Odznaka - Piotr Aleksander Figarski - ebook

Opis

Są wśród nas. Na pozór niczym nie różnią się od innych ludzi. Ale tak naprawdę to im ludzkość zawdzięcza rozwój technologii, podbój kosmosu, długowieczność i bezpieczną egzystencję na Ziemi.
To Res-mirowie - wybrańcy obdarzeni mocą kontrolowania żywiołów. Nim jednak podejmą się naprawdę poważnych zadań, czekają ich lata nauki w bardzo, ale to bardzo niezwykłej szkole...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 274

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Piotr Aleksander Figarski
Odznaka
© Copyright by Piotr Aleksander Figarski 2007Korekta: Magdalena Geraga
ISBN 978-83-7564-313-8
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Rozdział 1Szkatułka ognia

– Czasem zdarzają się bitwy, w których nie ma zwycięzcy – mruknąłem, mrużąc oczy od wybuchu rakiety, usiłującej przebić się przez wrogie pole siłowe.

– A z których mimo wszystko nie mamy zamiaru się wycofać – pokiwał głową Filip.

Staliśmy razem przy oknie mego pokoju i spoglądaliśmy w popołudniowe niebo. Mimo iż byliśmy bliźniakami, niewiele osób byłoby w stanie w to uwierzyć. Mnie znano pod imieniem Pluton Xsint. Byłem wyższy i silniejszy niż większość moich dwunastoletnich rówieśników. Kojarzono mnie z drapieżnymi, błękitnymi oczami oraz z czarnymi włosami. Z kolei Filip nie miał nadzwyczajnego wzrostu. Był ciemnym blondynem i nie był tak silny jak ja, choć niewiele mu brakowało. Odznaczał się jednak wielką zwinnością, walecznością i sprytem. Jednak oczy były tym jedynym elementem, który nas upodabniał.

Obydwaj należeliśmy także do Res-mirów. Byliśmy jednymi z bilionów powierników sekretu żywiołów. Tak jak wielu innych ludzi żyliśmy na Ziemi, ale w odróżnieniu od nich władaliśmy technologią wykraczającą poza granice zwykłego umysłu. Technologia ta jest tak zaawansowana, że aby nad nią zapanować, sami musimy oddawać jej część siebie w zamian za najwyższy dar.

Dar kontrolowania żywiołów.

Pozwoliło to nam oraz miliardom innych cywilizacji dokonywać rzeczy graniczących z cudem. Wszyscy wylecieliśmy w kosmos, badając jego najodleglejsze zakątki i kontaktując się z innymi istotami władającymi żywiołami. Ludzie żyli nawet do czterystu lat, a poważnie starzeć zaczynali się dopiero w ostatnich dwudziestu latach życia, od czego były jednak wyjątki. Przez resztę czasu ciało było w formie trzydziestolatka.

Niestety, każda technologia ma wady. Nie wszyscy, a w zasadzie tylko nieliczni, umieją oddawać część swoich sił życiowych żywiołom. I nie chodzi tu o brak wiedzy, tylko o Żywiołaki – istoty zrodzone z żywiołów, pilnujące ich bezpieczeństwa i wybierające, kto ma mieć prawo kontrolowania nawet ich samych. Osoby, których nie wybierają, nazywamy Normalniakami i pilnujemy, aby nie poznali sekretu. Nie ze złośliwości, lecz dla ochrony przed wiedzą, która może zabić – Żywiołaki bowiem nie życzą sobie, aby osoby niewybrane przez nich wiedziały o nich, i z tego powodu z reguły ich zabijają lub przynajmniej usuwają im pamięć.

Podział ten nie był jednak nieprzeniknioną barierą. Pomagaliśmy Normalniakom w wielu aspektach ich życia i pilnowaliśmy, aby się nawzajem wszyscy nie pozabijali.

Jak każdy Res-mira w moim wieku szykowałem się do pójścia do Emjon – jednej z nielicznych szkół, w których uczono nas, w jaki sposób władać żywiołami. Pod koniec jednomiesięcznych wakacji, które się niedawno zaczęły, miałem po raz pierwszy w życiu ujrzeć Emjon. Nie wiedziałem o niej dużo poza tym, że każdy, kto ją odwiedził, opowiadał o najwspanialszym miejscu na Ziemi.

Przez dwanaście lat życia nauczyłem się paru najważniejszych sekretów Res-mirów i poznałem wiele osób, a dzięki pomocy rodziców udało mi się ustalić, kto z moich rówieśników nie jest Normalniakiem.

Po pierwsze Tik Wenel. Jest sprytną i waleczną dziewczyną o długich, prostych brązowych włosach i piwnych oczach. Nigdy nie mogła się doczekać pójścia do Emjon. Jest moją dobrą przyjaciółką.

Dalej – niejaki Łurk. To brunet o zielonych oczach i wyrazistych rysach twarzy. Odznacza się dużym intelektem. Ciekawostką było, że był jednym z niewielu Res-mirów, których powiadamiano o naszym sekrecie później. Winę za to ponoszą Żywiołaki, które ze względu na jego czyny zdecydowały się go uczynić jednym z nas dopiero niedawno.

Kolejne cztery osoby są za to moimi wybitnymi nieprzyjaciółmi. Moim wrogiem numer jeden jest Traks. Jak na ironię, on jest do mnie naprawdę podobny. Mamy takie same włosy, podobny wzrost i obaj wolimy półmrok od światła. Jego oczy jednak są czarne, a on sam niezwykle agresywny. Numerem dwa jest Obe. Zachowuje się trochę jak mnich, ale charakter ma zupełnie inny od większości z nich. Rozpoznaję go po zielonych oczach i brązowych włosach. Gardzi jednak agresją i mrokiem, woli otwartą wrogość, ale nic poza tym. Ostatnie są bliźniaki. Nie znam ich imion, bo wszystkim każą się tytułować jako Warchlim i Quirtim. Obaj mają czarne i krótkie włosy oraz zielone oczy. Rozróżniam ich tylko po fakcie, iż Warchlim jest dużo masywniejszy od Quirtima.

