Odmienna wizja świata - Przemysław Liziniewicz - ebook

Odmienna wizja świata ebook

Liziniewicz Przemysław

0,0

Opis


"Odmienna wizja świata" Przemysława Liziniewicza - to kolejna książka tego Autora. Tym razem jest to zbiór różnego rodzaju opowiadań, w których głównym bohaterem jest sam Autor.

Mamy tutaj takie opowiadania jak: Błonki, Stan odurzenia, Kolega, Laminaty, Uczeń, Śmierć mówi dzień dobry, Dzień jak co dzień, Kombinerki, Mrówki, Odmienna wizja świata. Opowiadania mają różną tematykę. Napisane w lekki i przyjemny sposób.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 184

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Przemysław Liziniewicz "Odmienna wizja świata"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2013 Copyright © by Przemysław Liziniewicz, 2013

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Wydawnictwo Psychoskok Zdjęcie okładki © Andrea Danti - Fotolia.com

ISBN: 978-83-7900-048-7

Wydawnictwo Psychoskok ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242 02 02, kom.665-955-131

Przemysław Liziniewicz

Odmienna wizja świata

Wydawnictwo

BŁONKI

Kiedy trafili do jego klasy, to był piąty rok nauki. Mieli nieco więcej lat, od dzieci, do których dołączyli, ale zupełnie się tego nie odczuwało. Możliwe, iż rzecz spowodowały trudności językowe. Oni trochę seplenili przez co zdawali się być niespełna rozumu, a może i byli niespełna.

– Didi – ciur! – powiedział kiedyś Jerzyk, a oni odpowiadali:

– Ciur! Ciur!

Miało to imitować odgłosy wróblej mowy.

Rodzice nowych kolegów – pracownicy indonezyjskiej placówki dyplomatycznej zajmowali służbowe mieszkanie w budynku położonym w rejonie osiedla, na którym zamieszkiwał Józef. Do szkoły nr 69 mieli najbliżej i zapewne owa bliskość zadecydowała, o dokonanym wyborze. Chociaż tak naprawdę, to trudno uzasadnić przyczynę, dla której do owej szkoły przychodzili. Prawie nie znali języka. Podczas lekcyjnych zajęć, w których z powyższego powodu (czyli prawie zawsze) nie mogli uczestniczyć, wyjmowali słowniki indonezyjsko-angielskie i wodząc palcami po stronie, sylabizując ściszonymi głosami, uczyli się angielskich słówek.

Nazywali się Didi Suriadi Purnomo i Agus Rachmat Rachardio. Nie wiem, czy byli braćmi (podobieństwa trudno się dopatrywać tam, gdzie dominuje brzydota), ale wciąż przebywali w tym samym mieszkaniu i razem siedzieli w ławce. Byli to typowi Papuasi. Obaj mieli skórę w kolorze oliwek, płaskie nosy i wysunięte ku tyłowi czaszki, a także (jak wspomniałem na początku) zupełnie czarne, kędzierzawe włosy. I właśnie najbardziej się tych włosów wstydzili (no, oczywiście nie licząc błonek między palcami stóp – lecz o tym później). Starannie i bezskutecznie przygładzali owe włosy brylantyną, która okropnie śmierdziała. Nie wiedziały dzieci, dlaczego ich fryzury, tak błyszczą, ani nikt nie znał przyczyny specyficznej, rozchodzącej się zawsze wokoło nowych kolegów, woni, zatem co pewien czas, któreś dziecko w jak najlepszej wierze zapytywało:

– Agus, a co to tak śmierdzi?

Lecz oni tego rodzaju pytań nie lubili i nie spieszyli z odpowiedzią.

Zagadnięci – a gdzie jest twój dom? – odpowiadali zgodnie, że mają trzy domy – jeden w Indoneźja, drugi w Anglia, a jeście trzeci w Polska.

Każdemu wydawało się czymś niewyobrażalnym posiadanie tylu miejsc zamieszkania i na dodatek w różnych punktach globu. Zapewne to (i gumy do żucia) sprawiało, że Didi i Agus cieszyli się niekłamanym szacunkiem. Jedną z bez mała namacalnych oznak ich materialnej przewagi była właśnie okoliczność prawie ciągłego żucia gum.

