). Oficjalne wydanie dyplomów odbędzie się za kilka dni. Dałam ogłoszenie w Internecie o poszukiwaniu pracy w moim zawodzie. Mam zamiar rozesłać też swoje CV do potencjalnych pracodawców. Część moich znajomych ze studiów ma już obiecane miejsce pracy, ale dotyczy to tylko tych, którzy mieli jakąś protekcję.

Moja koleżanka Emma w dniu rozdania dyplomów urządza przyjęcie z okazji zakończenia studiów. Zaprosiła pewną grupę osób. Pośród tych wyróżnionych przez nią znalazłam się także ja. Trochę mnie to nawet zdziwiło, bo nigdy nie byłyśmy w zbyt zażyłych stosunkach. Niemniej zostałam zaproszona wraz ze swoim chłopcem, Danielem.

25 czerwca 2008 r. – środa

Mam jeszcze godzinę do przyjścia Daniela. Zajrzę do skrzynki mailowej. Może ktoś odpowiedział na moją ofertę? Jest!!! Widzę pierwszą odpowiedź. Brzmi tak: Jestem zainteresowany. Proszę o kontakt pod podany poniżej adres internetowy lub o kontakt telefoniczny na podany numer. Pod spodem były podane obydwie formy kontaktu.

Jestem tak podekscytowana! Nie ma co czekać, bo mnie ktoś ubiegnie. Zaraz dzwonię…

Zanim przyjdzie Daniel, zapiszę, co mnie spotkało. To niesłychane. Mój telefon odebrał… Zresztą napiszę dokładnie, jaki przebieg miała rozmowa.

– Dzień dobry. Mówi Debora Wais. Dzwonię w związku z informacją, jaka wpłynęła do mojej skrzynki mailowej w Internecie. Chciałabym się dowiedzieć czegoś bliżej o proponowanej pracy.

– Dzień dobry, Debi. Oczywiście jest to oferta pracy w twoim zawodzie: psychologa.

– Przepraszam, z kim rozmawiam?

– Z twoim numerem jeden. Arek Rainer do twojej dyspozycji.

– Co?! Przepraszam pana. To chyba jakieś żarty, w dodatku niestosowne.

– Nie poszukujesz pracy?

– Tak, ale na pewno nie u pana!

– Spokojnie, Debi. Nie ja cię zatrudnię. Ale mogę być skutecznym pośrednikiem.

– Nie skorzystam z pana pośrednictwa pracy. Dziękuję i żegnam!

– Gdybyś się rozmyśliła, zadzwoń. Zatrzymam wakat dla ciebie, przez pewien czas. A tak przy okazji, chciałbym się dowiedzieć, dlaczego mnie opuściłaś bez pożegnania i słowa wyjaśnienia? Byłaś boska. Nie zapomniałem cię do tej pory.

– Żegnam!

Rozłączyłam się. Byłam roztrzęsiona. Co za bezczelny zboczeniec! Jak śmiał odezwać się do mnie?!

Ktoś dzwoni, to pewnie Daniel. Całe szczęście, że na tym świecie są jeszcze jacyś normalni ludzie.

26 czerwca 2008 r. – czwartek

Mam wolną chwilę, więc opiszę wczorajsze wydarzenia. Daniel na szczęście nie zauważył mojego zdenerwowania, zresztą on zazwyczaj jest mało spostrzegawczy. Z reguły trzeba mu niemalże na nogę nadepnąć, aby kogoś czy coś zobaczył. Chociaż po wczorajszym wieczorze mam wrażenie, że jakoś dziwnie zaczął wystawiać nogi do przydeptywania. Wieczorek u mojej koleżanki Emmy początkowo przebiegał dosyć typowo. Przygotowany był szwedzki stół z zakąskami i drinkami. Włączono odtwarzacz, grała muzyka. Krzesła i fotele poustawiano w różnych miejscach. Przy nich nieduże stoliki. Początkowo usiedliśmy grupkami, jak komu było wygodnie, i rozmawialiśmy. Emma roznosiła drinki, zachęcała do częstowania się. Potem niektóre pary zaczęły tańczyć. Ja też tańczyłam z Danielem. Później trochę zmienialiśmy się w układach tanecznych par. Mnie poprosiło kolejno paru różnych kolegów. Natomiast Daniel, ku mojemu zdziwieniu, prosił ciągle Emmę. A może ona jego? Tak upłynęły ze trzy godziny. Zrobiło się dosyć późno. Emma spojrzała na zegarek i oznajmiła, że dochodzi północ i czas na jej niespodziankę. Zaprosiła nas na dół, do piwnicy. Tu było dość obszerne pomieszczenie. Na środku stał okrągły stół, wokół ustawiono sześć niedużych stołków. Na stole ustawiono sześć świec i sześć przewróconych do góry dnem talerzyków. Panowała cisza. Emma oznajmiła, że tą niespodzianką ma być seans spirytystyczny z wywoływaniem duchów, więc kto ma słabe nerwy, niech lepiej idzie na górę i zaczeka. Oczywiście nikt nie chciał się przyznać do słabości.

Mój Daniel przysunął się, zaciekawiony, bliżej Emmy. Nawet nie zapytał, czy ja mam ochotę oglądać seanse spirytystyczne, jakby zapomniał o moim istnieniu. Trochę mnie to zdenerwowało, więc zapytałam głośno koleżankę, czy sama ma zamiar wywoływać te duchy i czy one już czekają poukrywane gdzieś po kątach?

– Co ty, Debora. Duchy przychodzą tylko na określone wezwanie i potrzebne jest medium, aby dały znać o sobie.

– I pewnie ty będziesz tym medium? A duchy przebrałaś za kościotrupy czy za wampiry?

Zdziwiłam się, bo moje koleżeństwo zaczęło sykać na mnie, abym zachowywała się cicho i nie przeszkadzała. Emma wypowiedziała jakieś obce słowo i do pokoju weszło sześć osób, w kapturach na głowach i długich płaszczach. Usiedli na stołkach, położyli ręce na stole w ten sposób, aby stykały się małymi palcami i kciukami. Zaczęli monotonnym głosem wypowiadać słowa jakiejś reguły czy modlitwy. Jak wspomniałam, jestem trochę przesądna i wiem, że okultyzm jest zakazany, że może być niebezpieczny. Zrobiło mi się niezbyt przyjemnie. Modlitwa zakapturzonych postaci stawała się coraz głośniejsza. Słowa były wypowiadane w obcym języku, dziwnym. Może to był hebrajski? Talerzyki na stole zaczęły drżeć. Zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie. Jedna z zakapturzonych postaci wydała dziwny charkot, potem wygięła się ku tyłowi w nienaturalnej pozie.

– To będzie dzisiejsze medium – szepnęła Emma. Potem wypowiedziała coś jakby zaklęcie i zapytała: – Kim jesteś, duchu, i skąd przybywasz?

Medium wyginało się w konwulsyjnych ruchach i charczało. Wreszcie przemówiło w naszym języku, grubym głosem:

– Jestem L… Nie wypowiem swojego imienia dla wszystkich, ale usłyszy je ta osoba, którą wybiorę za swego sługę… Czego chcecie się dowiedzieć?

– Ja chciałabym się dowiedzieć, kiedy się zakocham – zapytała Emma.

– To stanie się niedługo, on tu już jest, blisko ciebie… – odpowiedział duch. Emma zachichotała histerycznie. Miałam ochotę zapytać, czy znajdę dobrą pracę, lecz odstąpiłam od tego zamiaru.

Po pierwsze, ponieważ uważałam, że to był aktorski popis, a po drugie, obawiałam się, że jeśli to jest rzeczywiście seans okultystyczny, z duchami lepiej nie rozmawiać, bo mogą to być demony i opętać podatną osobę. (Moje przekonanie nie było potwierdzone oficjalną wiedzą teoretyczną, lecz twierdzeniami mojej babci, której mądrości nigdy nie lekceważyłam). Nikt nie zadawał pytań. Nagle medium wydało taki okrzyk, że poczułam ciarki na plecach, a potem mówiło grubym, nienaturalnym głosem: ,,Jest pośród was… naznaczona. Ona może zostać matką wybranego… księcia… Ma znamię… To znak… Sześć”.

– Koniec seansu! Idźcie sobie już! – wykrzyknęła Emma. Zakapturzone postacie posłusznie opuściły pomieszczenie. Emma zapaliła światło elektryczne. Zdmuchnęła świece. Dymiły jeszcze jakiś czas. – No i co? Jak wam się podobał seans?

