Ogród bestii - Jeffery Deaver - ebook

Ogród bestii ebook

Jeffery Deaver

3,2

Opis

W tym znakomitym thrillerze nic nie jest tym, czym z początku się wydawało. Ameryka połowy lat trzydziestych ubiegłego wieku. Paul Schumann, nowojorczyk niemieckiego pochodzenia, jest wykonawcą mafijnych wyroków. Podczas jednej z akcji wpada w pułapkę. Ma jednak wybór: albo trafi na krzesło elektryczne w Sing-Singu, albo dokona ostatniego zamachu, zabijając – dla dobra ojczyzny – głównego architekta nazistowskiej remilitaryzacji, Reinharda Ernsta. Tropi go w Berlinie, uciekając przed siłami bezpieczeństwa Trzeciej Rzeszy. Musi się także strzec wyjątkowo przenikliwego detektywa, inspektora policji kryminalnej, który depcze mu po piętach. Czy Schumannowi uda się wykonać niebezpieczne zadanie i wyprowadzić w pole pościg czyhający na jego życie? Jeffery Deaver jest autorem wielu thrillerów. Z wykształcenia dziennikarz i prawnik. Przez kilka lat współpracował z dziennikami „New York Times” i „Wall Street Journal”. Był także doradcą prawnym jednej z większych firm na Wall Street. Zaliczany jest do grona najbardziej poczytnych i nagradzanych pisarzy amerykańskich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 603

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (119 ocen)
29
18
42
12
18
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




JefferyDeaver

Ogród bestii

Przełożył Łukasz Praski
Wydawnictwo Prószyński i S-ka

Pamięci Hansa i Sophie Schollów,rodzeństwa straconego w 1943 roku za protesty antynazistowskie; dziennikarza Carla von Ossietzky’ego, który podczas pobytu w obozie w Oranienburgu otrzymał Nagrodę Nobla; Wilhelma Kruzfelda, berlińskiego policjanta, który nie pozwolił tłumowi zniszczyć synagogi podczas inspirowanych przez nazistów antyżydowskich zamieszek znanych pod nazwą Noc Kryształowa… Pamięci czworga ludzi, którzy ujrzeli zło i powiedzieli „nie”.

„[W Berlinie] wszędzie szeptano. O nielegalnych aresztowaniach o północy, o więźniach torturowanych w koszarach SA… Szepty ginęły we wściekłym krzyku głosów rządu, który tysiącem ust wszystkiemu zaprzeczał”.

Christopher Isherwood, „Opowieści berlińskie”

Część I. ŻOŁNIERZ MAFII

1

Ledwie wszedł do tego mieszkania, wiedział, że już po nim.

Wytarł spoconą dłoń i rozejrzał się po ciemnej norze, w której było cicho jak w kostnicy, jeśli nie liczyć odgłosów wieczornego ruchu na ulicach Hell’s Kitchen i szelestu zatłuszczonej rolety, ilekroć obrotowy wentylator z Montgomery Ward kierował swój gorący oddech w stronę okna.

Ten widok nie wróżył niczego dobrego.

Coś tu nie gra…

Powinien tu znaleźć Malone’a, zalanego w pestkę i odsypiającego jakąś popijawę. Ale go nie było. Ani też butelek whisky czy nawet śladu zapachu burbona, jedynego alkoholu, jakim raczył się ten śmieć. W ogóle wszystko wskazywało na to, że lokator od jakiegoś czasu nie odwiedzał mieszkania. Numer nowojorskiego „Sun” na stoliku pochodził sprzed dwóch dni. Obok stała zimna popielniczka i szklanka z siną aureolą zaschniętego mleka.

Pstryknął włącznikiem światła.

Faktycznie, z boku znajdowały się drugie drzwi, tak jak zauważył z korytarza, kiedy rozglądał się tu wczoraj. Ale zabite na głucho. A okno wychodzące na schody przeciwpożarowe? Jasny gwint, zamknięte na amen siatką drucianą, której nie udało mu się dojrzeć z alejki. Drugie okno było otwarte, lecz od bruku dzieliło je dwanaście metrów.

Żadnej drogi ucieczki…

Paul Schumann zaczął się zastanawiać. Gdzie jest Malone?

Malone nawiał, chlał piwo w Jersey lub zmienił się w posąg na betonowej podstawie i zniknął pod molem w Red Hook.

Nieważne.

Paul zdał sobie sprawę, że cokolwiek się stało z tym moczymordą, wystawiono mu go tylko na przynętę, a wiadomość, że dziś znajdzie tu śmiecia, była bzdurą do kwadratu.

Z korytarza dobiegło szuranie stóp. Szczęk metalu.

Coś tu bardzo nie gra…

Paul położył pistolet na stole w pokoju, wyciągnął chustkę i osuszył twarz. Nad Nowy Jork nadciągnęły duszne i palące żywym ogniem upały znad Środkowego Zachodu. Ale nie można paradować bez marynarki, kiedy za paskiem nosi się  tak więc Paul był skazany na garnitur. Dziś miał na sobie lżejszy, jednorzędowy, zapinany na jeden guzik, z szarego lnu. Biała bawełniana koszula z przypinanym kołnierzykiem zdążyła przesiąknąć potem.

Na korytarzu, gdzie na pewno już się na niego szykowali, znów rozległ się szelest. Jakiś szept, po chwili znów metaliczny brzęk.

Paul zastanawiał się, czy wyjrzeć przez okno, lecz bał się, że mogą mu strzelić w głowę. Przed pochówkiem chciał się pokazać w otwartej trumnie, a nie znał specjalistów pogrzebowych, którzy potrafiliby dobrze zamaskować ranę po kuli albo śrucie.

Kto mu deptał po piętach?

Na pewno nie Luciano, facet, który go wynajął, by zdjął Malone’a. I nie Meyer Lansky. Fakt, obaj byli niebezpieczni, ale nie podstępni. Paul zawsze doskonale wywiązywał się z zadań, jakie mu zlecali, nigdy nie pozostawiając najmniejszych śladów, które wskazywałyby na ich związek z robotą. Poza tym gdyby któryś z nich chciał się Paula pozbyć, nie nadawałby mu lipnej roboty. Paul po prostu by zniknął.

Zatem kto postanowił wejść mu w drogę? Jeżeli to O’Banion albo Rothstein z Williamsburga, albo Valenti z Bay Ridge, to za kilka minut mógł się pożegnać z życiem.

Jeśli to ten elegancik Tom Dewey, śmierć nadejdzie dopiero za jakiś czas – potrzebny do skazania go i posłania na krzesło elektryczne w Sing-Singu.

W korytarzu odezwały się głosy. Metal szczęknął o metal.

Chociaż patrząc na to z drugiej strony, skonstatował z krzywym uśmiechem, na razie wszystko szło jak po maśle. Wciąż żył.

I cholernie chciało mu się pić.

Podszedł do lodówki i ją otworzył. Trzy butelki mleka – w dwóch już zsiadło – pudełko sera Kraft i brzoskwiń Sunsweet. Parę butelek coli Royal Crown. Znalazł otwieracz i zdjął kapsel.

Usłyszał skądś radio. Grało „Stormy Weather”.

Siadając z powrotem przy stole, dostrzegł swoje odbicie w zakurzonym lustrze wiszącym nad obitą emaliowaną umywalką. Pomyślał, że jego jasnoniebieskie oczy zdradzały mniejsze zaniepokojenie, niż powinny. Na twarzy odbijało się jednak znużenie. Był postawnym mężczyzną – miał około dwóch metrów wzrostu i ważył ponad sto kilogramów. Rudobrązowe włosy odziedziczył po matce, jasną cerę zawdzięczał niemieckim przodkom ojca. Skóra była nieco zeszpecona – nie po ospie, lecz po kontakcie z pięściami w młodości i rękawicami Everlast w późniejszych czasach. I po upadkach na ring i beton.

Popijał gazowany napój. Ostrzejszy niż coca-cola. Smakował mu.

Paul zastanawiał się nad swoją sytuacją. Jeżeli to O’Banion, Rothstein albo Valenti, to każdy z nich miał gdzieś Malone’a, stukniętego niciarza ze stoczni, który został bandytą i zabił żonę gliny w bardzo nieprzyjemny sposób, grożąc tym samym każdemu stróżowi prawa, który miał ochotę wplątać go w kłopoty. Wszyscy szefowie w okolicy, od Bronksu do Jersey, byli wstrząśnięci tym, co zrobił. Gdyby więc któryś z nich chciał zdjąć Paula, czemu nie miałby zaczekać, aż on pierwszy rozwali Malone’a?

Czyli prawdopodobnie Dewey.

Przygnębiła go myśl o czekaniu na egzekucję w mamrze. Chociaż prawdę mówiąc, Paul w głębi duszy nie przejmował się za bardzo, że mogą go zgarnąć. Tak jak w dzieciństwie, gdy bez namysłu stawał do walki przeciw dwóm lub trzem większym od siebie dzieciakom, prędzej czy później trafiał na jakiegoś silnego smarkacza, który porachował mu kości. Wiedział, że w jego obecnej profesji będzie tak samo: kiedyś i tak dopadnie go Dewey albo O’Banion.

Pomyślał o jednym z ulubionych powiedzonek ojca: „I po dobrym, i po złym dniu słońce w końcu zachodzi”. Pulchny staruszek strzelał kolorowymi szelkami, dodając: „Głowa do góry. Jutro zupełnie nowa gonitwa”.

Nagle skoczył jak oparzony, ponieważ zadzwonił telefon.

Paul długo wpatrywał się w czarny bakelit. Dopiero po siódmym czy ósmym dzwonku podniósł słuchawkę.

– Tak?

– Paul – powiedział młody, wyraźny i chłodny głos. Nie należał do nikogo z okolicy.

– Wiesz dobrze, że to ja.

– Mówię z mieszkania na tym samym piętrze. Jest nas tu sześciu. Tyle samo czeka na ulicy.

Dwunastu? Paula ogarnął dziwny spokój. Z dwunastką nie mógłby sobie poradzić. Dostaną go tak czy inaczej. Pociągnął następny łyk coli Royal Crown. Dokuczało mu cholerne pragnienie. Wentylator przeganiał tylko rozgrzane powietrze po pokoju.

– Pracujesz dla chłopaków z Brooklynu czy West Side? Pytam z ciekawości.

– Posłuchaj, Paul. Powiem ci, co masz zrobić. Masz przy sobie dwie spluwy, tak? Colta. I tę małą dwudziestkędwójkę. Resztę zostawiłeś w mieszkaniu.

Paul parsknął śmiechem.

– Zgadza się.

– Rozładujesz je i otworzysz zamek colta. Potem podejdziesz do otwartego okna i wyrzucisz broń. Następnie zdejmiesz marynarkę, rzucisz na podłogę, otworzysz drzwi i staniesz na środku pokoju z podniesionymi rękami. Wyciągniesz je wysoko do góry.

– Zastrzelicie mnie – odrzekł.

– I tak żyjesz na kredyt, Paul. Ale jeśli zrobisz, co mówię, może jeszcze trochę pożyjesz.

Rozmówca się wyłączył.

