Okrutne morze - Nicholas Monsarrat - ebook

Okrutne morze ebook

Nicholas Monsarrat

4,7

Opis

Powieść Nicholasa Monsarrata, wybitnego marynisty, od pierwszego wydania stała się bestsellerem, tłumaczona była na wiele języków i wielokrotnie wznawiana w ogromnych nakładach. Na podstawie tej w porywający i brawurowy sposób napisanej książki o „okrutnym morzu”, nie pozbawionej wątku miłosnego, nakręcono w Anglii film, który wyświetlano również na polskich ekranach.

Karty bestsellerowej powieści Monsarrata przekonują jednak, że okrutny jest nie żywioł morski, okrutni są ludzie. Monsarrat oskarża wojnę, oskarża siły, które do niej doprowadziły, oskarża nazizm. Jest w tej książce "coś z ducha Conrada, jego drapieżność i szlachetny patos...", nade wszystko jednak - jak stwierdza sam autor: "jest to historia prawdziwa, gdyż tylko taką warto opowiedzieć".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 812

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (29 ocen)
22
5
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: The Cruel Sea

Projekt okładki i stron tytułowych: Paweł Panczakiewicz Redaktor prowadzący: Agnieszka Szymańska Redaktor techniczny: Beata Jankowska Korekta: Bogusława Jędrasik Konsultant wojskowy: Wieńczysław Kon Redaktor: Halina Zyskowska

Wydawnictwo Bellona dołożyło wszelkich starań w celu ustalenia autorstwa i stanu prawnego tekstów i materiałów użytych w tej publikacji. Ewentualnych właścicieli praw, do których mimo wysiłków nie udało się nam dotrzeć, prosimy o kontakt z Działem Redakcyjnym Wydawnictwa Bellona.

Wznowienie publikacji oparto na tekście wydania Wydawnictwa MON z roku 1988.

Copyright © for the Polish edition by Bellona SA, Warszawa 2017

Zapraszamy na stronywww.bellona.pl, www.ksiegarnia.bellona.pl

Dołącz do nas na Facebookuwww.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona

Nasz adres: Bellona SA ul. Bema 87, 01-233 Warszawa Dział Wysyłki: tel. 22 457 03 02, 22 457 03 06, 22 457 03 78 faks 22 652 27 01 e-mail: [email protected], www.bellona.pl

ISBN 978-83-11-15064-5

Skład wersji elektronicznej: [email protected]

Od autora

Wszystkie postacie występujące w tej książce są całkowicie fikcyjne. Jeśli nieświadomie wprowadziłem nazwiska ludzi, którzy istotnie w czasie wojny pełnili służbę na Atlantyku, to przepraszam ich za to. Tam, gdzie wspominam o ludziach na rzeczywistych stanowiskach z okresu wojny, jak na przykład Flag-Officer-in-Charge[1] w Liverpoolu lub Glasgow, osoby przedstawione na tych stanowiskach nie pozostają w żadnym absolutnie związku z ich rzeczywistymi odpowiednikami. I jeśli w roku 1943 był istotnie oficer W.R.N.S.[2] pełniący funkcję w sztabie operacyjnym w Clyde, to nie była nim moja Julie Hallam. W szczególności mój admirał stojący na czele bazy w Ardnacraish nie ma być wcale portretem energicznego i wybitnego oficera, który tak doskonale spełniał podobne zadania w Western Approaches Command[3].

1 Flag-Officerin-Charge – dowódca grupy okrętów (przyp. tłum.).

2 W.R.N.S. (Women’s Royal Navy Service) – Pomocnicza Morska Służba Kobiet. W dalszym ciągu książki występuje powszechnie używana przez polskich marynarzy, uczestników bitwy o Atlantyk, nazwa „wrenki”.

3 Western Approaches Command – Dowództwo Obszaru Zachodniego.

Przed podniesieniem kurtyny

Jest to historia – długa i prawdziwa – jednego oceanu, dwóch okrętów i około stu pięćdziesięciu mężczyzn. Opowieść ta jest długa, ponieważ mówi o długiej i brutalnej bitwie, najstraszliwszej ze wszystkich bitew. Są w niej dwa okręty, ponieważ jeden z nich został zatopiony i trzeba go było zastąpić. Jest w niej stu pięćdziesięciu mężczyzn, ponieważ z tą właśnie liczbą wiążą się dzieje obu okrętów. Nade wszystko jednak jest to historia prawdziwa, ponieważ tylko taką warto opowiedzieć.

A więc przede wszystkim – ocean, przepastny Atlantyk. Mapa opowie wam, jak on wygląda: trójkąt, trzy tysiące mil w poprzek i tysiąc sążni głębokości, ograniczony wybrzeżem Europy i połową afrykańskiego brzegu, po drugiej stronie zaś rozległym lądem Ameryki. Rozchyla się ku górze jak kielich szampana, u dołu przypomina blaszane pudło na śmietniku miejskim. Lecz mapa nie powie wam wiele o potędze i gniewie tego oceanu, o jego gwałtowności i o łagodnym ukojeniu, o zdradzieckich dąsach. O tym, co potrafią z nim zrobić ludzie i co on może z nimi uczynić. O tych sprawach opowie wam ta książka.

A oto okręt, pierwszy z dwóch, ten skazany na zagładę. W tej chwili wydaje się bardzo daleki od zguby: jest nowy, niewypróbowany jeszcze, stoi na rzece, której wody nie mają smaku soli, czeka na ludzi, którzy będą jego załogą. Jest to korweta, nowy typ okrętu eskortującego. Eksperyment mający zaradzić wprost rozpaczliwej sytuacji, która zawisła groźbą klęski nad sprzymierzonymi. Okręt jest – nowiuteńki – jak spod igły, jest bowiem listopad 1939 roku. Okręt ten nazywa się: H.M.S.[4] Compass Rose.

I w końcu ludzie, stu pięćdziesięciu mężczyzn. Wychodzą na scenę po dwóch lub trzech: niektórzy zaraz na początku, inni później, niektórzy z nich – podobnie jak nowa korweta – z góry skazani są na zagładę. Kiedy są wszyscy razem, są po prostu załogą okrętu.

Mają swoje kobiety, co najmniej sto pięćdziesiąt kobiet, które albo kochają ich, albo są tylko związane z nimi, albo takie, które z chwilą odejścia ich na wojnę rade byłyby nie widzieć ich więcej.

