Opowieści niezwykłe - Andrzej Sarwa - ebook

Opowieści niezwykłe ebook

Sarwa Andrzej

0,0

Opis

Zbiór opowiadań Andrzeja Juliusza Sarwy zarówno nostalgicznych, mówiących o świecie, którego już nie ma, ale także o nadchodzącym kresie każdego człowieka, jak również opowieści budzące dreszcz grozy, których lepiej nie czytać po zmroku. Najbardziej ujmujący w tym zbiorze opowiadań jest styl pisarski Sarwy, pięknie stylizowany w zależności od okresu w jakim miały miejsce opisywane wydarzenia. Język autora jest bardzo dojrzały i dopracowany. Nie nadużywa kwiecistych metafor czy patetycznych opisów. Pisze pięknie ale przystępnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 165

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Andrzej Juliusz Sarwa

OPOWIEŚCI NIEZWYKŁE

Armoryka

SANDOMIERZ

Redaktor: Rudosława Pies

Projekt okładki: Juliusz Susak

Copyright © 2013 by Wydawnictwo ARMORYKA

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.strefa.pl/

ISBN

DROGA PRZEZ CHAŁUPKI

Zdawało się tylko widzieć zamieć uleciałych kształtów, coraz to dalej porywanych kręcącym się wichrem, jakby zamieć liści pstrych w jesieni...

Cyprian Kamil Norwid: STYGMAT

Szarość i mgła

Za oknem krzyk gawronów wzbijających się niezbyt liczną gromadką ku jednolicie szaremu pułapowi chmur. Brudnożółte ściany sąsiedniego bloku napiętnowane prostokątami martwych okien zasłaniają mi horyzont.

Dławiący lęk, który wypełnia całe moje wnętrze zagłusza wszystko – i odgłos przejeżdżających samochodów i poszczekiwanie dalekiego psa, i każde inne uczucie, które chciałoby się zagnieździć w moim mózgu. Każde...

Usiłuję walczyć z nim, ale od samego początku wiem, że to nie ma sensu. Walka z góry skazana jest na przegraną. Wszechobecny, wszechogarniający lęk... Nawet gdy śnię, wdziera się podstępnie do moich majaków i wyjada duszę. Kęs po kęsie. Każdej nocy.

A kiedy nadchodzi kolejny szary i mglisty poranek, przemieszcza się tylko we mnie, przepływając z czaszki do piersi. I nawet słońce nie może sobie z nim poradzić. Wielkie, żółte, rozjarzone słońce...

Tak naprawdę nie mające wiele wspólnego z tamtym, które przed laty kładło się rozedrganymi cętkami na gęstej murawie, albo wpadało pozłocistą smugą przez niewielkie okno, a w owej smudze wirowały jak szalone drobiny kurzu, które wówczas wydawały się najcenniejszymi klejnotami. A może naprawdę nimi były? Może...

Lecz przecież to już inna opowieść i inne doznanie. Wspomnienie czasów, kiedy wszechogarniający lęk niekiedy ustępował placu. Chociaż nigdy nie na długo.

Za oknem kłębi się mgła. Przesłania regularność bryły sąsiedniego bloku. Zasnuwa otwory nieżyjących okien... Dobry Boże, oby zasnuła wszystko! I tak przecież nie widziałem horyzontu...

Stokrotki i mlecze

Budzę się powoli, z trudem. Moja świadomość nie chce wypełznąć z zacisznej kryjówki snu – snu, który jeszcze nigdy nie przyniósł ze sobą koszmaru. Ów nadszedł później, o wiele później...

Odgłos babcinych kroków, których nie umiałbym pomylić z żadnym innym dźwiękiem. Zapach gotowanego mleka, wypełnia całą izbę. Podchodzi do mnie, gdy ją wołam. Wiem, że niesie ze sobą czysty bawełniany gałganek nasączony ciepłym naparem z rumianku. Kładzie mi go na pozlepianych zaschłą ropą powiekach.

Rytuał każdego poranka. Gdyby nie ta wilgotna szmatka, nie mógłbym rozewrzeć oczu. Chore. Od kiedy? Od zawsze... od pozawczoraj, do dziś, do pojutrza, do ostatniego dnia... Gdyby nie ta wilgotna szmatka, mógłbym je otworzyć rozrywając powieki. To boli.