Otrząsnąłem się z rozmyślań i ponownie spojrzałem na rozgrywającą się za domem walkę. Brały w niej udział dwa myśliwce Res-mirów o nazwie Omega, najlepsze w swojej klasie. Składały się z dwóch części: skrzydeł wygiętych lekko w tył, w których znajduje się para otworów strzelniczych i para świateł, oraz z umieszczonej na nich kabiny pilota. Omega ma trzy silniki – dwa szerokie, lecz niskie, umieszczone były po przeciwległych stronach skrzydeł, a główny, także owalny silnik, znajdował się na końcu długiego ogona wychodzącego z kabiny.

Dwie Omegi biorące udział w walce różniła jedna rzecz – kolor smugi, jaką pozostawiają po sobie silniki Res-mirów. Jeden myśliwiec miał czerwoną, a drugi żółtą. Smugi te unosiły się przez chwilę w miejscu, w którym powstały, i znikały, a były tym dłuższe, im szybciej leciał statek.

Czerwona Omega leciała za żółtą i strzelała bez opamiętania rakietami. Omega miała zainstalowaną tylko najsłabszą osłonę, więc prawdopodobne było, że żółta długo nie wytrzyma. Jednak ta zwolniła nagle, pozwalając czerwonej przelecieć nad nią. Następnie wystrzeliła lecący z ogromną prędkością jasnopomarańczowy pocisk protonowy. Ten przebił się przez wrogie pole siłowe i uderzył w prawy silnik. Czerwony wykonał zwrot w prawo, próbując zaatakować z boku żółtą Omegę. Jednak jej pilot był sprytny – skręcił w lewo, ustawiając swój silnik tuż przed rakietą, i przyśpieszył do jej prędkości. Niewiele trzeba było czekać na zniszczenie rakiety. Na chwilę straciłem z oczu oba myśliwce, ale wkrótce z chmur wypadł dymiący czerwony myśliwiec. Leciał z dużą prędkością w ziemię. Za nim pojawił się żółty. Wystrzelił kolejny pocisk we wroga. Jednak gdy tylko ten osiągnął cel, czerwona Omega obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i zniknęła w rozbłysku światła. Pozostała po niej tylko jedna rakieta, która wreszcie zniszczyła pole siłowe żółtej omegi i rozsadziła jej silnik.

Niegdyś wspaniały myśliwiec zamienił się w spadającą kulę ognia i rozbił się o ziemię. Ze zgliszczy wyskoczyła ubrana na czarno postać. Spojrzała krótko na pozostałość po swoim myśliwcu i zniknęła w chmurze czarnej energii.

Wraz z rodzicami i Filipem pobiegłem zobaczyć, co zostało z myśliwca, ciesząc się, że mieszkamy na odludziu, gdyż dzięki temu nikt z Normalniaków nie mógł zobaczyć tego dowodu naszego istnienia. Rodzice byli uzbrojeni w Kije – wyglądały jak aluminiowe strzały, ale były wytrzymalsze i miały o wiele większą moc. Mogły kontrolować żywioły. Z opowieści rodziców wynikało, że człowiek męczy się wraz ze zużytą mocą żywiołów. To jednak drobnostka w porównaniu z energią, którą generuje Kij do zapanowania nad żywiołami.

Jak tylko trafiliśmy na miejsce, myśliwiec wybuchł, odrzucając mnie na dziesięć metrów.

– Pluton, nic ci się nie stało? – krzyknął wysoki, silny mężczyzna o drapieżnym wyglądzie. To mój tata, Adion.

– Nie, dojdę do siebie i zaraz do was dołączę.

– Zauważyliście kolor smugi? – rzekła mama, Aniela, ładna, szczupła i młoda kobieta o burzliwym temperamencie.

– Który?

– Czerwony.

– Taak. I co z tego?

– Nie kojarzy ci się to z czymś?

– Hmm, masz na myśli Deralonów?

– OCZYWIŚCIE, ŻE TAK!!! – wybuch mamy kompletnie mnie zaskoczył. Najwyraźniej Filipa też, bo omal nie wszedł na wrak.

– Ależ kochanie, niby dlaczego to mieliby być oni?

– Dobrze to wiesz.

– To nadal żaden dowód.

– Skoro tak, to trudno. Nie wierzysz mi, zgoda, więc… wracamy do domu!

– Ale ten wrak…

Mama machnęła Kijem, mrucząc coś pod nosem, i wystrzelił z niego trwający trzy sekundy srebrzysty promień, który szybko rozwalił resztki płonącego myśliwca. Kolejne machnięcie Kijem i znikąd zaczął padać drobny deszczyk, gaszący płomienie. Tata skrzywił się z niesmakiem.

– Nie lubię, kiedy to robisz.

– Wiem. Chodźcie.

Byłem w połowie drogi do domu, gdy nagle potknąłem się o coś szklanego. Podniosłem to i przyłożyłem do oczu. Wewnątrz przejrzystej szkatułki płonął mały płomyk, niewytwarzający dymu. Z zaciekawieniem patrzyłem jeszcze chwilę, po czym pobiegłem z pudełkiem do domu.

Przez następny tydzień próbowałem dowiedzieć się, do czego ta szkatułka może służyć. Na razie bezskutecznie.

Pewnego późnego sobotniego wieczora poszedłem na małą polankę otoczoną drzewami. Patrząc na klucz ptaków przelatujących nad domem, wyciągnąłem szkatułkę. Najpierw oddałem się obserwacji. Fascynował mnie ten płomień, płonący sam z siebie. Następnie sprawdziłem, czy szkatułkę da się otworzyć. Bez skutku. W końcu z braku innych pomysłów wystawiłem ją na słońce, lecz i to nic nie dało. Zawiedziony, schowałem szkatułkę i już miałem odejść, gdy nagle poczułem się… dziwnie. Jakbym osłabł. Nagle i niespodziewanie – zemdlałem.