Główną rolę w tej opowieści grają mężczyźni. Jedynymi bohaterkami są korweta i fregata, jedynym zaś czarnym charakterem – okrutne morze.

4 H.M.S. (His Majesty’s Ship) – Okręt Jego Królewskiej Mości.

Część 11939: Czas nauki

I

Kapitan George Eastwood Ericson z Royal Navy Reserve[5] siedział w przeraźliwie zimnym, przewiewnym baraku z blachy falistej na nabrzeżu basenu wyposażeniowego stoczni Fleminga nad rzeką Clyde. Ericson był wysokim mężczyzną, barczystym i silnym. Mężczyzną, któremu się ufa i którego się pamięta. Lat około czterdziestu dwóch–trzech, jasne włosy już przyprószone siwizną, oczy niebieskie i szczere. Kurze łapki w ich kącikach świadczą o poczuciu humoru i dwudziestu latach wpatrywania się w tysiąc i jeden horyzontów. W tej chwili wskutek fałdy na czole kurze łapki zarysowują się jeszcze wyraźniej. Nie jest to zmarszczka wyrażająca zmartwienie. Jeśli bowiem Ericson był zdolny się martwić, to w każdym razie nie okazywał tego światu. Była to po prostu zmarszczka powstała wskutek skupienia się nad sprawą, z którą miał się uporać.

Na biurku miał przed sobą niechlujną, wytłuszczoną palcami kartotekę, zatytułowaną: „Budowa nr 2891: Wyposażenie”. Przed jego oczami, tak dobrze znającymi się na rzeczy, stała, za oknem po drugiej stronie basenu, korweta. Nieporządna, szara, zbryzgana czerwienią minii, rozbrzmiewająca hałasem pracy niterów, zanieczyszczona stosami wiórów, pakuł i pustych puszek po farbie.

Kartoteka i okręt wiązały się ze sobą ściśle w myślach Ericsona i to właśnie wywołało zmarszczkę na jego czole. Bo on był gospodarzem tego okrętu – H.M.S. Compass Rose. Przed objęciem dowództwa na nim śledził jego budowę. W tej chwili nie był tym wcale zachwycony. Odczuwał niechęć i niepewność zrodzoną z mnóstwa spraw, z którymi normalnie byłby się uporał bez trudu, jeśliby w ogóle zwrócił na nie uwagę. Oczywiście nie chodziło o nazwę. Kto przeżył dwadzieścia lat na morzu, najpierw w Royal Navy, a potem we flocie handlowej, ten musiał spotykać się z nazwami najdziwniejszymi w świecie. Najbardziej niezdarna, jaką pamiętał, była nazwa francuskiego trampa Marie-Joseph Brinomar de la Tour du Pin, a najdziwniej nazywał się węglowiec ze Wschodniego Wybrzeża Jolly Nights. Compass Rose nie była niczym nadzwyczajnym. Musiała to być nazwa kwiatu, bo chodziło o jedną z nowych korwet klasy Flower. Zanim dojdą do Pansy i Stinkwort, i Love-in-the-Mist (tu Ericson uśmiechnął się sam do siebie), nikt już nie będzie zawracał sobie głowy jakąś tam Compass Rose.

To były w każdym razie drobiazgi. W istocie zaś chodziło prawdopodobnie o to historyczne wydarzenie, o początek wojny. Ericson był jeszcze za młody, by brać bezpośredni udział w pierwszej wojnie światowej. Teraz w skrytości ducha rozważał, czy nie jest zbyt stary dla odegrania jakiejś godnej uwagi roli w obecnej rundzie tych samych zapasów. Na razie miał przed sobą nową odpowiedzialność, nowe stanowisko, nowy okręt i nową załogę. Teoretycznie dumny był z tego wszystkiego, praktycznie jednak nie czuł się pewnie w obliczu tej próby, niepokoił się, czy jej podoła.

Wiedział, że wyszedł już z wprawy. Został zwolniony z marynarki wojennej w roku 1927, po pełnych dziesięciu latach służby. Przez dwa trudne lata męczył się bez pracy, a dziesięć następnych pływał na linii dalekowschodniej, uważając się przez cały ten czas za szczęściarza, ponieważ znalazł pracę na morzu w okresie kryzysu i upadku żeglugi brytyjskiej. Kochał morze, jednak nie ślepą miłością; była to cyniczna, budząca pogardę w nim samym, miłość mężczyzny do kochanki, której w głębi duszy nie wierzył ani trochę, ale bez której nie potrafił już żyć. Na linii dalekowschodniej nie było mu łatwo: awansował powoli, a groźba redukcji stale wisiała nad głową. W ciągu dziesięciu lat dowodził tylko jednym statkiem – starym, rozklekotanym frachtowcem ważącym dwa tysiące ton, który powolutku wykańczał się w rejsach do holenderskich Indii Wschodnich.

Nie było to najlepsze przygotowanie do trudnej funkcji wojennej. I oto jest tu. Wydaje mu się, że odgrywa rolę kapitana G.E. Ericsona, który ma przejąć jeden z okrętów wojennych Jego Królewskiej Mości, dowodzić załogą złożoną z osiemdziesięciu ośmiu ludzi, nauczyć się na nowo tysiąca rzeczy z codziennej praktyki wojenno-morskiej, nie mówiąc o manewrowaniu okrętem bojowym i posługiwaniu się nim jako bronią.

Okręt bojowy... Oderwał wzrok od niekończącej się pracy, dobrej dla jakiegoś urzędniczyny – od sprawdzania spisów wyposażenia. Znów spojrzał na Compass Rose. Korweta była dziwaczna. Zdecydowanie dziwaczna, nawet jeśli uwzględnić jej obecny niewykończony stan. Miała około sześćdziesięciu jeden metrów długości, była szeroka, klocowata, bez żadnego wdzięku. Wyłącznym jej przeznaczeniem miało być zwalczanie okrętów podwodnych, przypominała więc pływający pomost do wyrzucania bomb głębinowych. Była prototypem klasy okrętów, które w przyszłości miano produkować szybko i tanio, aby pokryć pilne zapotrzebowanie na eskortowce dla konwojów. Wbrew praktyce okrętów wojennych maszt jej był ustawiony przed pomostem, natomiast przysadzisty komin – normalnie – za pomostem. Wysoki pokład działowy uzbrojony był w jedno tylko 105-milimetrowe działo. Właśnie jeden z artylerzystów poruszał jego lufą. Wyrzutnie bomb głębinowych umieszczone były wzdłuż rufy o ściętym kształcie, która wyglądała okropnie, ale była dobra na morzu. Ericson znał się na okrętach, toteż z łatwością wyobrażał sobie, jak ta korweta będzie się sprawować. W lecie będzie na niej gorąco, bo nie ma sztucznej wentylacji ani też instalacji chłodniczej, we wszystkich zaś pozostałych porach roku – zimno, wilgotno, niewygodnie. Będzie się zachowywać po łajdacku przy najmniejszej fali, a sztorm na otwartym Atlantyku będzie nią ciskał jak mizernym wiórem. To było naprawdę wszystko, co dałoby się o niej powiedzieć. Prócz tego, że był to jego okręt i że niezależnie od wszystkich wad i niedoskonałości musiał go jakoś wyszykować i zmusić do pracy.

