Odrodzona. Dzienniki, tom 1, 1947–1963 - Sontag Susan - ebook

Odrodzona. Dzienniki, tom 1, 1947–1963 ebook

Sontag Susan

4,0
34,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwszy z trzech tomów dziennika odsłania przed nami niesamowitą, niezwykle intensywną osobowość, która dopiero kształtuje się na naszych oczach. W wieku czternastu lat Susan spisuje swoje credo, w wieku szesnastu ma już za sobą lekturę najważniejszych książek z kanonu światowej literatury, wywiad z Tomaszem Mannem, semestr studiów w Berkeley i pierwsze homoseksualne doświadczenia. Jako siedemnastolatka wychodzi za mąż, niedługo później rodzi syna. Po kilku latach nieudanego małżeństwa rozwodzi się i wyjeżdża do Oksfordu i Paryża. Prowadzi intensywne życie intelektualne, towarzyskie i erotyczne. Czyta setki książek, ogląda dziesiątki filmów, słucha muzyki. Robi zapiski do esejów i powieści. Interesuje ją wszystko: literatura, filozofia, religia, antropologia, psychoanaliza, relacje międzyludzkie, seks. Odkrywa swoje ciało, analizuje związki, kochanki, samą siebie. Błyskotliwa i nieśmiała, przeżywa uniesienia i chwile załamań. Jest szczera, przejmująca, niezwykła.

Pierwszy tom dzienników Susan Sontag obejmuje zapiski, jakie prowadziła ona od czternastego do trzydziestego roku życia. Książka jest poruszającym świadectwem dojrzewania, rodzenia się intelektualnej pasji i poszukiwania własnej tożsamości. W tym okresie w życiu Sontag wiele się wydarzyło: opuściła dom rodzinny, podjęła studia, jako siedemnastolatka wyszła za mąż, dwa lata później urodziła syna,  w końcu rozwiodła się. Równocześnie prowadziła intensywne życie intelektualne (czego śladem w Odrodzonej są listy lektur, zapiski z obejrzanych filmów, wysłuchanych koncertów), i odkrywała swoją seksualność, nawiązując  relacje z kobietami. Ten ostatni wątek dominuje w drugiej części książki, w której autorka analizuje swoje relacje z H. oraz Irene Fornes. Najbardziej zaskakuje w dziennikach rozdźwięk między  tym, jak Susan Sontag świadomie i z determinacją formowała siebie jako intelektualistkę, a tym, jak niepewna i bezradna pozostawała w sferze uczuć i seksualności. Jej zapiski poruszają szczerością i rzucają inne światło na autorkę Przeciw interpretacji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 281

Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Przed­mo­wa

Za­wsze uwa­ża­łem, że jed­ną z naj­głup­szych rze­czy, jaką ży­ją­cy może po­wie­dzieć o zmar­łym, jest: „Jemu by się to spodo­ba­ło”. W naj­lep­szym wy­pad­ku, na­wet je­śli kie­ru­ją nami naj­lep­sze za­mia­ry, mo­że­my się tyl­ko do­my­ślać, czy fak­tycz­nie by tak było, a prze­waż­nie nie mamy zie­lo­ne­go po­ję­cia. Po pro­stu nie spo­sób stwier­dzić, co spodo­ba­ło­by się zmar­łe­mu. O wy­da­niu Od­ro­dzo­nej, poza tym, że jest to pierw­szy z trzech to­mów za­wie­ra­ją­cych wy­bra­ne frag­men­ty z dzien­ni­ków Su­san Son­tag, po­wie­dzieć moż­na więc je­dy­nie tyle, że nie jest to książ­ka, któ­rą ona sama by wy­da­ła, je­śli w ogó­le po­sta­no­wi­ła­by opu­bli­ko­wać dzien­ni­ki. To ja pod­ją­łem de­cy­zję o ich wy­da­niu i ja do­ko­na­łem se­lek­cji ma­te­ria­łu. Na­wet w sy­tu­acji, w któ­rej nie trze­ba się oba­wiać in­ge­ren­cji cen­zo­ra, li­te­rac­kie i etycz­ne nie­bez­pie­czeń­stwa ta­kie­go przed­się­wzię­cia są oczy­wi­ste. Ca­ve­at lec­tor.

Nie chcia­łem by­naj­mniej po­dej­mo­wać de­cy­zji tego ro­dza­ju, lecz moja mat­ka zmar­ła, nie po­zo­sta­wiw­szy żad­nych wska­zó­wek co do tego, co zro­bić z jej do­ku­men­ta­mi oraz tek­sta­mi, któ­rych nie do­koń­czy­ła bądź nie włą­czy­ła do zbio­rów. Może wy­da­wać się to dziw­ne, zwa­żyw­szy, że bar­dzo in­te­re­so­wa­ła się lo­sem swo­ich prac, skru­pu­lat­nie ana­li­zo­wa­ła ich prze­kła­dy na­wet na ję­zy­ki, któ­re zna­ła bar­dzo po­bież­nie, i mia­ła do­brze wy­ro­bio­ną opi­nię na te­mat wy­daw­nictw oraz cza­so­pism z ca­łe­go świa­ta. Jed­nak po­mi­mo tego, że ze­spół mie­lo­dy­spla­stycz­ny, na któ­ry zmar­ła 28 grud­nia 2004 roku, to wy­so­ce śmier­tel­ny no­wo­twór krwi, mat­ka jesz­cze na kil­ka ty­go­dni przed śmier­cią była pew­na, że wy­zdro­wie­je. Za­miast za­dys­po­no­wać, co zro­bić z jej spu­ści­zną, kie­dy sama nie bę­dzie już mo­gła po­dej­mo­wać de­cy­zji – co uczy­nił­by czło­wiek po­go­dzo­ny z nad­cho­dzą­cą śmier­cią – bez cie­nia wąt­pli­wo­ści mó­wi­ła o tym, że wró­ci do pra­cy i za­bie­rze się do pi­sa­nia, kie­dy tyl­ko wyj­dzie ze szpi­ta­la.