Gdy się ocknąłem, było już prawie ciemno. Widać było jedynie czerwoną tarczę zachodzącego słońca. Powoli, chwiejąc się, wstałem. Zacząłem układać wspomnienia. Sięgnąłem po szkatułkę, kiedy okazało się, że zniknęła! Zacząłem rozglądać się dookoła. Po dwóch minutach znalazłem jednak zgubę. Chcąc sprawdzić, czy ze szkatułką wszystko w porządku, obejrzałem ją i zachłysnąłem się powietrzem. Cały bok miał ślady pazurów! Jak to możliwe, że szkatułka, która spadła na ziemię w płonącym wraku i wytrzymała to bez skazy, teraz jest prawie doszczętnie zniszczona?!

Zacząłem się bać. Gdzieś tu musi być coś potrafiącego zniszczyć nawet tytan. Uciekłbym pewnie, gdyby nie chłodna logika, która wkroczyła do akcji.

Przecież to coś mnie nie zabiło. Z pewnością mogło. Widać nic mi nie grozi.

Niestety, gdy człowiek prawdopodobnie stoi w obliczu śmierci, chłodna logika ustępuje miejsca przerażeniu.

A to z kolei ustępuje miejsca niezdrowej ciekawości. Zobaczyłem bowiem, że szkatułkę da się już otworzyć.

Sięgnąłem do wyszczerbionej ramy i delikatnie pociągnąłem za nią. Otworzyła się.

Wybuch był wprost nie do opisania. Najpierw (i na szczęście) odepchnął mnie od pudełka podmuch gorącego wiatru. Potem nastąpiła eksplozja i wszystko stanęło w płomieniach. W akcie desperacji rzuciłem się na pudełko i je zamknąłem.

Wszystko nagle ucichło. Płomienie się wypaliły, a drzewa, wcześniej spalone, szybko się zazieleniły. Przez chwilę myślałem, że coś mi się przywidziało, ponieważ ogień w pudełku płonął jak wcześniej.

– No, teraz to już wierzę, że to, co napisali w tym liście, to nie był żart.

Na skraju polanki stał, trzymając jakiś papier, Łurk. Nie było już wątpliwości, że nic mi się nie przywidziało.

Rozdział 2Acer i Varian

Uśmiechnąłem się serdecznie. Mimo tego, co przeżyłem, nie mogłem się nie cieszyć z powiadomienia Łurka o istnieniu Res-mirów. Miałem już dosyć ukrywania przed nim prawdy.

– Jak cię powiadomili? – spytałem.

– Kto? Res-mirowie? Zobacz.

Łurk podsunął mi kopertę pod nos. Na wierzchu widniało godło Emjon – czarna, ostro zakończona tarcza, o srebrnych krawędziach ze złotymi gwiazdkami. Środek tarczy zajmowała podwójna złota gwiazda, na niej z kolei błyszczał płomień z kroplą wody w środku.

Zmarszczyłem brwi.

– Listem? Myślałem, że użyją raczej nuntiusa do projekcji holograficznej.

– Kogo?

– Nieważne. Powiedz, jak zareagowałeś na list? Zawsze chciałem zobaczyć twoją pełną niedowierzania minę w chwili ujawniania sekretu. Pewnie nie chciałeś w to uwierzyć, co?

– Ano. Na początku myślałem, że to żart, lecz patrząc na ten twój wybuch, teraz jestem skłonny uwierzyć w tę historyjkę.

– Zaraz… A właściwie skąd wiesz o tym, że ja jestem Res-mirą?

– W liście napisali, kto mi może pomóc się przyzwyczaić do nowej prawdy.

Choć chwilę po naszej rozmowie Łurk musiał już wrócić do domu, to w moim sercu rozbrzmiewała radość jeszcze przez wiele godzin. Naprawdę miałem dość ukrywania przed nim prawdy.

Następnego dnia obudził mnie jakiś hałas. Sprawdziłem, czy szkatułka nadal leży w mojej skrytce, i poszedłem do pokoju Filipa. Okazało się, że gra sobie w najlepsze na komputerze.

– Zwariowałeś? Tak wcześnie rano i bez pytania? – zacząłem.

– Po pierwsze, jest już dziewiąta, po drugie, dziś jest pierwszy dzień wakacji, a po trzecie, już się pytałem, z widocznym teraz skutkiem.

– Aha… – odparłem sennie. – No, to idę się obudzić.

– To jeszcze się nie obudziłeś? – uśmiechnął się Filip.

– Bardzo śmieszne… – po tych słowach postanowiłem orzeźwić się lemoniadą, której mieliśmy w lodówce spory zapas.

– Nasz śpiący królewicz się obudził! – usłyszałem głos z pokoju rodziców.

– Jeszcze nie do końca, ale tak – odparłem.

– No to odśwież się, przebierz i możesz sobie pograć – powiedziała mama. – A po śniadaniu ktoś do ciebie przyjdzie.

Uniosłem brwi, zdziwiony, ale nie kontynuowałem tematu.

W spiżarni panował jak zwykle bałagan. Tylko dwie na trzy półki były tam, gdzie ich miejsce, torby walały się po podłodze, kalendarz ledwo wisiał. Cóż – totalna demolka. Na szczęście lodówka stoi jak stała. Wziąłem dwie lemoniady i poszedłem do pokoju. Mój pokój jest jak każdy inny. Mam w nim biurko, komputer (oczywiście Res-mirów), lampę na biurku, regały z książkami, szafę, łóżko, szafkę nocną, lampę na niej, półki na wszelkie inne rzeczy i tak dalej.