O załogę nie martwił się tak bardzo. Zarówno dyscyplina, jak i nawyk rozkazywania, wpojone przez służbę w Royal Navy, niełatwo wietrzały z człowieka. Ericson wiedział, że w nim tkwią one jeszcze równie mocno jak dawniej. Byle tylko wszystko inne szło gładko, już sam sobie poradzi z tymi ludźmi, potrafi ich skłonić, by robili to, czego zechce – jeśli tylko on sam będzie wiedział, czego chce. Bieda może być tylko z materiałem ludzkim, który trzeba będzie urabiać. Przy tak gwałtownym rozroście Royal Navy załoga nowej korwety będzie najpewniej zupełną zbieraniną. Pierwsza grupa dwunastu starszych marynarzy już przybyła, by objąć służbę na różnych kluczowych stanowiskach – w artylerii, broni podwodnej, hydrolokacji, radiołączności, sygnalizacji i maszynowni. Jako specjaliści byli zupełnie znośni. Należało się jednak spodziewać, że stan załogi zostanie dopełniony, że różne dziury zostaną zapchane wszelkiego rodzaju typami, od zawodowych recydywistów świeżo wypuszczonych z karniaka do zupełnie zielonych rekrutów, prosto od wideł. A jego oficerowie – zastępca i dwóch podporuczników – mogą przecież popsuć to wszystko, co on sam zechce zrobić z okrętem.

Ericson znów zmarszczył czoło, po chwili jednak się rozchmurzył. Jakiekolwiek miałby obawy, nie wolno mu ich nigdy okazywać: to podstawowa zasada. Jest marynarzem i zadanie jego jest marynarskie, chociaż na razie nie bardzo na to wygląda. Pochylił się nad biurkiem, żałując, że nie może rozbudzić w sobie ani krzty zamiłowania do papierkowej roboty, i myśląc, że dobrze byłoby, gdyby jego zastępca, którego obowiązki powinny obejmować między innymi kartotekę, okazał się osobistością wzbudzającą nieco więcej zaufania.

II

Porucznik James Bennett z R.A.N.V.R.[6], zastępca dowódcy H.M.S. Compass Rose, stąpał po zaśmieconym górnym pokładzie z taką miną, jak gdyby był właścicielem każdziutkiego nitu na tym pokładzie. Podoficer Tallow szedł za nim w odległości niewyrażającej dostatecznego szacunku. Bennett wyglądał topornie, wiedział o tym i był z tego zadowolony. Wszystko w jego powierzchowności – czerwona gęba, przysadzista postać i czapka nasadzona na bakier – miało w jego mniemaniu świadczyć o szczerej, mocnej jak samodział naturze marynarskiej, bez żadnych subtelności i tym podobnych bzdur. Takim widział samego siebie i przy odrobinie szczęścia z tym właśnie swoim wizerunkiem zamierzał przeszwarcować się przez wojnę. Nie ulegało wątpliwości, że dzięki niemu zdobył swe stanowisko. Oczywiście, pomogły też wartka wymowa i to, że komisja przydziałów zajęta była sprawami ważniejszymi niż kontrolowanie roszczeń do wspaniałych czynów dokonanych w przeszłości.

Dzięki przypadkowi w chwili wybuchu wojny znalazł się w Anglii, zamiast urzędować w biurze towarzystwa żeglugowego w Sydney. Przyjęcie do ochotniczej rezerwy odbyło się bez trudności. A reszta też poszła łatwo. Kurs zwalczania okrętów podwodnych, pewna rozmówka w Londynie i stanowisko zastępcy dowódcy na Compass Rose. Nie był to jeszcze kres jego ambicji – przede wszystkim za dużo było tu papierkowej roboty, ale tym zajmą się podporucznicy, skoro tylko przyjadą. Na razie to wystarczy, dopóki coś lepszego się nie trafi. Jest więc zastępcą na tej małej, śmierdzącej łajbie i ma zamiar odegrać swą rolę jak należy.

– Bosmanie!

– Tak jest?

Stojąc przy dziale, Bennett czekał, aż Tallow zbliży się do niego. Trwało to dosyć długo, gdyż podoficer Tallow (siedemnaście lat służby w Royal Navy, trzy naszywki, awans na starszego bosmana nastąpi lada chwila) był nie w humorze. Nie po to zgłosił się na ochotnika do Royal Navy, żeby zamiast na porządnym okręcie (ostatnio był na Repulse) służyć na paskudnej, chybotliwej skorupie, i to pod rozkazami zastępcy podobnego do typka z filmu. A Bóg wie jeszcze, jaka załoga zwali się w przyszłym tygodniu. Lecz Tallow, podobnie jak dowódca, był wytworem marynarki wojennej, to zaś oznaczało przede wszystkim akceptowanie bieżących obowiązków i okoliczności. Tylko w sposób najbardziej delikatny dawał do zrozumienia, że nie przywykł do tego rodzaju rzeczy.

Gdy Tallow podszedł do niego, Bennett oznajmił groźnie, wskazując marynarza zajętego przy dziale:

– Ten człowiek pali w czasie służby.

Tallow powstrzymał westchnienie.

– Tak jest, panie poruczniku. Jeszcze nie działa normalna dyscyplina.

– Kto powiedział, że nie?

Marynarz zdążył tymczasem pozbyć się fatalnego niedopałka i z niezwykłym skupieniem pochylił się nad działem. Tallow spróbował znowu:

– Chciałem z tym zaczekać, aż załoga będzie w komplecie, panie poruczniku.