Paul odłożył słuchawkę. Przez chwilę siedział nieruchomo, wspominając niezwykle miły wieczór sprzed kilku tygodni. Szukając ucieczki przed upałem, razem z Marion wybrali się na Coney Island na minigolfa, hot dogi i piwo. Ze śmiechem zaciągnęła go wtedy do wróżki w wesołym miasteczku. Fałszywa Cyganka przepowiedziała mu z kart wiele różnych rzeczy. Przegapiła jednak dzisiejsze wydarzenie, chociaż można przypuszczać, że powinna dostrzec jakiś znak, jeśli chciała uchodzić za wróżbitkę z prawdziwego zdarzenia.

Marion… Paul nigdy jej nie powiedział, czym naprawdę się trudni. Mówił tylko, że jest właścicielem sali gimnastycznej i od czasu do czasu robi interesy z facetami o niejasnej przeszłości. Nie usłyszała od niego niczego więcej. Nagle sobie uświadomił, że pragnie dzielić z nią przyszłość. Była fordanserką w klubie na West Side, w dzień uczyła się projektowania mody. O tej porze była w pracy; wracała dopiero o pierwszej lub drugiej w nocy. Jak się dowie, co się z nim stało?

Jeżeli to Dewey, Paul prawdopodobnie będzie mógł do niej zadzwonić.

Jeżeli to chłopcy z Williamsburga, nie będzie żadnych telefonów. Nic nie będzie.

Znów rozdzwonił się telefon.

Paul nie zwracał na niego uwagi. Wysunął magazynek z pistoletu i opróżnił komorę, po czym wysypał pociski z bębenka rewolweru. Podszedł do okna i wyrzucił broń. Nie słyszał żadnego dźwięku, gdy wylądowała na bruku.

Dokończył colę, zdjął marynarkę i cisnął na podłogę. Ruszył do drzwi, ale przystanął. Wrócił do lodówki, wyjął jeszcze jedną butelkę coli Royal Crown i opróżnił ją duszkiem. Następnie jeszcze raz otarł twarz, otworzył drzwi, wyszedł i podniósł ręce.

Telefon umilkł.

– Nazywamy to pomieszczenie „pokojem” – rzekł siwowłosy mężczyzna w wyprasowanym białym mundurze, siadając na małej kanapie. – Nigdy tu jeszcze nie byłeś – dodał pogodnie i z przekonaniem w głosie. – I nigdy o nim nie słyszałeś.

Minęła już jedenasta. Paula przywieźli tu prosto z mieszkania Malone’a. Był to prywatny dom na Upper East Side, choć w większości pokoi na parterze stały biurka z telefonami i dalekopisami, jak w biurze. Tylko w salonie były sofy i fotele. Na ścianach wisiały obrazy przedstawiające dawne i nowe okręty wojenne. W kącie stał globus. Znad marmurowego gzymsu kominka spoglądał Franklin Delano Roosevelt. W pokoju panował cudowny chłód. Prywatny dom z klimatyzacją. Niewiarygodne.

Paul, wciąż skuty kajdankami, został ulokowany na wygodnym skórzanym fotelu. Obok niego z obu stron zajęli miejsca dwaj młodsi mężczyźni, także ubrani w białe mundury, którzy eskortowali go z mieszkania Malone’a. Człowiek, z którym rozmawiał przez telefon, nazywał się Andrew Avery i miał zaróżowione policzki, a jego przenikliwe oczy przyglądały mu się z rozwagą. Oczy boksera, chociaż, pomyślał Paul, facet na pewno w życiu nie bił się na pięści. Drugi z mężczyzn, Vincent Manielli, miał ciemne włosy i głos, po którym Paul odgadł, że wychowali się prawdopodobnie w tej samej części Brooklynu. Manielli i Avery wyglądali na niewiele starszych od dzieciaków grających w baseball na podwórku przed domem Paula, ale nie do wiary – byli porucznikami marynarki wojennej. Gdy Paul służył we Francji, porucznicy byli dorośli.

Żaden nie wyciągnął pistoletu, ale obaj odpięli kabury i trzymali ręce blisko broni.

Starszy oficer siedzący naprzeciw Paula na kanapie miał wyższą szarżę – komandora porucznika, jeśli ozdobne szlify nie zmieniły się od dwudziestu lat.

Otworzyły się drzwi i weszła ładna kobieta w białym mundurze marynarki. Z plakietki na bluzie wynikało, że nazywa się Ruth Willets. Podała komandorowi teczkę.

– Wszystko jest w środku.

– Dziękuję.

Gdy wyszła, nie spojrzawszy nawet na Paula, oficer otworzył teczkę, wyciągnął dwa arkusze cienkiego papieru i zaczął z uwagą czytać. Kiedy skończył, uniósł głowę.

– Jestem John Gordon. Biuro Wywiadu Marynarki Wojennej. Nazywają mnie Bykiem.

– To wasza siedziba? – spytał Paul. – „Pokój”?

Komandor zignorował go, zerkając na swoich towarzyszy.

– Przedstawiliście się już?

– Tak jest.

– Były jakieś kłopoty?

– Żadnych. – Odpowiadał tylko Avery.

– Zdejmijcie mu kajdanki.

Avery spełnił polecenie, tymczasem Manielli nerwowo przyglądał się sękatym kostkom Paula. Sam też miał ręce boksera. Dłonie Avery’ego były natomiast różowe jak u sprzedawcy pasmanterii.

Znów otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł jeszcze jeden człowiek. Miał sześćdziesiąt kilka lat, ale wzrostem i sylwetką przypominał młodego aktora, którego Marion i Paul widzieli w kilku filmach – Jimmy’ego Stewarta. Paul zmarszczył z namysłem brwi. Znał tę twarz z artykułów w „Timesie” i „Herald Tribune”.

– Pan senator?

Mężczyzna odpowiedział, zwracając się jednak do Gordona.

– Mówiłeś, że jest bystry. Nie wiedziałem, że jest też dobrze poinformowany. – Senator zmierzył Paula spojrzeniem od stóp do głów, jak gdyby był niezadowolony, że go rozpoznano, po czym usiadł i zapalił grube cygaro.

Po chwili wszedł jeszcze ktoś w podobnym wieku jak senator, ubrany w biały lniany i niemiłosiernie wymięty garnitur, który okrywał duże i miękkie ciało. Przybyły miał w dłoni laskę. Rzucił okiem na Paula i nie odzywając się do nikogo, wycofał się do rogu. Paulowi zdawało się, że tę twarz też już gdzieś widział, ale nie potrafił jej skojarzyć z żadnym nazwiskiem.

– Paul, sytuacja przedstawia się tak – ciągnął Gordon. – Wiemy, że pracowałeś dla Luciana, wiemy, że pracowałeś dla Lansky’ego i kilku innych. Wiemy też, co dla nich robiłeś.

– Tak? Co mianowicie?

– Jesteś żołnierzem, Paul – oświadczył pogodnie Manielli, jak gdyby czekał na odpowiedni moment, aby to powiedzieć. – Żołnierzem mafii.

– W marcu Jimmy Coughlin widział, jak… – Gordon zmarszczył brwi. – Jak wy to nazywacie? Nie mówicie „zabić”.

Paul pomyślał: Niektórzy z nas mówią „rozwalić”. Sam wolał określenie „zdjąć”. Było to wyrażenie, którego podczas wojny używał sierżant Alvin York, gdy mówił o zabijaniu żołnierzy wroga. Używając powiedzenia bohatera wojennego, Paul czuł się mniej jak śmieć. Ale oczywiście to, co robił teraz Paul Schumann, nie miało nic wspólnego z bohaterstwem.

– Jimmy widział – ciągnął Gordon – jak trzynastego marca zabiłeś Archa Dimiciego w magazynie nad Hudsonem.

Zanim zjawił się Dimici, Paul przez cztery godziny obserwował magazyn i był pewien, że nie było tam nikogo poza nimi. Widocznie Jimmy spał zalany za jakimiś skrzyniami, kiedy Paul przyjechał na miejsce.

– Z tego, co słyszałem, Jimmy nie jest szczególnie wiarygodnym świadkiem. Mamy jednak niezbity dowód. Kiedy Jimmy’ego zgarnęli chłopcy ze skarbówki za sprzedaż bimbru, poszedł na współpracę i cię sypnął. Chyba zabrał łuskę pocisku i na wszelki wypadek ją zatrzymał. Nie ma na niej odcisków – jesteś na to za sprytny. Ale ludzie Hoovera obejrzeli twojego colta. Zadrapania pasują jak ulał.

Hoover? FBI też macza w tym palce? I już zdążyli zbadać broń. Wyrzucił ją przez okno mieszkania Malone’a niespełna godzinę temu.

Paul zacisnął szczęki, zgrzytając zębami. Był na siebie wściekły. Przez pół godziny szukał wtedy łuski, aż w końcu doszedł do wniosku, że musiała wpaść do Hudsonu przez szpary w podłodze.

– Przeprowadziliśmy więc małe dochodzenie i dowiedzieliśmy się, że zapłacono ci pięćset dolarów, żebyś… – Gordon urwał z wahaniem.

Zdjął.

– …zlikwidował dziś Malone’a.

– Akurat – odrzekł Paul ze śmiechem. – To jakaś lipna wiadomość. Poszedłem go tylko odwiedzić. Nawiasem mówiąc, gdzie on się podział?

Gordon odpowiedział po chwili milczenia.

– Malone nie będzie już stanowił zagrożenia dla policji i obywateli Nowego Jorku.

– Wygląda na to, że ktoś jest wam winien pięć stów.

„Byk” Gordon nawet się nie uśmiechnął.

– Wpadłeś po uszy, Paul, i nie uda ci się z tego wywinąć. Dlatego składamy ci pewną propozycję. Tak jak piszą w ogłoszeniach o sprzedaży używanych studebakerów: to niepowtarzalna oferta. Decydujesz się albo nie. Negocjacje nie wchodzą w grę.

– Tom Dewey ma ochotę cię dopaść, nie mniejszą niż resztę szumowin ze swojej listy – odezwał się wreszcie senator.

Prokurator specjalny podjął się świętej misji oczyszczenia Nowego Jorku z przestępczości zorganizowanej. Wziął na cel przede wszystkim Lucky’ego Luciana, pięć włoskich rodzin i żydowską grupę Lansky’ego. Zawzięty i sprytny Dewey wygrywał jedną sprawę za drugą.

– Ale zgodził się wcześniej odstąpić cię nam.

– Nie ma mowy. Nie jestem kapusiem.

– Nie chcemy, żebyś donosił – powiedział Gordon. – Chodzi o coś zupełnie innego.

– Czego więc ode mnie chcecie?

Na chwilę zapadła cisza. Senator skinął głową Gordonowi, który rzekł:

– Jesteś żołnierzem mafii, Paul. Jak sądzisz, o co nam może chodzić? Chcemy, żebyś kogoś zabił.