Po śniadaniu zapytałem, kto ma do nas przyjść.

– Pamiętasz – rzekła łagodnym tonem mama – gdy byłeś młodszy, wspominałam ci, że zanim pójdziesz do Emjon, przyjdzie do ciebie jej przedstawiciel i wprowadzi cię głębiej w nasz świat. To właśnie ten dzień. Idźcie z Filipem do twojego pokoju i zaczekajcie tam na gościa.

Usiedliśmy razem na kanapie i czekaliśmy. Słychać było z dołu, że ktoś wszedł i zaczął rozmowę z moimi rodzicami. Rozmawiali tak przez jakiś czas, po czym wreszcie nieznajomy przyszedł do nas. Był wysoki i dosyć tłuściutki, oczy miał czarne, włosy koloru blond, a muskuły całkiem spore. Ubrany był w skórzaną czarną kurtkę, czarne grube buty i skórzane brązowe spodnie.

– Plutonie, Filipie. Nazywam się McDegun. Wiem, że macie mnóstwo pytań, ale będę wam na nie odpowiadał po kolei.

Cisza…

– Jak już mówiłem, macie pewnie mnóstwo pytań, więc wy zacznijcie rozmowę – nakazał McDegun.

– Przesadził pan trochę, myśląc, że mamy mnóstwo pytań. W zasadzie to nie mamy żadnego – wybąkał Filip.

– Żadnego?

– No, właściwie to chciałbym się dowiedzieć, kim są Deraloni – odrzekłem, zamyślając się przez chwilę przy słowie „Deraloni”. Nie spodziewałem się gwałtownego wybuchu ze strony McDeguna.

– SKĄD O NICH WIESZ?!

– Noo… Słyszałem kiedyś, jak rodzice o nich mówili.

– Aha. No, to skoro słyszałeś o nich, to pewnie i tak nie ma sensu wmawiać ci, że to nieprawda. Słyszeliście kiedyś o mężczyźnie imieniem Januarius?

– Nie.

– Tak myślałem. Właściwie niewielu wie o nim więcej niż ja. A ja znam tylko jego imię i to, do czego dąży.

– A do czego dąży?

– Och, chciałby władać wszechświatem. Prowadzi wojnę z niemal wszystkimi, a jego doborowe oddziały zwą się właśnie Deraloni.

– Wojnę?!?

– Taa. Paskudna sprawa, nie?

– Dlaczego o tym nie wiemy?

– Gdybyście wiedzieli, że jesteście Var… eee ładna pogoda, prawda? – zmienił temat McDegun, ale mimo to Filip natychmiast zorientował się w sytuacji.

– Co pan chciał powiedzieć?!

– Z pomostu?

– Tak.

– No i dobra. Dobrze, że to wy zaczęliście ten temat, nie ja.

– Przecież…

– No dobra, dobra, nieważne. Bądźcie tylko spokojni. To chyba nie będzie bolało. Uznaliśmy, że już dorośliście do pewnej rzeczy. A jak nie, to trudno.

Po tych słowach wyjął z zewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki buteleczkę z niebieskim płynem i mówiąc, że to odtrutka, kazał nam wypić po połowie, podając mi buteleczkę. Filip proponował, aby on to pierwszy wypił, lecz ja mu powiedziałem, żeby był spokojny i… wypiłem połowę zawartości butelki. Nagle wokół mnie zaczęły wirować niebieskie strugi światła. Upadłem, zaczęło mnie mdlić i wszystkie kości dały o sobie znać. Z trudem popatrzyłem na bok i zobaczyłem, że Filip przeżywa coś podobnego. Przez chwilę tak się dalej działo i nagle… wszystko ustało. Lecz kiedy spojrzałem na swoje ręce, odkryłem, że się bardzo zmieniły! Były obrośnięte ciemnogranatowym futrem, bardziej chwytliwe, a na końcu palców pojawiło się coś w rodzaju krótkich, szarych pazurów!

– Z resztą twojego ciała jest podobnie – rzekł lekko zmieszany McDegun.

Istotnie, cały obrosłem ciemnogranatowym futrem, miałem wilczą twarz i dziwną chęć do chodzenia na czworakach! Wyglądałem jak wilkołak! Spróbowałem wstać i mimo że mi się udało, to w tej pozycji czułem się niepewnie. Potem stanąłem na czworakach i było mi bardzo wygodnie. Po chwili zauważyłem, że moje nogi i ręce są takiej samej długości (i były długie na jakieś dziewięćdziesiąt centymetrów). Urósł mi także ogon.

– Teraz jesteś szybszy od psa wyścigowego.

– O co tu chodzi?! – zapytałem mocno zdziwiony i zaskoczony. Odnotowałem też zmianę głosu, który brzmiał mocniej i posiadał więcej basu. Dało się też wyczuć delikatne echo moich słów zawisające w powietrzu. Gdyby ktoś mnie mógł rozpoznać tylko po głosie, to nie wiedziałby, kim byłem przed zmianą.

– Pozwól, że wam wyjaśnię, jednak dopiero jak to wypijecie – to mówiąc McDegun z wielką szybkością i niezwykłą zwinnością wlał nam obu do gardła zieloną miksturę. Nie minęło wiele czasu, gdy błysnąłem porażającym światłem i po tarmoszeniu mnie we wszystkie strony, zmęczony padłem na ziemię. Ale wyglądałem jak człowiek.

– Jeszcze nie umiecie panować nad sobą, kiedy jesteście Varianami – wyjaśnił McDegun.

– Przepraszam, kiedy KIM jesteśmy? – wyrzucił z siebie Filip.

– Varianami – westchnął McDegun. – Bardzo rzadko spotykanymi istotami, bardzo tajemniczymi, znającymi różne tajne sztuczki i tak dalej. Wasza matka też nim była.

– To ma być żart?! To przecież niemożliwe!