Wszyscy mieli niewyraźne miny. Byłam zła na Emmę.

– Skąd wynajęłaś tych aktorów? – zapytałam.

– To nie byli aktorzy, lecz członkowie stowarzyszenia psychotronicznego, zajmującego się zjawiskami parapsychicznymi. Oni nie ujawniają swoich danych osobowych osobom postronnym. To elitarna, zamknięta grupa.

– Więc jak do nich dotarłaś? Może sama jesteś ich członkiem? – zapytałam nieżyczliwie.

– Deboro, przecież Emma chciała nam zrobić niespodziankę i przyjemność – stanął w jej obronie mój Daniel.

– No to jej się świetnie udało – mruknęłam, a do Emmy powiedziałam głośno: – Koleżanko, widzę, że opuściło się co niektóre wykłady. Parapsychologia i psychotronika, szczególnie psychotronika, nie zajmują się spirytyzmem i uprawianiem praktyk okultystycznych. Ponadto te dwie paranaukowe dziedziny różnią się od siebie i nie można ich uznać za tożsame. Więc na drugi raz, jak przygotujesz spektakl-niespodziankę, włóż więcej wiedzy teoretycznej w ich opracowanie.

Odwróciłam się i poszłam schodami na górę. Myślę, że moja wypowiedź poszła jej w pięty. Goście Emmy postąpili za moim przykładem. Gdy znalazłam się w salonie na górze, zauważyłam, że mój Daniel przyszedł jako ostatni.

29 czerwca 2008 r. – niedziela

Przygotowałam swojeCV. Czuję się kiepsko. Mam katar, boli mnie gardło. Najchętniej poszłabym do łóżka. Lecz nie mogę sobie na to pozwolić. Zdaję sobie przecież sprawę z tego, że wiele moich koleżanek i kolegów będzie poszukiwać pracy tą drogą. Muszę się spieszyć. Teraz powinnam ściągnąć z komputera listy z nazwami i adresami potencjalnych miejsc pracy, to znaczy klinik, szpitali, przychodni specjalistycznych itp.

Czuję się coraz gorzej. Moja gorączka narasta. Boli nadal gardło, także głowa. Przestałam analizować miejsca pracy w informacjach komputerowych. Chyba wydrukuję wszystkie „jak leci” i do tego odpowiednią ilość kopii mojego CV.

30 czerwca 2008 r. – poniedziałek

Rozchorowałam się na dobre. Leżę w łóżku spocona, obolała. Na szczęście mama pomogła mi w poszukiwaniach pracy. Zaadresowała wszystkie koperty, do środka powkładała moje CV i zaniosła na pocztę.

Zajrzałam do mojej skrzynki mailowej. Nie ma innych ofert oprócz tej od A.R. Skasowałam ją i wróciłam do łóżka. Mama jeszcze nie wróciła z poczty. Pewnie poszła też po zakupy na obiad. Zdrzemnęłam się.

Obudził mnie telefon. Niechętnie sięgnęłam po komórkę, leżącą na stoliku przy moim łóżku.

– Słucham – powiedziałam zachrypniętym głosem. Numer na ekranie komórki nie kojarzył mi się z niczym, zresztą przez załzawione oczy nie widziałam zbyt dobrze.

– Witaj, Debi. Masz zmieniony głos. Czy jesteś chora?

Chyba też niezbyt dobrze słyszałam i kojarzyłam, bo nie od razu rozpoznałam rozmówcę, chociaż poczułam się nieswojo.

– Kto mówi?

– Nie poznajesz? Twój nieustający wielbiciel, Arek. A wiesz, że obecnie wyglądasz o sto razy ładniej niż przed sześciu laty? Chociaż i wtedy byłaś śliczna. Czy znalazłaś już pracę?

Nabrałam dużo powietrza, odchrząknęłam, by wypowiadać się dobitniej.

– Rainer! (Specjalnie pominęłam jego imię, także zwrot „pan”.Ten oszust i zboczeniec nie zasługiwał na grzeczność). – Posłuchaj! Nie jestem zainteresowana pracą za twoim pośrednictwem! Choćbym miała pozostać bezrobotną! Przyjmij to do wiadomości i nie próbuj kontaktować się ze mną. Nie chcę cię widzieć, znać ani pamiętać!

Wyciągnęłam palec, by wcisnąć rozłączenie rozmowy. Usłyszałam jego głos, który brzmiał jak polecenie kolidujące z treścią wypowiedzi.

– Błagam, Debi, nie rozłączaj się! Powiedz, czym cię tak uraziłem?!

– To szczyt bezczelności udawać, że nie wiesz czym!

– Hm… Kiedy ja naprawdę nie wiem. Proszę, spotkajmy się. Wyjaśnisz mi, co spowodowało całkowity zwrot twoich uczuć w przeciągu kilkunastu godzin. Najprawdopodobniej zaszło jakieś straszne nieporozumienie. Chciałbym też pokazać ci proponowane miejsce pracy. Jestem przekonany, że ci się spodoba. Mogę cię tam zawieźć, nawet dzisiaj, jeśli nie jesteś zbyt chora, aby wstać z łóżka. Co ty na to?

– To, co już powiedziałam. Nie będę się powtarzać!

Rozłączyłam się. Jego numer zanotowałam w spisie telefonów pod hasłem A.R.

Zrobiłam to w tym celu, aby nie odebrać jego telefonu niechcący. I dobrze, że się zabezpieczyłam w ten sposób, bo dzwonił jeszcze kilka razy. Oczywiście nie odebrałem. Swoją drogą, zdumiewająca jest jego bezczelność.

4 lipca 2008 r. – piątek

Czuję się już raczej dobrze. Całe szczęście, bo jutro obowiązkowo muszę uczestniczyć w imprezie towarzyskiej: Daniel ma urodziny. Odwiedził mnie dzisiaj. Nie było go przez kilka dni. Na jego urodzinach miałam być pierwszy raz. Zapytałam, jaki planuje przebieg tej uroczystości i kogo zaprosił. Przytoczę naszą rozmowę, bo jego odpowiedzi były dla mnie nieprzyjemną niespodzianką:

– To będzie raczej skromna uroczystość. Mama zamówiła zakąski i ciasto w firmie cateringowej. Kupiłem trochę alkoholu i napojów. Mam kilka płyt z muzyką. A w kwestii zaproszeń, no cóż, zaprosiłem kolegów z pracy, niektórych.

– Masz na myśli swoich przyjaciół? Zdradzisz mi, kim oni są?

– Będzie Wojtek ze swoją dziewczyną, jest on moim bezpośrednim przełożonym i zależy mi na dobrych stosunkach z nim. Deboro, ty czasem bywasz złośliwa w swoich wypowiedziach. Proszę, nie uraź czymś mojego szefa. Będzie Jerzy. On pracuje w administracji, rozdziela zlecenia. Aby dostać dobre, trzeba żyć z nim w zgodzie. Zaprosiłem Grażynę. Ona jest zwykłą urzędniczką w księgowości, ale wszyscy wiedzą, że ma ogromny wpływ na Jerzego. No i jeszcze może przyjdzie Witek. Jest co prawda dopiero na stażu, ale to bliski krewny prezesa naszej firmy. Na pewno wkrótce stanie się kimś ważnym. Mama zajrzy na chwilę, ale nie będzie nam przeszkadzać. Posiedzi z nami nie dłużej niż pół godziny.

– Daniel, jak możesz myśleć i mówić o swojej mamie w kategoriach przeszkadzania? Chyba to powinna być najważniejsza osoba na twoich urodzinach?

– Tak, oczywiście. Ale z mamą uczczę swoje święto do południa. Wieczorem mama pozostawi nas samych, abyśmy czuli się swobodnie.

– Zauważyłam, że listę swoich gości ułożyłeś pod kątem ich przydatności dla twoich interesów. Rozumiem, że mam trzymać język za zębami, aby nikogo nie urazić?

– Deboro, nawet w tej chwili jesteś złośliwa. Sama widzisz…

– To może ja dziś złożę ci życzenia, w wigilię urodzin? A jutro wcale nie przyjdę?

– No wiesz! Teraz to już przesadzasz! Dobrze. Nie będziemy się kłócić. Przyjadę po ciebie po szesnastej. Teraz muszę cię już pożegnać, bo mam jeszcze kilka spraw do załatwienia. Trzymaj się, kochanie. Do jutra!

– Cześć, Daniel!