– Agus, daj guma! No daj guma! – nagabywał co chwilę Jerzyk, krocząc w ślad za uciekającym Agusem, podczas kiedy ów ostatni z ponuro zmarszczonymi brwiami, odpowiadał:

– Nie mam. Nie mam guma!

A Jerzyk na to – Nie ma, nie ma – pełno ma!

Józef nigdy nie nabrał zwyczaju, ani tym bardziej potrzeby żucia gumy i wszelkie tego rodzaju sytuacje obserwował pod każdym względem z boku i z oddalenia. Wszakże dla nich (Agusa i Didiego) żucie gumy, a więc także pogoń za zdobyciem jej (co w omawianym okresie nie było niczym łatwym) wydawało się stanowić coś naturalnego i oczywistego, niczym pragnienie oddychania dla podtrzymywania życia. Któregoś dnia Agus sam do Józefa podszedł i zagadnął:

– Chceś guma?

Przez krótki moment zagadnięty uczuł się postawiony w trochę niezręcznej sytuacji i nie do końca wiedział, jak zareagować. No bo gumy nie chciał. Ale znowu – odmówić?

Lecz Agus na szczęście chwilę wahania odczytał inaczej.

– No pewnie, że chceś, bo ty nie moźesz dostać!

Któregoś razu Jerzyk w sekrecie opowiadał o swojej wizycie u Didiego i Agusa w domu:

– I ty wiesz co? W samym rogu, za jednym z łóżek stała skrzynia. Gdy nikt nie patrzył, to ja do niej zajrzałem i wiesz, co tam było?

– ?

– Pełno gum!!!

To może się wydać bez znaczenia, jednak kiedyś później, kiedy Józef został zaproszony do tego mieszkania, specjalnie podjął poszukiwania, lecz nigdzie nie udało mu się dopatrzeć choćby śladu po owej skrzyni.

Didi i Agus trzymali się zawsze razem, ubierali czysto i schludnie i często zmieniali ubiory tak, iż dało się zauważyć, że byli (przynajmniej jak na ówczesne warunki) bogaci. Tylko jedna rzecz w ich imagu zdawała się pozbawiona smaku – to były ich teczki. Te olbrzymie, zasobniki (prawie walizki) trzymali za rączki wystawiając je odrobinę do przodu i szli z nimi lekko pochyleni. Ich droga do domu ze szkoły nie wiodła na skróty, ale przeciwnie – zdawała się być jak najbardziej okólna. A i tę przedłużoną (zdawałoby się bez jakiejkolwiek widocznej przyczyny) trasę, pokonywali idąc zygzakiem. Posuwali się przy tym wolno, bardzo wolno, małymi, drobnymi kroczkami – wręcz stopa za stopą. Innym uczniom też nie spieszyło się do domów. Każdy zamieszkiwał gdzie indziej i w związku z powyższym trudno było mówić o jakiejkolwiek w ogóle trasie. A poza tym owo powolne tempo (naszych – polskich) chłopców brało się nie stąd, że powoli szli, ale że wystawano w mijanych bramach, pod klatkami domów, gdzie ktoś (jeden czy dwóch) dostępował przygody (wypalano pierwsze papierosy), a reszta bacznie się rozglądała w poczuciu robienia czegoś zakazanego.

Lecz nie jednokrotnie, kiedy stali tu czy tam –

Przez chwilę migała ich oczom nierozłączna para Indonezyjczyków wędrujących i taszczących przed sobą te ogromne, żółte teczki.. Widać ich było raz po raz, w – zdawałoby się – całkiem nieoczekiwanych miejscach.