– W żadnym wypadku. No… to może zmienimy temat?

– Dobrze – dałem za wygraną, ale głównie dlatego, że musiałem przemyśleć swoje położenie. Nawet wypowiedzenie tego słowa kosztowało mnie pięć minut. – Chciałbym zapytać, gdzie się znajduje szkoła Emjon.

– Chętnie bym ci to powiedział, ale… sam tego nie wiem. Jest gdzieś na terenie objętym zasłoną czyniącą go niematerialnym dla każdego nie-Res-mira i rzeczy martwej, żeby Normalniacy jej nie znaleźli, więc tylko kilka osób wie, gdzie to dokładnie jest. Ale prawie na pewno gdzieś w Europie. Dalej. Dostaniecie ode mnie specjalną wodę. Co tydzień trzydzieści pięć litrów i musicie ją pić. Varianie w waszym wieku do opanowania samych siebie piją dziennie tylko cztery litry, ale wy powinniście pić pięć.

– Nigdy tyle nie wypijemy – zauważył Filip.

– Spoko, wypijecie – po raz pierwszy uśmiechnął się McDegun. – No, dobrze, to chyba wszystko. Spotykamy się jutro o piętnastej, tutaj, w piątkę, razem z Tik i Łurkiem. A, nie mówcie nikomu, kim naprawdę jesteście, chyba się domyślacie, czemu?

– Niech zgadnę, bo wszyscy urządzą na nas polowanie, ponieważ jesteśmy… eee… niezbyt mile widziani, tak? Ale jak się zdradzimy w jakiś sposób?

– A według was jestem człowiekiem?

– Jasne.

– I widzicie? A jestem demonem! – zaśmiał się McDegun. Wychodząc, podał nam buteleczki z wywarem przemiany w człowieka i odtrutką.

Filip był troszkę przygaszony. Ja sam nie odczuwałem ulgi po odpowiedziach McDeguna na moje pytania – przeciwnie, kłębiła mi się w głowie jeszcze większa ich ilość, a górowało wśród nich pytanie pod tytułem: „Dlaczego nikt mi nie powiedział, kim jestem?”. Zamknąłem się w swoim pokoju, myśląc o tym, co się działo w ostatnich dniach. Nie byłem zły na rodziców, że mi o tym nie powiedzieli – niezależnie od powodu zatajania przede mną tej informacji, na pewno musiało się tak po prostu stać… W końcu gdy byłem młodszy, mogłem powiedzieć o moim nowym sekrecie komuś, kto nie powinien był tego usłyszeć. Otworzyłem liścik od McDeguna. Miałem nadzieję, że napisał tam coś pocieszającego, lecz zawierał jedynie wskazówki i jakąś listę:

Szanowni Państwo! Mam radość i przyjemność Państwapoinformować, iż Pluton Xsint został przyjęty do Emjon. Wszystkieprocedury dolotu do Emjon oraz regulamin szkoły znajdują sięw załączniku.

Pragnę jednak przypomnieć Państwu o ewentualnym ryzykuuszczerbku na zdrowiu nowego adepta. Wprawdzie rzeczony adeptspełnia wymagania zarówno fizyczne, jak i umysłowe konieczne, abymóc dostać się do szkoły, jednakowoż niczego nie możemy być pewni iw razie wypadku gwarantujemy fachową i dokładną opiekę nadadeptem.

Niżej zamieściłam listę koniecznych książek szkolnych. Oczywiścieadept musi także posiadać własny Kij. Spis innych koniecznychprzedmiotów i szat znajduje się w załączniku.

Księgi:

1. „Standardy” (tom 1) Franka Broadweya

2. „Kij i moc” Wenga Chrama

3. „Wywołania, których nie znasz” Marka Wenela

4. „Trochę ognia i praktyki” Randala Psychicznego

5. „Wzory kosmosu” Chinga Chonunga

6. „Teoria praktyki” Ivana Axetorch

7. „Co rośnie w twojej doniczce” Sary Getron

8. „Włochate lub pełne łusek” Kingi Włodarskiej

9. „Pchnij i blokuj” Saorena

10. „Stare dzieje” Franka Herberta

11. „Przemiana ogólna” Foqanja Etygana

Maja Monopis

Dyrektor szkoły Emjon

Wprawdzie wiedziałem, że nasz prawdziwy świat jest nieco skomplikowany, jednak po przeczytaniu tych nazw trochę zaczęło mi się kręcić w głowie. Pomyślałem, że świeże powietrze dobrze mi zrobi. Wyszedłem na balkon. Był piękny zachód słońca. Nade mną widać było pierwsze gwiazdy, a dalej niebo miało kolor różowy, pomarańczowy i czerwony, a na zakończenie – jeszcze widoczny szkarłatny fragment słońca. Istna poezja!

– Tak, rzeczywiście piękny ten zachód słońca – powiedział ktoś za mną.

– Filip, to ty? – zapytałem i obejrzałem się, ale nikogo tam nie było, więc zamknąłem balkon, chcąc być sam.

– Mądry pomysł. Też wolę być z tobą w cztery oczy, jak to się mówi – jak tylko to usłyszałem, rozejrzałem się po naszym małym, ale wysokim balkonie, lecz nikogo nie było. Głos był melodyjny i pełen wdzięku, ale jednak zdecydowanie męski.

– Kto tu jest? – spytałem podejrzliwie.

– Acer.

– Przepraszam, kto?

– Ja, albo, jeśli wolisz, ty – i w tym momencie przede mną pojawiło się coś wyglądające na zminiaturyzowanego smoka koloru piasku. Miało jednak na ciele wiele malutkich kolców, czarnych płytek i skrzydła rosnące w dwóch parach, co upewniło mnie, że nie jest to jeden z malutkich smoków – nuntiusów – których Res-mirowie używali do przekazywania wiadomości holograficznych.

– Czym ty jesteś?