Gdy wyszedł, zajrzałam do mojej skrzynki internetowej. Niestety, nie było odpowiedzi na moją ofertę pracy. Był natomiast mail:

 

Debi, wiele o tobie myślę. Nie chcę się narzucać, ale nie ukrywam, że intrygujesz mnie. I podobasz mi się, dziś nawet bardziej niż kiedyś. Nie wiem, czym cię uraziłem, ale cokolwiek to było, przepraszam. Może dasz się przebłagać i spotkasz się ze mną? Bardzo na to liczę. – A.R.

6 lipca 2008 r. – niedziela

Wczoraj nie miałam siły pisać. Wróciłam do domu późno. Jako dziewczyna Daniela byłam jakby gospodynią i musiałam czekać do końca imprezy, aż odejdą ostatni goście.

Nie mam zbyt dobrych wrażeń z tego wieczoru. Już na początku, gdy Daniel przyjechał po mnie, zaskoczył mnie nieprzyjemną niespodzianką: powiedział, że zaprosił Emmę. Zauważył widocznie moją niezadowoloną minę, bo zaczął się tłumaczyć:

– Wiesz, nie mogłem zrobić inaczej. Zadzwoniła do mnie z życzeniami. Nie wypadało jej nie zaprosić.

– A skąd ona wiedziała, że są twoje urodziny?

– Okazało się, że przyjaźnią się z Grażyną i od niej się dowiedziała.

– Nie wypadało ci nie zaprosić Emmy ze względu na nią samą czy ze względu na jej przyjaźń z Grażyną?

– Oj, Deboro. Czepiasz się szczegółów. Czy to jakaś różnica?

– No, jest pewna różnica. Zauważyłam u ciebie dziwną sympatię do Emmy. Czy nie jest to nadmiar sympatii?

– Jesteś zazdrosna?

– Nie, ale nie będę ukrywać, że nie przepadam za Emmą. Jej niespodzianka z seansem spirytystycznym nie podobała mi się.

– Deboro, to był tylko spektakl zademonstrowany przez aktorów, nie prawdziwy seans. Emma powiedziała mi, że taka była prawda, bardzo banalna. Drżenie stolików spowodował wibrator zamontowany pod stołem. A dzisiaj Emma ma przyjść z przyjacielem, jak powiedziała, bliskim przyjacielem, więc nie musisz być zazdrosna.

***

Impreza urodzinowa przebiegała początkowo dość nudno. Daniel rozmawiał ze swoim koleżeństwem z pracy na interesujące ich tematy, dotyczące właśnie pracy. Czułam się jak piąte koło u wozu albo jak kuchta. Ponieważ nie mogłam włączać się do rozmowy, bo nie byłam z ich branży, chodziłam do kuchni, robiłam im kawę bądź herbatę, zmieniałam talerzyki. Wreszcie nadeszli Emma ze swoim przyjacielem. Złożyła życzenia Danielowi, całując go na koniec, chyba zbyt serdecznie. A może ja jestem przewrażliwiona?

Potem przywitała się ze mną, też mnie pocałowała, z nadmierną czułością, która od sześciu lat budzi we mnie niechęć i czujność. Przedstawiła mi swojego przyjaciela. Jej chłopak podał mi rękę i pocałował kurtuazyjnie.

– Raul Berg – powiedział.

Przez ułamek sekundy patrzył mi w oczy, a potem skierował wzrok na moje ramię. Mam tam małe znamię, w niebieskim kolorze. Nikt nigdy nie zwracał na nie uwagi. Jest niewielkie, ma ze trzy milimetry i nie rzuca się w oczy. Znajduje się dość wysoko, więc gdy mam dłuższe rękawy, nie widać go. Odniosłam wrażenie, że ten Berg przygląda się mojemu ramieniu zbyt długo. Jakby to znamię było jakąś skazą. A przecież teraz nosi się o wiele większe tatuaże. Zanim Raul Berg wypuścił moją rękę, jeszcze raz spojrzał mi w oczy. Poczułam dreszcz, ale to nie było przyjemne odczucie. To był niepokój, nieadekwatny do wydarzenia. Z całą pewnością nie miał on nic wspólnego z odczuciem erotycznym. Nie wiem, dlaczego tak zareagowałam, bo chłopak Emmy miał raczej atrakcyjną powierzchowność: ciemne, jakby lekko skośne oczy i włosy dosyć długie, falujące, w kolorze ciemny blond, z jaśniejszymi, złotymi refleksami.

Daniel zaprosił nowych gości do stołu. Przyjście Emmy i jej Raula miało tę dobrą stronę, że poprzedni goście Daniela nie mogli już bez końca rozmawiać o swojej pracy. Rozmowy przeszły na tematy polityczne. Częściej wznoszono toasty za zdrowie Daniela. Być może wypite drinki spowodowały, że zrobiło się trochę weselej.

Emma usiadła koło mnie. Pytała, czy znalazłam pracę. Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że jeszcze nie, lecz nie tracę nadziei, bo swoje CV rozesłałam niedawno. Liczę, że otrzymam jakieś propozycje. Zapytałam z uprzejmości, jak jej się powiodło na tym polu. Odpowiedziała mi, że pracę ma załatwioną od dawna, bo jej ciocia pracuje w kadrach szpitala imienia Narutowicza, więc etat czeka na nią. Będzie pracować na oddziale neurologicznym jako psycholog i częściowo w administracji, bo jest po kursie informatycznym.

– A jak ci się podoba mój przyjaciel? – zapytała wprost.

– Nie wiem. Trudno mi wyrazić opinię, bo widzę go po raz pierwszy. Czym on się zajmuje?

– Pracuje w banku. To duży bank, prowadzący lokaty kapitału, obsługę kont, pożyczki, jest też dział inwestycji giełdowych. Raul jest doradcą finansowym.

– Aha – mruknęłam, nieszczególnie zainteresowana. Co mnie obchodził chłopak Emmy? Pytałam o niego tylko z uprzejmości.

Koś z gości Daniela zaproponował głośniejsze włączenie muzyki.

Zaczęły się tańce. Nie mogli tańczyć wszyscy jednocześnie, bo nie wszyscy byli w parach. Jerzy poprosił tę Grażynę, która ponoć miała na niego nieograniczony wpływ. Wojtek swoją dziewczynę. Witek, ten stażysta, krewny prezesa, przyszedł bez pary. Sprytnie poprosił szybko mnie, pytając, czy zrobię mu ten zaszczyt, jako pani domu. Poszłam z nim zatańczyć, tłumacząc, że póki co nie jestem panią domu.

Daniel, Emma i ten „nowy” pozostali przy stole. Rozmawiali ze sobą z pewnym ożywieniem. Zachowywali się tak, jakby wszyscy troje znali się dobrze. Byłam trochę zdziwiona, bo mój Daniel był z reguły raczej małomówny. Nie słyszałam, o czym rozmawiają, ponieważ po pewnym czasie ściszyli głosy, a muzyka zagłuszała wszystko.

W którymś momencie zaczęli mówić chyba na mój temat, bo wszyscy troje patrzyli na mnie. Raul Berg też. Miałam uczucie, że jego wzrok przeszywa mnie, analizuje. Miał dziwne oczy: wąskie i podłużne, ciemne. Przez ułamek sekundy wydawało mi się, że zaświeciły czerwonym światłem. Odczułam strach. Nie, to musiało być złudzenie. Obejrzałam się. Mama Daniela weszła zapewne przed chwilą, niezauważona przeze mnie, i zapaliła karnisz z czerwoną żarówką, umieszczony z boku ściany. Odetchnęłam. Przyczyna czerwonego świecenia oczu Raula była prozaiczna: odbiły światło czerwonej lampy w momencie włączenia żarówki. Może tak się stało tylko u niego, bo siedział pod odpowiednim kątem, a może u innych też, tylko ja nie zauważyłam.

8 lipca 2008 r. – wtorek

Wczoraj byłam zbyt wyczerpana, by kontynuować opowieść o urodzinach Daniela. W zasadzie nic ciekawego już się nie wydarzyło. Jeszcze kilka razy miałam irracjonalne odczucia, ale nie będę o nich opowiadać. Jestem realistką i nie dam się ponieść urojeniom wyobraźni.

Dziś dostałam list polecony. Zawierał zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną, dotyczącą przyjęcia do pracy. To pierwsza odpowiedź na moją ofertę. Przyszła z Centrum Terapeutycznego Medycyny Konwencjonalnej i Niekonwencjonalnej „YASH”. Zapraszają mnie na 15 lipca 2008 r., na godzinę dwunastą. Jestem pod wrażeniem. Ponieważ nic nie wiedziałam o tym ośrodku, poszukałam danych w Internecie.