Oso­bi­ście uwa­żam, że mia­ła pra­wo umrzeć w taki spo­sób, w jaki chcia­ła. Wal­cząc o ży­cie, nie była nic win­na ani mnie, ani przy­szłym po­ko­le­niom. Jej po­sta­no­wie­nie mia­ło jed­nak pew­ne nie­prze­wi­dzia­ne skut­ki ubocz­ne, z któ­rych naj­po­waż­niej­szy jest taki, że de­cy­zja o kształ­cie, w ja­kim mają zo­stać wy­da­ne jej pi­sma, spo­czę­ła na mo­ich bar­kach. W wy­pad­ku zbio­ru At The Same Time, któ­ry uka­zał się dwa lata po jej śmier­ci, spra­wa była sto­sun­ko­wo pro­sta. Moja mat­ka z pew­no­ścią sta­ran­nie przej­rza­ła­by ese­je przed ich po­now­ną pu­bli­ka­cją, lecz były to tek­sty wy­da­ne za jej ży­cia lub wy­gło­szo­ne przez nią na wy­kła­dach. Jej za­mie­rze­nia były ja­sne.

Dzien­ni­ki to ma­te­ria zu­peł­nie in­ne­go ro­dza­ju. Pi­sa­ła je wy­łącz­nie dla sie­bie od wcze­snej do­ro­sło­ści aż po ostat­nie lata ży­cia, kie­dy to za­chwy­ci­ła się moż­li­wo­ścia­mi, ja­kie daje kom­pu­ter, i pi­sa­nie e-ma­ili od­wró­ci­ło naj­wy­raź­niej jej uwa­gę od pro­wa­dze­nia pa­mięt­ni­ka. Ni­g­dy nie po­zwo­li­ła na upu­blicz­nie­nie choć­by sło­wa ze swo­ich dzien­ni­ków ani nie od­czy­ty­wa­ła ich frag­men­tów przy­ja­cio­łom, co czy­nią nie­któ­rzy pa­mięt­ni­ka­rze, acz­kol­wiek jej bli­scy wie­dzie­li, że je pro­wa­dzi i każ­dy ko­lej­ny za­pi­sa­ny ze­szyt usta­wia obok wcze­śniej­szych na pół­ce w sy­pial­nia­nej gar­de­ro­bie, gdzie prze­cho­wy­wa­ła tak­że inne, cen­ne, a za­ra­zem bar­dzo oso­bi­ste przed­mio­ty, ta­kie jak zdję­cia ro­dzin­ne i pa­miąt­ki z dzie­ciń­stwa.

Kie­dy za­cho­ro­wa­ła wio­sną 2004 roku, na pół­ce sta­ło nie­mal sto ze­szy­tów. Ko­lej­ne od­kry­łem z Anne Jump, ostat­nią asy­stent­ką mat­ki, oraz jej bli­skim przy­ja­cie­lem Pa­olem Di­lo­nar­dem pod­czas prze­glą­da­nia po­zo­sta­wio­nych przez mat­kę rze­czy. Mia­łem je­dy­nie mgli­ste po­ję­cie o za­war­to­ści dzien­ni­ków. Tyl­ko raz roz­ma­wia­łem o nich z mat­ką. Było to wkrót­ce po tym, jak za­cho­ro­wa­ła. Wie­rzy­ła, że wy­zdro­wie­je, tak jak wy­zdro­wia­ła z dwóch po­przed­nich no­wo­two­rów. Wy­szep­ta­ła wów­czas tyl­ko jed­no zda­nie: „Wiesz, gdzie są dzien­ni­ki”. Nie po­wie­dzia­ła jed­nak, co mam z nimi zro­bić.

Przy­pusz­czam, że gdy­by to za­le­ża­ło wy­łącz­nie ode mnie, dłu­go zwle­kał­bym z pu­bli­ka­cją dzien­ni­ków lub w ogó­le bym z niej zre­zy­gno­wał. By­wa­ło, że mia­łem ocho­tę je spa­lić. Ze­szy­ty nie na­le­ża­ły jed­nak do mnie. Moja mat­ka, kie­dy jesz­cze była zdro­wa, sprze­da­ła wszyst­kie swo­je tek­sty, ma­te­ria­ły i książ­ki bi­blio­te­ce Uni­ver­si­ty of Ca­li­for­nia w Los An­ge­les, za­wie­ra­jąc umo­wę, zgod­nie z któ­rą mia­ły tam tra­fić po jej śmier­ci – i tak się też sta­ło. Po­nie­waż w umo­wie nie było żad­nej wzmian­ki o za­ka­zie pu­blicz­ne­go udo­stęp­nia­nia tych ma­te­ria­łów, do­sze­dłem do wnio­sku, że de­cy­zję pod­ję­to za mnie. Stwier­dzi­łem, że je­śli sam nie upo­rząd­ku­ję i nie udo­stęp­nię dzien­ni­ków, zro­bi to ktoś inny – zwle­ka­nie nie ma więc sen­su.

Wciąż mam jed­nak pew­ne oba­wy. Stwier­dze­nie, że dzien­ni­ki dużo mó­wią o mo­jej mat­ce, to po­waż­ne nie­do­po­wie­dze­nie. Po­sta­no­wi­łem w nich za­mie­ścić wie­le z jej ka­te­go­rycz­nych są­dów. Mat­ka bar­dzo lu­bi­ła osą­dzać, lecz ujaw­nie­nie tego fak­tu – a pa­mięt­ni­ki ujaw­nia­ją bar­dzo wie­le – za­chę­ca czy­tel­ni­ka, aby osą­dził ją. Pod­czas opra­co­wy­wa­nia tek­stu drę­czy­ły mnie po­waż­ne wąt­pli­wo­ści – mat­ka, zwłasz­cza w póź­niej­szym okre­sie ży­cia, była oso­bą ce­nią­cą pry­wat­ność. Uni­ka­ła zwłasz­cza, na tyle, na ile było to moż­li­we, roz­mów o jej ho­mo­sek­su­ali­zmie i am­bi­cjach. W świe­tle tych fak­tów moja de­cy­zja sta­no­wi po­gwał­ce­nie jej pry­wat­no­ści. Nie moż­na tego ina­czej ująć, nie roz­mi­ja­jąc się z praw­dą.