– Nie ma żadnej różnicy – odburknął Bennett ostro. – Nie wolno palić w czasie służby, z wyjątkiem przerwy. Zrozumiano?

– Tak jest, panie poruczniku.

– I radzę o tym nie zapominać.

O Jezu! – pomyślał Tallow – cóż to za kraj ta Australia...! Idąc w ślad za zastępcą, pogrążał się coraz głębiej w uczuciu rezygnacji. Ten drań to syfon wody sodowej, a poza nim jest tylko dwóch żółtodziobów podporuczników (zajrzał już do listy etatów). Jeśli nie brać pod uwagę dowódcy, który jest całkiem w porządku, wygląda na to, że cały ten cholerny okręt zwali mi się na głowę.

III

Drzwi do baraku otwarły się z rozmachem, czyniąc niemiłosierny przeciąg. Ericson uniósł głowę i odwrócił się na krześle.

– Wejść! – powiedział. – I proszę mocno zamykać drzwi.

Dwaj młodzi ludzie, którzy stanęli przed nim, stanowili pod względem fizycznym zdecydowany kontrast, mimo że mundur z jednym falistym paskiem na rękawie nadawał im pozorne podobieństwo. Jeden z nich, starszy, był wysokim brunetem z wyrazem czujności na szczupłej twarzy. Jak gdyby rozglądał się pilnie w sytuacji, która wymagała odrobiny czasu, aby ją rozpoznać, tak jak to było w stu innych sytuacjach, w których w przeszłości potrafił dobrze i właściwie się zachować. Drugi robił wrażenie, że jest znacznie uproszczonym wydaniem kolegi. Niski, jasnowłosy i bardzo niedojrzały młodziutki mężczyzna miał na sobie wspaniały mundur i zdawał się być niezupełnie pewien, czy zasługuje na ten zaszczyt. Patrząc na nich, Ericson nagle pomyślał: wyglądają jak ojciec i syn, chociaż nie może być między nimi więcej niż pięć–sześć lat różnicy. Czekał, aż jeden z nich zacznie mówić, i wiedział dobrze, który to będzie.

Starszy zasalutował:

– Melduję się na Compass Rose, panie kapitanie. – Podał jakąś kartkę. Ericson rzucił na nią okiem.

– Pan nazywa się Lockhart?

– Tak jest, panie kapitanie.

– A pan – Ferraby?

– Tak jest, panie kapitanie.

– Wasz pierwszy okręt?

– Tak jest – odparł Lockhart, jakby rozumiało się samo przez się, że mówi za obu. – Przychodzimy wprost z okrętu szkolnego King Alfred.

– Jak długo was szkolono?

– Pięć tygodni.

– I teraz umiecie już wszystko?

Lockhart uśmiechnął się szeroko.

– Nie, panie kapitanie.

– No dobrze. To już coś znaczy w każdym razie.

Ericson przyjrzał im się dokładniej. Obaj wyglądali bardzo szykownie: nowiutkie mundury, rękawiczki, maski przeciwgazowe. Jakby wyszli prosto z podręcznika szkoleniowego marynarki wojennej. Sprawę ubioru przedyskutowali w czasie długiej podróży z południowego wybrzeża nad rzekę Clyde. Na rozkazie było napisane: „Zameldować się u admirała-inspektora budowy okrętów”. Zdawało się, że taki ubiór na taką okazję był najodpowiedniejszy. Dowódca w starym roboczym mundurze ze spłowiałym złotym galonem w porównaniu z nimi sprawiał wrażenie niezwykle zaniedbanego.

Po chwili Ericson zapytał:

– Co robiliście w cywilu?

– Dziennikarz, panie kapitanie – odparł Lockhart.

Dowódca uśmiechnął się. Zrobił okrągły ruch ręką, jakby pokazywał im pokój, w którym się znajdowali.

– Cóż to ma wspólnego?

– Dużo pływałem na jachtach, panie kapitanie.

– Hm... – Spojrzał na Ferraby’ego. – No, a pan?

– Ja pracowałem w banku, panie kapitanie.

– Był pan kiedy na morzu?

– Przepłynąłem tylko przez Kanał, z wycieczką do Francji, panie kapitanie.

– Cóż, i to może się przydać... No dobrze. Obejrzyjcie sobie korwetę i zameldujcie się u zastępcy. Jest tam gdzieś na pokładzie. A gdzie są wasze rzeczy?

– W hotelu, panie kapitanie.

– Muszą tam zostać przez jakiś czas. Nie będziemy spać na okręcie wcześniej niż za tydzień albo coś koło tego.

Kiwnąwszy im głową, Ericson odwrócił się z powrotem do biurka. Dwaj młodzi ludzie zasalutowali trochę niepewnie i zawrócili ku wyjściu. Gdy Ferraby ujmował za klamkę, dowódca odezwał się przez ramię:

– Nawiasem mówiąc, nie salutujcie mi w pokoju, kiedy jestem bez czapki. Nie mogę odsalutować. Zgodnie z regulaminem powinniście zdjąć czapki przed wejściem do pokoju.

– Przepraszamy, panie kapitanie – stropił się Lockhart.

– To nie jest takie ważne – ciągnął Ericson. Wyczuli przyjazny ton w jego głosie. – Ale równie dobrze możecie to robić od razu jak należy.

Gdy wyszli, zwlekał przez chwilę z zabraniem się na nowo do roboty. Dziennikarz... urzędnik bankowy... wycieczki do Francji... jachty... Nie brzmi to zbyt fachowo. Ale obaj wydają się chętni, starszy zaś, ten Lockhart, ma sporo oleju w głowie, sądząc po jego wyglądzie. Na morzu wiele da się zrobić ze zdrowym rozsądkiem, lecz bez niego – diabelnie mało. Znów chwycił za ołówek.