To jest chyba duża placówka terapeutyczno-lecznicza w pobliżu Skawiny, będąca własnością prywatną. Nie podano właściciela. Ogólna informacja na ten temat brzmi: SAYASH. Znalazłam dużo reklam dotyczących ich działalności. W zakresie medycyny konwencjonalnej zajmują się chirurgią plastyczną, dermatologią estetyczną (tu w szczegółowych zakładkach dowiedziałam się, że chodzi o terapię kolagenową i botulinową). Na część zabiegów chirurgicznych placówka ma kontrakt z NFZ, więc są bezpłatne dla pacjenta. Jednak większość jest w zakresie usług komercyjnych. Informacje dotyczące niekonwencjonalnych usług medycznych były bardzo obszerne, lecz dla mnie niezbyt czytelne. Zakres usług niezwykle szeroki, lecz niewiele mówiący o metodach terapii. Raczej informujący, jakie schorzenia mogą być tam leczone z gwarancją całkowitego uwolnienia się od dolegliwości. Informacje dotyczące metod leczenia były nieprecyzyjne – moim zdaniem. Lecz zapewnienia o skutkach wyleczenia rozbudowano i poparto komentarzami pacjentów, z odesłaniem do szczegółowych informacji na ich blogach, pod adresami internetowymi. Placówka posiadała także bazę hotelową z szeroką możliwością odpoczynku i rekreacji dla rodzin i przyjaciół odwiedzających pacjentów.

Pomimo pewnych wątpliwości ucieszyłam się i uznałam ofertę za szansę na sukces zawodowy. Oczywiście postanowiłam, że zgłoszę się na rozmowę kwalifikacyjną.

15 lipca 2008 r. – wtorek

Opiszę, jaki przebieg miała rozmowa kwalifikacyjna.

Gdy dotarłam do Centrum, okazało się, że zaproszono na rozmowę nie tylko mnie. Było już kilkoro moich kolegów i koleżanek z roku, a ciągle dochodzili następni. Wydało mi się to zrozumiałe. Nie tylko ja wpadłam na pomysł rozesłania swojego CV, a zaproszono najwyraźniej wszystkich.

W końcu uzbierało nas się chyba ze trzydzieści osób. W takim natłoku konkurencji czarno widziałam swoje szanse. Czekaliśmy przed drzwiami sekretariatu. O dwunastej wyszła sekretarka i poinformowała nas, że mamy wchodzić według kolejności alfabetycznej nazwisk, bo tak są ułożone nasze oferty. Więc najlepiej będzie, jeśli sami utworzymy kolejkę i będziemy wchodzić w takim porządku. Poprosiła, aby nie robić pomyłek i nie tworzyć bałaganu, bo to niepotrzebnie wydłużyłoby czas rozmów. Będą one przeprowadzone osobiście przez prezesa, pana Nayana Darayam-Potockiego. Co za dziwne imię i nazwisko – pomyślałam. Oczywiście nie zapamiętałam go. Ustawiliśmy się w kolejności zgodnie z sugestią sekretarki. Było przy tym trochę ceregieli. Znalazłam się prawie na samym końcu, bo moje nazwisko zaczyna się na W. Po mnie był tylko jeszcze kolega, Zbirski Janek.

Prezes przyszedł po kilkunastu minutach. Wlepiliśmy w niego oczy. Wszak od tego człowieka zależał nasz los. Był to mężczyzna w wieku około trzydziestu lat, wysoki brunet o śniadej karnacji skóry. Najwyraźniej nie był czystej krwi Europejczykiem, co też sugerowało jego nazwisko.

Prezes ukłonił się nam i obrzucił całą grupę szybkim spojrzeniem. Wszedł do środka. Po minucie sekretarka poprosiła o wejście pierwszą osobę. Jednocześnie oznajmiła nam, abyśmy poczekali do końca rozmów wszyscy, bo najprawdopodobniej pan Darayam podejmie decyzję po przesłuchaniu wszystkich i poprosi wybraną osobę ponownie. Pomyślałam, że spędzę tu dobre kilka godzin w stresie oczekiwania, lecz pomyliłam się, bo rozmowy przebiegały bardzo sprawnie. Nikt nie przebywał w środku dłużej niż pięć minut. Zapytałam szeptem mojego kolegę Janka, czy wie coś bliżej o prezesie.

– Tak, coś niecoś wiem. Jego matką jest pani Potocka. Przebywała długo za granicą. Przed około dziesięciu laty wywalczyła odzyskanie dóbr rodowych, które zostały znacjonalizowane po wojnie. Nie odzyskała co prawda wszystkiego, ale sporą część: kilka hektarów terenu parku Skałki Twardowskiego wraz z dworkiem. Za pieniądze jej męża, który jest z pochodzenia Hindusem, wybudowano Centrum „Yash”. A wiesz, że „Yash”, oznacza sukces? Rzeczywiście, odnieśli sukces. To Centrum Medyczne podobno doskonale prosperuje i przynosi niezłe dochody. Pan Darayam senior więcej czasu przebywa w Indiach, niż w Polsce. Tam też ma posiadłości. Chyba plantacje herbaty i jakiś sklepy czy hurtownie w Delhi. Pani Potocka mało zajmuje się firmą. W zasadzie wszystkim kieruje młody Darayam-Potocki, który nas dzisiaj przesłuchuje. Aż mnie dziwi, że robi to osobiście, zamiast scedować to na jakiegoś podwładnego. Widocznie ufa tylko sobie.

Kolejni kandydaci wychodzili z sekretariatu. Usiłowaliśmy dowiedzieć się, o co byli pytani. Przed zakończeniem studiów mieliśmy wykład na temat, jak najlepiej zaprezentować się w rozmowach kwalifikacyjnych i jakich spodziewać się pytań. Lecz według relacji wychodzących kolegów pan prezes nie zadawał typowych pytań i nie powtarzał się. Jakby celowo nie dawał szansy na przygotowanie. Może chodziło mu o spontaniczne, a więc szczere odpowiedzi?

Wreszcie, po ponad dwóch godzinach, nadeszła moja kolej. Nie będę ukrywać, że weszłam z bijącym szybko sercem, pełna najgorszych przeczuć. Pan Darayam obrzucił mnie uważnym, chłodnym spojrzeniem. Powiedziałam:

– Dzień dobry. Jestem Debora Wais.

– Dzień dobry, pani magister Wais. Proszę usiąść. – Przez kilka sekund chyba zastanawiał się nad pytaniem. – Proszę mi powiedzieć, dlaczego chce pani pracować w Centrum „Yash”?

Pomyślałam szybko: nie jest dobrze, dostałam typowe pytanie (wszyscy inni byli pytani o jakieś cechy osobiste, jak zamiłowania, priorytety, wartości, opinie polityczne, nawet interpretacje niektórych wydarzeń historycznych). Odpowiedziałam szybko, zgodnie z prawdą:

– Zgłosiłam się, bo pana placówka była jedyną, która odpowiedziała na moją ofertę, nie licząc jednej, która okazała się niepoważnym żartem.

– Ofertę jakiej firmy uznała pani za żart?

Spłoszyłam się. Nie wiedziałam, jak odpowiedzieć na to pytanie. Niepotrzebnie poruszyłam ten temat.

– Panie Da… Panie prezesie – poprawiłam się, bo nie chciałam ryzykować pomyłki w wymowie jego nazwiska – nie wiem, o jaką firmę chodzi. Moje zastrzeżenia odnoszą się do osoby, która zaoferowała się pośredniczyć w przyjęciu mnie do pracy. Lecz, jeśli pan pozwoli, wolałabym o tym nie opowiadać.

– Rozumiem. Uszanuję pani wolę. I nie jest pani jedyną osobą, która początkowo nie potrafi wypowiedzieć mojego imienia i nazwiska. Proszę podejść bliżej, pani Wais.

Podeszłam i stanęłam z drugiej strony biurka, naprzeciw niego. Wstał i wyciągnął do mnie rękę, więc nieśmiało podałam mu swoją. Nie zrobiłam tego zbyt chętnie, bo ze zdenerwowania miałam zimne, spocone dłonie. Czy mi się wydało, czy on uśmiechnął się do mnie?

– Jestem Nayan Darayam-Potocki – powiedział i ceremonialnie pocałował moją rękę.

– Debora Wais – odpowiedziałam bezmyślnie.

