Opowieści galicyjskie - Andrzej Stasiuk - ebook + książka

Opowieści galicyjskie ebook

Andrzej Stasiuk

3,9

23 osoby interesują się tą książką

Opis

Nowe wydanie jednej z najbardziej znanych książek Andrzeja Stasiuka. Balladowa opowieść o Galicji, jej mieszkańcach i duchach. Na podstawie Opowieści... powstał film fabularny w reżyserii Dariusza Jabłońskiego (w rolach głównych: Zuzana Fialová, Jiří Macháček. Grają także . Marian Dziędziel, Jerzy Radziwiłłowicz, Maciej Stuhr, Cezary Kosiński, Marek Litewka).

"Film przypomina książkę. Właściwie teraz to już sam nie wiem, co według czego było robione. Darek Jabłoński ustawił kamerę w tych samych miejscach, w których wiele lat temu wymyśliłem Opowieści galicyjskie. W ten przedziwny sposób mogę dzisiaj oglądać własne wizje, własne myśli. I ta opowieść o miłości, śmierci i o pokutującym duchu została rozświetlona jakimś nieco nieziemskim blaskiem, cudownym blaskiem kina, który przypomina jednak jasność nadprzyrodzoną. Tym razem chyba udało się pokazać niewidzialne."

Andrzej Stasiuk

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 124

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (152 oceny)
56
45
32
15
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jstefanska

Całkiem niezła

Początek całkiem obiecujący ale im dalej w las, tym więcej mędrkowania i całość staje się mniej strawna
00
sniff

Dobrze spędzony czas

Poetyckie, smutne, przejmujące i prawdziwe.
00
KateLost

Nie oderwiesz się od lektury

warto po prostu zanurzyć się w tym świecie świecie
00
Ani16

Dobrze spędzony czas

Opowiadanie "Miejsce" autorstwa Andrzeja Stasiuka jest interesujące oraz porusza ciekawy temat. Polecam
00
PecakRajcaJoanna

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna. Klimat. Język. Obrazy. Poruszająca!
00

Popularność




WYDAWNICTWO CZARNE SP. Z O.O.

www.czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice tel./fax +48 18 353 58 93 e-mail: [email protected], [email protected], [email protected], [email protected], [email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa tel./fax +48 18 351 02 78, tel. +48 18 351 00 70 e-mail: [email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Andersa 21/56, 00-159 Warszawa tel./fax +48 22 621 10 48

e-mail: [email protected], [email protected], [email protected], [email protected]

Dział marketingu: [email protected], [email protected]

Dział sprzedaży: Beata Motyl, mtm Firma ul. Zwrotnicza 6, 01-219 Warszawa tel./fax +48 22 632 83 74 e-mail: [email protected]

Skład: D2D.pl ul. Morsztynowska 4/7, 31-029 Kraków, tel. +48 12 432 08 52 e-mail: [email protected]

Zdjęcie na okładce przedstawiające Zuzanę Fialową w filmie wg Opowieści galicyjskich © Piotr Bujnowicz, Fabryka Obrazu Zdjęcie Autora © Kamil Gubała

Copyright © by Andrzej Stasiuk, 1996

Projekt typograficzny i skład Robert Oleś

Korekta Małgorzata Poździk

ISBN 978-83-7536-328-9

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

JÓZEK

Czterdzieści parę lat, twarz lisa przechery i ciało wyschnięte na wiór. Ostatni traktorzysta w pgr, bo traktor też ostatni, a nowych już nie będzie. Nigdy. Ale Józek nie zna tego słowa, wszak przynależy ono do dziedziny wyobraźni, i po staremu, w znieruchomiałym czasie usiłuje w żelazne truchło tchnąć trochę życia. Bo jego ciągnik jest na chodzie tylko dlatego, że Józek wie, co komu odkręcić.

– A na kiego mu prądnica, jak on i tak jeździć nie umie – mruczy do siebie w egipskich ciemnościach, operując kluczem „dziewiętnastką”, precyzyjnie jak Chińczyk pałeczką. Za chwilę przełoży swój szmelc, zasmaruje odkręcane śruby błotem i nikt się nie pozna.

W pejzażu odchodzącego świata, wśród szczątków maszyn, nieruchomych mechanizmów, pomiędzy zardzewiałym siewnikiem a cichą i zimną kuźnią jego postać zachowała ruchliwość. Ma czterdzieści parę lat, lecz jest stary. Pamięta czasy raju.