Słońce wpada przez maleńkie okienko, którego parapet jest gęsto zastawiony doniczkami, różowych pelargonii. Tylko różowych. Żadnych innych kolorów. Nie wiem dlaczego babcia upodobała sobie tę barwę. Prócz nich jeszcze okazały asparagus...

Gliniana polepa podłogi zamieciona do czysta. Tylko ściana za łóżkiem, choć nie tak dawno przecież obielona, łuszczy się, a nadjedzony mrozem i wilgocią minionej zimy tynk, osypuje się i kruszy po kawałku.

Na przeciwległej ścianie, na wbitym głęboko gwoździu, stara naftowa lampa. Szkło ma lekko odymione, mimo że przecież wyczyszczono je dzisiejszego ranka.

Siedzę – ubrany w jakąś koszulkę i krótkie granatowe spodenki – z szelkami krzyżującymi się na plecach – przy ciężkim dębowym stole, zajmującym prawie pół izby.

Łapczywie gryzę kromkę suchego chleba, popijam gorącym mlekiem. Czy można jeść coś innego na śniadanie? Nigdy o tym nie słyszałem...

Babcia zamknęła na kłódkę koślawe, pobielone wieloma warstwami, odpryskującego teraz wapna, drzwi wejściowe. Krzywa wyboista lessowa droga, pokryta grubymi pokładami kurzu, prowadzi do niezbyt odległej – raptem o kilkaset kroków – prawdziwej ulicy, z chodnikami i jezdnią wybrukowaną granitową kostką.

Chodnik wspina się pod dość stromą i wysoką górę. Po prawej stronie ulicy ciągnie się długi, bardzo długi mur, zbudowany z kamieni i cegieł, a przed nim – na trawniku – rząd strzelistych włoskich topól. Te topole i ten trawnik mają w sobie jakąś magnetyczną moc. Budzą mój zachwyt. Dlaczego? Nie wiedziałem tego ani wówczas, ani nie wiem dziś. Nie wiedziałem, gdy wspinały się strzelistością młodych koron pulsujących sokami, gęsto okrytych trójkątnymi, ciemnozielonymi, sztywnymi liśćmi, nie wiem i dziś, gdy prawie wszystkie z nich nie żyją i tylko nieliczne staruszki coraz bardziej zbliżające się do swego kresu, przypominają tamte odległe dnie, kiedy zdawało mi się, że słońce będzie zawsze świecić, kwiaty pachnąć, a ptaki śpiewać. Nie rozumiałem, że na końcu każdej drogi stoi śmierć, i kiedy jeszcze nie popełniłem żadnego występku...

Jak kusi ten trawnik u stóp wyniosłych drzew... Chciałbym nań wbiec, nazrywać kwiatów, od których aż gęsto: jaskrawożółtych mleczy, kołyszących się na szczupłych, sztywnych łodygach, pozłocistych mniszków, liliowych dzwonków i różowobiałych stokrotek.

Ale babcia ciągnie mnie za rękę. Idziemy wytrwale, chociaż ona ze dwa razy zatrzymuje się, aby odpocząć, aby zaczerpnąć pełne płuca powietrza.

Wchodzimy w cienisty, zielonkawy półmrok ścielący się na chodniku, pod obwisłymi konarami kasztanowców i akacji.

Słodkawy zapach kremowobiałego kwiecia gęstymi i ciężkimi gronami zwieszającego się z kolczastych gałęzi. Akacje pachną tak mocno, że przyprawia to o zawrót głowy. Kocham akacje. Ilekroć czuję ich woń, tylekroć mojej dłoni wraca pamięć przyjaznego uścisku dużej, spracowanej ręki babci...

I tamtych ciepłych, rozpromienionych słońcem przedpołudni, w które razem, uparcie, pokonywaliśmy skłon Wzgórza Zawichojskiego...

Mijamy zakręt. Samochody z warkotem i dymem pomykają jezdnią, ale one nie budzą we mnie żadnych przyjaznych uczuć. Są mi obce. Nie należą do mojego świata. Do dziś...