– Dobrze, dziękuję pani, Deboro. Proszę poprosić kolejnego kandydata.

– Do widzenia panu – powiedziałam i wyszłam, nie patrząc na niego. Czułam, że nie poszło mi dobrze, dlatego powiedziałam „do widzenia”. Z natury jestem bardzo dumną osobą i nie chciałam się płaszczyć przed tym człowiekiem, którego zapewne widziałam pierwszy i ostatni raz w życiu. W zasadzie miałam chęć powiedzieć „żegnam”, ale nie chciałam, aby pan Darayam pomyślał, że jestem arogancka.

Janek Zbirski czekał przy drzwiach. Wszedł, gdy ja wyszłam.

– No i co? Jak ci poszło? – pytali pozostali kandydaci.

– Chyba kiepsko. Dostałam najbardziej typowe pytanie i nie mogę sobie darować, że nie przygotowałam sensownej odpowiedzi. Nikt z was nie miał tego pytania, więc sądziłam, że ono nie padnie.

– A co to było za pytanie?

– Dlaczego chcę pracować w Centrum Yash. Wiem, powinnam odpowiedzieć, że słyszałam liczne, pozytywne opinie o tym ośrodku albo że interesuje mnie medycyna konwencjonalna czy niekonwencjonalna. A ja, zamiast udzielić takich kompetentnych odpowiedzi, paplałam coś bez sensu. Właściwie mogłabym już iść do domu.

– E, co ty? Nie wygłupiaj się. Jedno z nas zostanie wkrótce wybranym szczęśliwcem. Za to reszta idzie na piwo, całą grupą. Szczęściarza nie zabieramy ze sobą!

Po paru minutach wyszedł także Janek. Teraz on był pytany o przebieg jego rozmowy. Janek był raczej zadowolony. Zapytano go, czy chętnie świadczy pomoc innym i czym kieruje się, decydując się na tego rodzaju czyny. Te pytania sugerowały, że jego kandydatura jest traktowana poważnie przez właściciela Ośrodka. Teraz zapadła cisza. Wszyscy w oczekiwaniu patrzyli na drzwi. Upłynęło tylko dziesięć minut, które nam rozciągnęły się w czasie, jakby czas miał fizyczną zdolność do rozciągliwości.

Wreszcie wyszła sekretarka i oznajmiła:

– Dziękujemy wszystkim państwu za przybycie i pozytywną odpowiedź na naszą ofertę. Pan prezes zaprasza na kolejny etap rozmowy panią Deborę Wais. Pozostałym państwu jeszcze raz dziękujemy. Sekretarka odszukała mnie wzrokiem i zaprosiła gestem do środka. – Proszę, pani Wais.

Usłyszałam zawistne szepty wokół siebie:

– Patrzcie, a opowiadała, że jej nie poszło!

Weszłam do sekretariatu ponownie, nie bardzo wierząc w realizm wydarzeń. Pan Darayam poprosił mnie, abym siadła w fotelu obok niego. Czułam się onieśmielona, lecz posłusznie usiadłam we wskazanym miejscu. Na szczęście fotele miały boczne oparcia, więc nie znalazłam się nadmiernie blisko osoby przełożonego. Spojrzałam na niego w oczekiwaniu na konkrety. On patrzył na mnie cały czas. Chyba w jego wzroku było teraz trochę życzliwości? Lekko uśmiechnął się do mnie, a potem jego wzrok powędrował na moje ramię. Najwyraźniej dostrzegł znamię. Spoważniał. Poczułam się nieswojo. Po dłuższej chwili podał mi arkusze umowy.

– Pani Deboro, proszę zapoznać się z treścią umowy. Nie ma na niej jeszcze pani nazwiska, lecz wkrótce, mam nadzieję, że zostanie ono wpisane, jeśli pani zaakceptuje warunki.

Pobieżnie przeglądałam umowę. Było dużo artykułów, które zapewne są zawarte we wszystkich umowach o pracę. Chciałam dojść do proponowanej kwoty płacy. Wreszcie odnalazłam poszukiwany punkt umowy. W trzymiesięcznym okresie próbnym, stażowym, miało to być 1600 złotych, potem podwyżka w granicach 250-500 złotych, w zależności od opinii przełożonych o mnie, a co roku podwyżki, nie mniejsze niż 5% poborów. Umowa przewidywała możliwość premii, lecz nie była to składowa gwarantowana. Pomyślałam, że może nie są to kokosy, ale w sumie propozycja jest do przyjęcia. Zauważyłam w myślach, że jest tu spore pole manewru i duży wpływ na moje pobory mogą mieć jacyś bezpośredni przełożeni, którzy będą opiniować mnie przed właścicielem Ośrodka. Ta zależność od czyichś subiektywnych opinii niezbyt mi się podobała.

– Jaką pani podejmuje decyzję, pani Deboro? – przynaglił mnie pan Darayam.

– Przyjmuję warunki – powiedziałam krótko. Trochę uspokoił mnie fakt, że umowa była sporządzona bezosobowo, a więc nie było tu mowy o faworyzowaniu kogoś czy odwrotnie.

– Świetnie. Pani Haniu, proszę wpisać pani dane osobowe. – Sekretarka wyszła z formularzem do sąsiedniego pokoju. Pan Darayam znów spojrzał na moje ramię. Powiedział: – Zauważyłem u pani charakterystyczne znamię. Może ono oznaczać, że ma pani właściwości biogeneratora. Przepraszam, zadam niedyskretne pytanie: czy posiada pani może więcej takich znamion?

– Tak, mam w sumie trzy – odpowiedziałam niechętnie. Poczułam, że się czerwienię. Zobaczyłam jego uśmiech i rozbawienie w oczach.

– Pani Deboro, ja tylko zapytałem, czy te znamiona są, nie będę dociekał ich umiejscowienia.

Utkwiłam wzrok w blacie biurka. Czułam, że czerwienię się jeszcze bardziej. Nie patrząc na niego, zapytałam:

– Na czym niby miałyby polegać moje domniemane predyspozycje?

– Na możliwości terapii z użyciem własnej bioenergii. Zresztą, możemy zrobić szybki test. Proszę popatrzeć: kładę swoją rękę na biurku. Proszę swoją dłoń umieścić nad moją, lecz nie dotykać jej. – Niepewnie zrobiłam to, o co poprosił. Bardzo się starałam, aby nie dotknąć jego ręki przypadkiem. Nie chciałam być posądzona o zakamuflowane prowokacje czy kokieterię. – I co pani odczuwa?

Wzruszyłam ramionami:

– Chyba nic – powiedziałam. Tak naprawdę trochę nakłamałam, bo czułam ciepło wypływające z jego dłoni. Usłyszałam jego głos:

– Pani Deboro, proszę odważniej patrzeć na mnie. Mimo obco brzmiącego imienia i nazwiska nie jestem wilkołakiem.

Pomyślałam, że ma rację. Jestem psychologiem. Mam pracować w swoim zawodzie. Muszę bardziej panować nad uczuciami. Spojrzałam na niego. Miał wesołe iskierki w oczach. Chyba bawiło go moje zakłopotanie. Robiąc dobrą minę do złej gry, zapytałam:

– A jaki jest, w pana opinii, wynik testu?

– Pozytywny. Ja nie będę udawał, że nic nie czułem. Zresztą, jestem przekonany, że pani nie powiedziała mi prawdy. Ale proszę nie przejmować się tym, że nie potrafi pani kłamać i ukrywać emocji. Pacjenci będą to odbierać jako przejaw empatii.

Weszła sekretarka z przygotowaną umową.

Pan Darayam podpisał ją i podał do podpisania mnie, co niezwłocznie uczyniłam.

– Kiedy mam się zgłosić do pracy? – zapytałam. Nie zwróciłam uwagi na ten ważny fakt w umowie.

– Pierwszego sierpnia. Szczegółowe warunki ma pani zawarte w regulaminie pracy. Będzie pani pracować częściowo na bloku A, w Ośrodku Medycyny Konwencjonalnej, a częściowo na bloku B, w Ośrodku Medycyny Alternatywnej. Pani bezpośrednimi przełożonymi będą, a właściwie są: doktor Rogucka na bloku A i doktor Berg na bloku B. Zgłosi się pani do nich i dowie się szczegółów. Do sierpnia pozostały jeszcze dwa tygodnie. Jeśli pani będzie mieć taką wolę, może pani przychodzić wcześniej i zdobywać doświadczenie. Tylko gdyby pani wyraziła takie życzenie, proszę zwrócić się do pani Hani, aby przygotowała pani legitymację pracowniczą i etykietkę z danymi osobowymi, którą trzeba nosić na sobie. To umożliwi pani wejście do wszystkich sektorów.