Oto bowiem – zanurzyli się w prześwicie jednego z bloków, wydostając się z podwórka na ulicę. A już po chwili wracali na tę samą kolonię tylko, że z drugiej strony (widniejącą kawałek dalej przerwą między domami). No i ogólnie posuwali się – co prawda – w kierunku miejsca zamieszkania, ale ciągle zygzakiem. Dopiero po upływie jakiegoś czasu ktoś spostrzegł, iż poruszali się stale po tej samej trasie. Z początku (dopóki istniała jeszcze na świecie wiara w jakiś sens) niejednokrotnie widząc ich jak przechodzili w pobliżu, ten i ów próbował ich przywoływać, wykrzykiwał coś do nich, wymachiwał rękami. Ale oni się jedynie uśmiechali i pokazywali palcami, którędy będą szli i nigdy nie zboczyli nawet o milimetr ze swojej stałej marszruty. Wreszcie któryś odkrył, że chłopaki po prostu lubią wzbudzać zainteresowanie. A wzbudzali niemałe. W owym okresie nie często można było spotkać prawdziwego murzyna, a co dopiero Papuasa.. Więc ludzie – zwłaszcza kobiety – przystawali, oglądali się i długo wybałuszali gały za egzotycznymi dziećmi. Na ogół, jeśli ich było więcej, wymieniali uwagi.

A ci szli, szli na około, pochyleni, z teczkami z przodu jak gdyby torowali sobie nimi drogę, jak gdyby te kurczowo trzymane zasobniki (pełne i tak nigdy nie używanych rzeczy – diabli wiedzą, co tam było) stanowiły rodzaj pługu albo taranu, za pomocą którego mieli oni pokonywać pewne niewidzialne przeszkody. Wędrowali powoli, stopa za stopą i jeszcze zygzakiem.

Poza tym kultywowali owi ciemnoskórzy chłopcy charakterystyczny zwyczaj niecałkowitego rozbierania się na lekcjach WF. Ćwiczyli (czy raczej siedzieli z boku, kiedy inni grali w piłkę) zawsze w długich gaciach, skarpetkach i podkoszulkach.

Wszyscy się przez pewien czas zastanawiali – jaka mogła być przyczyna takiego stanu rzeczy. Co poniektórzy usiłowali Agusa i Didiego namawiać, by rozebrali się bardziej. Każdy w jakimś stopniu czuł się zawiedziony licząc (zwłaszcza początkowo) na to, że zobaczy Papuasa w całej okazałości, a tu niestety. Zapewne ich niechęć do ukazywania ciał, wzięła początek wcześniej, kiedy jeszcze byli w RFN, gdzie panowały inne stosunki i kolorowi starali się swą odmienność ukazywać w stopniu możliwie zminimalizowanym.

W każdym razie wszelkie namowy dotyczące rozbierania się zbywali odmownym kręceniem głowami. Pod tym względem byli twardzi.

Pewnego dnia Józef przyniósł do szkoły wiadomość, że to – niby – ze wszystkiego, co Indonezyjczycy dotychczas na swój temat powiedzieli, miało wynikać, iż pochodzą z plemienia, które od setek tysięcy lat zaludniało podmokłe tereny. Przodkowie ich mieszkali w domkach ustawionych na palach. W ciągu długich lat ewolucji przystosowali się do specyficznego trybu życia. Doskonała natura wyposażyła ich w udogodnienie mające ułatwić im poruszanie się po bagnach; szeroko rozstawione palce stóp, między którymi wyrastają błonki. Trudno się więc dziwić, że nie przejawiali ochoty do zdejmowania obuwia.

Nie wszyscy dawali wiarę owym słowom. Ale

Józef był uparty. W końcu postanowiono sprawę zbadać. Do kontroli doszło przed najbliższą lekcją wf-u. Zaczekali na nich w szatni, tuż przy wejściu do Sali gimnastycznej. I cóż to było za przedstawienie. Zaczęła się bitwa. Papuasi walczyli, niczym lwy. Kiedy już w obliczu ilościowej przewagi naszych, nie dali rady inaczej, nie poddawali się – kopali, gryźli… To jeszcze bardziej rozochocało napastników, gdyż, jak domniemywano, musiał istnieć jakiś nie błahy powód, aż takiego zaangażowania. Potyczka trwała długo i była nie lekkim doświadczeniem dla stron obu. Wśród powstałego tumultu raz po raz dawało się słyszeć czyjś okrzyk:

– Pokaż błonki!!! Pokaż błonki!!!