Z trotuaru skręcamy w wąską wybrukowaną, ciągnącą się prosto dróżkę. Po obu jej bokach zieloność. Tylko głębia z trzech stron obramiona szarawobiałymi murami budynków.

Upał ciężko dyszy w nieruchomym powietrzu Od ziemi smuży się słodkocierpki zapach lata. I życia. Babcia naciska klamkę masywnych, okutych żelazną blachą i nabijanych mocnymi żelaznymi ćwiekami, drzwi, poczerniałych ze starości.

Chłód kościelnej nawy omywa nas ożywczym strumieniem. Plamy światła kładą się na posadzce, na pełnym cudownych rzeźb wielkim ołtarzu, wprost płonącym od złota i srebra. Święty Michał Archanioł wymierza cios leżącemu u jego stóp Przeciwnikowi. Nie rozumiem tego do końca...

Plamy światła kładą się na budzącej mój podziw, przepięknie rzeźbionej w figurki tych, którzy dostąpili Wiekuistej Światłości, ambonie, opierającej się o pokrzywiony pień jabłoni wyrastający z boku świętego Benedykta pogrążonego w tajemniczym śnie.

Fascynuje mnie szmaragdowomorska zieleń ławek, balustrady oddzielającej prezbiterium od nawy... Zieleń rządząca wnętrzem tej świątyni...

Dźwięki organów odbijają się od sklepienia, spływają potokami wzdłuż ścian. Przenikają do wnętrza, wlewając się w najtajniejsze tajniki umysłu i serca... Już nie wiem kim jestem... Już nie wiem, gdzie jestem... Jedno tylko, jedyne uczucie wypełnia mnie całego, uczucie istnienia, jakiejś nieograniczonej pełni... Nie mam już rąk, ni nóg, ni oczu. Tylko czysta jaźń... Istnieję... Istnieję... Istnieję... Organy milkną. Silny męski głos podnosi się i opada w tej tajemniczej, cudownej melodii łacińskich słów, której po latach i stuleciach zapomniały już kościoły...

– Te igitur clementissime Pater... Memento, Domine, famulorum famularumque tuarum... Hoc est enim Corpus meum... Hic est enim calix Sanguinis mei... Libera nos, quaesumus, Domine...

Po skraju pulpitu ławki wypolerowanej setkami i dziesiątkami setek wspierających się o niego rąk, wędruje drobna żółtawa mrówka. Pracowicie przebiera nóżkami Czasem się zatrzymuje, czasem próbuje skręcić w bok, ale ostatecznie wraca na wytyczoną wcześniej (przez Kogo? Przez Co?) dróżkę.

Ogarnia nas cisza. Kapłan dawno już zniknął w ciemnym prostokącie drzwi wiodących do zakrystii. Opustoszały ławki. Tylko my dwoje tkwimy w chłodnej – rozświetlonej wpadającymi przez wysokie okna smugami słońca – nawie.

Babcia pracowicie przebiera palcami paciorki różańca. Bezgłośnie porusza wargami.

A potem znów wychodzimy na ulicę. Żar leje się z nieba błękitniejącego ponad naszymi głowami.

Niewielkie białe budki tkwiące nieruchomo na rogach ulic kuszą i mamią obietnicą smacznych, orzeźwiających, zimnych tak, że aż zęby cierpną, lodów. Ale ja nie będę ich jadł... Babcia nie ma pieniędzy... Dziś dzień powszedni, a nie niedziela, kiedy to moja mama daje jej złotówkę na ofiarę w kościele. Czasem babcia udając przed samą sobą, że to nic zdrożnego, dzieli tę złotówkę na dwie pięćdziesięciogroszówki i za jedną z nich kupuje mi wymarzonego, najmniejszego z możliwych do kupienia, loda. Ale to się zdarza rzadko. Może dwa razy w ciągu lata... Babcia nie może nazbyt często odbierać Panu Bogu tego, co mu się należy... I ja to rozumiem.