– Człowieku! To cement przywieź, to wełnę odwieź, to znowu jedź po nawozy, po ropę. Klienci aż się bili, bo wtedy prywaciarz to mógł kopa dostać, a nie worek cementu. A tutaj nikt z rachunków dobry nie był. Stary też nie mógł podskoczyć, jak za rękę nie złapał. Zwolnić? I kto by mu tu na tę Ukrainę przyszedł. A teraz…

Macha ręką, wskazuje na podarte siodło i odjeżdża. Niewinny jak anioł, jak dziecko, jak istota z czasu, gdy Bóg dopiero dumał nad ideą grzechu.

Wydziedziczeni żyją w teraźniejszości. Jeżeli posiadają jakąś przeszłość, to jest ona wspomnieniem, czymś równie nieokreślonym jak przyszłość.

Przyjechał gdzieś spod Limanowej. Nie sam. Przywieźli go rodzice, gdy miał kilka lat. W zupełnym pustkowiu mógł obejrzeć i zapamiętać stworzenie świata. Rzeczywistość PGR-u była kosmosem. Tu się przychodzi na świat, żyje i umiera. Nie ma ośmiu godzin w fabryce, jazdy tramwajem, a potem prywatności domu. Te same twarze przy pracy, te same na błotnistej drodze, która jest promenadą, rynkiem, miejscem schadzek i bójek. Nie przychodzi nikt, czasem ktoś odejdzie. Nawet koszary są czymś nietrwałym, bo przeczekuje się w nich czas pokoju.

Jaką pamięcią byli obdarzeni pierwsi ludzie? Zapewne odwrotnie proporcjonalną do wolności. Ta zależność, bardziej niż jakakolwiek inna, zbliża nas do zwierząt.

Gdy szliśmy kiedyś do knajpy, spytałem, po co mu w rękawie ten poręczny łom. – Ja tam wszystkich nie znam. Nie wiadomo, kto swój, a kto wróg.

Kiedyś znalazłem go w rowie. Po prostu spał w swoim traktorze przewróconym na bok. W ogóle często sypiał tam, gdzie zastawał go sen.

No więc bez reszty oddany zmysłom i ostrożności, szybkiemu rozumowaniu na użytek chwili. „Kiedy jesz, to jedz. Kiedy pijesz, to pij”. To są wskazówki, jakich udzielają mistrzowie adeptom zen. Prawdopodobnie wzbudziłyby w Józku szczery śmiech. Mistrzowie tracą mnóstwo czasu na odkrycie podstawowych prawd. Lecz i on uprawiał refleksję, jeśli mogła przynieść pocieszenie.

Któregoś dnia spotkałem go w lesie. Siedział w swoim traktorze, przyciskał gaz do dechy i z wolna pogrążał się w bagnie. Z pijackim optymizmem wierzył, że wyrwie się z mulistej toni, choć błoto wlewało się już do gumiaków. – Spokojnie. Takie jest życie – powtarzał co chwilę. – Czasami się uda, a czasami nie.

Umysły nieskomplikowane na pewno lepiej radzą sobie z interpretacją rzeczywistości. Civitas PGR-u zostało ufundowane na zasadzie wspólnoty. Posługując się ockhamowską brzytwą, Józek wyciągnął ostateczną konsekwencję z formuły „każdemu wedle potrzeb, od każdego według możliwości”. Ten postulat w istocie nie zakładał żadnych ograniczeń. Wszak możliwości człowieka są trudne do określenia, ich prezentacja stosowna jest do okoliczności i kontrolowana przez rozsądek. A cóż dopiero potrzeby, których korzenie tkwią w mrocznej i bezrozumnej woli?

No więc dawał, ile chciał, i brał, ile mógł, przystosowując racjonalną filozofię do popędliwej natury człowieka.

Mam niejasne przeczucie, że system, którego daleką filią był Józkowy PGR, rozpadł się nie dzięki sprzeciwowi nielicznych, sublimujących cnotę, prawdę i uczciwość. Te wartości są, i owszem, piękne, lecz zbyt abstrakcyjne i niewystarczające do skonstruowania żywej egzystencji. Logiczna, mechaniczna i też abstrakcyjna struktura systemu rozsypała się w drobny mak, bo żył w niej Józek, jego bracia i siostry, legion wydziedziczonych i uwolnionych od uciążliwych nakazów moralności, religii i pamięci. Oddani instynktom, wsłuchani w zachęcające pomrukiwania natury stanowili masę, której nie mogła zamknąć najprzemyślniejsza struktura.

Któregoś dnia, zimą, zakopałem się tak, że mimo napędu na cztery koła ani w tył, ani w przód. Akurat przejeżdżał. Zapięliśmy linkę i przewlókł mnie przez kilometrowy pas zasp. – Stawiasz flaszkę – powiedział żartem i skrzywił w uśmiechu ten swój lisi pysk. A ja serio odrzekłem: – Stawiam – i poszliśmy pić.