Ostatecznie biali zwyciężyli i zmusili Papuasów do ściągnięcia tenisówek, wszelako solidnie byli poobijani i każdy musiał długo leczyć guzy siniaki i zadrapania.

Józef, który przez cały czas trwania zadymy trzymał się z boku, kiedy na koniec okazało się, iż stopy Agusa i Didiego są zupełnie normalne, a między ich palcami u nóg bynajmniej nie wyrastają błonki, zmuszony został do przyjęcia sporej porcji uderzeń, tym razem od współrodaków.

STAN ODURZENIA

Właściwie, już po pierwszych krokach żałowałem, że zacząłem iść w taki właśnie sposób. Było mi wstyd. Więc oczywiście miałem ochotę przestać, ale natychmiast okazało się, że wcale nie jest to proste. Jeszcze nie w tej chwili, nie teraz. Ominę tamtą panią zbliżającą się z naprzeciwka. Jeśli tylko spostrzegę, że nikt mnie nie może zobaczyć – myślałem – to przestanę i od tej pory już zawsze będę zachowywał się normalnie. Już więcej na pewno nigdy na coś podobnego sobie nie pozwolę. Co też mi przyszło do głowy? O, Boże, Boże – jak oni mi współczują. Jacy ludzie są dobrzy!

Wracałem z lekcji religii. Gdy wyszedłem na chodnik, zacząłem kuleć, udając dotkniętego chorobą Heinego-Medina. Przybrałem tragiczny wyraz twarzy, uniosłem brwi, a podręcznik do katechizmu jedną ręką przycisnąłem do piersi tak, żeby dla każdego widoczny był napis – Mój Katechizm. Oba kolana trzymałem złączone, nachyliłem się i przy każdym kroku wykonywałem ruch podwójnej rotacji – całym tułowiem i każdą nogą z osobna. Mój wzrok wyrażał zamyślenie i smutek.

Nikt się nie śmiał. Mijający mnie ludzie poważnieli, przerywali rozmowy, spuszczali wzrok, albo odwracali się. Niekiedy łapałem z tyłu, z boku jakieś zatrwożone spojrzenia.

Ale ja także nie zdecydowałem się na tego rodzaju zabawę w celu naśmiewania się z czyjegokolwiek nieszczęścia. Ot, po prostu niekiedy coś mnie zmuszało do robienia „niepotrzebnych” rzeczy. Taki niepojęty, nieprzezwyciężony nakaz. Korciło mnie, jak z tą obsadką w żyrandolu.

Nad wezgłowiem mojego łóżka wisiała lampa. Był to trójramienny żyrandol składający się z elegancko stylizowanych, powyginanych w klimacie secesji, elementów. W górnych końcach jego ramion tkwiły obsadki żarówek skierowane ku górze, a ponadto jedna znajdowała się na spodniej stronie, w środku, pomiędzy ramionami – patrzyła w dół. Co prawda w tę obsadkę nigdy nie wkręcało się żarówki, ale przy włączonym świetle, przez nią także przepływał prąd. Co pewien czas zaczynało mnie korcić – wtedy wspinałem się na stalową ramę łóżka i przy zapalonym świetle wciskałem do niej wskazujący palec. Następowało uderzenie, prąd przelatywał przez moje ciało i półprzytomny lądowałem na łóżku. Później przez pewien czas znajdowałem się w stanie szoku i poprzysięgałem sobie, że już nigdy, przenigdy, czegoś równie głupiego nie zrobię. A jednak zawsze, nim upłynęły dwa miesiące, zaczynało się rodzić we mnie to początkowo mało zauważalne, mało jeszcze ważne pragnienie.

Zrazu wcale nie nosiłem się z niepoważnym zamiarem. Pojawiała się jedynie myśl. Tylko że ta myśl pomału dojrzewała. Decyzja przychodziła nieoczekiwanie. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, jaki czeka mnie ból i bałem się go. Dlatego też, za każdym razem jak najdłużej zwlekałem. Na ramę łóżka wspinałem się dopiero wtedy, kiedy pragnienia nie dawało się już niczym przezwyciężyć.