2

Przez moment patrzył w oczy Gordona, a potem przeniósł wzrok na obrazy z okrętami na ścianach. „Pokój” miał w sobie coś wojskowego. Jak klub oficerski. Paul dobrze wspominał swoją służbę w wojsku. Czuł się jak u siebie, miał przyjaciół, jakiś cel. Wszystko było dobre i proste, dopóki nie wrócił do domu, wtedy życie się skomplikowało. Kiedy życie się komplikuje, może się zdarzyć wiele złego.

– Mówi pan serio?

– Oczywiście.

Starając się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów pod czujnym spojrzeniem Maniellego, Paul sięgnął do kieszeni i wyjął paczkę chesterfieldów. Zapalił papierosa.

– Słucham.

– Jesteś właścicielem tej sali gimnastycznej przy Dziewiątej Alei – rzekł Gordon. – Mało ciekawe miejsce, prawda? – zapytał Avery’ego.

– Był pan tam? – spytał Paul.

– Niezbyt eleganckie – odparł Avery.

Manielli parsknął śmiechem.

– Powiedziałbym, że to parszywa nora.

– Ale zanim zająłeś się tą robotą, byłeś drukarzem – ciągnął komandor. – Podobało ci się drukarstwo, Paul?

– Tak – odrzekł ostrożnie Paul.

– Dobrze sobie radziłeś?

– Tak, nieźle. Ale co ma piernik do wiatraka?

– Pomyśl, czy miałbyś ochotę zerwać z przeszłością. Zacząć wszystko od nowa. Znów zostać drukarzem. Możemy to tak załatwić, że nikt nie będzie cię ścigał za nic, co kiedyś zrobiłeś.

– Dorzucimy też parę groszy – dodał senator. – Pięć tysięcy. Zaczniesz nowe życie.

Pięć tysięcy? – pomyślał zdumiony Paul. Zwykły człowiek musiałby pracować na taką forsę ze dwa lata.

– Jakim cudem możecie mi wyczyścić kartotekę? – spytał.

Senator się zaśmiał.

– Znasz tę nową grę? Monopol? Grałeś w to kiedyś?

– Mają ją moi siostrzeńcy. Sam w to nie grałem.

– Zdarza się – ciągnął senator – że po rzucie kostką trafiasz za kratki. Ale jest karta „Wychodzisz z więzienia”. Dostaniesz od nas taką kartę. Prawdziwą. Więcej nie musisz wiedzieć.

– Chcecie, żebym kogoś zabił? Dziwne. Dewey nigdy by się na to nie zgodził.

– Prokurator specjalny nie został poinformowany, do czego cię potrzebujemy – oznajmił senator.

Po chwili Paul zapytał:

– Kogo, Siegela?

Ze wszystkich obecnych hersztów mafii najniebezpieczniejszy był Bugsy Siegel. Prawdziwy psychopata. Paul widział krwawe skutki jego brutalności. O jego napadach szału krążyły już legendy.

– Posłuchaj, Paul – odezwał się Gordon z wyrazem pogardy na twarzy. – Prawo zabrania zabicia obywatela Stanów Zjednoczonych. Nigdy nie prosilibyśmy cię o coś takiego.

– To nie łapię, o co tu chodzi.

– Sytuacja wygląda trochę jak na wojnie – wyjaśnił senator. – Służyłeś w wojsku…

Zerknął na Avery’ego, który wyrecytował:

– Pierwsza Dywizja Piechoty, Pierwsza Armia Amerykańska, Amerykańskie Siły Ekspedycyjne. Saint Mihiel, ofensywa w Argonnach. Brałeś udział w poważnych bitwach. Zostałeś odznaczony jako snajper. Walczyłeś też wręcz, zgadza się?

Paul wzruszył ramionami. Tęgi mężczyzna w białym wygniecionym garniturze siedział milcząco w kącie, złożywszy dłonie na złotej rączce laski. Paul na chwilę podchwycił jego spojrzenie. Ponownie zwrócił się do komandora:

– Jaką mam szansę przeżyć, żeby wykorzystać kartę zwalniającą z więzienia?

– Sporą – odrzekł Gordon. – Nie stuprocentową, ale sporą.

Paul przyjaźnił się z dziennikarzem sportowym i pisarzem, Damonem Runyonem. Wypili razem niemało w knajpach niedaleko Broadwayu, chodzili na walki bokserskie i mecze. Kilka lat temu Runyon zaprosił Paula na przyjęcie po nowojorskiej premierze swojego filmu „Mała panna Marker”. Zdaniem Paula było to całkiem niezłe kino. Na przyjęciu, gdzie przedstawiono go Shirley Temple, poprosił Runyona o autograf w książce. Dedykacja brzmiała: „Mojemu kumplowi Paulowi – pamiętaj, w życiu szanse wygranej są zawsze jak pięć do sześciu”.

– Wystarczy, żebyś wiedział, że masz o wiele większe szanse, niż gdybyś miał iść do Sing-Singu.

Po chwili Paul zapytał:

– Dlaczego ja? W Nowym Jorku znajdziecie kilkudziesięciu żołnierzy, którzy chętnie się zgodzą za taką grubą forsę.

– Ależ ty jesteś inny, Paul. Nie jesteś marnym śmieciem. Hoover i Dewey twierdzą, że zabiłeś siedemnastu ludzi. Jesteś dobry.

Paul prychnął kpiąco.

– Powtarzam, to lipa.

W rzeczywistości miał na koncie trzynastu.

– Słyszeliśmy, że przed robotą dokładnie sprawdzasz wszystko dwa albo i trzy razy. Upewniasz się, czy broń działa bez zarzutu, dużo czytasz o swoich ofiarach, wcześniej odwiedzasz ich mieszkania, poznajesz rozkład zajęć i sprawdzasz, czy się go trzymają; wiesz, kiedy są sami, kiedy telefonują, kiedy jedzą.

– Poza tym, jak już mówiłem, jesteś bystry – włączył się senator. – Potrzebujemy kogoś z głową na karku.

– Z głową na karku?

– Byliśmy u ciebie, Paul – rzekł Manielli. – Masz w domu książki. Cholera, bardzo dużo książek. Jesteś nawet członkiem Klubu Książki Miesiąca.

– To nie są książki dla bystrych czytelników. W każdym razie nie wszystkie.

– Mimo wszystko to są książki – zauważył Avery. – A założę się, że wielu ludzi z twojej branży niewiele czyta.

– Jeżeli w ogóle potrafi – dodał Manielli, śmiejąc się z własnego żartu.

Paul spojrzał na mężczyznę w pogniecionym białym garniturze.

– Kim pan jest?

– Nie musisz sobie zaprzątać… – zaczął Gordon.

– Pytam jego.

– Posłuchaj, przyjacielu – mruknął senator. – To my rozdajemy tu karty.

Ale tęgi człowiek powstrzymał go gestem i zwrócił się do Paula.

– Czytujesz komiksy? Znasz ten z Sierotką Annie, dziewczynką, która ma oczy bez źrenic?

– Jasne, że znam.

– Możesz mnie uważać za Tatusia Warbucksa.

– Co to znaczy?

Mężczyzna zaśmiał się jednak i powiedział do senatora:

– Mów dalej. Spodobał mi się.

Chudy jak szczapa polityk rzekł do Paula:

– Najważniejsze, że nie zabijasz niewinnych.

– Jimmy Coughlin słyszał, jak kiedyś powiedziałeś, że zabijasz tylko morderców – dodał Gordon. – Jak to ująłeś? Że tylko „poprawiasz błędy Boga”? O to nam właśnie chodzi.

– Błędy Boga – powtórzył senator z uśmiechem, lecz uśmiechały się tylko jego usta.

– A więc kto to ma być?

Gordon zerknął na senatora, który zignorował pytanie.

– Masz jeszcze jakichś krewnych w Niemczech?

– Nikogo bliskiego. Moja rodzina osiedliła się tu już dość dawno temu.

– Co wiesz o nazistach? – zapytał senator.

– Krajem rządzi Adolf Hitler. Wygląda na to, że nikt nie jest specjalnie zachwycony z tego powodu. Dwa czy trzy lata temu w Madison Square Garden odbył się wielki wiec przeciw niemu. W mieście były piekielne korki. Spóźniłem się na walkę na Bronksie, straciłem pierwsze trzy rundy. Zalazł mi za skórę… i tyle wiem.

– A wiedziałeś, Paul – rzekł wolno senator – że Hitler planuje następną wojnę?

Zaniemówił.

– Od trzydziestego trzeciego, kiedy Hitler doszedł do władzy, nasze źródła cały czas przekazują nam informacje z Niemiec. W zeszłym roku naszemu człowiekowi z Berlina udało się zdobyć szkic tego listu. Napisała go jedna z ważniejszych figur, generał Beck.

Komandor podał Paulowi kartkę maszynopisu. Tekst był po niemiecku. Autor listu wzywał do wolnej, ale ciągłej odbudowy potęgi niemieckich sił zbrojnych w celu ochrony i powiększania – jak przetłumaczył Paul – „przestrzeni życiowej”. Za kilka lat kraj będzie zapewne gotów do wojny.

Odłożył maszynopis, marszcząc brwi.

– Rzeczywiście zaczęli się zbroić?

– W zeszłym roku – odparł Gordon – Hitler ogłosił pobór i udało mu się stworzyć armię jeszcze liczniejszą, niż zaleca ten list. Cztery miesiące temu oddziały niemieckie zajęły Nadrenię – zdemilitaryzowaną strefę przy granicy z Francją.

– Czytałem o tym.

– Budują okręty podwodne na Helgolandzie i odzyskują kontrolę nad Kanałem Wilhelma, żeby przerzucać okręty z Morza Północnego na Bałtyk. Człowiek zarządzający finansami otrzymał nowy tytuł. Kieruje teraz „gospodarką wojenną”. Słyszałeś o wojnie domowej w Hiszpanii? Hitler wysyła tam wojsko i sprzęt rzekomo po to, żeby wesprzeć Franco. Ale tak naprawdę wykorzystuje wojnę do przeszkolenia swoich żołnierzy.

– Chcecie… chcecie, żebym zabił Hitlera?

– Boże, nie – odrzekł senator. – Hitler to tylko fanatyk. Ma źle w głowie. Chce zbroić kraj, ale nie ma pojęcia, jak to zrobić.

– A ten człowiek, o którym pan mówi, ma pojęcie?

– Och, jasne, że tak – oświadczył senator. – Nazywa się Reinhard Ernst. Podczas wojny był pułkownikiem, ale przeszedł do cywila. Nosi szumny tytuł: pełnomocnik do spraw stabilności wewnętrznej. Ale to bzdura. W rzeczywistości jest mózgiem remilitaryzacji. We wszystkim macza palce: w finansach, którymi kieruje Schacht, w sprawach wojska Blomberga, marynarki Raedera, lotnictwa Göringa i produkcji zbrojeniowej Kruppa.

– A traktat wersalski? Wydawało mi się, że Niemcom nie wolno mieć armii.

– Nie wolno im mieć dużej armii. To samo dotyczy marynarki. I nie mogą mieć żadnych sił powietrznych – rzekł senator. – Nasz człowiek twierdzi jednak, że w całych Niemczech w cudowny sposób pojawiają się żołnierze i marynarze jak wino na weselu w Kanie Galilejskiej.