IV

Lockhart i Ferraby idąc wzdłuż nabrzeża, zatrzymali się, by popatrzeć na okręt. Nie patrzyli na niego jednakowymi oczami. Lockhart potrafił w pewnym stopniu ocenić jego linię i kształty. Dla Ferraby’ego korweta była w każdym szczególe zupełną nowością. Martwiło go to bardzo, podobnie jak sto innych rzeczy. Ożenił się zaledwie przed sześcioma tygodniami. Żegnając żonę dwa dni temu, zwierzył jej się raz jeszcze ze swej niepewności, ze swych obaw dotyczących spraw, które wziął na siebie. „Ależ kochanie – rzekła z uśmiechem pełnym miłości, który wydawał mu się wzruszający i piękny. – Ty wszystko potrafisz. Sam wiesz, że potrafisz. Pomyśl, umiałeś mnie przecież uszczęśliwić, i to tak bardzo”. Brzmiało to, rzecz prosta, niezupełnie logicznie, mimo to jednak dodało mu otuchy. Wszystko w ich małżeństwie było takie. Zaczęli właśnie przezwyciężać wzajemną nieśmiałość i odczuwali przy tym szczególną słodycz.

Ferraby rozstał się z młodziutką żoną. Lockhart nic nie żegnał. Odpowiedział dowódcy: „dziennikarz”, lecz nie był pewien, czy należy mu się to miano. Miał dwadzieścia siedem lat. Od sześciu z trudem zarabiał na życie, kręcąc się po Fleet Street[7] i jej okolicy w charakterze dziennikarza amatora. Mnóstwo się przy tym nauczył, ale nie zdołał zabezpieczyć się materialnie, nie uwolnił się ani na chwilę od troski o chleb. Zresztą nie był zupełnie pewien, czy właśnie tego pragnął. Rodzice jego nie żyli, nie był z nikim związany. Jedyna kobieta, z którą się żegnał, powiedziała mu: „Dlaczego nie kochaliśmy się przedtem?”. Właśnie wychodził z jej łóżka o chłodnym londyńskim świcie i wkładał mundur. Było to charakterystyczne dla jego całego życia: niepewnego, nietrwałego, zmiennego w akcentach i nasileniu. Zgłosił się na ochotnika, ponieważ wybuchła wojna. Zgłosił się do marynarki, bo wiedział coś niecoś o okrętach – o małych w każdym razie – i znał się na żegludze. I oto czuł się szczęśliwy, wolny i pełen wiary w przyszłość. Był rad z tej odmiany.

Ferraby spytał, pokazując palcem:

– Cóż to za jakieś druty tam na maszcie?

– Myślę, że jest to jakieś urządzenie radiowe. Wejdźmy na okręt.

Weszli po nieheblowanej desce, która służyła za trap, i zeskoczyli na pokład. Tu i ówdzie był jeszcze pokryty szronem. Poniewierało się na nim mnóstwo przedmiotów – blaszanki po oleju, skrzynki do narzędzi, sprzęt spawalniczy, części wyposażenia. Z dziesięciu miejsc naraz rozlegało się głośne stukanie młotów, a gdzieś wysoko na dziobie maszyna do nitowania hałasowała jak sto diabłów. Lockhart prowadził w kierunku rufy. Obejrzeli wyrzutnie bomb głębinowych – dokładną kopię urządzenia, na którym się szkolili. Zeszli na dół i nagle znaleźli się w części mieszkalnej. Były tam dwa pomieszczenia: jedna kabina z pojedynczą koją i z napisem „Zastępca dowódcy” oraz maleńka mesa oficerska. Wszystko to było zacieśnione i pełne najrozmaitszych zakamarków.

– Będzie cholernie ciasno – rzekł nagle Lockhart. – Myślę, że tobie i mnie dadzą wspólną kabinę.

– Ciekaw jestem, jak on wygląda, ten zastępca – zastanawiał się Ferraby, patrząc na tabliczkę przybitą do drzwi.

– Jaki jest, taki jest. Nas o to pytać nie będą. Może wyczyniać z tym okrętem, co zechce, choćby postawić go na dziobie, rufą do nieba.

– Jak to?

– Po prostu może się zachowywać jak ciężka zaraza albo na odwrót, zależy, na co mu przyjdzie ochota.

– Ach tak... Dowódca mi się podobał.

– A ty podbiłeś od razu jego serce. Tak, on jest dobry. Przyzwoici goście z rezerwy są naprawdę dobrzy.

– Tak, ale najczęściej nie bardzo nas lubią.

– Nas?

– Nas, z ochotniczej rezerwy.

Lockhart uśmiechnął się.

– Od dziś za dwa lata my będziemy wybierać i przebierać. Nie martw się o rezerwę ochotniczą, mój chłopcze. W końcu to będzie i tak nasza wojna. Tylko w ten sposób będą mogli obsadzić okręty.

– Chcesz przez to powiedzieć, że z nas naprawdę będą dowódcy?

Lockhart kiwnął głową, myśląc już o czym innym. Oglądał bufet w mesie, który wydawał mu się niezwykle mały.

Wtem nad ich głowami ktoś krzyknął ochrypłym głosem:

– Hej tam, na dole! – aż zahuczało w pustej mesie.

– Co za gbur! – obruszył się Lockhart.

Po chwili wołanie znów się powtórzyło, tym razem jeszcze głośniej.

– Czy to do nas? – zapytał Ferraby niepewnie.

– Obawiam się, że tak. – Lockhart podszedł do trapu i spojrzał w górę. – Tak?

Czerwona twarz nad zrębnicą zejściówki nie była zachęcająca. Bennett spoglądał na niego groźnie.

– Po jaką cholerę chowacie się na dole?

– Nie chowam się – odburknął Lockhart.

– Nie kazano wam zameldować się u mnie?

– Tak jest, ale po obejrzeniu korwety.

– Mówi się: „Tak jest, panie poruczniku” – przypomniał Bennett w sposób bardzo nieprzyjemny.

– Tak jest, panie poruczniku – powtórzył Lockhart. Mógł niemal widzieć udręczoną twarz Ferraby’ego, który stał za nim.

– Czy pański kolega jest razem z panem?

– Tak jest, panie poruczniku. Nie wiedzieliśmy, że pan jest na okręcie.

– Nie odstawiajcie przede mną głupków – mruknął Bennett. – Wyłaźcie na górę, tylko bez marudzenia.

Gdy znaleźli się przed nim u szczytu trapu, Bennett uważnie przyjrzał się obu młodzieńcom. Zmarszczył brwi, a głos jego zabrzmiał chropowatym australijskim akcentem.

– Waszym obowiązkiem jest wiedzieć, gdzie się znajduję – powiedział cierpko. – Nazwiska?

– Lockhart.

– Ferraby.

– Kiedy dali wam nominację?

– Przed tygodniem – rzekł Lockhart. I dodał: – Tymczasowo na okres próbny.