– Wolałbym określenie „kim”. Rada zaliczyła nas do istot.

– Przepraszam, a więc – kim ty jesteś?

– Tobą. Twoim Acerem, bardzo rzadkim, nawet u Varianów, a nawet najrzadszą istotą we wszystkich grupach galaktyk.

– Przepraszam, nie rozumiem.

– Przecież zawsze marzyłeś o kimś, kto ci zawsze pomoże bez względu na wszystko. Ja tym kimś jestem. Od urodzenia byłem z tobą, ale dopiero po wypiciu odtrutki mogłem się ujawnić. Nie mów o mnie nikomu, bo każdy zapłaci ogromne pieniądze, aby nas pojmać. Udawaj, że jestem dzikim nuntiusem, którego przygarnąłeś. A o mnie się nie martw, bo mogę się stać niematerialny. Rozumiem cię, ponieważ mamy taką samą psychikę, tylko że ja ją inaczej interpretuję, ale zobaczysz, że będziemy jak bliźniaki. Z czasem nauczymy się kontrolować i ciebie, i mnie, a ja tak jak ty mam wiele umiejętności. Kiedy jestem niematerialny, mogę z tobą nadal rozmawiać, ale w myślach. Rada – czasami pij odtrutkę i staraj się nad sobą panować. Z moją pomocą powinno ci się kiedyś udać. Tylko pamiętaj… Po przemianie staniemy się kimś innym niż jesteśmy. Dopóki nie nauczysz się nas kontrolować, to po wypiciu odtrutki będziemy się stawać krwiożerczą bestią, bez uczuć, żalu, litości i bólu. Zachowamy świadomość tylko przez dwadzieścia cztery sekundy, a potem… koniec. Ale po pewnym czasie nasza wola będzie się wyrywać i powinniśmy zdołać wypić odtrutkę. Aha, i pij wodę od McDeguna. A teraz pozwól, że się zdematerializuję, bo materializacja jest męcząca.

– Uczyłeś się tego tekstu na pamięć? – zapytałem lekko rozbawiony.

– Tak, a co, za szybko?

– Nie, nie, byłeś świetny.

– Dzięki.

– A, skoro jesteś ze mną od urodzenia, to czy wiesz, co otworzyło szkatułkę?

– Jasne. To byłeś ty. Wywar zmiany w człowieka, który od dziecka piłeś zamiast wody, przestał na chwilę działać.

Słuchałem tych słów jak urzeczony. Po dematerializacji Acera czułem się jak w siódmym niebie. „Ktoś, kto mi może pomóc i będzie razem ze mną, niezależnie od okoliczności”. Z tymi słowami poszedłem spać. Szczęśliwy.

Rano znowu późno się obudziłem. Mój zegarek elektroniczny wskazywał dziesiątą pięćdziesiąt osiem. Przy stoliku znalazłem szklankę i czarno-granatowy pojemnik z wodą od McDeguna, „Błękitnia”. Otworzyłem zasuwkę, wypiłem z pół litra wody. Była nadzwyczaj pyszna – całkowicie czysta.

Kiedy doszedłem do siebie, ubrałem się i zamknąłem pokój. Skupiłem się i spróbowałem przywołać Acera. Po mniej więcej dwunastu minutach wreszcie udało mi się. Zaproponowałem ćwiczenia.

– Za wcześnie jeszcze na to. Najpierw musisz pójść z McDegunem. Później możemy poćwiczyć – orzekł Acer.

Tak więc jedyne, co mi pozostało, to zjedzenie śniadania, rozmyślanie i zabawa z Filipem na świeżym powietrzu. Bawiliśmy się tak dobrze, że nie zauważyłem, jak zrobiło się późno. Usłyszałem, że ktoś dzwoni spod furtki do domu. Pobiegłem tam z Filipem.

– No, co tak długo? Jest za dziesięć piętnasta – spytała wojowniczo Tik, stojąca przed furtką w towarzystwie Łurka.

– Pani wybaczy, ale to wy tak późno przyszliście – kontratakował Filip.

– Ale możecie chyba jeszcze nas wpuścić, co? – zapytał się z udawaną głupotą, ale wyraźnie dobrym nastrojem Łurk.

– No, nie wiem… przecież państwa nie znam – uśmiechnąłem się i królewskim gestem otworzyłem drzwi.

– Zaprowadzić was do domu?

– Czy my wyglądamy na pięciolatków?

– No, zależy od tego, z której strony patrzysz – dało się coś słyszeć od bramy.

– McDegun! – zawołał Łurk.

– Mówcie mi po prostu Degun – tak jest przyjemniej.

– Kiedy idziemy?

– Możemy teraz, jeśli chcecie. Rodzice już o tym wiedzą.

– No, to na co czekamy?

– A pieniądze? – trafnie zauważył Filip.

– Wasi rodzice wymienili walutę w naszym banku. Miałem wam oddać przesyłkę. Łapcie – Degun rzucił nam dość pokaźne woreczki.

– Jak dojedziemy? – rzuciła Tik.

– Samochodem Normalniaków oczywiście. Aston Martin DB9.

– O ja cię!

– Obrabował pan bank?

– Niee tam. Kiedyś się nudziłem i złożyłem sobie taki.

– Tylko że wszyscy się tam nie zmieścimy.

– Mam tu jeszcze dwa takie. Wbudowałem im system podążania za moim samochodem.

Po zapraszającym geście wsiedliśmy do samochodów.

– Dokąd jedziemy?

– Do Galerii Tajemnic; dla Normalniaków – Galerii Mokotów.

Rozdział 3Galeria Tajemnic

Jechaliśmy długo i w ciszy. Degun miał wprawdzie trudności z prowadzeniem samochodu Normalniaków (policjant, który nas zatrzymał po zbadaniu ilości promili alkoholu u Deguna, zapytał się: „0,00 promila?! To dlaczego próbował pan podróżować w czasie?”), ale zadziwiająco sprawnie dostarczył nas do Galerii Mokotów. Zaparkowaliśmy i weszliśmy do środka. Galeria wyglądała tak jak zwykle.