– Alianci nie mogą ich powstrzymać? W końcu to my wygraliśmy wojnę.

– Nikt w Europie nie kiwnie palcem. W marcu Francuzi mogli bez trudu zatrzymać Hitlera w Nadrenii. Ale tego nie zrobili. A Brytyjczycy? Zbesztali go tylko jak psa, który nasikał na dywan.

– A co my zrobiliśmy, żeby ich powstrzymać? – zapytał po chwili Paul.

Gordon posłał mu spojrzenie, w którym malowało się coś w rodzaju szacunku. Senator wzruszył ramionami.

– Wszyscy w Ameryce pragniemy pokoju. Prym wiodą dziś izolacjoniści. Nie chcą się wtrącać do polityki europejskiej. Ludzie chcą pracy, a matki nie mają ochoty tracić synów na polach Flandrii.

– A prezydent chce ponownie wygrać wybory w listopadzie – dodał Paul, czując na sobie badawczy wzrok Roosevelta, który spoglądał znad zdobionego gzymsu kominka.

Na chwilę zapadła niezręczna cisza. Gordon parsknął śmiechem. Senator milczał.

Paul zgasił papierosa.

– Dobra. Teraz to ma ręce i nogi. Jeżeli mnie złapią, nic nie naprowadzi ich na wasz trop. Ani jego trop. – Ruchem głowy wskazał portret prezydenta. – Do diabła, jestem tylko stukniętym cywilem, nie żołnierzem jak ci chłopcy. – Spojrzał na młodych oficerów. Avery uśmiechnął się; Manielli także, ale był to zupełnie inny uśmiech.

– Zgadza się, Paul – powiedział senator. – Masz absolutną rację.

– I znam niemiecki.

– Podobno doskonale.

Dziadek Paula był dumny z ojczyzny swoich przodków, podobnie jak ojciec Paula, który nalegał, by dzieci uczyły się niemieckiego i używały go w domu. Podczas kłótni dochodziło czasem do absurdalnych sytuacji, ponieważ matka krzyczała po irlandzku, a ojciec po niemiecku. Kiedy Paul chodził do szkoły średniej, latem pracował w drukarni dziadka, gdzie składał czcionki i robił korekty niemieckich tekstów.

– Jak to miałoby się odbyć? Nie mówię „tak”, pytam z ciekawości. Jak?

– Do Niemiec płynie statek z reprezentacją olimpijską, rodzinami sportowców i dziennikarzami. Pojutrze. Ty też znalazłbyś się na pokładzie.

– Z reprezentacją olimpijską?

– Uznaliśmy, że to najlepszy sposób. Do Berlina zjadą tysiące cudzoziemców. Policja i wojsko będą miały pełne ręce roboty.

– Oficjalnie nie będziesz miał nic wspólnego z olimpiadą – rzekł Avery. – Igrzyska zaczynają się dopiero pierwszego sierpnia. Dla komitetu olimpijskiego będziesz pismakiem.

– Dziennikarzem sportowym – dodał Gordon. – Taka będzie twoja przykrywka. Ale w zasadzie masz udawać głupiego i nie rzucać się w oczy. Pojedziesz ze wszystkimi do wioski olimpijskiej, spędzisz tam ze dwa dni, a potem wymkniesz się do miasta. Lepiej nie zatrzymywać się w hotelu; naziści sprawdzają gości i spisują paszporty. Nasz człowiek załatwi pokój w prywatnym pensjonacie.

Jak każdemu rzemieślnikowi cisnęły mu się na usta pytania dotyczące szczegółów technicznych.

– Miałbym używać własnego nazwiska?

– Tak, będziesz sobą. Damy ci jednak paszport ewakuacyjny – z twoim zdjęciem, ale wystawiony na inne nazwisko. I przez inne państwo.

– Wyglądasz na Rosjanina – zauważył senator. – Jesteś wysoki i mocno zbudowany. – Pokiwał głową. – Tak, będziesz Rosjaninem.

– Nie znam rosyjskiego.

– Tam też go nie znają. Poza tym pewnie w ogóle nie będziesz musiał korzystać z tego paszportu. Dostaniesz go tylko po to, żeby wydostać się z kraju w sytuacji awaryjnej.

– I żeby mieć pewność – dodał szybko Paul – że gdyby mi się nie udało, nikt nie trafi na wasz ślad, zgadza się?

Wahanie senatora, który posłał przelotne spojrzenie Gordonowi, powiedziało mu, że trafił.

– Dla kogo mam pracować? Wszystkie gazety będą tam miały swoich korespondentów. Domyślą się, że nie jestem dziennikarzem.

– Pomyśleliśmy o tym. Zostaniesz wolnym strzelcem, który po powrocie do kraju będzie się starał sprzedać swoje reportaże sportowym szmatławcom.

– Kim jest wasz człowiek w Berlinie? – spytał Paul.

– Na razie nazwiska są niepotrzebne – odrzekł Gordon.

– Nie chcę znać nazwiska. Ufacie mu? Dlaczego?

– Mieszka tam już od kilku lat – powiedział senator – i dostarcza nam cennych informacji. Służył pod moją komendą podczas wojny. Znam go osobiście.

– Jaką ma przykrywkę?

– Działa tam jako biznesmen, pośrednik, ktoś w tym rodzaju. Pracuje na własny rachunek.

– To on dostarczy ci broń i wszystkie potrzebne informacje na temat celu – kontynuował Gordon.

– Nie mam prawdziwego paszportu, to znaczy, nie mam paszportu na własne nazwisko.

– Wiemy, Paul. Dostaniesz paszport.

– Mogę odzyskać swoją broń?

– Nie – odparł Gordon tonem, który ucinał wszelkie dyskusje na ten temat. – Tak w zarysie wygląda nasz plan, przyjacielu. Muszę cię jednak ostrzec, że jeżeli zamierzasz dać nogę i ukryć się w jakiejś pipidówce na zachodzie…

Naturalnie, że Paul miał wcześniej taki zamiar. Pokręcił jednak przecząco głową.

– Ci dzielni młodzieńcy nie będą cię odstępować na krok do samego nabrzeża w Hamburgu. A gdyby podobne pragnienie wolności naszło cię w Berlinie, nasz człowiek będzie cię miał na oku. Jeśli znikniesz, da nam znać, a my skontaktujemy się z nazistami i poinformujemy ich, że w Berlinie ukrywa się amerykański uciekinier, morderca. Podamy im twoje nazwisko i prześlemy zdjęcie. – Gordon spojrzał mu w oczy. – Paul, jeżeli sądzisz, że łatwo udało się nam ciebie wytropić, to nie poznałeś jeszcze metod nazistów. Podobno nie zawracają sobie głowy żadnymi procesami ani nakazami egzekucji. Czy to jasne?

– Jak słońce.

– Dobrze. – Komandor spojrzał na Avery’ego. – Powiedz mu, co się stanie po wykonaniu zadania.

– W Holandii będzie czekał samolot z załogą – rzekł porucznik. – Pod Berlinem jest stare lotnisko. Po robocie zabierze cię stamtąd samolot.

– Samolot? – powtórzył zaintrygowany Paul. Latanie zawsze go fascynowało. Gdy miał dziewięć lat, pierwszy raz złamał rękę – potem zdarzyło się to jeszcze tyle razy, że przestał liczyć. Zbudował szybowiec i wystartował z dachu drukarni ojca, lądując po chwili na parszywym bruku dwa piętra niżej.

– Owszem, Paul – przytaknął Gordon.

– Lubisz samoloty, prawda? – odezwał się Avery. – W mieszkaniu masz mnóstwo czasopism o lotnictwie. I książek. Obrazów. Masz też modele. Sam je zrobiłeś?

Paul poczuł się zażenowany. Ogarnęła go złość, że znaleźli jego zabawki.

– Jesteś pilotem? – zapytał senator.

– Nigdy jeszcze nie leciałem samolotem – przyznał. Pokręcił głową. – Sam nie wiem. – Cały projekt wydawał się szaleństwem. W pokoju zaległa cisza.

Przerwał ją mężczyzna w pogniecionym garniturze.

– Podczas wojny też byłem pułkownikiem. Tak jak Reinhard Ernst. I byłem w lesie w Argonnach. Tak jak ty.

Paul skinął głową.

– Znasz ogólną liczbę?

– Liczbę czego?

– Wiesz, ilu ludzi straciliśmy?

Paul pamiętał morze ciał. Amerykanów, Francuzów, Niemców. Ranni sprawiali jeszcze gorsze wrażenie. Krzyczeli, płakali, jęczeli, wzywali matki i ojców. Wiedział, że nigdy nie zapomni ich głosów.

– Amerykańskie Siły Ekspedycyjne – rzekł uroczyście starszy człowiek – straciły ponad dwadzieścia pięć tysięcy. Prawie sto tysięcy odniosło rany. Zginęła połowa chłopców, których miałem pod komendą. W ciągu miesiąca przesunęliśmy front o dziesięć kilometrów. Do dziś co dzień myślę o tych liczbach. Połowa moich żołnierzy, dziesięć kilometrów. A przecież ofensywa w Argonnach to nasze najbardziej spektakularne zwycięstwo w ciągu całej wojny… Nie chcę, aby kiedykolwiek coś takiego się powtórzyło.

Paul przyglądał się tęgiemu mężczyźnie.

– Kim pan jest? – spytał znowu.

Senator drgnął i otworzył usta, lecz człowiek w garniturze ubiegł go i rzekł:

– Nazywam się Cyrus Clayborn.

No tak, oczywiście. Rany… Stary był szefem Continental Telephone and Telegraph – milionerem, który zachował fortunę nawet w ponurych czasach wielkiego kryzysu.

– Jak mówiłem, można mnie uważać za kogoś w rodzaju Tatusia Warbucksa. Jestem bankierem. Lepiej, żeby środki na takie… powiedzmy, projekty nie pochodziły z publicznych źródeł. Jestem za stary, żeby walczyć za swój kraj. Chcę jednak pomagać w miarę możliwości. Udało mi się zaspokoić twoją ciekawość, chłopcze?

– Tak.

– To dobrze. – Clayborn obrzucił go przelotnym spojrzeniem. – Pozostaje jeszcze jedna sprawa. Chodzi o pieniądze. Pamiętasz, o jakiej kwocie była mowa?

Paul skinął głową.

– Będzie dwa razy wyższa.

Paul poczuł, jak cierpnie mu skóra. Dziesięć tysięcy dolarów? Nie potrafił sobie tego wyobrazić.

Gordon wolno odwrócił głowę w stronę senatora. Paul domyślił się, że ruch Clayborna nie był częścią scenariusza.

– Dostanę gotówkę? Nie czek?

Z jakiegoś powodu senator i Clayborn, słysząc to, roześmiali się równocześnie.

– Jeśli sobie życzysz – rzekł przemysłowiec.

Senator przysunął bliżej telefon i postukał w słuchawkę.

– Jak więc będzie, chłopcze? Dzwonimy do Deweya czy nie?

Ciszę przerwał trzask zapałki, gdy Gordon zapalił papierosa.

– Zastanów się, Paul. Dajemy ci szansę zerwania z przeszłością. Będziesz mógł zacząć wszystko od początku. Który z żołnierzy mafii może liczyć na taki układ?