Pa­mięt­ni­ki są tym­cza­sem za­ko­twi­czo­ne w od­kry­ciu wła­snej sek­su­al­no­ści, któ­re­go do­ko­na­ła w okre­sie doj­rze­wa­nia, a tak­że we wcze­snych eks­pe­ry­men­tach ero­tycz­nych, prze­pro­wa­dza­nych w wie­ku szes­na­stu lat na Uni­ver­si­ty of Ca­li­for­nia w Ber­ke­ley, oraz do­świad­cze­niu dwóch waż­nych związ­ków, w któ­re we­szła już jako oso­ba do­ro­sła. Pierw­szy z nich był związ­kiem z ko­bie­tą po­zna­ną w cza­sie stu­diów – na­zwę ją H – z któ­rą w 1957 roku za­miesz­ka­ła w Pa­ry­żu, dru­gi zaś – z dra­ma­to­pi­sar­ką Ma­rią Ire­ne For­nes (byłą ko­chan­ką H), któ­rą po­zna­ła w tym sa­mym roku. Po po­wro­cie do Sta­nów, roz­wo­dzie z moim oj­cem i prze­pro­wadz­ce na Man­hat­tan mat­ka żyła z Ire­ne od 1959 do 1963 roku.

Po pod­ję­ciu de­cy­zji o wy­da­niu dzien­ni­ków zro­zu­mia­łem wy­raź­nie, że część za­pi­sków trze­ba z nich wy­łą­czyć, gdyż sta­wia­ją moją mat­kę w złym świe­tle, są zbyt otwar­te sek­su­al­nie lub za­wie­ra­ją ko­men­ta­rze nie­przy­chyl­ne wo­bec pew­nych osób. Po­sta­no­wi­łem rów­nież zmie­nić imio­na nie­któ­rych wy­stę­pu­ją­cych w nich osób. Po­nad­to wy­bo­ru do­ko­ny­wa­łem z prze­ko­na­niem, że wy­ła­nia­ją­cy się z pa­mięt­ni­ków su­ro­wy i nie­upięk­szo­ny ob­raz Su­san Son­tag jako mło­dej ko­bie­ty, któ­ra z peł­ną świa­do­mo­ścią i de­ter­mi­na­cją two­rzy oso­bę, jaką pra­gnie zo­stać, sta­no­wi o tym, co jest w nich naj­bar­dziej fa­scy­nu­ją­ce. Po­sta­no­wi­łem więc nadać temu to­mo­wi ty­tuł Od­ro­dzo­na, któ­ry na­wią­zu­je do zda­nia za­pi­sa­ne­go na okład­ce jed­ne­go z pierw­szych ze­szy­tów. Sło­wo to do­brze ob­ra­zu­je, kim była moja mat­ka, od­kąd prze­sta­ła być dziec­kiem.

Ża­den ame­ry­kań­ski pi­sarz jej po­ko­le­nia nie był w rów­nym stop­niu otwar­ty na eu­ro­pej­skie tren­dy jak ona. Z pew­no­ścią nie mo­gła­by stwier­dzić, że „ma do opo­wie­dze­nia całe Tuc­son” czy „całe Sher­man Oaks w Ka­li­for­nii” na tej sa­mej za­sa­dzie jak John Updi­ke, któ­ry ko­men­tu­jąc swo­je pi­sar­skie po­cząt­ki, mó­wił, że „miał do opo­wie­dze­nia całe Shil­ling­ton”. Jesz­cze trud­niej wy­obra­zić so­bie, by mat­ka chcia­ła od­wo­ły­wać się w po­szu­ki­wa­niu in­spi­ra­cji do swe­go dzie­ciń­stwa lub spo­łecz­ne­go czy kul­tu­ro­we­go kon­tek­stu, jak w owym cza­sie czy­ni­ło wie­lu ame­ry­kań­skich pi­sa­rzy ży­dow­skie­go po­cho­dze­nia. Jej hi­sto­ria – i znów utwier­dzam się w prze­ko­na­niu o traf­no­ści wy­bra­ne­go ty­tu­łu – wska­zu­je na coś do­kład­nie prze­ciw­ne­go. W pew­nym stop­niu przy­po­mi­na ona dzie­je Lu­cie­na de Ru­bem­prégo – am­bit­ne­go mło­de­go czło­wie­ka z pro­win­cji, któ­ry pra­gnie się stać waż­ną po­sta­cią w sto­li­cy.

Moja mat­ka róż­ni­ła się rzecz ja­sna od Ru­bem­prégo pod wzglę­dem cha­rak­te­ru, tem­pe­ra­men­tu i za­in­te­re­so­wań. Nie chcia­ła ni­cze­go ni­ko­mu za­wdzię­czać. Wręcz prze­ciw­nie, wie­rzy­ła w swo­ją gwiaz­dę. Od wczes­nej mło­do­ści mia­ła po­czu­cie, że po­sia­da wy­jąt­ko­we ta­len­ty i ma coś do prze­ka­za­nia. Nie­ustan­nie, za­pal­czy­wie i nie­ustę­pli­wie zgłę­bia­ła wie­dzę – w pa­mięt­ni­kach pro­ces ten zaj­mu­je bar­dzo dużo miej­sca i do­ko­nu­jąc se­lek­cji, sta­ra­łem się to uka­zać – przez co w pew­nym sen­sie wcie­la­ła w ży­cie prze­świad­cze­nie o wła­snej wy­jąt­ko­wo­ści. Chcia­ła być god­na pi­sa­rzy, ma­la­rzy i ar­ty­stów, któ­rych po­dzi­wia­ła. Mot d’or­dre Iza­aka Ba­bla – „Trze­ba wie­dzieć wszyst­ko” – mo­gło­by na­le­żeć rów­nież do Su­san Son­tag.