– Tak, bardzo chętnie będę zgłaszać się wcześniej.

– Świetnie. Wobec tego zostawiam panią pod opiekuńczymi skrzydłami pani Hani, która zbierze od pani konieczne dane. Życzę pani powodzenia w pracy, Deboro.

Wyciągnął do mnie rękę i uścisnął moją. Teraz, kiedy największy stres minął, moje ręce przestały być lodowate i mokre. Odczułam przyjemne ciepło jego dłoni. Po chwili pan Darayam wyszedł z pokoju. Wydawało mi się, że będąc już drzwiach, uśmiechnął się do mnie samymi oczami. Błyszczały w nich te charakterystyczne, wesołe iskierki.

25 lipca 2008 r. – piątek

Mimo że od rozmowy kwalifikacyjnej upłynęło już 10 dni, udało mi się wejść do Ośrodka „Yash” dopiero dwa razy, w charakterze pracownika. Wydaje mi się, że pani Hania nie jest mi życzliwa.

Obiecała mi, że zawiadomi mnie, kiedy moje legitymacja i etykietka będą gotowe. Uprzedziła, że wcześniej nie mam po co przyjeżdżać, bo będą kłopoty z wejściem. Czekałam cierpliwie na jej telefon. W końcu zaczęłam się niecierpliwić. Zadzwoniłam sama. Moje dokumenty nie były jeszcze gotowe. Za dwa dni zadzwoniłam ponownie i potem dzwoniłam już codziennie. Daniel wyśmiał mnie, że zanosi się na to, że zostanę pracoholikiem, skoro nie muszę jeszcze pracować, tym bardziej że mi za to nie zapłacą, a tak się wyrywam. Wreszcie przedwczoraj, po dwunastej moja legitymacja i etykietka zostały sporządzone. Wczoraj i dzisiaj byłam jakby w pracy. Najpierw zgłosiłam się na blok A do doktor Roguckiej. Pełni ona funkcję dyrektora do spraw lecznictwa Oddziału A. Jest również chirurgiem i wykonuje niektóre operacje. To osoba w wieku około czterdziestu lat, brunetka, szczupła, energiczna i władcza. Wyjaśniła mi, jakie będą moje zadania. Mam przeprowadzić rozmowę z każdą pacjentką przed operacją, szczególnie dotyczy to komercyjnych pacjentek, bo w umowie z NFZ nie ma w kontrakcie tej procedury. Mam zorientować się, jakie są oczekiwania pacjentek, jaka jest ich odporność psychofizyczna, jakie są szanse, by w okresie pooperacyjnym wykazały wystarczająco siły i woli, by wytrwać w trudnym stadium utrwalania efektów leczenia, za pomocą ćwiczeń i diety. Jeśli ocenię pacjentki jako słabe na tym polu, mam w dyskretny sposób odradzić zbyt radykalne zabiegi, a z kolei innym być może zasugerować coś więcej. Mam pozostawać w stałym kontakcie z samą panią dyrektor i innymi chirurgami. Informować ich o wszystkich moich spostrzeżeniach lub zastrzeżeniach i konsultować wszystko z panią dyrektor. No i przede wszystkim wspomagać pacjentki po operacjach w przetrwaniu trudnego okresu.

Pani doktor Rogucka oprowadziła mnie po oddziale, gdzie aktualnie przebywało 20 pacjentek, przedstawiła personelowi obecnemu dziś w pracy. Odniosłam dobre wrażenie i byłam pełna optymizmu. Pani dyrektor w jasny sposób wyraziła mi swoje oczekiwania i obiecała pomoc oraz częste kontakty. Czułam, że nie muszę się obawiać tej pracy. Wszak cały czas będę konsultować wszystko z tą kompetentną osobą i trzymać się jej zaleceń.

Dziś odwiedziłam blok B. Zgłosiłam się do doktora Berga. Przed spotkaniem z nim zastanawiałam się, czy ma coś wspólnego z Raulem Bergiem, przyjacielem Emmy, czy jest to tylko przypadkowa zbieżność nazwisk. Doktor Berg nie był taki czytelny i rzeczowy, jak doktor Rogucka. Mówił niewiele. Nie wyjaśnił mi konkretnie, jakie będą moje zadania. Mętnie tłumaczył, że to będzie wypływać z bieżących potrzeb. W jego wyglądzie zewnętrznym było niewielkie podobieństwo do Raula Berga.

Mój przełożony miał na imię Eryk, tak wyczytałam na jego etykietce, i był z całą pewnością kilkanaście lat starszy od Raula. Po rozmowie, która trwała około 15 minut, przekazał mnie koledze, starszemu już panu, który przedstawił mi się jako Kazimierz Konin, bioenergoterapeuta. Kazał mi mówić do siebie „panie Kaziu”. Do mnie z miejsca zaczął się zwracać „Deboro” albo „moje dziecko”. Nie raziło mnie to, bo była duża różnica wieku między nami. Pan Kazio obiecał pokazać mi dokładniej oddział kolejnym razem. Dziś miał w planie zajęć kilka zabiegów bioenergoterapeutycznych. Próbowałam się wprosić na któryś, ale pan Kazio odmówił. Rzekomo nagła obecność trzeciej osoby podczas zabiegu zepsułaby aurę i przeszkodziła w terapii lub nawet zaburzyła jej przebieg. Ale obiecał, że zastanowi się, jak mi pokazać zabiegi, jeśli mnie ta dziedzina interesuje. Dowiedziałam się jeszcze tylko tyle, że doktor Berg jest psychiatrą, wyspecjalizowanym w rzadko stosowanej metodzie leczenia przy pomocy hipnozy. Zapytałam, co właściwie można leczyć tą metodą. Pan Kazio odpowiedział mi, że przede wszystkim różne uzależnienia, głównie nikotynizm. Także niektóre dewiacje i obsesje. Ale tak naprawdę można leczyć wszystkie schorzenia, jeśli przyczyna choroby nie tkwi zbyt głęboko w sferze anatomicznej.

Zapytałam, jakie jeszcze metody terapii są tu stosowane. Pan Kazio odpowiedział, że homeopatia, akupunktura, akupresura i ziołolecznictwo. Ale dziś nie poświęci mi więcej czasu, bo bardzo się spieszy.

30 lipca 2008 r. – środa

Pojutrze rozpocznę prawdziwą pracę. Przez ostatnie dni nie ruszałam się z domu, bo skręciłam nogę w stawie skokowym i mam od lekarza zalecenie oszczędzania jej. Niestety, ten wypadek uniemożliwił mi przygotowanie do pracy przed jej rozpoczęciem. No cóż, chyba lepiej odpocząć teraz, niż przyjść do pracy i od razu zaprezentować się jako osoba chora. Bardziej ze znudzenia i ciekawości niż z prawdziwego zainteresowania sprawdzałam swoją skrytkę mailową. Nie znalazłam odpowiedzi na moją ofertę pracy. Drogą pocztową również nic nie dostałam, nie licząc oferty z firmy „Yash”. A więc gdybym jej nie przyjęła, gdybym nie została wybrana spośród innych kandydatów, byłabym bez pracy. Miałam jednak szczęście. Z zadowoleniem stwierdziłam, że A.R. również dał mi spokój i przestał mnie nagabywać niestosownymi propozycjami i mailami.

Daniel odwiedzał mnie prawie codziennie. Zrobił się ostatnio niezwykle miły i troskliwy. Przynosił mi owoce i łakocie. Podawał herbatę do łóżka. A gdy miałam iść do toalety, chciał mnie tam zanieść na rękach. Oznajmiłam, że to gruba przesada i w to miejsce pokuśtykałam sama.

8 sierpnia 2008 r. – piątek

Jestem już po kilku pierwszych dniach pracy. Wracałam do domu tak wyczerpana stresem, że nie miałam siły niczego notować. W sumie nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Tylko ja byłam wewnętrznie bardzo spięta i to mnie chyba tak wyczerpywało, te codzienne kilka godzin maksymalnej koncentracji. Zależało mi na pracy, chciałam wszystko wykonać jak najlepiej i nauczyć się możliwie najwięcej.

Dzisiaj, około piętnastej, gdy wychodziłam już z oddziału, natknęłam się na pana Darayama. Byłam tak spięta, że prawie wpadłam na niego. Zatrzymałam się jak wryta, gdy go niespodziewanie zobaczyłam tuż przed sobą. Na sekundę otoczył mnie ramieniem, lecz zaraz wypuścił. Ten gest miał prawdopodobnie zapobiec mojemu potknięciu.