Część II. MIASTO SZEPTÓW

3

Wreszcie mógł zrobić to, po co się tu znalazł.

Była szósta rano i statek „Manhattan”, na którego cuchnącym korytarzu trzeciej klasy właśnie stał, zbliżał się do nabrzeża Hamburga, dziesięć dni po wypłynięciu z nowojorskiego portu.

Liniowiec był – w dosłownym znaczeniu tego słowa – statkiem flagowym Linii Stanów Zjednoczonych, pierwszym we flocie zbudowanym wyłącznie do przewozu pasażerów. Był ogromny – miał długość większą niż dwa boiska futbolowe – lecz w ten rejs zabrał na pokład wyjątkowo wiele osób. Zwykle na transatlantyku znajdowało się około sześciuset pasażerów i pięciuset członków załogi. Tym razem jednak we wszystkich trzech klasach tłoczyło się prawie czterystu olimpijczyków, ich trenerów i menedżerów oraz ośmiuset pięćdziesięciu innych pasażerów, przede wszystkim rodzin i przyjaciół sportowców, dziennikarzy i członków Amerykańskiego Komitetu Olimpijskiego.

Konieczność obsłużenia tylu pasażerów i zadbania o ich nietypowe potrzeby mocno dała się we znaki uprzejmej i pracowitej załodze „Manhattanu”, ale szczególnie ciężką pracę miał ów korpulentny, łysy mężczyzna – Albert Heinsler. Oczywiście jako steward musiał harować przez długie godziny. Lecz najbardziej uciążliwe obowiązki wiązały się z prawdziwą funkcją, jaką pełnił na pokładzie statku, o której nie miał pojęcia żaden pasażer ani członek załogi. Heinsler nazywał siebie „A-manem”. Tak wywiad nazistowski określał swoich tajnych współpracowników w Niemczech – swych Agenten.

W rzeczywistości ten trzydziestoczteroletni, trzymający się na uboczu kawaler należał do Ligi Amerykańsko-Niemieckiej[1], grupy krzykliwych, prohitlerowskich Amerykanów, którzy w swojej postawie wobec Żydów, komunistów i Murzynów byli bliscy poglądom głoszonym przez Front Chrześcijański. Heinsler nie żywił nienawiści do Ameryki, ale nie potrafił zapomnieć okropnych czasów wojny, gdy miał kilkanaście lat, a jego rodzina z powodu panujących w kraju nastrojów antyniemieckich zaznała prawdziwej biedy; sam padał ofiarą nieustannych szyderstw – „Heinie, Heinie, Heinie Szwab!” – i wiele razy zbierał cięgi w bójkach na szkolnych podwórkach.

Nie, nie żywił nienawiści do swojego kraju. Ale całym sercem kochał faszystowskie Niemcy i zachwycał się mesjaszem Adolfem Hitlerem. Był gotów ponieść dla niego każdą ofiarę – oddać wolność, a nawet życie, gdyby zaszła potrzeba.

Heinsler ledwie mógł uwierzyć we własne szczęście, gdy dowódca szturmówki w siedzibie ich organizacji w New Jersey zwrócił uwagę, że lojalny towarzysz pracował niegdyś jako księgowy na kilku liniowcach pasażerskich i załatwił mu posadę na „Manhattanie”. Komendant w brunatnym mundurze spotkał Heinslera na promenadzie w Atlantic City i wyjaśnił mu, że mimo iż naziści wielkodusznie przyjmują u siebie ludzi z całego świata, obawiają się aktów naruszenia przepisów bezpieczeństwa, do jakich może dojść po przyjeździe sportowców i gości olimpiady. Heinsler miał być na statku tajnym reprezentantem nazistów. Do jego obowiązków nie miało już jednak należeć prowadzenie ksiąg. Ważne, by mógł swobodnie chodzić po całym statku, nie wzbudzając niczyich podejrzeń; został stewardem.

Cóż za radość! Heinsler natychmiast porzucił swe dotychczasowe zajęcie biegłego księgowego na dolnym Broadwayu. Przez następne kilka dni, aż do wypłynięcia transatlantyku, z typową dla siebie obsesją przygotowywał się do misji, studiując po nocach schematy statku, ćwicząc się w roli stewarda, szlifując niemiecki i ucząc się odmiany alfabetu Morse’a, zwanej alfabetem kontynentalnym, której używano w łączności telegraficznej z Europą.

Kiedy tylko statek odbił od nabrzeża, Heinsler z nikim się nie zadawał, obserwował, słuchał i był doskonałym A-manem. Ale gdy „Manhattan” wyszedł w morze, nie mógł skontaktować się z Niemcami; sygnał przenośnego radiotelegrafu był za słaby. Statek dysponował wprawdzie silną radiostacją i radiotelegrafem nadającym na falach krótkich i długich, ale Heinsler nie mógł przesłać meldunku tą drogą; konieczny byłby wówczas udział radiotelegrafisty, a on nie mógł dopuścić, by ktokolwiek słyszał lub widział, co ma do przekazania odbiorcom.

Przez iluminator zobaczył szary skrawek Niemiec. Tak, sądził, że znaleźli się już dostatecznie blisko brzegu, aby mógł nadać wiadomość. Wszedł do swojej mikroskopijnej kajuty i spod koi wydobył radiotelegraf Allocchia Bacchiniego. Następnie ruszył w kierunku schodów prowadzących na górny pokład, skąd wątły sygnał powinien dotrzeć do brzegu.

Idąc wąskim korytarzem, Heinsler jeszcze raz powtórzył w myślach komunikat. Żałował, że choć bardzo pragnął wymienić swe nazwisko i przynależność organizacyjną, nie mógł tego uczynić. Mimo że Hitler prywatnie podziwiał działalność Ligi Amerykańsko-Niemieckiej, głosiła hasła tak fanatyczne i ostentacyjnie antysemickie, że Führer musiał publicznie wyprzeć się związków z tą organizacją. Wiadomość Heinslera zostałaby zignorowana, gdyby wspomniał w niej o lidze.

Natomiast tego meldunku z całą pewnością nie można było zignorować.

Do SS-Obersturmführera, Hamburg: Jestem oddanym narodowym socjalistą. Podsłuchałem, że pewien człowiek mający związki z Rosją zamierza w ciągu najbliższych dni wyrządzić jakieś szkody na wysokim szczeblu w Berlinie. Nie znam jeszcze jego tożsamości, ale będę badał sprawę i mam nadzieję niedługo przesłać wiadomość na ten temat.

Kiedy odbywał sparing, odżywał.

Tego uczucia nie dało się porównać z żadnym innym. Taniec w wygodnych skórzanych butach, rozgrzane mięśnie, skóra chłodna od potu, a jednocześnie gorąca od tętniącej krwi, energia rozpierająca poruszające się bez ustanku ciało. I ból. Paul Schumann uważał, że ból potrafi wiele nauczyć. W końcu na tym to wszystko polegało.

Najbardziej lubił jednak sparing dlatego, że podobnie jak w prawdziwej walce zwycięstwo albo porażka spoczywały wyłącznie na jego szerokich, poznaczonych bliznami barkach, zależały od zręczności nóg, siły rąk i lotności myśli. W boksie byłeś tylko ty i przeciwnik. Nie mogłeś liczyć na pomoc partnerów z drużyny. Jeżeli oberwałeś, to znaczy, że rywal był lepszy. Jasne i proste. Kiedy wygrałeś, chwała spływała wyłącznie na ciebie – bo ćwiczyłeś ze skakanką, odstawiłeś wódę i papierosy, przez długie godziny zastanawiałeś się, jak się przebić przez gardę przeciwnika, szukałeś jego słabych punktów. Na Ebbets Field albo na Stadionie Jankesów pewną rolę może odgrywać łut szczęścia. W ringu nie ma miejsca na szczęście.

Teraz Paul tańczył na ringu urządzonym na głównym pokładzie „Manhattanu”; cały statek zmienił się w wielką pływającą salę treningową. Jeden z bokserów z reprezentacji olimpijskiej widział go poprzedniego wieczoru, jak ćwiczył z workiem treningowym, i zapytał, czy ma ochotę odbyć z nim sparing rano, zanim statek przybije do portu. Paul zgodził się bez namysłu.

Uchylił się teraz przed kilkoma lewymi prostymi i skutecznie zaatakował swoim firmowym prawym, wywołując zdumienie przeciwnika. Zanim Paul zdążył z powrotem unieść gardę, otrzymał silny cios w brzuch. Z początku poruszał się dość sztywno – od dłuższego czasu nie wchodził na ring – ale wcześniej obejrzał go pewien specjalista medycyny sportowej, który także płynął do Niemiec. Młody i inteligentny lekarz, Joel Koslow, orzekł, że Paul może bez obaw stanąć w szranki z bokserem o połowę młodszym od siebie.

– Ale ograniczyłbym walkę do dwóch, najwyżej trzech rund – dodał z uśmiechem lekarz. – Ci młodzi są naprawdę silni. Potrafią nieźle przyłożyć.

Miał absolutną rację. Ale Paul wcale się tym nie przejmował. Właściwie im bardziej forsowny trening, tym lepiej, ponieważ – tak jak codzienne ćwiczenia ze skakanką i walka z cieniem – sparing pomagał mu utrzymać formę przed tym, co czekało go w Berlinie.

Paul brał udział w sparingach dwa lub trzy razy w tygodniu. Mimo że miał czterdzieści jeden lat, był cenionym sparingpartnerem, gdyż uchodził za chodzącą encyklopedię technik bokserskich. Stawał do walki wszędzie – w salach gimnastycznych na Brooklynie, w ringach na powietrzu na Coney Island, nawet w miejscach, gdzie organizowano poważne imprezy. Damon Runyon był jednym ze współzałożycieli klubu sportowego Twentieth Century – wraz z legendarnym promotorem Mikiem Jacobsem i kilkoma dziennikarzami – i zabrał Paula na trening do samego nowojorskiego Hippodrome. Raz czy dwa zdarzyło mu się skrzyżować rękawice z największymi mistrzami. Trenował także we własnej sali, w małym budynku niedaleko portu na West Side. Fakt, nie było to eleganckie miejsce, ale dla Paula obskurna, zatęchła salka stanowiła bezpieczny azyl, gdzie Sorry Williams, mieszkający w pokoiku na zapleczu, dbał o porządek i zawsze miał pod ręką lód, ręczniki i piwo.

Chłopak zamarkował atak, lecz Paul natychmiast się domyślił, skąd padnie prosty i go zablokował, po czym wyprowadził silny cios w klatkę piersiową. Nie zdążył jednak z drugim blokiem i poczuł, jak skórzana rękawica trafia go prosto w szczękę. Odskoczył poza zasięg ramion rywala, nie pozwalając mu wykończyć ataku. Zatoczyli jeszcze jedno koło.

W trakcie walki Paul zauważył, że chłopak jest silny i szybki, ale nie potrafi się oderwać od przeciwnika. Myślał tylko o tym, by wygrać. Owszem, żądza zwycięstwa jest potrzebna, lecz przede wszystkim należy obserwować, jak rywal się porusza, szukać oznak zdradzających jego następne posunięcie. Takie utrzymywanie dystansu jest najistotniejszą umiejętnością dobrego boksera.