Pokusę odczuwałem w palcu. Jakieś niby drażnienie, podrapywanie. Nieomalże fizykalne pragnienie zaspokojenia zupełnie realnej potrzeby, umiejscowione w końcu palca.

Właściwie – już po przejściu kilku metrów wiedziałem, że pomysł z udawaniem kalectwa, nie był mądry. Dostałem za swoje. Poza tym okazało się, iż zdecydowałem się na sposób chodzenia, z którym – przy większych dystansach – wiązał się spory fizyczny wysiłek. Ale nie potrafiłem przerwać tak nagle, na oczach ludzi. W rezultacie – moje doświadczenie trwało przez całą powrotną drogę do domu.

Była to jedna z ostatnich moich lekcji religii. Wkrótce potem wyjechałem na zimowe ferie i zakochałem się. Przez okres dwóch tygodni mieszkałem w jednej sali z jej bratem. Ten brat wiele o niej opowiadał. Dowiedziałem się, że każdy w jej rodzinie jest niewierzący. Oczywiście, podobnie rzecz miała się ze wszystkimi w tym pomieszczeniu, ale mnie obchodziła jedynie ona.

Moja wiara była głęboka. To nie jakieś tło dla życia i świata, ale sama życia istota.

Oczywiście wiedziałem o istnieniu w społeczeństwie ludzi pozbawionych wiary, ale ci ludzie zajmowali miejsce na dalekim marginesie moich wyobrażeń. Stanowili coś niezrozumiałego, niczym rośliny z innego świata, tak dalekie i niepojęte, że wolałem nie niepokoić ich swoimi myślami. W zasadzie współczułem im. Ateizm uważałem za rodzaj ułomności.

Teraz nagle okazało się, że ktoś dotknięty ową – zdawałoby się – najstraszliwszą z możliwych niedoskonałości jest dla mnie na tyle ważny, że samo zagadnienie przestało być wystarczająco odległe, by się nad nim nie zastanawiać.

Odtąd problem doczesności i wieczności począł dla mnie istnieć jako rzeczywistość każdej chwili. Wcześniej dogmaty wiary stanowiły rozwiązanie; gasiły, uspokajały pytania, na które w innym przypadku nie znajdywałbym odpowiedzi. Dzięki temu, że owe odpowiedzi otrzymywałem wcześniej, niż pojawiały się pytania, mogłem zająć się czymś innym niż rozważaniami, które zacząłem snuć dopiero jako 13-latek, ale które trwały wystarczająco długo, by zaważyć na toku dalszego mojego życia.

Spostrzegłem – i skojarzenie to pojawiło się od razu – że skoro nadejście tak niegdyś niedosiężnego, dorosłego wieku – 13 lat, jednak nadeszło, to nie ulega wątpliwości, że taki sam efekt oczekuje mnie za lat kilkadziesiąt, kiedy czas będzie odchodzić ze świata. Skoro zaś tak, oznacza to, że moja śmierć następuje już teraz, z chwili na chwilę – bez przerwy. Że całe życie nie jest niczym innym, jak tylko jednym, wielkim (i wcale nawet nie powolnym, gdyż czas nie odgrywa tu roli) umieraniem.

Tylko że ludzie w ogóle nie są tego faktu świadomi, podczas gdy ja, od chwili przejrzenia na oczy, w każdej już sekundzie przebywać miałem w pełnej, niczym nie przesłoniętej świadomości istnienia. Goła, oczywista prawda, świeciła mi w oczy niczym nieosłonięta żarówka o każdej godzinie dnia i nocy: podczas lekcji w szkole, jazdy tramwajem, na sedesie; jak również wtedy, kiedy nieoczekiwanie budziłem się ze snu.

Przypominam sobie, jak każdego wieczoru, zamknięty w swoim pokoju, leżałem na łóżku i przewracając się z boku na bok, odbierałem z otoczenia całą tę paraliżującą grozę rzeczywistości. Czułem straszliwy, dławiący strach przed niebytem, nicością, która nagle zapukała do mnie realna – na wyciągnięcie ręki.