– No i co jest tu takiego niezwykłego, Degun? – zapytał Filip, szczerząc zęby.

Degun najwyraźniej postanowił zignorować to pytanie.

– Za mną, wiara – rzekł.

– Ale Degun – zaczął Łurk – jak tutaj znajdziemy choć jedną książkę z listy?

Było w tym sporo prawdy. Na oko Galeria Mokotów była taka jak zwykle, no, może oprócz tego, że jakieś niemowlę rzuciło plastikowym kubeczkiem w ochroniarza. Po pośpiesznej ucieczce z pola bitwy Degun wepchnął nas do windy i mruknął:

– Patrzcie tylko.

Degun nacisnął przycisk stopu, po czym powtórzył tę czynność trzy razy i szybko nacisnął przyciski z numerami 2 i 0. Winda i Normalniacy znieruchomieli i otworzyły się drugie drzwi. Weszliśmy do długiego tunelu prowadzącego w dół. Po trzech minutach staliśmy w ślepym zaułku, ale na pewno nie w Normalniackiej Galerii Mokotów. Ślepy zaułek i okoliczne długie uliczki były chyba pod ziemią, bo przy ścianach leżały kupki ziemi, a sufit był częściowo zarośnięty przez dziwne czarne rośliny. Dodatkowym dowodem był tunel na końcu uliczki, gdzie widać było światło i pochodnie dające żółty odblask. Kiedy się rozejrzałem, coś innego przykuło moją uwagę. W ścianach uliczek były dziesiątki, nie… setki sklepów, a przed nami wisiała drewniana tablica z napisem…

– Witamy w Galerii Tajemnic! Taak, dobrze pamiętam to miejsce – oznajmił rozmarzonym głosem Degun. – Zazwyczaj wlatuje się tu myśliwcami lub wchodzi innym wygodniejszym wejściem, ale tak też można.

– Degun… – nieśmiało wybełkotał Łurk. – Przecież jesteśmy bardzo nowocześni, wystrój tych uliczek i sklepów mi nie przeszkadza, ale… dlaczego, na przykład, używamy pochodni zamiast lamp, a w sklepach panuje wystrój średniowieczny?

– Przywiązanie, tradycja, a także to, że taki wystrój nam się podoba, sam tak twierdzisz – odpowiedział krótko Degun.

– A w sklepach, na tych średniowiecznych półkach, leżą same nowoczesne rzeczy – zauważyła Tik.

– Dokładnie!

– No, to gdzie idziemy?

– Myślę, że do sklepu ze sprzętem do ochrony własnej, wprawdzie nie musicie tam nic kupować, ale mam tam coś do załatwienia – powiedział Degun. – Chcę was też z kimś poznać. Jakbyście czegoś nie wiedzieli, to śmiało pytajcie się jego.

Poszliśmy długą alejką, oddalając się od wyjścia na powierzchnię. Po drodze mijaliśmy wiele dziwnych sklepów z napisami typu „Najspokojniejsze zwierzątka Mirandy Hook”, czy „Najrzadsze artefakty z Mrocznych Lat”. Na końcu napotkaliśmy spory sklepik z szyldem, na którym było napisane: „Doskonałe Atuty w Walce z Siłami Ciemności”.

Weszliśmy do środka. Panował tu raczej smętnawy wystrój. Wszystkie ściany były czarnego koloru, a półki nadpleśniałe. Za to liczne kaganki paliły się radośnie nad głowami klientów. Degun bez wahania podszedł do lady, gdzie stał jakiś mężczyzna. Mężczyzna ów prawego policzka prawie w ogóle nie posiadał, co tu oznacza – prawy policzek prawie całkowicie znikał za wieloma śladami pazurów najrozmaitszych stworzeń. Lewy policzek ograniczał się do sporej blizny. Ciemnobrązowe włosy opadały do tyłu, a ciało okrywała mu długa, czarna peleryna. Gdy Degun podszedł do mężczyzny, ten uśmiechnął się do niego tajemniczo.

– Witaj, mój ty stary rogaczu!

– Tylko nie stary! – obruszył się Degun.

– Co chcesz kupić?

– Ten sam drobiażdżek co zwykle – Degun spojrzał na naszą, nieco przestraszoną zresztą, grupkę.

– Czyli chcesz to, co zawsze, niedożywiony sępie?

– Owszem. Wszystko, co możesz dać. Wiesz, oczywiście, czego mi trzeba?

– Czy mógłbym nie wiedzieć? – odpowiedział pytaniem na pytanie mężczyzna. Spojrzałem z ukosa na Tik, spodziewając się, że ona wie, o co chodzi, ale przez nią przemawiała ta sama niewiedza co przeze mnie. Gdy mężczyzna poszedł po rzeczy, Degun odwrócił się do nas.

– Może jednak nie zadawajcie mu zbyt wiele pytań – po pytającym spojrzeniu Filipa, dodał: – Zapomniałem, że jest w wielkim stresie. Uznaje za szpiega każdego, kto to robi – stłumiłem chichot. – A wy możecie przejść się po sklepie. Może coś sobie kupicie.

Z ciekawością ruszyłem do wystawy. Zainteresował mnie mały posążek przedstawiający niskiego rycerza w grubym pancerzu, z mieczem uniesionym do góry. Wokół posążka jaśniał nikły, fioletowy okrąg, pulsujący lekko. Przy posążku była tabliczka: „Figurka przywołania psionicznego demona australijskiego. Moc: klasa II. Regen-m: klasa IV. Panowanie: klasa I. Odpo: klasa VII. Odpo prze-m: klasa II. Wykuto w Tajlandii”. Mimo iż niewiele z tego rozumiałem, figurka mnie fascynowała. Zastanawiałem się nad kupnem, ale gdy zobaczyłem cenę, dziwnie straciłem zainteresowanie.