A także żołnierza mafii.

Paul nazywał to dotykaniem lodu.

Kilka lat temu, siedząc w knajpie u Hanrahana przy Czterdziestej Ósmej, Paul opatrywał boleśnie podbite oko – dzieło Beava Wayne’a, który nie umiał trafić w splot słoneczny, żeby wybawić się z opresji, ale Bóg mu świadkiem, że potrafił rozwalać łuki brwiowe. Gdy Paul przyciskał do twarzy kawał taniej wołowiny, drzwi pchnął wielki Murzyn z codzienną dostawą lodu. Większość dostawców lodu używała szczypców i nosiła bloki na plecach. Ten facet niósł lód w rękach. Nie miał nawet rękawic. Paul przyglądał się, jak Murzyn wchodzi za bar i stawia lodowy blok w korytku.

– Hej – zawołał do niego Paul. – Odłupiesz mi kawałek?

Mężczyzna spojrzał na fioletowy siniec wokół oka Paula i roześmiał się. Z futerału wyciągnął szpikulec i odłupał kawał lodu, który Paul owinął w serwetkę i przyłożył do twarzy, a potem podsunął dostawcy dziesięć centów.

– Dzięki – powiedział Murzyn.

– Powiedz mi, jak możesz nosić lód w ten sposób? – spytał Paul. – To nie boli?

– Popatrz. – Czarnoskóry dostawca pokazał mu swoje wielkie dłonie. Pokrywała je tkanka bliznowata, gładka i jasna jak papier pergaminowy, na którym ojciec Paula drukował fantazyjne zaproszenia.

– Lód może parzyć tak samo jak ogień – wyjaśnił Murzyn. – I zostawia blizny. Tyle czasu dotykam lodu, że już nie mam wcale czucia.

Dotykam lodu…

To wyrażenie utkwiło Paulowi w pamięci. Uświadomił sobie, że robi to samo w swojej pracy. Uważał, że wszyscy mają w sobie lód. I mogą zdecydować, czy chcą go chwycić w dłonie, czy nie.

A dziś, w tej nieprawdopodobnej sali gimnastycznej tysiące mil od domu, Paul czuł podobne odrętwienie, gubiąc się w choreografii walki sparingowej. Skóra ścierała się ze skórą, skóra ścierała się z ciałem; mimo chłodu poranka obaj zawodnicy obficie się pocili, krążąc wokół siebie, szukając nawzajem swoich słabych punktów, wyczuwając mocne. Czasem trafiali, czasem nie. Cały czas byli jednak czujni.

W ringu nie ma miejsca na szczęście…

Albert Heinsler przycupnął obok komina na jednym z górnych pokładów „Manhattanu” i podłączył baterię do radiotelegrafu. Wziął maleńki czarnobrązowy klucz i zamontował do górnej części aparatu.

Martwiła go nieco świadomość, że korzysta z włoskiego nadajnika – jego zdaniem Mussolini traktował Führera z pewnym lekceważeniem – lecz było to tylko osobiste odczucie; wiedział, że aparat Allocchia Bacchiniego to jeden z najlepszych przenośnych nadajników na świecie.

Kiedy rozgrzewały się lampy, kilka razy wystukał kluczem na próbę: kropka, kreska, kropka, kreska. Wrodzony upór kazał mu ćwiczyć całymi godzinami. Tuż przed wypłynięciem statku zmierzył sobie czas: komunikat takiej długości potrafił nadać w ciągu niecałych dwóch minut.

Wpatrując się w coraz bliższy brzeg, Heinsler głęboko wciągnął powietrze. Tu, na górnym pokładzie, było mu całkiem wygodnie. Kiedy nie tkwił w kabinie, targany atakami mdłości jak setki pasażerów i nawet niektórzy członkowie załogi, przebywanie pod pokładem przyprawiało go o klaustrofobię. Jego poprzednia posada księgowego na statku miała większy prestiż niż praca stewarda, zajmował też większą kajutę na górnym pokładzie. Ale to nie miało znaczenia – honor służenia przybranej ojczyźnie wynagradzał mu wszelkie niewygody.

Wreszcie lampa aparatu rozbłysła. Heinsler pochylił się, wyregulował dwa pokrętła i położył palec na bakelitowym kluczu telegrafu. Zaczął nadawać, równocześnie tłumacząc wiadomość na niemiecki.

Kropka, kropka, kreska, kropka… kropka, kropka, kreska… kropka, kreska, kropka… kreska, kreska, kreska… kreska, kropka, kropka, kropka… kropka… kropka, kreska, kropka…

Für Ober…

Więcej nie zdążył zaszyfrować.

Heinsler wydał stłumiony okrzyk, gdy nagle czyjaś ręka chwyciła go za kołnierz i pociągnęła do tyłu. Stracił równowagę i z krzykiem runął na gładkie dębowe deski pokładu.

– Nie, nie rób mi krzywdy! – Zaczął się gramolić na nogi, ale wysoki mężczyzna o ponurej twarzy, ubrany w strój bokserski, zamierzył się wielką pięścią i pokręcił głową.

– Nie ruszaj się.

Heinsler opadł z powrotem, dygocząc.

Heinie, Heinie, Heinie Szwab!…

Bokser jednym ruchem wyrwał z aparatu przewody baterii.

– Na dół – rzucił krótko, zabierając nadajnik. – Już. – I szarpnął A-mana, stawiając go na nogi.

– Coś chciał zrobić?

– Idź do diabła – odrzekł łysiejący mężczyzna, choć drżenie głosu nie dodawało jego słowom stanowczości.

Byli w kajucie Paula. Na wąskiej koi leżał nadajnik, bateria i zawartość kieszeni mężczyzny. Paul powtórzył pytanie, dodając z groźnym warknięciem:

– Gadaj…

Rozległo się walenie do drzwi. Paul podszedł do nich z uniesioną pięścią i otworzył. Do kabiny wpadł Vince Manielli.

– Dostałem wiadomość. Co, do cholery…? – Zamilkł, patrząc na jeńca.

Paul podał mu portfel.

– Albert Heinsler, Liga Niemiecko-Amerykańska.

– Chryste… tylko nie liga.

– Miał to. – Ruchem głowy wskazał radiotelegraf.

– Szpiegował nas?

– Nie wiem. Ale właśnie zabierał się do nadawania.

– Jak go namierzyłeś?

– Powiedzmy, że miałem przeczucie.

Paul nie zdradził Maniellemu, że choć do pewnego stopnia ufał Gordonowi i jego chłopcom, nie wiedział, jakie błędy mogli popełnić w tak niebezpiecznej grze; być może zostawiali za sobą ogon śladów długi na kilometr – uwagi na temat statku, jakieś nieostrożne słowa o Malonie czy innej robocie, mogli nawet wspomnieć o samym Paulu. Nie sądził, by groziło mu coś ze strony nazistów; bardziej przejmował się tym, że wiadomość o jego obecności na statku mogłaby dotrzeć do jego dawnych wrogów z Brooklynu albo New Jersey, dlatego wolał być przygotowany. Sięgnął więc do kieszeni i wcisnął studolarowy banknot starszemu matowi z prośbą, aby się dowiedział, czy na pokładzie jest ktoś nowy, kogo nie zna stała załoga, kto trzyma się na uboczu, zadaje dziwne pytania. I żeby miał oko na pasażerów, którzy wydają się podejrzani.

Za sto dolarów można wykonać sporo detektywistycznej roboty, lecz w ciągu całego rejsu mat niczego nie zauważył – aż do dzisiejszego ranka, gdy przerwał Paulowi walkę sparingową z reprezentantem olimpijskim i poinformował go, że ktoś z załogi mówił o nowym stewardzie, Heinslerze. Zawsze gdzieś się czaił, nigdy nie spędzał czasu z kolegami z załogi i – co najdziwniejsze – pod byle pretekstem zaczynał pleść bzdury o nazistach i Hitlerze.

Zaniepokojony Paul zaczął szukać Heinslera i zastał go na górnym pokładzie skulonego nad radiem.

– Wysłał jakąś wiadomość? – zapytał Manielli.

– Dzisiaj nie. Wszedłem za nim po schodach i zobaczyłem, jak nastawia radio. Zdążył wysłać najwyżej kilka liter. Ale możliwe, że nadawał przez cały tydzień.

Manielli spojrzał na radiotelegraf.

– Tym prawdopodobnie nie. Radio ma zasięg zaledwie kilku kilometrów… Co wie?

– Sam go zapytaj – odparł Paul.

– No, co kombinujesz, stary?

Łysy milczał.

Paul nachylił się nad nim.

– Gadaj.

Heinsler uśmiechnął się zagadkowo i powiedział, zwracając się do Maniellego:

– Słyszałem, jak rozmawiacie. Wiem, co chcecie zrobić. Ale oni was powstrzymają.

– Kto cię do tego namówił? Liga?

Heinsler parsknął drwiąco.

– Nikt mnie do niczego nie namawiał. – Przestał się już kulić ze strachu. – Lojalnie służę nowym Niemcom – wyrzucił z siebie z pasją. – Kocham Führera, dla niego i dla partii jestem gotów zrobić wszystko. A tacy jak wy…

– Och, zamknij się – mruknął Manielli. – Co to znaczy, że nas słyszałeś?

Heinsler nie odpowiedział. Uśmiechał się triumfalnie, wyglądając przez iluminator.

– Słyszał, jak rozmawialiście z Averym? – spytał Paul. – O czym?

Porucznik wbił wzrok w podłogę.

– Nie wiem. Kilka razy omawialiśmy plan, wspominając o paru rzeczach. Nie pamiętam dokładnie.

– Rany, chyba nie w kajucie? – warknął Paul. – Powinniście wyjść na pokład i upewnić się, czy nikt się przy was nie kręci.

– Nie sądziłem, że ktoś może słuchać – powiedział usprawiedliwiająco porucznik.

Ogon śladów długi na kilometr…

– Co zamierzasz z nim zrobić?

– Pogadam z Averym. Na statku jest areszt. Chyba go tam wsadzimy, a potem coś się wymyśli.

– Może zabierzemy go do konsulatu w Hamburgu?

– Może. Nie wiem. Ale… – Umilkł, marszcząc brwi. – Co to za zapach?

Paul także zmarszczył brwi. Kajutę wypełniła nagle jakaś słodko-gorzka woń.

– Nie!

Heinsler padł na poduszkę, wywracając oczy, a w kącikach jego ust wykwitła biała piana. Jego ciałem wstrząsały okropne konwulsje.

Zapach przypominał aromat migdałów.

– Cyjanek – wyszeptał Manielli. Podbiegł do iluminatora i szeroko go otworzył.

Paul ostrożnie otarł wargi Heinslera poszewką poduszki i włożył mu palce do ust, szukając kapsułki. Wyciągnął jednak tylko kilka odłamków szkła. Heinsler zdążył ją rozgryźć. Umarł, zanim Paul wrócił od umywalki ze szklanką wody, aby wypłukać mu truciznę z ust.