Woń macierzanki

Zrzuciłem wreszcie niewygodne, rzemienne sandałki. Pod bosymi stopami czuję miałki, jedwabisty w dotyku kurz. Niezbyt głębokim parowem, którego łagodne zbocza porośnięte są trawą i ziołami, idę tam, gdzie najbardziej lubię przebywać: w samotność letnich pól. Jeszcze z daleka dobiega mnie troskliwy głos babci:

– Tylko uważaj, żeby ci się szkło nie wbiło w nogę!

Ale ja nie muszę uważać. Instynkt zaprzeszłych pokoleń tkwiący w każdym włókienku moich mięśni i nerwów, tak kieruje stopami, że te nieomylnie mijają wszystko, co mogłoby je pokaleczyć...

* * *

Na samym środku drogi, tuż przede mną, przysiadł przepyszny motyl. Jego barwne skrzydła kuszą, by je schwycić. Ręka wyciąga się sama... Czubkami palców dotykam tego cudu... Lecz niestety, podrywa się do lotu i po chwili widzę tylko ciemny punkt ostro odcinający się od nieskazitelnego lazuru niebieskiej powały.

Pola... Tajemniczy spokój pól... Nie wiem dlaczego, lecz teraz, po latach, gdy przymknę powieki i przywołuję ich obraz , zawsze jawi się on jednakowy.

Rozkołysane łany zbielałych już, dojrzewających zbóż i ich słodkocierpki, ledwo wyczuwalny, zapach...

A przecież wydeptywałem ścieżyny wśród nich i wtedy, gdy ziemia obeschła po wiosennych roztopach, i wtedy, gdy na łagodnych stokach okolicznych pagórków piętrzyły się kopki zżętej słomy i nawet wtedy, gdy aż po horyzont ciągnęły się smutne ścierniska. I wtedy wreszcie, gdy cały świat otulony niepokalaną bielą roziskrzonego w słońcu śniegu, odpoczywał...

Żółte jaskry, bladoliliowe połacie trawiastych stoków wzgórz zarosłe gęsto macierzanką. Dzika grusza na miedzy. Skowronek zachłystujący się śpiewem, pianie dalekich kogutów, ciche poszczekiwanie psa. To wszystko tylko podkreślone ciszą, którą nasycałem moimi lękami i radościami... I marzeniami.

Na stromym obrywie lessowego zbocza, na wystającej bryle skamieniałej gliny, przycupnęła zielona, smukła jaszczurka, z brązowym szlaczkiem wzdłuż grzbietu. Nie boję się jej. Wiem, że nic złego nie spotka mnie z jej strony.

Pąsowe główki dzikich goździków wyrastających ponad gęstą trawą lekko kołyszącą się na wietrze. Tuż obok sztywne gałązki żółtego dziurawca.

W powietrzu drży mocny, korzenny zapach macierzanki, rozgrzanej ziemi, spokoju...

Dokoła mury

Ubrali mnie w granatowe (wydaje mi się, że w bardzo eleganckie) „szkolne” ubranko. Jakiż idiota wymyślił „szkolne” ubranka? I tarcze, które muszą być przyszyte do rękawów?

Ale nie to jest najważniejsze.

Stoimy w szeregach na szkolnym boisku. Wpatruję się w pryzmę koksu, która wznosi się akurat tuż przede mną. Gdzie moje pola, gdzie motyle, gdzie dzikie pąsowe goździki?

Jakiś starszy mężczyzna (potem dowiaduję się, że to dyrektor szkoły – och, jakże go wtedy nienawidziłem, chociaż teraz już wiem, iż był dobrym człowiekiem mówi coś do nas, o jakichś obowiązkach... O jakich obowiązkach? Pamiętam przecież, że babcia mówiła tylko o jednym – że mam być świętym. I że nic ponadto się nie liczy!!! Nie rozumiecie tego?!

Po co tu stoję? Po co stoją inni?

Już nie stoimy. Pogrupowani w klasy wchodzimy do szkoły. Sala lekcyjna, śmierdząca czarnym smarem, którym wymalowano drewnianą podłogę. Koszmarne, twarde ławki, kałamarze...

Spoglądam w okno. Wiatr kołysze koronami brzóz... Tylko te brzozy są mi bliskie.

* * *

Czas skapuje kropla po kropli. Jezu! Jak długo jeszcze?!!! W Jedenastolatce edukują nas wieczorami. Za oknem zmierzch. „Pani” zapala elektryczną żarówkę.