– Spokojnie, pani magister. To nie wilkołak, tylko ja – powiedział żartobliwie.

– Przepraszam pana bardzo.

– Jest pani bardzo spięta, Deboro. Musi się pani rozluźnić, bo pacjenci wyczują pani nastrój i nie otworzą się przed panią. Pomyślimy o tym problemie w poniedziałek. Może po pracy pójdziemy na kawę?

– Oczywiście, jeśli wyrazi pan takie życzenie.

Uśmiechnął się do mnie pogodnie.

– Więcej wiary w siebie, Deboro – powiedział i pogłaskał mnie po policzku. Pomyślałam, że tym razem zachowuje się zbyt poufale, lecz głośno nie wyraziłam swojej myśli. Odchodząc, pan Darayam zaskoczył mnie. Obejrzał się i powiedział z wesołymi iskierkami w spojrzeniu: – Niech się pani nie obawia, Deboro. Darzę panią głębokim szacunkiem, nie spoufalam się.

Szeroko otworzyłam oczy ze zdumienia. Czyżby on czytał w moich myślach?

11 sierpnia 2008 r. – poniedziałek

Dziś miałam bardzo ciężki dzień. Doktor Rogucka po raz pierwszy wysłała mnie samą do dwóch pacjentek. Do tej pory chodziłam w jej towarzystwie i raczej przysłuchiwałam się jej pytaniom. Dziś miałam to zadanie wykonać sama i zdać relację szefowej.

To były świeżo przyjęte pacjentki ze znaczną otyłością i rozstępami skórnymi. Życzyły sobie operacji, które uczynią z nich boginie. Jedna z nich była jeszcze młoda, w wieku około trzydziestu lat. Druga miała około pięćdziesięciu, chciała oprócz usunięcia nadmiaru tkanki tłuszczowej powiększenia swoich piersi. Przyznam, że co do pierwszej, doskonale rozumiałam jej życzenie, chociaż nie mogłam pojąć, jak mogła dopuścić do nadwagi rzędu czterdziestu kilo. Nasz internista stwierdził otyłość prostą, bez podłoża chorobowego. Zastanawiała mnie druga pacjentka: dlaczego w tak późnym wieku chce powiększać sobie piersi? Chyba powinnam jej ten zabieg odradzić?

Rozmowy z nimi okazały się dla mnie wyczerpujące. Pierwsza chciała stać się pięknością w krótkim czasie i nie pojmowała, że potem czeka ją długa rehabilitacja, ćwiczenia na wzmocnienie mięśni, osłabionych mało czynnym stylem życia, a już najbardziej nie akceptowała konieczności stałego przestrzegania diety niskotłuszczowej i ubogowęglowodanowej.

– Jak to – pytała zdumiona – to ja już nigdy nie będę mogła sobie pozwolić na przyjemności?!

– Pani Anitko – odpowiedziałam – oczywiście, że czeka panią w życiu mnóstwo przyjemności. Będzie pani podziwiana, adorowana, znajdzie wielu przyjaciół, zachwyconych panią. Cóż znaczy trochę ćwiczeń i wyrzeczeń w jadłospisie wobec takiej perspektywy?

– Ale ja uwielbiam pączki, kremówki, cukierki czekoladowe! A nudnych, męczących ćwiczeń nie znoszę! Co mi z tego przyjdzie, że będę piękna, jeśli będę żyć, odmawiając sobie stale wszystkich przyjemności?!

– Jednakże zamówiła pani operację upiększającą, bardzo drogą. Ta operacja da trwały efekt, ale przy pani współpracy. Inaczej to będzie stracony czas i pieniądze.

– Przecież wasz Ośrodek reklamuje się jako przywracający naturalne piękno, a nawet doskonalący je!

Wzięłam głęboki oddech. Miałam chęć dać klapsa tej głupiej kobiecie. Zdawałam sobie sprawę, że muszę zachowywać się bardzo rozważnie, aby nie stracić klientki i nie narazić się przełożonym, a jednocześnie zapobiec jej przyszłemu rozczarowaniu.

– Hm… Rozumiem panią, pani Anito. Jednakże w życiu tak jest, że nie można osiągnąć trudnego celu bez wyrzeczeń. Oczywiście po operacji będzie pani o wiele szczuplejsza, bo tkanka tłuszczowa zostanie wyssana. Jest pani młoda, nie będzie (chyba) konieczności usuwania nadmiaru skóry. Jednakże, aby pani ciało stało się w pełni sprawne, trzeba będzie przywrócić siłę i sprężystość pani osłabionym mięśniom. Tego nie da się zrobić operacyjnie. Tu konieczny jest pani udział.

– Och! Nie sądziłam, że wy tak niewiele możecie! Właściwie to cały ciężar tej kuracji spoczywa na mnie! Mam się wyrzec wszystkiego, abyście wy odnieśli pseudosukces, nazwali go swoim i w dodatku wzięli ode mnie za to ciężkie pieniądze!

Podeszłam do okna. Pozornie przestałam się interesować pacjentką. Wiedziałam, że w tym stanie emocjonalnym jej i swoim nie znajdziemy wspólnego języka. Pacjentka swoją ignorancją doprowadzała mnie do szału, tymczasem moim zadaniem było wyciszyć ją i przekonać do zadań, które były niezbędne, aby operacja nie stała się dla niej rozczarowaniem lub źródłem roszczeń w stosunku do nas. Po paru minutach pacjentka zwróciła się do mnie, zniecierpliwiona:

– Dlaczego pani przestała ze mną rozmawiać i poszła sobie?

Wróciłam do niej i usiadłam naprzeciw.

– Hm… Pani Anitko, proszę popatrzeć na mnie. Co pani sądzi o mojej sylwetce?

– O, jest doskonała! Chciałabym tak wyglądać. Pani to ma dobrze!

– A czy pani myśli, że ja zachowuję taki wygląd, pozwalając sobie na wszystkie przyjemności, na które mam ochotę? Nie. Zapewniam panią, że nie. Unikam ciastek, lodów, słodyczy. Takie smakołyki zjadam sporadycznie i w niewielkich ilościach. Tylko wtedy, gdy jestem na jakimś przyjęciu i nie wypada nie skosztować poczęstunku gospodarzy. Poza tym, niemal codziennie, przez około pół godziny ćwiczę aerobik i często chodzę na spacery do parku czy po mieście. Nie jest to wcale takie trudne. Objadanie się słodyczami to nie jest największa przyjemność w życiu. Gdy pani odzyska urodę, zacznie pani być adorowana przez wielu mężczyzn, koleżanki będą pani zazdrościć. Będzie pani mieć dużo satysfakcji. Zobaczy pani, że dla tej satysfakcji warto się zdobyć na wyrzeczenia i trochę poświęceń. Aerobik to bardzo przyjemne ćwiczenie. Nada pani ciału gibkość i sprężystość ruchu. Ułatwi taniec. Poza tym w pani przypadku trzeba będzie zaprzestać słodzenia herbaty.

– Ja nie znoszę niesłodkiej herbaty!

– Tak mówiło wielu ludzi. Ale po pewnym czasie przyzwyczaili się do niesłodzonych napojów i potem twierdzili, że tylko takie mogą pić, bo słodkie im nie smakują.

– Czy pani jest pewna wszystkiego, co mi opowiada?

– Oczywiście. Sama stosuję pewien rygor dietetyczny i dyscyplinę zachowań i dzięki temu jestem zadowolona ze swojego wyglądu. Gdyby było inaczej, nie namawiałabym pani. Poza tym, na początku, po operacji, pomożemy pani. Pozostanie pani na oddziale w tym najtrudniejszym czasie, kiedy trzeba będzie wyeliminować stare przyzwyczajenia, a wdrożyć nowe. To będzie najtrudniejszy okres. Ale będziemy wtedy przy pani i będziemy panią wspierać.

– Pani też będzie?

– Tak, ja też będę opiekować się panią, jako psycholog. Gdyby pani wtedy miała jakieś wątpliwości czy chwile załamań, proszę „walić do mnie jak w dym”.

– No, chyba mnie pani przekonała, chociaż żal mi zrezygnować ze słodyczy. To jest to, co mi najbardziej smakuje.

– Nie będzie pani musiała tak całkowicie zrezygnować. Dietetyk wyliczy pani, w jakiej ilości i jak często będzie mogła pani zjeść to, co najbardziej lubi.