Dziś my­śli się zu­peł­nie ina­czej. Wia­ra we wła­sne moż­li­wo­ści to rzecz oczy­wi­sta wśród tych, któ­rzy od­no­szą suk­ce­sy, lecz for­ma, jaką owa pew­ność sie­bie przy­bie­ra, zmie­nia się z epo­ki na epo­kę. Są­dzę, że mat­ka mia­ła umysł dzie­więt­na­sto­wiecz­ny, a za­ab­sor­bo­wa­nie sobą ujaw­nia­ją­ce się w dzien­ni­kach przy­po­mi­na na­sta­wie­nie nie­któ­rych wiel­kich sa­mo­lub­nych my­śli­cie­li re­ali­zu­ją­cych wiel­ki cel, ta­kich jak Car­ly­le. W XXI wie­ku am­bi­cję wy­ra­ża się w zu­peł­nie in­nym re­je­strze. Czy­tel­nik szu­ka­ją­cy iro­nii tu­taj jej nie znaj­dzie. Moja mat­ka była tego cał­ko­wi­cie świa­do­ma. W ese­ju o Elia­sie Ca­net­tim, któ­ry – obok tek­stu o Wal­te­rze Ben­ja­mi­nie – za­wsze uwa­ża­łem za naj­dal­szy wy­pad na te­ry­to­rium au­to­bio­gra­fii, na jaki się zde­cy­do­wa­ła, z apro­ba­tą cy­tu­je wy­po­wiedź tego ży­dow­skie­go au­to­ra: „Pró­bu­ję so­bie wy­obra­zić, jak ktoś mówi do Szek­spi­ra: «Wy­lu­zuj!»”.

Po­wta­rzam więc, ca­ve­at lec­tor. W pa­mięt­ni­ku tym sztu­ka jest spra­wą ży­cia i śmier­ci, skłon­ność do iro­nii po­strze­ga się jako wadę, a po­wa­ga to naj­wyż­sze do­bro. Moja mat­ka dość wcze­śnie przy­ję­ła ta­kie po­glą­dy. Ni­g­dy nie bra­ko­wa­ło lu­dzi, któ­rzy jej mó­wi­li, by wy­lu­zo­wa­ła. Wspo­mi­na­ła nie­kie­dy, jak jej do­bro­tli­wy, kon­ser­wa­tyw­ny oj­czym, bo­ha­ter wo­jen­ny, pro­sił, by nie czy­ta­ła tyle ksią­żek, bo ni­g­dy nie znaj­dzie męża. Po­dob­ną uwa­gę, choć w nie­co bar­dziej wy­ro­bio­nej in­te­lek­tu­al­nie for­mie, wy­gło­sił, jak mi po­wie­dzia­ła, fi­lo­zof Stu­art Hamp­shi­re, jej oks­fordz­ki wy­kła­dow­ca. Pod­czas kon­sul­ta­cji wy­krzyk­nął pew­ne­go razu z bez­sil­no­ścią: „Ach, wy, Ame­ry­ka­nie! Tacy po­waż­ni… do­kład­nie tak jak Niem­cy”. Nie za­mie­rzał jej kom­ple­men­to­wać, lecz moja mat­ka po­trak­to­wa­ła jego sło­wa jak naj­wyż­sze wy­róż­nie­nie.

Czy­tel­nik może od­nieść wra­że­nie, że mat­ka była „uro­dzo­ną” Eu­ro­pej­ką na tej za­sa­dzie, na któ­rej dla Iza­aka Ber­li­na ist­nie­li „uro­dze­ni” Ame­ry­ka­nie wśród Eu­ro­pej­czy­ków i „uro­dze­ni” Eu­ro­pej­czy­cy wśród Ame­ry­ka­nów. Są­dzę jed­nak, że nie moż­na jej ra­czej opi­sać w tych ka­te­go­riach. To praw­da, że li­te­ra­tu­ra ame­ry­kań­ska była w jej oczach przed­mie­ściem wiel­kich li­te­ra­tur eu­ro­pej­skich, zwłasz­cza nie­miec­kiej. Za­ra­zem ży­wi­ła jed­nak naj­głęb­sze prze­ko­na­nie, że może sama sie­bie prze­two­rzyć – że wszy­scy je­ste­śmy do tego zdol­ni – a tło czy po­cho­dze­nie moż­na od­rzu­cać lub prze­kra­czać – do­wol­nie lub ra­czej wy­sił­kiem woli. Czyż Fit­zge­rald nie wy­ra­ził po­dob­nej opi­nii, mó­wiąc, że „w ży­ciu Ame­ry­ka­nów nie ma dru­gich ak­tów”? Na łożu śmier­ci, wciąż nie wie­rząc, że już się z nie­go nie pod­nie­sie, pla­no­wa­ła ko­lej­ny pierw­szy akt, któ­ry miał się roz­po­cząć, gdy te­ra­pia da jej tro­chę wię­cej cza­su.

Jed­nym z naj­moc­niej­szych wra­żeń, któ­re od­nio­słem po prze­czy­ta­niu dzien­ni­ków, było to, że od mło­do­ści po wiek po­de­szły mat­ka to­czy­ła wciąż te same bi­twy.

Z pa­mięt­ni­ka od sa­me­go po­cząt­ku ema­nu­je za­rów­no po­czu­cie, że opa­no­wa­ła hu­ma­ni­sty­kę, jak i im­po­nu­ją­ca pew­ność co do praw­dzi­wo­ści wła­snych są­dów oraz nie­zwy­kła za­chłan­ność – prze­ko­na­nie, że musi usły­szeć każ­dy nowy utwór, zo­ba­czyć każ­de dzie­ło sztu­ki, za­zna­jo­mić się ze wszyst­ki­mi naj­waż­niej­szy­mi książ­ka­mi. W tym du­chu two­rzy­ła spi­sy ksią­żek do prze­czy­ta­nia i skre­śla­ła ko­lej­ne po­zy­cje po za­koń­cze­niu lek­tu­ry. W dzien­ni­ku wy­raź­nie wy­brzmie­wa jed­nak tak­że po­czu­cie klę­ski, nie­zdol­no­ści do ko­cha­nia, a na­wet do mi­ło­ści ero­tycz­nej. W swo­im cie­le czu­ła się rów­nie nie­zręcz­nie, jak pew­nie po­ru­sza­ła się po prze­strze­ni umy­słu.