– Widzę, widzę – wycedził Bennett. – Wyłazi to z was przecież, sterczy jak... – Tu użył barwnego porównania. – Byliście już na morzu?

– Na małym statku – odparł Lockhart.

– Nie chodzi o zabawę z jachtami.

– W takim razie nie byłem.

Bennett zwrócił się do drugiego:

– No, a pan?

– Nie, panie poruczniku.

– Wspaniale... Który z was jest starszy?

– Razem skończyliśmy szkolenie – wyjaśnił Lockhart.

– Chryste Panie, wiem przecież! Ale jeden jest zawsze starszy, jeden musi być zapisany na liście etatów przed drugim.

– Nie wpisali nas jeszcze na listę oficerów.

Bennett spostrzegł, że Lockhart wpatruje się w niego, że go mierzy spojrzeniem, i to mu przeszkadzało.

– Wygląda na to, żeście się jeszcze nie wykluli z jaja.

Lockhart nie odpowiedział.

– No cóż, zobaczymy, co potraficie – rzekł Bennett po chwili. – Obeszliście już okręt?

– Tak jest.

– Ile mamy hydrantów przeciwpożarowych?

– Czternaście – pospieszył Lockhart z odpowiedzią.

Nie miał pojęcia, ile było naprawdę, lecz miał absolutną pewność, że Bennett także nie wie. Później, gdyby zachciało mu się sprawdzić, jakoś się z tego wyplącze.

– Bardzo dobrze – rzekł Bennett i zwrócił się do Ferraby’ego: – A jakie działo mamy na okręcie?

– Stopiątkę – odparł tamten po chwili.

– 105-milimetrowe jakie? Odtylcowe? Szybkostrzelne? Mark IV? Mark VI? Z amunicją zespoloną?

– 105-milimetrowe... nie wiem jakie – bąknął nieszczęsny chłopak.

– To się pan dowiedz – warknął Bennett. – Zapytam następnym razem, jak was zobaczę. A teraz idźcie z powrotem do baraku i weźcie się do sprawdzania a.p.

– Tak jest, panie poruczniku. – Lockhart zrobił zwrot do odejścia. To samo uczynił Ferraby.

– Zasalutować! – zatrzymał ich Bennett.

Zasalutowali.

– Jestem tu zastępcą dowódcy. Radzę o tym nie zapominać.

*

– Bardzo zachęcający typek – odezwał się Lockhart w drodze powrotnej. – Już widzę, że będziemy z nim żyć jak pies z kotem. Spodziewam się, że ten drań będzie właśnie kotem i że pies pożre kota.

– Co to znaczy a.p.? – spytał Ferraby zgnębionym głosem.

– Akta poufne.

– Nie mógł powiedzieć zwyczajnie?

– Widać miał powód.

– Jaki powód?

Lockhart uśmiechnął się sprytnie.

– To proces impozycji.

– Coś z francuskiego?

– Francuzi robią to lepiej... Mówiąc cokolwiek ordynarnie, motto jest takie: niech no byk ryknie, truchleją mózgi. Muszę przyznać, że nieźle to odstawia.

– Spodziewałem się czegoś innego – rzekł Ferraby.

– Jest pan tu podporucznikiem – świetnie naśladował Lockhart. – Radzę o tym nie zapominać.

– Ale naprawdę, to który z nas jest starszy?

– Może lepiej, żebym ja był starszy.

V

Z zapadnięciem wieczoru na Compass Rose zaległa dobroczynna cisza. Zamarło stukanie młotów, przycichł gwar ludzki. Ostatni robotnik zbiegł po trapie do tramwaju czekającego w pobliżu. Było to jeszcze przed wprowadzeniem pracy na nocne zmiany. Jedyny wartownik, który pozostał na korwecie, skulony pod brezentową osłoną na rufie, klął zimny wiatr, wiejący prosto w oczy dymem z koksownika.

Okręt kołysał się łagodnie z rytmem rzeki. Dziwaczne cienie padały na pokład, przesuwały się po nim i znów zastygały w bezruchu.

Nerwowa krzątanina na brzegu Clyde rozpłynęła się w ciszy. Zamilkło koryto rzeki obrzeżone sylwetami milczących, na pół ukończonych statków, opustoszały tereny stoczniowe i znieruchomiały dźwigi rozpięte na bladym tle nieba. Koniec jednego dnia – ani lepszego, ani gorszego od innych: okręty są bliższe stanu gotowości, prace posunęły się znowu o jeden etap naprzód i... ku niekończącemu się łańcuchowi nowych prac, które wymagają raczej cierpliwości i wytrwałości niż umiejętności. Rzeka Clyde widziała to wszystko już dawniej. Teraz, w 1939 roku, przesuwa się przed nią podobny obraz.

Strażnik nocny, emeryt w podeszłym wieku, mruczał coś i drapał się bez końca, aż wreszcie zapadł w drzemkę. On ma już swoją wojnę poza sobą – tę pierwszą. Teraz kolej na kogoś innego. Szczęść Boże, ale cudów niech nie oczekują od każdego. Cuda są dobre dla dzieci. A starzy mają prawo do odpoczynku i snu. To nie przynosi im ujmy.

W knajpie na Argyll Street, w hałaśliwej części ulicy niedaleko dworca kolejowego, bosman Tallow i Watts, kierownik maszyn, przepijali do siebie przed powrotem na swoje kwatery. Siedzieli tu od ósmej wieczorem i zdążyli już wypić po siedem kufli piwa. Ich wymowa i sposób bycia nie zmieniły się z tego powodu, tylko Tallow zaczął się pocić, a Watts miał nieco przekrwione oczy. Siedzieli tu trochę dlatego, że nie było nic ciekawszego do roboty – nie przepadali bowiem za kinem, a ich kwatery były brudne i niewygodne – trochę zaś dlatego że lubili ten przybytek i nigdzie nie czuli się bardziej swojsko. Przy barze panował hałas, a część gości zabawiała się rzucaniem strzałek do tarczy, spiesząc się, by dokończyć grę przed zamknięciem lokalu. Od czasu do czasu Tallow i Watts spoglądali w tę stronę, obserwując ciekawszy rzut, przeważnie jednak popijali i rozmawiali niegłośno i mrukliwie.

– Nie będzie miał szczęścia ten okręt, z góry ci to mówię.