Z czasem przestałem zajmować się czymkolwiek. Jakiż bowiem sens miało podejmowanie wyborów, skoro każdy dokonany wybór zaprowadzić mógł jedynie donikąd. Powtarzam – w moim umyśle istniało wyłącznie pojęcie bytu i niebytu. Roztrząsanie powyższych zagadnień zajmowało mi każdą minutę tak, iż nie było już miejsca na zajmowanie się czymkolwiek innym. W chwilach wytchnienia od doznawanego lęku (nawet lęk ma swoje niemożliwe do przekroczenia granice), ulubionym moim zajęciem było usiłowanie wyobrażenia sobie ogromu nieskończoności. W moim wyobrażeniu leciałem i leciałem przemierzając miliardy lat świetlnych galaktyk aż do zawrotu głowy.(Jeden z później poznanych przeze mnie kolegów z przekąsem stwierdził, iż było to przedsięwzięcie wcale ambitne.)

Już po kilku tygodniach takiego życia czułem się śmiertelnie zmęczony. Ale nie można było marzyć o żadnym krótkim odpoczynku – chociażby chwilowym przerwaniu zabawy. Istnienie można było przerwać jedynie na zawsze. I nie było komu na to się poskarżyć.

W okresie, o którym mowa dominowały w moim życiu nieprzemożony lęk i poczucie bezsensu, lecz znalazł się także jeden (niestety tylko jeden) aspekt, który odbierałem w sposób pozytywny. Przestałem mianowicie uczęszczać do świętej spowiedzi. Wszelkie działania i myśli związane ze spełnianiem tego sakramentu przyprawiały mnie zawsze o stres.

Z reguły w trakcie aktu wyznawania grzechów, starałem się wyrażać jak najbardziej oględnie, a więc próbowałem dokonywać uogólnień. I tak np. zamiast szczegółowo opisywać swoje seksualne fantazje, mówiłem o nieprzyzwoitych myślach, ale ksiądz domagał się ode mnie większej precyzji wypowiedzi i zapytywał: – Jakie to były myśli?

Kiedy wyznawałem, że oglądałem nieprzyzwoite ilustracje, ksiądz okazywał się dociekliwy i pytał: – Jakie to były ilustracje? Co przedstawiały, dlaczego je oglądałeś, co ci wtedy przychodziło do głowy?

Czułem się niezręcznie. Uczucie nieporadności sprawiało, że zapominałem przysłowiowego języka w gębie. Pojawiały się z mojej strony, przykre chwile milczenia, kiedy nie byłem w stanie udzielić otwartej, szczerej odpowiedzi. Wtedy Kapłan całkowicie przejmował inicjatywę.

Przed każdym przystąpieniem do sakramentu, odczuwałem ciężar w splocie słonecznym, podobny do tego, jaki pojawiał się przed bolesnym zabiegiem u stomatologa.

Z początku miałem na sumieniu tylko myśli – pragnienia, rojenia, zamiary... ale też na tym się kończyło. Cóż, kiedy ja i tak uważałem swoją przyszłość za przypieczętowaną.

Mimo to, wtedy jeszcze liczyłem na coś – chociażby na jakieś oczyszczenie pośród czyśćcowych mąk. Ale liczenie na takie super udogodnienia wymagało przynajmniej intencji poprawy, gdy tymczasem ja – w swojej zatwardziałości – brnąłem coraz dalej.

Jednego razu, kiedy odwiedziłem swoją babcię w Toruniu, ta poczęła wywierać na mnie nacisk, ażebym najbliższej niedzieli udał się do konfesjonału. Po dłuższych targach wyraziłem zgodę.