Tę rozmowę zapisałam tylko w skrócie. W rzeczywistości trwała ona o wiele dłużej i było w niej wiele powtórzeń i wielokrotne rozważanie tych samych zagadnień. Czułam się wyczerpana, a czekała mnie jeszcze trudniejsza, ze starszą pacjentką. Tej drugiej rozmowy nie będę już przytaczać. Nie mam siły przechodzić przez to po raz kolejny. Powiem tylko w skrócie, że pacjentka była nieufna i długo nie mogłam z niej wyciągnąć informacji, dlaczego chce sobie powiększać piersi, i to w dodatku metodą silikonową. Tłumaczyłam, że ta metoda jest w miarę bezpieczna u osób młodych. Im później, tym więcej zagrożeń, bo tkanka gruczołowa już praktycznie zanikła i została zastąpiona przez tłuszczową. Silikon może w takim wypadku rozłożyć się nierówno. Bezpieczniej byłoby wybrać inną metodę, na przykład podskórnych wkładek. Wtedy pacjentka wykrzyczała z gniewem:

– Nie chcę żadnych wkładek! Mój narzeczony wyczuje je i pomyśli, że cała jestem sztuczna!

Aha, no to byłam w domu. Zrozumiałam, dlaczego starsza pani nagle chce stać się piękną i młodą. Ma narzeczonego. Zrobiłam chwilę przerwy i zmieniłam temat. Pozorując ogromne zainteresowanie, zaczęłam ostrożnie pytać, jaki jest jej narzeczony: jak wygląda, czy jest dla niej dobry, gdzie pracuje, czy jest kawalerem itp. Okazało się, że ten temat bardzo przypadł pacjentce do gustu. O narzeczonym mogła mówić bez końca. Tą pośrednią drogą znalazłyśmy wspólny język. Uzgodniłyśmy operację usunięcia nadmiaru tkanki tłuszczowej i skóry. Zasugerowałam terapię usunięcia zmarszczek na twarzy. Jaką metodę wybrać, odesłałam ją do decyzji dermatologa, bo sama nie miałam wystarczającej wiedzy w tym względzie. A odnośnie piersi, poprosiłam, żeby jeszcze zasięgnęła ostatecznej opinii chirurga plastycznego. Być może operacja w ogóle nie będzie konieczna, a wystarczą masaże ujędrniające i kremy do liftingu. Po przeprowadzonych rozmowach poszłam szukać doktor Roguckiej, aby zdać jej relację. W tym momencie zadzwonił mój telefon. Odebrałam. To był doktor Berg. Prosił, abym poszła na jego oddział, bo będzie potrzebna moja ocena odnośnie nowo przyjętego pacjenta. Zdziwiłam się, skąd doktor Berg ma mój numer.

– Jak to skąd? Przecież jest w pani danych osobowych u kadrowej.

Do tej pory codziennie zaglądałam na Oddział B i pytałam, jakie są dla mnie zadania, lecz doktor Berg odsyłał mnie z kwitkiem i mówił, że jeśli będę potrzebna, to mnie wezwie. Więc dzisiaj obiecałam, że przyjdę najszybciej, jak będę mogła, muszę tylko zdać raport doktor Roguckiej.

Gdy wreszcie dotarłam na Oddział B, było wpół do drugiej. Doktor Berg poinformował mnie, jakie będzie moje zadanie. Otóż został przyjęty pacjent, który wielokrotnie leczył się na oddziale odwykowym w publicznej służbie zdrowia z powodu alkoholizmu. Leczenie nie przyniosło pożądanego efektu. Dlatego człowiek ten, skądinąd zamożny, zdecydował się na leczenie metodą niekonwencjonalną.

– Widzi pani, pani Wais, jest pewien problem. Według mojego wstępnego rozeznania, pacjent ma typowy zespół Korsakowa. Słyszy głosy, od pewnego czasu. Właśnie te,,głosy” wystraszyły go na tyle, że chce się leczyć, lecz stracił zaufanie w stosunku do metod konwencjonalnych. Chcę, aby pani oceniła stosownymi testami jego poziom inteligencji. Metoda leczenia, jaką wybiorę, będzie zależała od jego IQ.

– Dobrze, postaram się. Jak nazywa się pacjent i gdzie go znajdę?

– Jest teraz na świetlicy i nazywa się Jan Kowalski. Zaprosi go pani do gabinetu numer 5, gdzie nikt nie powinien pani przeszkodzić. Okna mają żaluzje, a drzwi są wyciszone.

Odnalazłam pacjenta i zabrałam na badanie. Testy oceniające poziom inteligencji umiałam na pamięć, więc nie musiałam chodzić po materiały. Notatnik miałam w torbie. Najpierw, aby pacjenta rozluźnić i ośmielić, prowadziłam z nim lekką rozmowę, wtrącając od czasu do czasu pytania testowe. Nie chciałam, aby zorientował się, że jest oceniana jego inteligencja. Zapytałam też o głosy, które słyszy. Pacjent odpowiedział, że od pewnego czasu zamieszkał w nim duch, który daje mu różne polecenia.

– Co na przykład kazał panu wykonać? – zapytałam z ciekawości.

– Różne rzeczy. Właściwie same dobre rzeczy. Każe mi dbać o zdrowie, myć się codziennie, nie dokuczać sąsiadce…

– Dokuczał pan jakiejś sąsiadce?

– Tak, to zołza. Wyzywała mnie od pijaków i nierobów. Duch-głos powiedział mi, żebym zrozumiał sąsiadkę, bo ma prawo denerwować się na mnie, gdyż wracam późno w nocy, hałasuję i ją budzę. No i jeszcze głos nakazał mi leczyć się z nałogu.

– Czy to głos wskazał panu Centrum Medycyny Niekonwencjonalnej jako miejsce leczenia?

– Tak, któżby inny? Sam nie miałem pojęcia, że istnieje taki ośrodek.

Zadałam kilka rutynowych pytań testowych, jednocześnie intensywnie myśląc. Coś niecoś wiedziałam o zespole Korsakowa i obraz przedstawiony przez pacjenta, odbiegał od cech typowych dla tego zespołu poalkoholowego. Tam głosy wydawały rozkazy niespójne, często sprzeczne i raczej skłaniające do złych czynów. Były wynikiem uszkodzenia mózgu chorego i odbiciem jego emocji. Jak wytłumaczyć fakt, że pan Kowalski słyszy głosy kierujące go ku dobremu, w dodatku spójne i logiczne?

– Panie Janie, czy pamięta pan może ten moment, gdy pierwszy raz usłyszał pan ten głos. On się panu jakoś przedstawił?

– Tak. Powiedział, że jest moim duchem opiekuńczym, który zamieszkał w mojej głowie. Obiecał, że pomoże mi wyjść z nałogu, jeśli będę mu bezwzględnie posłuszny. Zagroził, że jeśli go nie posłucham, zostawi mnie samemu sobie i wkrótce umrę jako pijak.

Zbulwersowana zadałam końcowe pytania testu. Potem odprowadziłam pacjenta na świetlicę i poszłam zdać raport doktorowi Bergowi.

– No i cóż, koleżanko? Jaka jest pani opinia?

– Według testu IQ pacjenta jest dość wysokie, powyżej 90. Mam jednak pewne wątpliwości…

– Słucham, niech pani je wyjawi, pani Wais.

– Chodzi o jego rozpoznanie zespołu Korsakowa. Głosy, które on słyszy, nie odpowiadają zwykle występującym w takim schorzeniu. Polecenia są logiczne, nie zawierają sprzeczności i nakłaniają chorego do czynienia dobra.

– Hm… Zespół Korsakowa ma wiele odmian. Kiedy chory nie jest zdegenerowany, może słyszeć „dobre głosy”, które są niejako jego wyrzutami sumienia. Dobrze, pani magister. Dziś już pani nie zdąży, bo dobiega piętnasta, ale jutro niech pani mi przygotuje swoją opinię na piśmie. Może być pismem ręcznym, lecz gdyby pani chciała wydrukować opinię komputerowo, to gabinet z komputerem znajdzie pani na końcu korytarza, po prawej.

Miałam zamiar już pożegnać doktora i wyjść, gdy ktoś zapukał.

– Proszę – powiedział doktor. Drzwi otworzyły się i do jego gabinetu wszedł… Raul Berg.

– Dzień dobry, kuzynie – przywitał doktora i spojrzał na mnie. – O! Debora! Miło mi cię widzieć.