Wzbu­dza to we mnie smu­tek, któ­re­go nie po­tra­fię wy­ra­zić. We wcze­snej mło­do­ści mat­ka po­je­cha­ła na wy­ciecz­kę do Gre­cji. Tam, w pe­lo­po­ne­skim am­fi­te­atrze, obej­rza­ła przed­sta­wie­nie Me­dei. Bar­dzo ją ono po­ru­szy­ło – w chwi­li, gdy Me­dea ma za­bić swo­je dzie­ci, wi­dzo­wie za­czę­li wo­łać: „Nie! Nie rób tego, Me­deo!”. „Ci lu­dzie nie mie­li po­czu­cia, że oglą­da­ją dzie­ło sztu­ki – wspo­mi­na­ła wie­lo­krot­nie. – To wszyst­ko było dla nich praw­dzi­we”.

Pa­mięt­nik ten rów­nież jest praw­dzi­wy. Czy­ta­jąc go, mia­łem nie­po­ko­ją­ce wra­że­nie, że re­agu­ję po­dob­nie jak grec­cy wi­dzo­wie z po­ło­wy lat pięć­dzie­sią­tych. Chcia­łem wo­łać: „Nie rób tego!” albo „Nie bądź dla sie­bie taka su­ro­wa” czy „Uwa­żaj na nią, ona cię nie ko­cha”. Ale te­raz jest już oczy­wi­ście za póź­no: sztu­ka do­bie­gła koń­ca, głów­ni bo­ha­te­ro­wie ode­szli, po­dob­nie jak więk­szość – choć nie wszyst­kie – po­sta­ci dru­go­pla­no­wych.

Tym, co po­zo­sta­je, są cier­pie­nie i am­bi­cja, mię­dzy któ­ry­mi oscy­lu­ją te za­pi­ski. Czy mat­ka ży­czy­ła­by so­bie ich upu­blicz­nie­nia? Po­wtó­rzę, że za moją de­cy­zją o tym, by nie tyl­ko po­zwo­lić na ich wy­da­nie, lecz tak­że by je oso­bi­ście zre­da­go­wać, sto­ją wzglę­dy prak­tycz­ne, acz­kol­wiek znaj­du­ją się tu rze­czy, któ­re są dla mnie bar­dzo bo­le­sne, i ta­kie, któ­rych wo­lał­bym się nie do­wie­dzieć i nie roz­po­wszech­niać.

Wiem na­to­miast, że mat­ka uwiel­bia­ła czy­tać dzien­ni­ki i li­sty – im bar­dziej były in­tym­ne, tym le­piej. Być może więc Su­san Son­tag pi­sar­ka po­chwa­li­ła­by moją de­cy­zję. Taką mam w każ­dym ra­zie na­dzie­ję.

Da­vid Rieff

1947

23/11/47

Wie­rzę:

a) że nie ma boga oso­bo­we­go ani ży­cia po śmier­ci

b) że naj­bar­dziej god­na po­żą­da­nia jest moż­li­wość by­cia szcze­rą wo­bec sie­bie, czy­li Uczci­wość

c) że lu­dzie róż­nią się od sie­bie wy­łącz­nie in­te­li­gen­cją

d) że je­dy­nym kry­te­rium oce­ny na­szych dzia­łań jest to, czy sta­je­my się dzię­ki nim bar­dziej szczę­śli­wi czy nie­szczę­śli­wi

e) że ode­bra­nie ży­cia ja­kie­mu­kol­wiek czło­wie­ko­wi jest złe [Brak wpi­sów „f” i „g”]1

h) wie­rzę po­nad­to, że pań­stwo ide­al­ne (po­mi­ja­jąc „g”) po­win­no być scen­tra­li­zo­wa­ne i za­rzą­dzać obiek­ta­mi uży­tecz­no­ści pu­blicz­nej, ban­ka­mi, ko­pal­nia­mi + trans­por­tem, sub­sy­dio­wać sztu­kę, za­pew­nić god­ną pła­cę mi­ni­mal­ną oraz wspar­cie oso­bom nie­peł­no­spraw­nym i sta­rym, a tak­że opie­ko­wać się ko­bie­ta­mi w cią­ży, bez py­ta­nia, czy dziec­ko po­cho­dzi z pra­we­go czy nie­pra­we­go łoża.

1 Wszyst­kie uwa­gi za­miesz­czo­ne w na­wia­sach kwa­dra­to­wych po­cho­dzą od Da­vi­da Rief­fa, syna S.S. i re­dak­to­ra ory­gi­nal­ne­go wy­da­nia. Pol­skie wy­da­nie od­da­je też, na ile to moż­li­we, in­ter­punk­cję i skład ory­gi­na­łu (przyp. red.).

1948

13/04/48

Idee za­kłó­ca­ją płasz­czy­znę ży­cia.

29/07/48

…Co to zna­czy w mło­dym wie­ku otwo­rzyć na­gle oczy na udrę­ki ży­cia, na jego po­na­gle­nia?

To zna­czy usły­szeć pew­ne­go dnia echo gło­su tych, któ­rzy idą inną dro­gą, to chwiej­nym kro­kiem wy­nu­rzyć się z dżun­gli i ru­nąć w ot­chłań:

To zna­czy tak­że być śle­pym na po­mył­ki bun­tow­ni­ków, to tę­sk­nić w udrę­ce ca­łym sobą do wszyst­kie­go, co prze­ciw­ne dzie­cię­ce­mu ży­ciu.