Tej niedzieli, której zamierzałem dokonać oczyszczenia, wybrałem się do kościoła wcześniej niż zazwyczaj. Spowiadało dwóch księży w sąsiadujących ze sobą konfesjonałach. Przed zajęciem miejsca w jednej z kolejek, chciałem przyjrzeć się z daleka twarzom nieznanych mi spowiedników, aby dokonać wyboru w oparciu o ową jedyną dostępną mi podstawę. W tym celu ostrożnie skradałem się, po czym ukryty za załomem muru, albo ławki, powoli wystawiałem jedno oko. Ciężko było coś dojrzeć, ponieważ spowiednik stale trzymał głowę spuszczoną, a kiedy mówił, jedną ręką zasłaniał twarz. Gdy wszyscy już się wyspowiadali, a kościół począł zapełniać się wiernymi, przybyłymi w celu wysłuchania mszy, ja ciągle nie mogłem podjąć decyzji. Wreszcie jeden ze spowiedników – najwyraźniej od dłuższej chwili świadomy moich zabiegów – podniósł się w konfesjonale i zaczął dawać mi znaki ręką. Ale ja zamiast udać się do niego, uciekłem i od tamtej chwili już nigdy więcej nie wybrałem się do spowiedzi.

Kiedy przestałem przystępować do tzw. św. sakramentów, poczułem ulgę. Lecz owa ulga podobna była tej, jaką odczuwa uczeń spóźniający się na egzamin. Jest coś, co się w nim raduje – przecież wie, że w zbliżającej się chwili nie czeka go to, przed czym odczuwał obawę, ale zdaje sobie także sprawę z faktu, iż zbliża się prawdopodobieństwo, że następny rok spędzi w tej samej klasie.

Wiele bym wtedy dał, aby móc – choćby za cenę konieczności codziennego przystępowania do spowiedzi – ożywić w swoim sercu umarłego Boga.

Po zarażeniu się nowym światopoglądem, jeszcze przez pewien czas uczęszczałem na lekcje religii. W domu, w rodzinie – szczególnie wobec babci – starałem się przybierać niezmienioną pozę. Nie chciałem nikomu sprawiać bólu. Wytrzymywałem – poza domem rekompensowałem to sobie z okładem. Przestałem spóźniać się na zajęcia katechezy. Zjawiałem się przed przybyciem siostry i do chwili jej nadejścia wygłaszałem coś jakby wstępny wykład, tyle że jego charakter stał w zgodzie z moim obecnym widzeniem rzeczy. A trzeba powiedzieć, że stale emanowała ze mnie zapalczywość sądu, chociaż wygłaszane tezy były przeciwne tym, którym hołdowałem poprzednio.

Później, w trakcie odbywającej się lekcji, w zasadzie siedziałem cicho, lecz poproszony o wypowiedź – a zdarzało się to coraz częściej – nie ukrywałem niczego, wypowiadałem się szczerze. Katechetka wyrzucała mnie wtedy za drzwi. Ponieważ co najmniej raz w ciągu zajęć lądowałem za drzwiami, w parafii zaczęło o mnie być głośno. Za którymś razem, kiedy zostałem wyproszony na korytarz, otoczyła mnie grupka chłopaków. Otrzymałem reprymendę i zainkasowałem kilka szybkich ciosów pięściami w głowę.

W kościele już więcej nie pojawiłem się.

Jeżeli idzie o moje rozterki i dylematy, to nigdzie nie znajdowałem wdzięcznych słuchaczy. Tym bardziej nie mogłem liczyć na zrozumienie. Wszyscy – zarówno starzy, jak młodzi, zdawali się błądzić ślepi – otuleni w coś na kształt kokonu, przez który nie przenikało do ich świadomości nic, co przedstawiałoby się wystarczająco wyraziście, by potrafili odkryć, że kwintesencję wszystkiego, co się myśli oraz czuje, stanowi kwadratura koła wpisana w wieczność i nieskończoność.

Wszystkich interesowała doczesność. W książkach także dominowała doczesność. A ja nie potrafiłem żyć doczesnością i żyjąc w doczesności udawać, że nie dostrzegam tej pustki czyhającej za najbliższym rogiem, dominującej w całym istnieniu, wciskającej się ze wszystkich stron tu – w ten prowizoryczny, nierealny, sztuczny ład, którego nawet gdyby zabrakło, to i tak wszystko inne trwałoby dalej.

– Tylko że co wówczas należałoby uznać za prawdziwe...