– Zabił się – szeptał jak w gorączce Manielli, patrząc na trupa w osłupieniu. – Tak po prostu… Zabił się.

I tak straciliśmy okazję, żeby dowiedzieć się czegoś więcej, pomyślał ze złością Paul.

Porucznik patrzył wstrząśnięty na ciało.

– Ale pasztet, nie ma co.

– Idź i powiedz Avery’emu.

Manielli stał jak sparaliżowany. Paul chwycił go mocno za ramię.

– Vince… powiedz Avery’emu. Słyszysz mnie?

– Co?… A, tak. Zaraz powiem Andy’emu. Idę. – Porucznik wybiegł z kajuty.

Wystarczy przywiązać w pasie parę hantli z sali gimnastycznej, żeby poszedł na dno oceanu, ale iluminator miał średnicę ledwie ośmiu cali. Na korytarzach „Manhattanu” tłoczyli się już pasażerowie, przygotowując się do zejścia na ląd. Nie ma mowy, żeby go przenieść przez statek. Musieli zaczekać. Paul przykrył ciało kocami, odwracając głowę Heinslera na bok, jak gdyby spał, a potem dokładnie umył ręce w mikroskopijnej umywalce, żeby pozbyć się śladów trucizny.

Dziesięć minut później rozległo się pukanie i Paul wpuścił Maniellego.

– Andy próbuje się skontaktować z Gordonem. W Waszyngtonie jest północ, ale powinien go zastać. – Jego wzrok jak przyciągany magnesem wracał do ciała Heinslera. Wreszcie porucznik zapytał Paula: – Spakowałeś się? Jesteś gotowy?

– Będę, kiedy się przebiorę. – Paul spojrzał na swoją koszulkę i spodenki.

– Zrób to. Potem wyjdź na górę. Andy mówił, żeby to nie wyglądało tak, że najpierw znikasz ty i ten facet, a potem szef nie może go znaleźć. Za pół godziny spotkamy się na głównym pokładzie na bakburcie.

Zerkając ostatni raz na ciało Heinslera, Paul wziął walizkę i przybory do golenia i ruszył do umywalni.

Umyty i ogolony przebrał się w białą koszulę i szare flanelowe spodnie, rezygnując ze swego brązowego stetsona z wąskim rondem; kilka filcowych i słomkowych kapeluszy szczurów lądowych zdążyło już wylądować za burtą. Dziesięć minut później Paul stąpał już po dębowych deskach pokładu w bladym świetle poranka. Przystanął, oparł się o reling i zapalił chesterfielda.

Myślał o człowieku, który zabił się w jego kajucie. Nigdy nie potrafił zrozumieć, co pcha ludzi do samobójstwa. Przypuszczał, że dostrzegł w jego oczach odpowiedź. Błysk fanatyzmu. Widok Heinslera przywodził mu na myśl coś, o czym niedawno czytał… tak, przypominał mu ludzi, którym mącił w głowie kaznodzieja ruchu odnowy religijnej z popularnej książki Sinclaira Lewisa „Elmer Gantry”.

Kocham Führera, dla niego i dla partii jestem gotów zrobić wszystko…

Jasne, to idiotyzm tak po prostu odebrać sobie życie. Ale Paul odczytał samobójstwo Heinslera jako niepokojący sygnał tego, co czeka go na szarym skrawku lądu, na który właśnie patrzył. Ilu jeszcze ludzi opętała podobnie zgubna obsesja? Tacy jak Dutch Schultz i Bugsy Siegel byli niebezpieczni, lecz można ich zrozumieć. A śmierć tego człowieka, wyraz jego oczu, jego ślepe oddanie… coś tu bardzo nie grało. Paul nigdy nie miał do czynienia z kimś takim.

Porzucił rozmyślania, zauważywszy, że zbliża się do niego jakiś mocno zbudowany Murzyn. Był ubrany w lekką niebieską marynarkę, jakie nosili członkowie reprezentacji olimpijskiej, i spodenki odsłaniające muskularne nogi.

Przywitali się skinieniem głowy.

– Przepraszam – powiedział cicho mężczyzna. – Jak samopoczucie?

– Doskonale – odparł Paul. – A u pana?

– Uwielbiam poranki. Takiego czystego powietrza nie ma ani w Cleveland, ani w Nowym Jorku. – Spoglądali w wodę. – Widziałem dzisiaj pana sparing. Zawodowiec?

– Taki staruch jak ja? Chcę po prostu zachować formę.

– Jestem Jesse.

– Och, chyba wszyscy wiedzą, kim jesteś – rzekł Paul. – „Jesse Owens, Pocisk z Ohio”. – Uścisnęli sobie dłonie. Paul przedstawił się Owensowi. Mimo szoku wywołanego tym, co stało się w jego kajucie, rozpromienił się w radosnym uśmiechu. – Widziałem kronikę filmową z zeszłorocznego mityngu ligi zachodniej. W Ann Arbor. Pobiłeś trzy rekordy świata. I jeden wyrównałeś, zgadza się? Widziałem te zdjęcia kilkanaście razy. Ale pewnie męczy cię słuchanie w kółko o tym samym.

– Wcale nie – odrzekł Jesse Owens. – Tylko ciągle się dziwię, że wszyscy tak uważnie śledzą, co robię. Przecież tylko biegam i skaczę. Nie pokazywałeś się za często podczas rejsu, Paul.

– Kręciłem się tu i ówdzie – powiedział wymijająco Paul. Zastanawiał się, czy Owens może wiedzieć, co się stało z Heinslerem. Podsłuchiwał ich? Albo widział, jak Paul zaskoczył go na górnym pokładzie niedaleko komina? Uznał jednak, że gdyby tak było, słynny lekkoatleta zdradzałby większy niepokój. Tymczasem myślał chyba o czym innym. Ruchem głowy Paul wskazał na pokład za ich plecami.

– Największa sala gimnastyczna, jaką w życiu widziałem. Podoba ci się?

– Cieszę się, że można potrenować, ale bieżnia nie powinna się ruszać. I na pewno nie powinno nią rzucać jak statkiem parę dni temu. Nie ma to jak porządny żużlowy tor.

– Ten, z którym dzisiaj ćwiczyłem, to nasz bokser, tak? – spytał Paul.

– Zgadza się. Miły gość. Gadałem z nim trochę.

– Dobry – orzekł Paul bez zbytniego entuzjazmu.

– Chyba – przytaknął biegacz. Najwyraźniej też zdawał sobie sprawę, że boks nie jest mocną stroną amerykańskiej reprezentacji, ale nie chciał krytykować kolegi. Paul słyszał, że czarnoskóry lekkoatleta jest jednym z najsympatyczniejszych Amerykanów; w zorganizowanym na statku konkursie na najpopularniejszego sportowca zajął drugie miejsce, za Glennem Cunninghamem.

– Poczęstowałbym cię papierosem…

Owens zaśmiał się.

– Dzięki, nie skorzystam.

– Prawie już przestałem proponować pasażerom fajki i łyk z mojej piersiówki. Cholernie zdrowo się wszyscy prowadzicie.

Znów wybuch śmiechu. Potem na chwilę zapadła cisza i muskularny Murzyn zapatrzył się w morze.

– Słuchaj, Paul, chciałbym cię o coś zapytać. Jesteś tu służbowo?

– Służbowo?

– To znaczy pracujesz dla komitetu? Może jako ochrona?

– Ja? Dlaczego tak sądzisz?

– Trochę przypominasz… wiesz, żołnierza czy kogoś takiego. No i widziałem, jak walczysz. Znasz się na rzeczy.

– Byłem na wojnie. Pewnie da się to zauważyć.

– Może. Ale to było dwadzieścia lat temu – dodał Owens. – Rozmawiałeś z dwoma facetami. Są z marynarki. Słyszeliśmy, jak rozmawiali z kimś z załogi.

Rany, znowu ogon śladów.

– Ci dwaj? Spotkałem ich przypadkiem na pokładzie. Zabrałem się z wami… Piszę o sporcie, chciałem zobaczyć boks w Berlinie, olimpiadę. Jestem dziennikarzem.

– Aha. – Owens wolno pokiwał głową. Przez chwilę nad czymś myślał. – Skoro jesteś z prasy, może będziesz mi mógł coś powiedzieć. Nie wiem, czy słyszałeś o tych dwóch? – Wskazał na dwóch mężczyzn biegnących po pokładzie jeden za drugim i podających sobie pałeczkę sztafetową. Byli szybcy jak błyskawica.

– Kto to? – zapytał Paul.

– Sam Stoller i Marty Glickman. Dobrzy biegacze, jedni z najlepszych w ekipie. Ale słyszałem plotki, że mogą nie wystartować. Zastanawiałem się, czy wiesz coś więcej.

– Nie, nic nie wiem. Jakieś kłopoty z kwalifikacją? Kontuzja?

– Podobno dlatego, że są Żydami.

Paul pokręcił głową. Przypomniał sobie dyskusję na temat niechęci Hitlera do Żydów. Podnosiły się głosy protestu i opinie, że igrzyska należałoby przenieść gdzie indziej. Niektórzy pragnęli nawet, żeby Stany Zjednoczone zbojkotowały olimpiadę. Damon Runyon wściekał się, że Ameryka bierze udział w imprezie. Ale dlaczego Amerykański Komitet Olimpijski miałby zabraniać startu sportowcom tylko dlatego, że są Żydami?

– To by był kiepski interes. Zupełnie nietrafiony.

– Zgadzam się. W każdym razie myślałem, że coś słyszałeś.

– Przykro mi, nie mogę ci pomóc – powiedział Paul.

Dołączył do nich drugi Murzyn i przedstawił się Paulowi. Ralph Metcalfe też był mu znany. Na olimpiadzie w Los Angeles w 1932 roku zdobył dwa medale.

Owens zauważył, że z górnego pokładu patrzy na nich Vince Manielli. Porucznik skinął im głową i ruszył w kierunku schodów.

– Idzie twój kumpel. Którego przypadkiem spotkałeś na pokładzie. – Owens uśmiechnął się przebiegle, niezupełnie przekonany, że Paul był wobec niego szczery. Biegacz patrzył przed siebie na zbliżający się brzeg. – Pomyśleć tylko, że już prawie jesteśmy w Niemczech. Nigdy nie przypuszczałem, że będę tyle podróżował. Życie bywa zadziwiające, nie sądzisz?

– Bywa – przytaknął Paul.

Lekkoatleci pożegnali się i odbiegli truchtem.

– To był Owens? – spytał Manielli, podchodząc do Paula i opierając się o reling. Odwrócił się plecami do wiatru i skręcił papierosa.

– Tak. – Paul wyciągnął z paczki chesterfielda, zapalił, osłaniając płomyk dłońmi, i podał zapałki porucznikowi. – Miły facet.

Chociaż trochę za bystry, dokończył w myśli Paul.

– Ten to potrafi biegać. Co mówił?

– Gawędziliśmy o niczym. – Szeptem dodał: – Jak wygląda sytuacja na dole z naszym przyjacielem?

– Avery załatwia sprawę – odparł zagadkowo Manielli. – Jest przy radiostacji. Za chwilę przyjdzie.