To po­ryw­czość, dzi­ki en­tu­zjazm, za­le­wa­ny fa­la­mi nie­za­do­wo­le­nia z sa­mej sie­bie. To okrut­na świa­do­mość wła­snej aro­gan­cji…

To po­czu­cie upo­ko­rze­nia przy każ­dym prze­ję­zy­cze­niu, bez­sen­ne noce spę­dzo­ne na przy­go­to­wy­wa­niu się do ju­trzej­szych roz­mów i za­drę­cza­niu się tymi, któ­re od­by­ły się wczo­raj… to po­chy­lo­na gło­wa, twarz ukry­ta w dło­niach… to „mój boże, mój boże”… (małą li­te­rą, oczy­wi­ście, bo boga nie ma).

To ochło­dze­nie uczuć do wła­snej ro­dzi­ny i wszyst­kich ido­li dzie­ciń­stwa… To kła­ma­nie… ura­za, a po­tem nie­na­wiść.

To na­ro­dzi­ny cy­ni­zmu, kry­tycz­ne po­dej­ście do każ­dej my­śli, każ­de­go sło­wa i dzia­ła­nia. („Ach, być cał­ko­wi­cie, ab­so­lut­nie szcze­rym!”) To za­wzię­te i nie­ustan­ne pod­wa­ża­nie przy­czyn…

To od­kry­cie, że ka­ta­li­za­to­rem i [W tym miej­scu wpis się ury­wa].

19/08/48

To, co daw­niej zda­wa­ło mi się miaż­dżą­cym jarz­mem, po­sta­no­wi­ło mnie za­sko­czyć i na­gle spa­dło mi pod sto­py, sta­jąc się cię­ża­rem, któ­ry mu­szę z tru­dem za sobą wlec. Jak­że chcia­ła­bym się pod­dać! Jak ła­two przy­szło­by mi prze­ko­nać samą sie­bie o słusz­no­ści dro­gi ży­cio­wej mo­ich ro­dzi­ców. Gdy­bym przez rok spo­ty­ka­ła się wy­łącz­nie z nimi i ich przy­ja­ciół­mi, prze­sta­ła­bym się opie­rać – pod­da­ła­bym się? Czy moja „in­te­li­gen­cja” musi się re­gu­lar­nie ką­pać w ożyw­czym stru­mie­niu nie­za­do­wo­le­nia in­nych lu­dzi, w prze­ciw­nym ra­zie za­mie­ra? Gdy­bym tyl­ko mo­gła wy­trwać w swo­ich po­sta­no­wie­niach! Czu­ję bo­wiem, że się wa­ham, wal­czę z my­śla­mi – cza­sem na­wet są­dzę, że je­stem go­to­wa stu­dio­wać na ja­kiejś tu­tej­szej uczel­ni.

Nie­ustan­nie my­ślę o mat­ce – jest taka pięk­na, ma tak gład­ką skó­rę, tak bar­dzo mnie ko­cha. Przy­po­mi­nam so­bie, jak pew­nej nocy le­ża­ła, wstrzą­sa­na spa­zma­mi szlo­chu – nie chcia­ła, żeby usły­szał ją tata, któ­ry był w dru­gim po­ko­ju, a każ­dej fali jej łez to­wa­rzy­szy­ło jak­by głu­che czknię­cie – lu­dzie przez swą tchórz­li­wość wcho­dzą w ja­ło­we związ­ki czy ra­czej po­zwa­la­ją się w nie wcią­gać, pod­da­jąc się bier­nie sile kon­wen­cji – jak­że ob­mier­z­łe, strasz­ne, nędz­ne ży­cie pro­wa­dzą –

Jak ja mogę ją skrzyw­dzić, tę po­ko­na­ną, ni­g­dy nie­sta­wia­ją­cą opo­ru ko­bie­tę?

Co zro­bić, by się wzmoc­nić, by od­na­leźć w so­bie okru­cień­stwo?

1/09/48

Co ozna­cza wy­ra­że­nie „być na ga­zie”?

Góra wy­rzu­co­na z pro­cy.

Jak naj­szyb­ciej prze­czy­tać Ele­gie du­inej­skie [Ril­ke­go] w prze­kła­dzie [Ste­phe­na] Spen­de­ra.

Znów za­nu­rzam się w Gi­dzie – co za ja­sność i pre­cy­zja! W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak fe­no­me­nal­ny jest sam Gide – jego pro­za wy­da­je się mało zna­czą­ca, pod­czas gdy Cza­ro­dziej­ska góra [Man­na] to książ­ka na całe ży­cie.

Wiem to na pew­no! Cza­ro­dziej­ska góra jest naj­do­sko­nal­szą po­wie­ścią, jaką czy­ta­łam. Nie da się z ni­czym po­rów­nać nie­słab­ną­cej roz­ko­szy, któ­rą od­czu­wam, ob­cu­jąc z tym dzie­łem. Jed­nak po emo­cje w czy­stej po­sta­ci, fi­zycz­ną przy­jem­ność, po­czu­cie bez­de­chu i bez­dusz­nie ucie­ka­ją­ce­go ży­cia – prę­dzej, prę­dzej – po świa­do­mość ży­cia – nie, ina­czej: świa­do­mość by­cia żywą – się­gnę­ła­bym po Jana Krzysz­to­fa [Ro­ma­ina Rol­lan­da] – Ale tę książ­kę po­win­no się czy­tać tyl­ko raz.

***

…„Chciał­bym so­bie na ta­kie za­słu­żyć wspo­mnie­nie: «Grze­szył dia­bel­sko, lecz jego książ­ki są w ce­nie»”.

Hi­la­ire Bel­loc

***

Na całe po­po­łu­dnie za­nu­rzy­łam się w Gi­dzie i słu­cha­łam na­gra­nia Don Gio­van­niego [Mo­zar­ta] (wy­ko­na­nie z fe­sti­wa­lu w Glyn­de­bo­ur­ne) pod dy­rek­cją [Frit­za] Bu­scha. Kil­ka arii – tak słod­kich, że du­sza przy nich wzla­tu­je! – na­sta­wia­łam kil­ka­krot­nie raz za ra­zem (Mi tra­di qu­ell’alma in­gra­ta i Fug­gi, cru­de­le, fug­gi). Gdy­bym mo­gła ich słu­chać nie­ustan­nie, jak śmia­łą i po­god­ną oso­bą bym była!