Już nie jestem dumny z tekturowego tornistra, który – zanim poszedłem po raz pierwszy do szkoły – zakładałem na plecy i łaziłem z nim po zakurzonej chałupczańskiej drodze. Zdawało mi się, że jestem już dorosłym, prawdziwym człowiekiem.

Ech! Jakże szybko w szkole wybili mi to z głowy!

Tam zakazali mi być człowiekiem, a przerobili na ucznia.

Deszcz bębni o blaszany parapet. Na dworze już całkiem ciemno. Ostatni dzwonek. Trzeba iść do domu. Boję się. Więc wędruję pod okno, w którym pełno światła. Za jego okratowaną pocztową szybą jest moja matka. Pracuje. Zimno mi, jestem głodny, już chciałbym być w domu. Wołam ile sił:

– Mamo! Mamo! Mamo!

Czekam. Okno wciąż zamknięte.

– Mamo! Mamo! Maaamooo!!!

Okno otwiera się powoli:

– Poczekaj syneczku, już niedługo. Zaraz kończę.

Okno się zamyka. Czekam. Czas skapuje kropla po kropli. Mija godzina, półtorej. Wreszcie jest. Moja dobra, kochana mama. Pyta co było w szkole. A cóż mogło być? Kolejny dzień przerabiania człowieka na ucznia... Wchodzimy w naszą „ulicę”, błoto klei się do butów. Błoto, wszędzie błoto...

Wchodzimy do domu. Babcia przebiera paciorki różańca. Spogląda na mnie z litością, ale nic nie mówi. Ojciec już śpi. Mama zaraz i mnie położy do łóżka. Do starego, dębowego łóżka.

Kiedy zjadłem swoją porcję kartoflanki i leżę po szyję przykryty pierzyną, mama gasi żarówkę i zapala świeczkę (żeby nie przeszkadzać ojcu). Otwiera książkę i czyta półgłosem. Po co? Przecież nauczyłem się czytać, kiedy miałem ze trzy lata. Oczy kleją się jej do snu, ale ja – mimo zmęczenia – nie pozwalam jej zasnąć. Bo książka to inny świat, choć nierealny, ale przecież nie aż tak okrutny jak ten, w którym teraz kazano mi żyć. W tym nierealnym świecie książek motyle nadal podrywają się do lotu i jaszczurka wygrzewa się na słońcu. Tylko dlaczego tyle śmierci? Zabici rycerze leżą pokotem. Oni już co prawda nie cierpią, ale ich dzieci?...

Później nadejdzie czas, kiedy będę czytał o tym jak zdradzono Robin Hooda – lorda Roberta. I będę płakał. A jeszcze później nadejdzie czas, kiedy czytając o tym jak zdradzono Robin Hooda, zaniesie się łkaniem moja mała córeczka...

Nie wiem czy Robin Hood żył kiedykolwiek, ale to nieważne. Pomódl się córeczko za jego duszę. Pomódlmy się razem. Pomódlmy się za wszystkich oszukanych, zdradzonych, zabitych...

Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie...

Przytul się córeczko do mnie, przytul mocno. Ty jeszcze nie wiesz, że nigdy nie będę mógł cię obronić, że sama będziesz musiała stawić czoła światu, który choć piękny, wcale cię nie kocha. Zaśnij ufna i przekonana, że przy mnie nie stanie ci się nic złego. Dobre i to... dobre i to...

Śpij córeczko... Śpijcie córeczki... Tak bardzo różnicie się od siebie, a przecież kocham was jednakowo...

Czy to sprawiedliwe, że i wy musicie przejść tę samą drogę, pokręconą ścieżkę, którą ja ciągle i ciągle wędruję?

Ale nie ma innej drogi! Tylko ta jedna jedyna...

Może wam uda się ją sprostować?

Choć jesteście tak malutkie, i tyle w was ufności, już weszłyście na nią.

Jeszcze o tym nie wiecie, jeszcze się wam wydaje, że jestem wszechmocny. Oby to trwało jak najdłużej...

Zasnęłyście.

Jutro wstanie nowy dzień...

Zmartwychwstanie

Tylko czy twoje, tylko czy moje?