Knajpa była zimna i pusta, tylko barmanka stała za piramidą kufli, która wyglądała jak pryzma lodu. Po trzeciej kolejce w ciało Józka zstąpił duch Raymonda Roussela i zaczął dyktować przez jego usta jakiś łatany, cerowany Locus Solus. Zupełnie tak, jakby pisarz chciał sobie powetować lekceważenie, jakiego zaznał w poprzednim wcieleniu. Tyle tylko że wyrafinowane asocjacje dźwiękowe i znaczeniowe zastąpił ów duch jakimś kluczem logopedycznym, w którym chodzi o łatwość układania kilkuset słów, bo tyle mniej więcej zawiera słownik Józka, w potoczyste ciągi, za pomocą których można opisać całość egzystencji. Chodzi tutaj o wygodę języka, dosłowną łatwość poruszania tym kawałkiem mięsa w ustach. Józek nie jąka się, nigdy się nie zastanawia i zawsze zdaje się trafiać w sedno, bo niczego nie prostuje ani nie uściśla. Józek zasiada i po jednej setce całkowicie zamienia się w mowę, która działa na świat, na całą rzeczywistość, ba, zadziałałaby i na kosmos niczym woda królewska na metale. Następstwo zdarzeń znika, znikają przyczyny i skutki i znika grzech razem z historią. Wszystko dzieje się jednocześnie, zaczyna przed czasem i dobiega końca, nim się zacznie. Kolejnymi kieliszkami Józek uśmierca czas, dokonuje jakiejś zwariowanej sekcji, która obnaża ten wątły szkielecik, na którym rozpinamy wysiłki, osiągnięcia, plany i nadzieje. W tym strumieniu znika i sam Józek jako granica między tym, co było, i tym, co dopiero będzie. Owszem, tkwi za stołem z nonszalancją, która stale wzrasta, osuwa się na oparcie i z podobnie wzrastającą zachłannością zaciąga się papierosem, tak że wewnętrzne strony policzków zdają się stykać. Ale jego istnienie staje się problematyczne. Z osi czasu znika punkt zero. Po godzinie, po opróżnieniu flaszki, w trakcie mizerykordialnych piw zmienia moje imię na jakieś inne, dawne, biorące udział w jego życiu. Po chwili znów je odnajduje i zaprasza mnie w przyszłość, na wiosenne łowienie pstrągów, które zjawiły się w jego umyśle jako daleka reminiscencja z dzieciństwa, ciągnąca na przyczepkę parę innych opowieści. To jest gąszcz rozwidlających się ścieżek. Józek nie wybiera drogi. Idzie tam, gdzie poniosą go wygodne sylaby, podobieństwo imienia albo przypadek pijanego spojrzenia.

Józek wtedy, dzisiaj albo jutro płynie jak ryba w oceanie. Jego ślad zawsze przyjmuje kształt podwójnej pętli nieskończoności. Przechyla butelkę i z gulgotem połyka piwo i razem z piwem własny ogon, bo Józek jest pradawnym wężem, może Lewiatanem, czyli odmianą chaosu, z którą Bóg mimo upływu czasu nie potrafił sobie poradzić, a może tylko nie chciał, by zbytnio nie ułatwiać nam zadania.

W końcu, jakby zdawał sobie sprawę, że tylko gest może wyzwolić go z logorei, wstaje, łapie równowagę, szuka szalika, ale go nie znajduje, bo ten zwisa mu z pleców jak jakaś wielka zielona jaszczurka, coś jeszcze mamrocze i wychodzi.

Wsiada do traktora, który niczym doświadczony koń przysypiającego woźnicę powiezie go ku kolejnym drobnym sprzeniewierstwom, oszustwom i unikom, tym sekretom niepodległej egzystencji. Bo Józek jest niepodległy i jeśli nawet jego wolność jest zawarta w jakiejś konieczności, to nie ma on o tym pojęcia.