Wie­czór roz­trwo­ni­łam z Na­tem [Na­tha­nem Son­ta­giem, oj­czy­mem S.S.]. Dał mi lek­cję jaz­dy sa­mo­cho­dem, a po­tem po­szłam z nim na film przy­go­do­wy w tech­ni­ko­lo­rze i uda­wa­łam, że się do­brze ba­wię.

Po na­pi­sa­niu ostat­nie­go zda­nia prze­czy­ta­łam je po­now­nie i po­sta­no­wi­łam skre­ślić. Osta­tecz­nie jed­nak zde­cy­do­wa­łam, że tego nie zro­bię. – Nic bym nie zy­ska­ła na no­to­wa­niu tyl­ko przy­jem­nych wy­da­rzeń – (Zresz­tą i tak jest ich za mało!) Od­no­to­wu­ję więc, jak bez­sen­sow­nie zmar­no­wa­łam czas dzi­siaj, aby so­bie nie po­bła­żać i nie na­ra­zić na szwank ju­tra.

2/09/48

Peł­na łez dys­ku­sja z Mil­dred [Mil­dred Son­tag z domu Ja­cob­son, mat­ka S.S.] – niech to szlag! Po­wie­dzia­ła: „Po­win­naś się bar­dzo cie­szyć, że wy­szłam za Nata. Ina­czej na pew­no nie je­cha­ła­byś do Chi­ca­go, o nie! Wiedz, że je­stem bar­dzo nie­za­do­wo­lo­na z two­je­go wy­jaz­du, ale czu­ję, że mu­szę ci to wszyst­ko ja­koś wy­na­gro­dzić”.

Może po­win­nam się cie­szyć!!!

10/09/48

[Wpis wraz z datą za­no­to­wa­ny na we­wnętrz­nej stro­nie okład­ki dru­gie­go tomu Dzien­ni­ków An­dré Gide’a na­le­żą­ce­go do S.S.].

Skoń­czy­łam czy­tać tę książ­kę o 2.30 tego sa­me­go dnia, w któ­rym ją ku­pi­łam –

Po­win­nam była ją czy­tać znacz­nie dłu­żej i będę mu­sia­ła w przy­szło­ści po­wtó­rzyć tę lek­tu­rę wie­lo­krot­nie – Gide i ja tak zna­ko­mi­cie pa­su­je­my do sie­bie pod wzglę­dem in­te­lek­tu­al­nym, że przy każ­dym zda­niu, któ­re on wy­da­je na świat, ja od­czu­wam bóle po­ro­do­we! Nie my­ślę więc: „Ale to bły­sko­tli­we!”, tyl­ko: „Prze­stań! Nie mogę tak szyb­ko my­śleć! Albo ra­czej – nie mogę tak szyb­ko wzra­stać!”.

Bo ja nie tyl­ko czy­tam tę książ­kę, lecz tak­że ją współ­two­rzę, i to wy­jąt­ko­we, cu­dow­ne do­świad­cze­nie w znacz­nym stop­niu upo­rząd­ko­wa­ło cha­os w mo­jej gło­wie i za­peł­ni­ło pust­kę, któ­ra drę­czy­ła mnie przez te wszyst­kie strasz­ne mie­sią­ce –

19/12/48

Mu­szę prze­czy­tać tak wie­le ksią­żek, sztuk i opo­wia­dań – Oto kil­ka z nich:

Fał­sze­rze – Gide

Im­mo­ra­li­sta – j.w.

Lo­chy Wa­ty­ka­nu – j.w.

Ko­ry­don – Gide

Tar – Sher­wo­od An­der­son

The Is­land Wi­thin – Lu­dwig Le­wi­sohn

Azyl — Wil­liam Faulk­ner

Es­ther Wa­ters — Geo­r­ge Mo­ore

Dzien­nik pi­sa­rza — Do­sto­jew­ski

Na wspak — Huy­smans

Le Di­sci­ple — Paul Bo­ur­get

Sa­nin — Mi­cha­ił Ar­cy­ba­szew

John­ny po­szedł na woj­nę — Dal­ton Trum­bo

Saga rodu For­sy­te’ów — Gal­swor­thy

The Ego­ist — Geo­r­ge Me­re­dith

Dia­na of the Cros­sways — j.w.

The Or­de­al of Ri­chard Fe­ve­rel — j.w.

wier­sze Dan­te­go, Ario­sta, Tas­sa, Ti­bul­lu­sa, He­ine­go, Pusz­ki­na, Rim­bau­da, Ver­la­ine’a, Apol­li­na­ire’a

sztu­ki Syn­ge’a, O’Ne­il­la, Cal­de­ró­na, Sha­wa, Hel­l­ma­na… [Spis ten cią­gnie się przez ko­lej­ne pięć stron i za­wie­ra po­nad sto po­zy­cji].

***

…Po­ezja musi być: do­kład­na, głę­bo­ka, kon­kret­na, zna­czą­ca, ryt­micz­na, sfor­ma­li­zo­wa­na, zło­żo­na

…Sztu­ka za­wsze wal­czy więc o to, by unie­za­leż­nić się od zwy­kłe­go roz­sąd­ku…

…Ję­zyk to nie tyl­ko na­rzę­dzie, ale i cel sam w so­bie…

…Sku­piw­szy moce swo­je­go nie­zwy­kle ja­sne­go umy­słu, Ge­rard Hop­kins wy­kuł ze słów świat pe­łen ob­ra­zów mrocz­nych i wznio­słych.