Przy grobie Pana Jezusa ustawiamy kwiaty. Kalie, same kalie. Białe i pachnące. Duże i ciężkie donice, w których rosną kruche rośliny nosimy z sąsiedniej ulicy. Niby niezbyt daleko, ale trzeba sporo wysiłku, i czasu. 

Powoli powstaje grób. W centralnym miejscu leży figura Zamordowanego. Na posadzce świece...

Jeszcze nie migocą płomyczki, jeszcze nie...

„– Oto Drzewo Krzyża, na którym zawisło zbawienie świata...”

Odsłaniają Głowę, Ręce, Nogi do tej pory zakryte fioletową tkaniną.

– Popatrz, z przebitego boku wciąż sączy się krew. Nie widzisz? Jak możesz tego nie widzieć? Adorując krucyfiks pocałowałeś tylko nogi Zamordowanego? Nie patrzyłeś na Niego? Pocałowałeś tylko nogi i odszedłeś? Chciałeś wyrwać się z tłoku? No niby tak, za tobą była wielka ciżba ludzi. Każdy chciał pocałować te nogi. Rozumiem. Nie ma czasu, zawsze go brakuje, by choćby rzucić okiem na coś więcej niż się musi. To dlaczego poszedłeś by pocałować te nogi? Przecież nie musiałeś. Inni szli? I co z tego? Nie wypadało zostać samemu w podchórzu? Ach! Rozumiem! To dlatego dołączyłeś do reszty?

I tak będziesz dołączał jutro, pojutrze i jeszcze później. To też rozumiem, że nawet będzie ci Go żal, że będzie ci smutno z Jego powodu, ale zawsze będziesz tylko tym, który idzie, bo nie wypada inaczej.

Z tego powodu na początku może będziesz się wstydził przed samym sobą, ale wreszcie się przyzwyczaisz... Nie prawda! Nigdy się nie przyzwyczaisz! I wreszcie nadejdzie taki moment, że zauważysz tę Krew, która ciągle sączy się z Ran...

Czy to będzie twoje zmartwychwstanie? Czy dlatego, że zauważyłeś lepkie, czerwone krople, tym samym stałeś się innym człowiekiem? Chyba tak właśnie będziesz myślał, nie dopuszczając prawdy do siebie. Bo prawda boli. Podobnie jak miłość. Nie można ich przyjąć tylko w części, a w części odrzucić. I dlatego ciągle i ciągle będziesz szedł w tłumie... Nie wiedzieć ku czemu zmierzasz, marząc o tym, by iść obok Niego...

Tak naprawdę ten wielki tłum nie wie o co w tym wszystkim chodzi. Tylko pojedyncze osoby... Podobnie jak ty?...

Tymczasem On krwawi. O! Popatrz! Ten bolesny skurcz, który przebiegł po Jego Twarzy. Nie zauważyłeś? Patrzyłeś wtedy w inną stronę? Cóż, zdarza się. W końcu nikt nie zmusza Cię byś nieustannie Go obserwował. Ja widziałem. Ale co z tego, skoro w wielkim tłumie zawsze idziemy obok siebie. Ramię w ramie... A przecież tak bardzo daleko od Niego!...

Więc co? Nie będzie zmartwychwstania?

Nie, to nie tak... Nie tak...

Oczywiście, że będzie, tylko czego możemy się po nim spodziewać?

Czy uda się nam wyprostować ścieżkę? 

Nowy dzień...

Już czas. Słońce wysoko. Pachnie świeże siano. Trup ojca osuwa się na mnie (zimny dotyk stężałej twarzy), gdy układam go w trumnie...

Ani jednego motyla... Macierzanka nie pachnie... Wycieli topole... 

Już zmierzch. Za oknem rozmyte, o nieostrych kształtach, sylwetki bloków. Tu i ówdzie żółtawy poblask światła rozjaśnia prostokąty okien. Jakiś pies skulony i drżący leży na trawniku, mimo że inne psy biegają poszczekując co i raz. Ja skulony i drżący?..

Droga ta sama, ciągle przede mną. I ciągle nie wiem dokąd mnie zaprowadzi. Powiadasz:

„ – Zawróć...”

Ale