Watts był Szkotem. Siwy i łysawy, zbliżał się do końca swej służby w Royal Navy. Jego rozlewna szkocka wymowa i soczysty akcent Tallowa z Lancashire mieszały się ze sobą i brzmiały szorstko, lecz harmonijnie.

– Nie twierdzę, że dowódca nie jest w porządku, ale ten Jimmy[8] to bydlę – ciągnął Watts. – Dziś wieczór pętał mi się koło maszyny i ględził o dzienniku wachtowym. A ja tu mam ręce pełne roboty przy tym cholernym wale, wciąż rozbebeszonym. Im prędzej dadzą mi kwitek na emeryturę, tym dla mnie lepiej.

– Nie bój się, dopóki będzie ta wojna, nikogo nie wypuszczą – odburknął Tallow. Pociągnął z kufla i otarł pianę z ust. – Jakeś w to wlazł, braciszku, to będziesz siedział do końca.

– No dobrze, ale będą przydziały na ląd. Coś lekkiego, w koszarach, to w sam raz dla mnie. Ten okręt jest za mały jak na mój gust.

– Będzie cholernie kiwać – zgodził się Tallow. – Do diabła! Spróbuj wpakować całe wyposażenie tej łajby na takiego Repulse, nikt nawet nie poczuje.

Watts zaśmiał się cicho.

– Mam nadzieję, że twój Repulse nawinie się w porę, zanim wrobimy się w jakieś nieszczęście.

– Wedle tego, co ludzie gadają, łatwo może się to przydarzyć. Niech mnie cholera weźmie, jeśli coś z tego rozumiem. Jak oni sobie to wyobrażają, żeby takie okręty osłaniały konwój. W tamtej wojnie niszczyciele ledwo dawały sobie z tym radę.

– Tu pewnie chodzi o taktykę – rzekł Watts bez przekonania.

– Ta ich taktyka nie wystarczy, jeśli mamy wylądować na drugim brzegu. Jakie my mamy uzbrojenie? Jedna zasrana l05-milimetrowa pukawka i parę rządków bomb głębinowych. Zrobią z nami, co zechcą.

– Nie rozumiem, co się stało z pomieszczeniami załogi – powrócił Watts do swych dawniejszych żalów. – Wszystkich zmieszali razem i wciąż jest ciasno. Ludzie z maszynowni i marynarze z pokładu mają jeść w jednej mesie, wiadomo, że nikt tego nie lubi. Pomieszczenie dziobowe ma sześć stóp na cztery, nie ma kantyny, nie ma chłodzenia, nie ma wentylacji. Zanim przejdziesz z pomieszczeń na pomost, przemokniesz do suchej nitki. A kuchnia na samej rufie. Zanim doniosą jedzenie, wystygnie i skrzepnie na lód. Ten facet, który projektował okręt, musiał się przedtem zalać w pestkę.

– Niechby łajdak sam na nim popływał. – Tallow z ponurą miną pociągnął łyk z kufla i spojrzał w stronę baru, gdzie już wołano, że czas zamykać. – Jak myślisz? Jeszcze po jednym na drogę?

– Ja mam już dosyć. Muszę jutro pracować.

Argyll Street była pełna hałasujących ludzi. Wychodzili z knajp i potykali się na zaciemnionej ulicy. Było okropnie zimno. Na rogu ostry wicher dmuchnął im w twarz, więc podnieśli kołnierze i wsunęli ręce głęboko w kieszenie płaszczy. Gdy szli w kierunku przystanku, Watts rzekł współczująco:

– Niech Bóg ma w swej opiece marynarzy. Człowieku, dziś w nocy ciężko będzie na morzu.

– Niedługo nasza kolej – odparł Tallow. – Za parę tygodni oczy będziemy wypłakiwać za Argyll Street, czy to w deszcz, czy w pogodę. Poczekaj tylko.

*

Lockhart i Ferraby byli zmęczeni. Większą część dnia spędzili na nabrzeżu, sprawdzając spisy, mapy i poufne akta. Bennett doprowadzał ich do szału, każąc po dziesięć razy przerywać robotę i zabierać się do czegoś innego. Spisy wyposażenia nie miały końca, mapy obejmowały wszystkie oceany. Na dnie skrzynki leżała mapa Morza Czarnego. Lockhart przyglądał się jej przez chwilę i zauważył cicho:

– Ależ to będzie długa wojna!

Bennett, który dosłyszał te słowa, natychmiast musiał dogryźć:

– Będzie na pewno długa jak cholera, jeśli pan nie przestanie stękać i nie pchnie roboty naprzód.

Potem odesłał ich z powrotem na Compass Rose. Kazał im opracować plan rozmieszczenia załogi, chociaż należało to do obowiązków zastępcy. Dzień pracy skończył się dla nich o szóstej po południu. Bennett nakazał ostro, by następnego ranka stawili się w baraku o wpół do dziewiątej. Z hotelu mieli do stoczni godzinę jazdy tramwajem, wobec czego jutrzejszy dzień trzeba będzie rozpocząć dość wcześnie.

Teraz, po późnym obiedzie, leżeli w łóżkach we wspólnym pokoju hotelowym na Sauchiehall Street. Ferraby splótł dłonie pod głową i wpatrywał się w sufit. Lockhart ćmił papierosa i wertował w skupieniu regulamin morski. Za oknami stopniowo cichł wieczorny gwar Glasgow.

Ferraby poruszył się w łóżku i opierając się na łokciu, zwrócił się do kolegi z pytaniem:

– Co ty tam czytasz?

– Biblię. Tak, nasze Pismo Święte – odparł Lockhart. – Jest tutaj sporo rzeczy, które warto skonfrontować z rzeczywistymi faktami.

– Masz na myśli zastępcę?

Lockhart się roześmiał.

– Och, on... Pcha się po omacku tak jak my, tylko że robi przy tym więcej hałasu.

– Tak, bardzo dużo hałasu. – Ferraby opadł na poduszkę. – Zastanawiam się, czy mógłbym sprowadzić tu żonę.

– Dobry pomysł. Masz sporo czasu, zanim przeprowadzimy się na okręt. Najlepiej zapytać wprost.

– Kogo zapytać?

– No, chyba Bennetta. Albo dowódcę?

– Bennett się na to nie zgodzi... Właśnie zacząłem się przyzwyczajać do małżeństwa.

– To musi być przyjemne – rzekł Lockhart bez ironii.