Nisko nad nimi przeleciał samolot. Obaj obserwowali go w milczeniu przez kilka minut.

Chłopak wciąż wyglądał na wstrząśniętego samobójstwem. Ale nie z tego samego powodu co Paul: nie dlatego, że śmierć Heinslera powiedziała mu coś niepokojącego o ludziach, z którymi mieli się zmierzyć. Nie, młody marynarz był poruszony, ponieważ właśnie zobaczył z bliska śmierć – po raz pierwszy, jak należało przypuszczać. Paul wiedział, że smarkaczy można podzielić na dwie kategorie. Jedni i drudzy głośno się przechwalają, jedni i drudzy mają krzepę i wielkie pięści. Ale jedni są gotowi podjąć ryzyko i przyłożyć, kiedy trzeba – dotknąć lodu – a inni nie. Vince Manielli należał do drugiej kategorii. W istocie był po prostu miłym chłopcem z sąsiedztwa. Lubił rzucać takimi słowami jak „żołnierz mafii” i „rozwalić”, chcąc sprawić wrażenie, że wie, co oznaczają, lecz o świecie Paula miał nie większe pojęcie niż Marion – Marion, dobra dziewczyna, która flirtowała ze złym chłopakiem.

Ale, tak jak powiedział mu kiedyś szef mafii Lucky Luciano: „Flirtowanie to nie pieprzenie”.

Manielli chyba czekał, aby Paul wygłosił jakąś uwagę na temat tego durnia, Heinslera. Że facet zasługiwał na śmierć. Albo że miał źle w głowie. Ludzie zawsze chcą usłyszeć coś takiego, kiedy ktoś umrze. Że zginął z własnej winy albo że na to zasłużył, albo że to było nieuniknione. Lecz śmierć nigdy nie jest symetryczna ani gładka, a żołnierz nie miał nic do powiedzenia. Zaległa między nimi ciężka cisza. Po chwili zjawił się Andrew Avery. Niósł teczkę z papierami i mocno sfatygowaną skórzaną torbę. Rozejrzał się, czy w pobliżu nikt się nie kręci.

– Weź krzesło.

Paul znalazł ciężki drewniany leżak. Nie musiał nieść go jedną ręką, łatwiej byłoby dwiema, ale chciał ujrzeć zdumienie na twarzy Maniellego, gdy dźwignął leżak i bez wysiłku postawił na deskach pokładu. Paul usiadł.

– Depesza przedstawia się tak – zaczął szeptem porucznik. – Komandor nie bardzo martwi się o tego Heinslera. Aparat Allocchia Bacchiniego to mały radiotelegraf do łączności naziemnej i lotniczej, małego zasięgu. Gdyby nawet udało mu się wysłać wiadomość, Berlin prawdopodobnie nie zwróci na nią większej uwagi. Liga to dla nich tylko kłopot. W każdym razie Gordon powiedział, że decyzja należy do ciebie. Jeżeli chcesz się wycofać, w porządku.

– Ale nie dostanę karty „wychodzisz z więzienia” – powiedział Paul.

– Nie dostaniesz – potwierdził Avery.

– Umowa wygląda coraz bardziej różowo. – Paul zaśmiał się gorzko.

– Zostajesz?

– Tak, zostaję. – Wskazał na pokład pod nimi. – Co się stanie z ciałem?

– Kiedy wszyscy wysiądą, na pokład wejdą żołnierze piechoty morskiej z konsulatu w Hamburgu i zajmą się nim. – Avery nachylił się i rzekł przyciszonym głosem: – Teraz twoja misja, Paul. Gdy przybijemy do brzegu, zejdziesz na ląd, a Vince i ja zajmiemy się sprawą Heinslera. Potem jedziemy do Amsterdamu. Zostaniesz z ekipą olimpijską. W Hamburgu odbędzie się krótka uroczystość, po której wszyscy pojadą pociągiem do Berlina. Wieczorem sportowcy będą uczestniczyć w jeszcze jednej uroczystości, ale ty udasz się prosto do wioski olimpijskiej i nie będziesz się pokazywał. Jutro rano wsiądziesz do autobusu jadącego do Tiergarten – to taki berliński Central Park. – Podał Paulowi torbę. – Weź to ze sobą.

– Co to jest?

– Część twojej przykrywki. Przepustka prasowa. Papier, ołówki. Dużo informacji na temat igrzysk i miasta. Plan wioski olimpijskiej. Artykuły, wycinki, statystyki sportowe. Materiały, które powinien mieć dziennikarz. Nie musisz ich teraz czytać.

Lecz Paul otworzył teczkę i przez kilka minut przeglądał jej zawartość. Avery zapewnił go, że przepustka jest autentyczna, a w pozostałych rzeczach nic nie wzbudziło jego podejrzeń.

– Nikomu nie ufasz, co? – spytał Manielli.

Myśląc, że dobrze by było solidnie rąbnąć smarkacza, Paul zatrzasnął teczkę i spojrzał na oficerów.

– A mój drugi paszport, rosyjski?

– Dostaniesz na miejscu od naszego człowieka. Ma swojego fałszerza, specjalistę od europejskich dokumentów. Pamiętaj, żeby jutro przerzucić torbę przez ramię. Dzięki niej nasz człowiek cię rozpozna. – Rozłożył kolorowy plan Berlina i pokazał Paulowi trasę. – Wysiądziesz tutaj i tędy dojdziesz do restauracji, która nazywa się „Bierhaus”. – Avery zerknął na Paula, który uważnie studiował mapę. – Weźmiesz plan, nie musisz się go uczyć na pamięć.

Paul pokręcił jednak głową.

– Mapy mówią innym, gdzie byłeś albo dokąd się wybierasz. A kiedy zaglądasz do planu na ulicy, wszyscy zwracają na ciebie uwagę. Jeżeli się zgubisz, lepiej zapytać o drogę. W ten sposób nie cały tłum ludzi, a tylko jedna osoba będzie wiedziała, że jesteś obcy.

Avery uniósł brew i nawet Manielli nie znalazł w jego argumentacji powodu do kpin.

– Niedaleko restauracji jest aleja. Dresden Allee.

– Ma nazwę?

– W Niemczech niektóre aleje mają nazwy. To skrót. Nieważne, dokąd prowadzi. W południe wejdziesz w tę aleję i przystaniesz, jak gdybyś się zgubił. Podejdzie do ciebie nasz człowiek. To o nim mówił senator. Reginald Morgan. Reggie.

– Opisz go.

– Niski. Z wąsem. Ciemne włosy. Będzie mówił po niemiecku. Zagadnie cię. W pewnym momencie zapytasz: „Jakim tramwajem najlepiej dojechać na Alexanderplatz?”. A on odpowie: „Sto trzydzieści osiem”, ale zaraz się poprawi i powie: „Nie, lepiej dwieście pięćdziesiąt cztery”. Będziesz wiedział, że to on, bo nie ma tramwajów o takich numerach.

– Masz minę, jakby to było bardzo śmieszne – wtrącił Manielli.

– Tak jak u Dashiella Hammetta. Detektyw Continental Op.

– To nie zabawa.

Rzeczywiście, to nie była zabawa i hasła wcale go nie bawiły. Cała intryga przejmowała go jednak niepokojem. Wiedział dlaczego: będzie musiał polegać na innych. Paul Schumann nie cierpiał polegać na innych.

– W porządku. Alexanderplatz. Tramwaj sto trzydzieści osiem, dwieście pięćdziesiąt cztery. A jeżeli coś pokręci z tramwajami? To nie będzie on?

– Właśnie miałem do tego przejść. Jeśli uznasz, że coś śmierdzi, nie rzucaj się na niego, nie rób scen. Po prostu uśmiechnij się i jak gdyby nigdy nic idź pod ten adres.

Avery dał mu kartkę z zapisaną nazwą ulicy i numerem domu. Paul zapamiętał i oddał adres. Następnie porucznik podał mu klucz, który Paul wsunął do kieszeni.

– Na południe od Bramy Brandenburskiej stoi stary pałac. Miała tam być nowa ambasada amerykańska, ale pięć lat temu wybuchł pożar i do dzisiaj nie skończyli remontu. Dyplomaci jeszcze się nie wprowadzili. Dlatego ani Francuzom, ani Niemcom, ani Brytyjczykom nie chce się tam węszyć. Ale od czasu do czasu korzystamy z kilku pokoi w tym budynku. Obok kuchni jest radiostacja. Będziesz mógł wysłać nam wiadomość do Amsterdamu, a my skontaktujemy się z komandorem Gordonem. On i senator zdecydują, co masz robić. Ale jeżeli wszystko pójdzie dobrze, zajmie się tobą Morgan. Zakwateruje cię w pensjonacie, da ci broń i zdobędzie wszystkie potrzebne informacje na temat… człowieka, któremu złożysz wizytę.

Którego, jak mówimy, zdejmę.

– I pamiętaj – dodał skwapliwie Manielli – że jeśli jutro nie pokażesz się w Dresden Allee albo zwiejesz Morganowi, zadzwoni do nas, a my dopilnujemy, żeby policja dopadła cię jak sfora gończych psów.

Paul nie odpowiedział, puszczając mimo uszu bufonadę chłopaka. Zdawał sobie sprawę, że Manielli wstydzi się swojej reakcji na samobójstwo Heinslera i musi się odgryźć. W rzeczywistości jednak było wykluczone, aby Paul prysnął. „Byk” Gordon miał rację: żołnierze mafii nie mogą liczyć, że drugi raz otrzymają taką szansę jak on – i górę pieniędzy, dzięki którym wykorzysta ją jak najlepiej.

Potem wszyscy trzej zamilkli. Nie było nic do dodania. Wilgotne powietrze wypełniło się dźwiękami: świstem wiatru, szumem fal, barytonowym pomrukiem maszyn „Manhattanu” – mieszaniną odgłosów, które wydały my się dziwnie kojące, mimo samobójstwa Heinslera i najeżonej trudnościami misji, jaka go czekała. Wreszcie obaj marynarze zeszli pod pokład.

Paul wstał, zapalił jeszcze jednego papierosa i znów oparł się o reling. Gdy ogromny statek wolno i ostrożnie wchodził do hamburskiego portu, rozmyślał o pułkowniku Reinhardzie Ernście, człowieku ogromne ważnym, ale – zdaniem Paula Schumanna – nie dlatego, że stanowił zagrożenie dla pokoju w Europie i mieszkających w niej niewinnych ludzi, ale dlatego, że był ostatnią osobą, którą zabije jako żołnierz mafii.

Kilka godzin po tym, jak „Manhattan” przycumował i sportowcy wraz ze swoją świtą zeszli na ląd, pewien młody członek załogi statku opuścił niemiecką kontrolę paszportową i ruszył na wędrówkę ulicami Hamburga.

Nie miał zbyt dużo czasu na zwiedzanie miasta – marynarz tak niskiej rangi jak on dostawał przepustkę zaledwie na sześć godzin – ale całe życie spędził na ziemi amerykańskiej, obiecał więc sobie solennie, że zrobi wszystko, aby nacieszyć się pierwszym pobytem w obcym kraju.