Moja duchowa przemiana miała nastąpić już niedługo. Lecz kilka miesięcy wcześniej, podczas gdy szperałem w zajmowanym przez mojego tatę pokoju natknąłem się na rewolwer, pałkę i pojemnik z gazem. Broń była nie nabita, a nigdzie nie mogłem znaleźć naboi. Więc mimo długich rozważań (zastanawialiśmy się nad tym wszyscy) dla rewolweru nie udało się znaleźć zastosowania. Ale pozostałe rzeczy... Od owej chwili koledzy z klasy stali się moimi częstymi gośćmi. Po zajęciach lekcyjnych zbieraliśmy się u mnie i wpierw każdemu z sąsiadów przez dziurkę od klucza wpuszczaliśmy do mieszkania gaz. Następnie wracaliśmy, zamykaliśmy się w moim pokoju (kolejność była zawsze taka sama) i graliśmy w dupniaka używając do tego pałki. Jeden pochylał się wypinając pośladki a drugi brał rozmach (niekiedy, nosząc się z zamiarem zadania możliwie silnego ciosu, aż parę kroków podbiegał) i tłukł go w pupę. Wówczas rozlegało się wycie i chóralny, zagłuszający je śmiech. Czasami uderzony nie wytrzymywał: tarzał się po podłodze, jęczał, syczał i następnie nie pozwalając się już więcej uderzyć uciekał na klatkę schodową. No, ale potem jednak zawsze wracał. Wiedział, że następnego dnia, to będzie bił już on. O ile pamiętam, nigdy nikomu nie udało się odgadnąć, kto go uderzył czyli, że jeśli już ktoś zaczął być bity, to był bity. Owego kogoś wybieraliśmy w drodze losowania.

W trakcie wyżej opisanej zabawy (ale wyłącznie wówczas, kiedy używaliśmy pałki) nigdy nie nawiedzały mnie metafizyczne lęki. Dlatego nawet później, (nawet po kilku latach, kiedy moi koledzy wydorośleli na tyle, że trudno było mi do owej zabawy namówić któregokolwiek z nich) starałem się chociaż naginać temat rozmowy właśnie na zagadnienia związane z ową grą (już sama myśl o dojmującym bólu pośladków koiła we mnie niepokój, który w innym przypadku wysuwał się na plan pierwszy), w skrytej nadziei, że jednak ktoś zechce sobie przypomnieć jak to niegdyś bywało. Z czasem zyskałem wśród dawnych przyjaciół opinię osoby cofającej się w rozwoju i monotematycznej.

Jednym z moich najbliższych kolegów był wówczas Jerzyk. O ile mi wiadomo z przyczyn metafizycznych nie cierpiał nigdy. Lecz dla mnie okoliczność ta stanowiła nie wadę, lecz zaletę. Dzięki jego zupełnemu brakowi zainteresowania tematem i mnie łatwiej było zapominać o niemożności znalezienia odpowiedzi na nurtujące mnie pytania.

A więc prawie każdego dnia odwiedzał mnie w domu. Najczęściej bawiliśmy się żołnierzykami. Niekiedy dochodziło między nami do bójek. Wszakże on, jako ten o kilka centymetrów wyższy i silniejszy zawsze zwyciężał, a po kilkunastominutowych zapasach siadał mi okrakiem na klatce piersiowej i kolanami przyciskał do podłogi moje ręce. Następnie schylał się i udawał, że spluwa mi na powieki (za każdym razem pozwalałem mu się na to nabrać i wówczas – przerażony – mrużyłem oczy): wypuszczał kapinkę śliny, która u podstawy robiła się coraz cieńsza i cieńsza, ale zawsze w ostatniej chwili (nim się oderwała) siorbnięciem wciągał ją z powrotem.

Nie był w stanie opanowywać się by nie okradać mnie z zabawek. Któregoś wieczoru zorientowałem się, w czym rzecz i po nieudanej bezpośredniej interwencji u samego Jerzyka (o małośmy się nie pokłócili – no, jakże ja mogłem go o coś podobnego posądzać) poinformowałem o wszystkim mamę. Od owego wieczoru, kiedy Jerzyk już ubrany, stał przy wyjściu, wychodziła ze swojego pokoju w celu dokonania rewizji.

– Oj! – oburzał się Jerzyk