Z taką samą swobodą oddaje się kilku ulubionym grzechom głównym, z jaką niedzielnego poranka zjawia się w kościele. Stoi przed ołtarzem w granatowych spodniach, w białej koszuli i w zielonej marynarce – wszystko odświętne i plastikowe. Gdy przyklęka, gdy robi znak krzyża, iskry elektrycznych wyładowań przeskakują z cichym trzaskiem. Dzieci umyte, żona uczesana, żadnych szeptów ani poszturchiwań. Stół jest prosty, przykryty koronkowym obrusem i Józek wie, chociaż nie zdaje sobie z tego sprawy, że i on ma swój udział w przebaczeniu, że w arytmetyce świata każdemu grzechowi przypisany jest okruch białego opłatka. Dlatego jego lisia twarz jest spokojna. On jest u siebie. Poddaje się obrotowi rzeczy. Józek – istota chaotyczna i kosmiczna zarazem. Żadna skrajność go nie dotknie. Gdy ceremonia się skończy, gdy boskie zostanie oddane Bogu, powróci do swojego świata. Dym z popularnych połączy się z wonią gaszonych świec i kadzidła, bo mężczyźni puszczą przodem kobiety, a sami odbędą naradę u wrót kościoła. Naradę w sprawie reszty wolnego dnia.

Z miejsca, w którym stoi świątynia, widać PGR jak na dłoni: biała gładka góra, wznosząca się łagodnie po widnokrąg zamknięty grzebieniem lasu. Kilka budynków – ciężkich barek, liszajowatych i nędznych, uwięzionych w podróży donikąd, unieruchomionych na gigantycznej białej fali. Komórki na drewno, szopy na siano. Wyprane ubrania na sznurach uderzają o siebie z trzaskiem, jak kawały zamarzniętego mięsa. Wiatr znad przełęczy niesie tumany śniegu. Tak wygląda Józkowy świat. Nieforemna, gnuśna rzeczywistość, w której ciążenie materii na równi dotyka przedmiotów i ciał. Czas ma postać kulistą – najlepiej wiedzą o tym kobiety. Dla nich dzieli się na dziewięciomiesięczne cykle. Pomiędzy jednym a drugim porodem odbierają porody owiec i niektóre z nich osiągają pewne podobieństwo do zwierząt, jeżeli chodzi o liczbę połogów. Pięcioro dzieci, siedmioro, dziewięcioro, w każdym razie dość, by uwierzyć, że życie to tylko nieskończony łańcuch narodzin i śmierci. Żeby wyrwać się z tego kręgu, potrzebna jest cnota albo występek. Tę pierwszą Józek kultywuje o tyle, o ile, o ile potrzebna jest do istnienia wśród ludzi. Robi to umiarkowanie i mimochodem. Ale gdy mówi to swoje: – Chłopie, aleśmy pochlali! – albo gdy opisuje epoki „za Gomułki”, „za Gierka” z punktu widzenia ilości kradzieży i ich łatwości, to w jego głosie brzmi wcale nie tajona duma i zadowolenie. Zupełnie tak, jakby te akty były miarą suwerenności, jakby za ich pomocą ocalał swoją indywidualną egzystencję i nadawał jej sens.

Ostatni raz widziałem go latem. Drelichowe spodnie, podkoszulek i zrudziały czarny beret. Skóra spalona na brąz, a w ustach wiecznie tlący się pet. – Chłopie, Pepiki opluli mi ciągnik. Chciałem dać w mordę, ale żaden nie chciał się bić. – Kosił wtedy łąki pod samą słowacką granicą. Z jednej strony polski, z drugiej zagraniczny pgr. Tamci kosili czerwonymi zetorami, wytłumiona kabina, radio w środku, xxi wiek. Gdy zobaczyli Józkowy wrak, nie mogli ze śmiechu się pozbierać.

Tydzień później już nie żył. To było takie lato, że słońce spalało błękit na biel. Dwanaście godzin w żarze i maszyna nagrzana jak piec. Kumple opowiadali, że tego dnia nie było nic do picia. Ani krzty krajowego wina i piwa. W samo południe Józek przegonił żaby ze stojącego bajorka i napił się wody. Podobno zabił go ten zdradliwy płyn.

Gdy lekarze w szpitalu zajrzeli w jego ciało, stwierdzili, że wygląda na co najmniej sto lat.

Ilekroć o nim myślę, zastanawiam się, czy został zbawiony. On i rzesze jemu podobnych. Bo przecież w jakimś sensie byli nowym plemieniem, ludem, do którego nie dotarła dobra nowina ani żaden nowy Paweł apostoł. Ten kościół na wzgórzu, do którego przychodził w niedzielę, był świadectwem dualizmu świata. Można było doń wejść, obmyć się z przewin, by ponownie zanurzyć się w rzeczywistość, w której kategorie cnoty i grzechu były nieprzejrzyste, przenikały się nawzajem, zupełnie tak jak ciemność i światło przed pierwszym dniem stworzenia. Czy w umyśle Józka nie mogła powstać intuicja, że świątynia jest licencjonowana przez otaczający ją chaos? Ustanowiona po to, by on, Józek, mógł raz w tygodniu poddawać się swoistej psychoterapii, zapewniającej spokój duszy?