Wróciłem do Deguna.

– Degun, skoro zatrzymałeś tę windę, to Normalniacy będą sprawdzać, co się stało. Jak im to wyjaśnisz?

Degun spojrzał na mnie z politowaniem.

– Spoko, niczego nie widzieli. Już ja o to zadbałem.

– Ale przecież oni nie są… – zastygłem w połowie zdania. Spojrzałem na drzwi prowadzące na zaplecze i zobaczyłem, jak wychodzi stamtąd znajomek Deguna z wózkiem, w którym leżała prawdziwa zbroja. Mężczyzna zauważył moje spojrzenie.

– Nie myśl sobie, że jesteśmy prostakami – warknął.

– Ja wcale nie…

– Jeśli chcesz wiedzieć, nie ma lepszej zbroi niż ta i na pewno daje ochronę w naszym, niebezpiecznym zresztą, świecie. Została stworzona specjalnie dla… osób… takich jak Degun – odpowiedział na niezadane pytanie.

– Ale ja wcale…

– …są lekkie jak piórko i twarde jak skała…

– Przecież nic nie…

– …używają ich najlepsi, a do tego są tanie jak barszcz…

– Ja nic…

– …można połamać sobie na niej zęby…

– Ja…

– Dosyć, spokojnie, dzieci – przerwał Degun. – Raul, masz zapłatę – rzucił swoim woreczkiem z pieniędzmi – a my wychodzimy.

Mężczyzna, najwyraźniej Raul, złapał woreczek w locie. Degun skinął głową na drzwi i wyłowił resztę ze sklepu.

Przez chwilę wszyscy milczeli. Pierwsza osoba odezwała się dopiero, gdy doszliśmy do pierwszego, mrocznego skrzyżowania. Tą osobą był Łurk.

– No, to dokąd teraz idziemy?

– Proponuję się rozproszyć. Tak szybciej pójdzie. Spotkamy się przy wejściu do windy – wymyślił Degun.

– No, nie wiem…

– Spoko, chyba się nie boicie?

– No właśnie…

– Ech… no dobra, pójdźcie sobie najpierw kupić Kije – to was powinno pocieszyć. Musicie iść tą przecznicą w lewo, potem w prawo, aż do końca drogi. Wtedy trzeba skręcić jeszcze raz w lewo i po problemie.

Degun szybkim ruchem wyciągnął zza pasa własny Kij, podniósł do góry, coś wymamrotał, po czym z końca Kija wystrzeliły błękitnawe promienie o kształcie pogiętego drutu. Promienie te szybko go oplotły, zacisnęły się na nim, po czym… Degun i promienie zniknęli!

Skręciłem w stronę sklepu „Prastare Kije Heraklesów”. Miałem nadzieję znaleźć tam Kij dla siebie. Był on wykonany z różnych stopów, będących w efekcie o wiele wytrzymalszą bronią od miecza. Za pomocą Kijów można było przywołać i kontrolować potęgę żywiołów. To, czego użył Degun, nazywało się Przemianą Teleportacji. Podobno każdy Kij był inny – przeznaczony specjalnie dla danej rasy, sposobu myślenia itd. Więcej nie wiedziałem.

Otworzyłem drzwi sklepu. W środku panował półmrok. Wsunąłem się do środka i zamknąłem drzwi. Rozejrzałem się. Byłem w małym, wyraźnie nadgryzionym zębem czasu pomieszczeniu. Jedyne rzeczy, jakie można było tu dostrzec, to lada, zgaszony kominek i drzwi za ladą. Zero okien. Nagle usłyszałem cichy głosik:

– Witaj.

Spojrzałem za ladę. Stał tam przygarbiony, siwy staruszek z bielmem na oczach i o zmęczonej twarzy.

– Wyglądasz mi na spragnionego mocy. I mówisz, że chciałbyś mieć Kij, tak? Chciałbyś naginać potęgę żywiołów do własnych celów, czyż nie? Usiądź. Znajdziemy coś dla ciebie.

Usłyszałem ciche pyknięcie. Chwilę później pokój wypełnił się ciepłem i trzaskiem ognia w kominku. Ten staruszek, nie ruszając się z miejsca, zapalił ogień! Nie, raczej zrobił to za niego jego Kij. Kolejne pyknięcie. Pokój się jakby rozszerzył, a przy ścianach pojawiły się regały z dziesiątkami długich, wąskich pudełek, koloru od czarnego, przez szary do zgniłozielonego i granatowego. Za mną pojawiły się dwa fotele i stolik, na którym leżało małe metalowe pudełko.

– Usiądź – powtórzył staruszek.

Usiadłem.

– Połóż, proszę, dłoń na tym pudełku.

Gdy tylko wykonałem polecenie, pudełko zamigotało na zielono. Po chwili w powietrzu między mną a staruszkiem pojawiła się niebieska poświata, na której ukazały się nie tylko moje imię i wiek, ale jeszcze skład krwi, kod genetyczny i rasa, do jakiej należę!

– Możesz już zdjąć rękę. Wiem wszystko, co chciałem wiedzieć. I mogę ci zaręczyć, że nikt nie dowie się ode mnie, iż jesteś Varianem.

– Dlaczego pan to zrobił? – spytałem z wyrzutem.

Staruszek uśmiechnął się na chwilę.

– Zapewne wiesz, że nie można robić takich samych Kijów dla wszystkich. W końcu każdy ma własny sposób wywoływania żywiołaków. Trzeba więc je robić na zamówienie. Problem polega jednak na tym, że czas tworzenia Kija wynosi dziesięć lat. Aby każdy Res-mira mógł go używać już w szkole, trzeba go tworzyć na podstawie krwi jego właściciela.

– Krwi?