Dzier­żąc bez­li­to­sną kla­row­ność jak tar­czę i chro­niąc się przed wszyst­kim, co cie­le­sne, dzię­ki kon­se­kwent­nej spi­ry­tu­ali­za­cji swe­go ży­cia i twór­czo­ści, stwo­rzył dzie­ło w swej ogra­ni­czo­nej te­ma­ty­ce nie­zwy­kle świe­że. Da­jąc uj­ście udrę­kom du­szy…

25/12/48

Je­stem obec­nie cał­ko­wi­cie za­słu­cha­na w jed­nym z naj­pięk­niej­szych utwo­rów mu­zycz­nych, ja­kie sły­sza­łam w ży­ciu – to Kon­cert na czwo­ro skrzy­piec h-moll Vi­val­die­go z ko­lek­cji Ce­tra-So­ria z udzia­łem Ma­ria Sa­ler­na –

Mu­zy­ka to naj­wspa­nial­sza i za­ra­zem naj­żyw­sza spo­śród wszyst­kich sztuk – naj­bar­dziej abs­trak­cyj­na, naj­do­sko­nal­sza, naj­czyst­sza – i naj­bar­dziej zmy­sło­wa. Słu­cham Vi­val­die­go ca­łym swo­im cia­łem, a ono re­agu­je bó­lem na jego na­mięt­ność i wznio­słość. Moje fi­zycz­ne „ja” nie­zno­śnie cier­pi – a po­tem ogar­nia je stłu­mio­ny lęk – kie­dy cały świat me­lo­dii opa­da ka­ska­da­mi pod ko­niec pierw­sze­go mo­vi­men­to – ka­wa­łe­czek mo­je­go cia­ła umie­ra za każ­dym ra­zem, gdy czu­ję nie­na­sy­co­ne pra­gnie­nie, by usły­szeć dru­gie mo­vi­men­to –

Sto­ję nie­mal na skra­ju sza­leń­stwa. Cza­sa­mi – tak są­dzę – (ostroż­nie pi­szę te sło­wa) – zda­rza­ją się prze­lot­ne chwi­le (le­d­wie mgnie­nia), w któ­rych wiem na pew­no – tak jak wiem, że dziś jest Boże Na­ro­dze­nie – iż ba­lan­su­ję na brze­gu nie­zmie­rzo­nej prze­pa­ści –

Co ta­kie­go, py­tam, po­wo­du­je ten nie­po­kój? Jak mogę się zdia­gno­zo­wać? Od­czu­wam bar­dzo na­glą­cą i drę­czą­cą po­trze­bę mi­ło­ści fi­zycz­nej oraz to­wa­rzy­stwa in­te­lek­tu­al­ne­go – je­stem bar­dzo mło­da i być może z cza­sem moim sek­su­al­nym dą­że­niom prze­sta­nie to­wa­rzy­szyć udrę­ka – ale praw­dę mó­wiąc, nie ob­cho­dzi mnie to. [Na mar­gi­ne­sie S.S. do­da­je sło­wa opa­trzo­ne datą 31 maja 1949 roku: „I cie­bie też nie po­win­no”]. Moje po­trze­by mnie przy­tła­cza­ją i wciąż drę­czy mnie świa­do­mość zbyt szyb­ko upły­wa­ją­ce­go cza­su –

Bar­dzo moż­li­we, że kie­dyś będę spo­glą­dać na te za­pi­ski z wiel­kim roz­ba­wie­niem. O ile daw­niej by­łam okrop­nie, neu­ro­tycz­nie wręcz re­li­gij­na i my­śla­łam o tym, by pew­ne­go dnia zo­stać ka­to­licz­ką, o tyle te­raz czu­ję, że mam skłon­no­ści les­bij­skie (z ja­kim wa­ha­niem pi­szę te sło­wa) –

Nie wol­no mi roz­my­ślać o Ukła­dzie Sło­necz­nym – nie­zli­czo­nych ga­lak­ty­kach, któ­re dzie­lą mi­lio­ny lat świetl­nych – nie­skoń­czo­no­ściach ko­smo­su – nie wol­no mi pa­trzeć w nie­bo dłu­żej niż przez chwi­lę – nie wol­no mi my­śleć o śmier­ci, o wiecz­no­ści – nie wol­no, aby nie prze­ży­wać tych strasz­nych chwil, w któ­rych mój umysł wy­da­je mi się czymś na­ma­cal­nym – nie tyl­ko umysł – cały mój duch – wszyst­ko, co mnie oży­wia, a co jest pier­wot­nym, re­agu­ją­cym na świat po­żą­da­niem two­rzą­cym moje „ja” – wszyst­ko to przyj­mu­je okre­ślo­ny kształt i wiel­kość – jest zbyt ogrom­ne, by po­mie­ścić się w struk­tu­rze, któ­rą na­zy­wam cia­łem – Wszyst­kie siły, któ­re mną tar­ga­ją – upływ cza­su i stres (te­raz to czu­ję), lecz mu­szę za­ci­snąć pię­ści – Pod­no­szę się – kto by trwał w bez­ru­chu – każ­dy mię­sień na­pię­ty do bólu – pra­gnie stać się czę­ścią bez­mia­ru – chcę krzy­czeć – żo­łą­dek mi się kur­czy – nogi, sto­py, pal­ce bo­le­śnie na­prę­żo­ne.

Ta bied­na sko­ru­pa go­to­wa jest pęk­nąć w każ­dej chwi­li – te­raz to wiem – kon­tem­pla­cja nie­skoń­czo­no­ści – prze­cią­ża umysł i spra­wia, że roz­cień­czam gro­zę, prze­ciw­sta­wia­jąc jej pro­stą zmy­sło­wość abs­trak­cji. A mimo to prze­śla­du­je mnie ja­kiś de­mon, któ­ry wie, że moje emo­cje nie mają uj­ścia – na­peł­nia mnie bó­lem i gnie­wem – stra­chem i drże­niem (je­stem udrę­czo­na, ska­to­wa­na, skraj­nie umę­czo­na –), przez mój umysł prze­bie­ga­ją spa­zmy nie­kon­tro­lo­wa­ne­go po­żą­da­nia –

31/12/48

Po­now­nie czy­tam te ze­szy­ty. Są tak po­nu­re i mo­no­ton­ne! Czy ja ni­g­dy nie prze­sta­nę się uża­lać nad sobą? Cała moja isto­ta wy­da­je się trwać w na­pię­ciu – wy­cze­ki­wa­niu…