– Więcej niż przyjemne! – Porwany nieśmiałym entuzjazmem Ferraby nie umiał zataić, że wszystkie jego myśli ogniskowały się w tym jednym punkcie. – Ostatnio to było dla mnie wszystkim. Bez tego nie dałbym sobie rady. Ona jest taka... Kiedy się człowiek żeni z osobą... – Zaciął się, lecz po chwili podjął na nowo z wysiłkiem: – Czy ty nigdy nie czułeś, że musisz mieć koniecznie kogoś, komu mógłbyś absolutnie zaufać? Kogoś, komu mógłbyś powiedzieć wszystko, bez... uczucia wstydu? Kogoś, kto byłby drugą połową ciebie samego?

– Nie – odrzekł Lockhart powoli. – Nie zdaje mi się, żebym kiedykolwiek czuł taką potrzebę.

– A ze mną właśnie tak było. Zresztą, tak było z nami obojgiem. I dlatego rozstanie jest cholernie ciężkie.

– No więc spróbuj, może się uda ją sprowadzić. – Lockhart odłożył książkę i zgniótł papierosa. – W każdym razie nie zaszkodzi zapytać. Ostatecznie żona dowódcy także tu jest.

– Ale to różnica.

– Niekoniecznie. Spróbuj, zobaczysz, co z tego wyjdzie. – Lockhart zgasił światło i wyciągnął się na łóżku. – O Boże, dlaczego trzeba się zrywać tak wcześnie?

– Mamy okropnie dużo roboty.

– Tak, tak, pewnie. No to dobranoc.

– Dobranoc.

– A nie daj się przytłamsić tym wszystkim.

– Myślałem, że będzie zupełnie inaczej.

– Jakby wszystko miało się tak układać, jak sobie myślałeś, to by dopiero było dziwne.

*

Na dole, w hallu tego samego hotelu, Bennett odwlekał umówienie się z nieco ponurą prostytutką, którą sobie przygadał w barze. Nie mógł się jakoś zdecydować. Na razie miał ochotę po prostu pogadać. W gwarnej i zatłoczonej sali było bardzo gorąco. Czerwona twarz Bennetta lśniła od potu pod czapką nasadzoną na bakier.

Kobieta podniosła szklankę po raz piąty czy szósty i trąciła nią w jego szklankę.

– Twoje zdrowie, kochany! – powiedziała.

Jej twarz, biała od pudru i poorana zmarszczkami, przypominała czaszkę kościotrupa. Opięta czarna spódnica niemal pękała w szwach, podkreślając bezpośrednią bliskość ciała, które było powabne, ale zarazem odstręczające.

– Nasze kawalerskie! – zaproponował Bennett po raz już któryś tam z rzędu. Wypił i zapatrzył się w szklankę. – Byłaś w Australii?

– Nie. Skądże znowu! Przecież to kawał drogi.

– Masz rację, kawał drogi! To prawie dalej jak do piekła, przynajmniej jeśli chodzi o moje szanse dostania się tam z powrotem.

– Wrócisz cały i zdrów. Jak tylko wojna się skończy.

– Dla mnie niechby skończyła się jak najprędzej. – Sączył piwo z markotnym wyrazem twarzy.

– Nie podoba ci się Szkocja?... Kochana Szkocja – dorzuciła po chwili, jakby kończąc niedopowiedzianą myśl. Prawdopodobnie pochodziła z londyńskiego przedmieścia i jej szkocki akcent, nabyty w kabaretach, sprawiał wrażenie groteskowe i sztuczne. – Znasz tę piosenkę: „Glasgow należy do mnie...”. – Podniosła szklankę do ust, elegancko zginając mały palec, i odstawiła ją, jakby zawstydzona, że posługuje się tak niewytwornym przedmiotem.

– Szkocja nie jest najgorsza – rozważał głośno Bennett. – Ale wiesz, jak to jest.

Zrobił okrągły ruch ręką i przewrócił dzban stojący na ladzie. Piwo ochlapało mu płaszcz i spodnie.

– O, do cholery! – zaklął głośno.

– Jaki niegrzeczny! – oburzyła się machinalnie.

Bennett wycierał się z zapałem.

– Szkoda dobrego piwa – zauważył i powrócił do tematu. – Szkocja nie jest taka zła. Ale do Sydney to jej daleko.

– To bardzo możliwe – zgodziła się, zakładając delikatnie nogę na nogę. – Masz kochankę w Australii?

– No pewno! – odrzekł Bennett. – Całą kupę.

– „Dziewczęta, które zostały tam w kraju”... Tak?

– Coś w tym guście.

– No tak – oznajmiła niespodziewanie oschle. Dziś mam bardzo zajęty wieczór. – Wzięła torebkę z lady.

– Nie odchodź – wstrzymał ją Bennett, decydując się szybko. – Napijemy się jeszcze.

– Nie, dziękuję.

– W takim razie odwiozę cię do domu.

– To daleko. Tramwajem cztery pensy.

– Wezmę taksówkę.

– Coś takiego! Że niby raz się żyje, no nie?

Zsunęła się ze stołka i stojąc, przyglądała mu się uważnie, jakby chcąc wybadać, w jakim jest nastroju.

– A jak przyjedziemy do domu, to co?

– Postaram się, żebyś nie narzekała.

– Znałam już przedtem marynarzy – rzekła powoli.

– Na pewno nie Australijczyków.

– Co to, to nie – przyznała. – Z tobą pierwszym się zeszłam. Znaczy się... towarzysko.

– Zobaczysz, jak ci dogodzę. – Bennett zgramolił się ze stołka i wziął ją pod ramię. – No to idziemy.

Kobieta skinęła barmanowi:

– Serwus, Fred.

– Do zobaczenia i dobranoc.

– To już moja w tym głowa, żeby noc była dobra. – Bennett wykrzywił się w obleśnym uśmiechu. – To już dla mnie robótka. – Nasunął czapkę jeszcze bardziej na bakier.

*

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

5 Royal Navy Reserve – Rezerwa Królewskiej Marynarki Wojennej (przyp. tłum.).

6 R.A.N.V.R. (Royal Australian Navy Volunteer Reserve) – Ochotnicza Rezerwa Australijskiej Marynarki Królewskiej (przyp. tłum.).

7 Fleet Street – ulica, przy której mieszczą się redakcje większości dzienników londyńskich (przyp. tłum.).

8 W angielskiej marynarce wojennej zastępcę dowódcy nazywają Jimmy (przyp. tłum.).