Od uwikłania do autentyczności. Biografia polityczna Tadeusza Mazowieckiego - Roman Graczyk - ebook

Od uwikłania do autentyczności. Biografia polityczna Tadeusza Mazowieckiego ebook

Roman Graczyk

2,7

Opis

Biografia Tadeusza Mazowieckiego, napisana przez Romana Graczyka,  pokazuje drogę życiową pierwszego premiera III RP bez tabu i tez a priori. Opisać to bogate życie można tylko tekstem otwartym, którego ambicją nie jest służenie żadnej ze stron sporu o polską przeszłość, lecz tylko prawdzie. Taką drogę obrał autor niniejszej książki. 

Mazowiecki był aktywny w życiu publicznym od pierwszych lat powojennych aż do początków XXI wieku. Działał w czasie trudnym, przerażającym, oszałamiającym – czasie totalitarnym, który pozostawił po sobie zgliszcza. Wiele lat później został pierwszoplanowym aktorem w trudnym procesie budowania demokracji. Zaangażowanie to dało Tadeuszowi Mazowieckiemu specjalne miejsce w historii Polski XX wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 635

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,7 (3 oceny)
0
1
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Roman Graczyk Od uwikłania do autentyczności Biografia polityczna Tadeusza Mazowieckiego ISBN: 978-83-7785-732-8 Copyright © Roman Graczyk, 2015 All rights reserved ZDJĘCIE NA OKŁADCE: Copyright © Bernard Bisson/Sygma/Corbis/FotoChannels REDAKTOR PROWADZĄCY: Donata Guminiak REDAKCJA: Jan Grzegorczyk, Izabela Baran, Justyna Kobus, Marta StołowskaZysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Moje przygody z Mazowieckim

Nie znałem najlepiej pana premiera. Może kilkanaście rozmów, w tym większość całkiem przelotnych, żadnej zażyłości, która rodziłaby jakieś zobowiązania. To dobrze. Biograf nie powinien przystępować do pracy, mając zobowiązania wobec bohatera swojej opowieści. Ale mimo braku bliskich stosunków ten człowiek niemal od razu wzbudzał moje zaufanie. I zaciekawiał.

Opiszę w tym wprowadzeniu swój stosunek do Tadeusza Mazowieckiego i to, jak on się zmieniał z biegiem lat. Pewnie wielu Czytelników przechodziło podobną ewolucję, wielu innych — ewolucję odmienną. W każdym razie te momenty, kiedy Mazowiecki podobał mi się bardziej albo mniej, odnosiły się zawsze do ważnych momentów w historii Polski ostatnich kilku dziesiątek lat. Będzie dobrze, jeśli biograf wytłumaczy się z tego, jak postrzegał kolejne wybory ideowe swojego bohatera. Bo mimo że staramy się o obiektywizm, nigdy do końca go nie osiągamy. Ludzi i procesy historyczne widzimy zawsze przez pryzmat tego, kim jesteśmy.

* * *

Jakiś czas po maturze zacząłem kupować „Więź”. Pamiętam numer wydany z okazji dwudziestej rocznicy pisma, chyba z lata czy jesieni 1978 roku, z artykułem Mazowieckiego, w którym podsumowywał przebytą drogę. Podkreślał w nim znaczenie słowa „więź”, które będąc tytułem miesięcznika, opisywało zarazem historię przyjaźni jego twórców. Nie pamiętam, co naczelny redaktor pisał wtedy o przebytej drodze, dziś wiem, że była to droga nieprosta i pod górę, a w 1978 roku wędrowcy byli u celu. Nie pamiętam też, co Mazowiecki pisał o relacjach personalnych w redakcji, lecz dziś wiem, że z pewnością miał tam miejsce niemal od początku bardzo głęboki konflikt między zwolennikami Janusza Zabłockiego a zwolennikami Tadeusza Mazowieckiego. (Ale w 1978 roku „zabłocczycy” od lat mieli już swoje pismo („Chrześcijanin w Świecie”), zaś w „Więzi” rządził niepodzielnie przyszły premier).

Tego wszystkiego wtedy nie wiedziałem, lecz tekst Mazowieckiego zrobił na mnie wrażenie. Tchnęła z niego jakaś powaga i solidność, autor używał mniej ezopowego języka, niż robiło się to wówczas publicznie. Odróżniał się — on i jego pismo — od pokrętnej mowy mediów, która wtedy panowała.

Potem była „Solidarność” i Mazowiecki przestał być niszowym intelektualistą, a stał się powszechnie znanym doradcą Związku i redaktorem naczelnym jego organu prasowego.

13 grudnia 1981 roku zastał mnie w Paryżu. Chyba po kilku tygodniach przeczytałem w prasie informację o śmierci Tadeusza Mazowieckiego w obozie internowania. Arcybiskup Paryża Jean-Marie Lustiger odprawił mszę żałobną za jego duszę. Pisali o nim Krzysztof Pomian i Jean Offredo — obaj w tonie, w jakim opłakuje się nagłe odejście kogoś bliskiego. Wkrótce nadeszło dementi: „z radością zawiadamiamy, że wiadomość o śmierci Tadeusza Mazowieckiego okazała się nieprawdziwa”. Przypomniałem sobie wtedy, że ludowa mądrość powiada, iż takie zdarzenie wróży człowiekowi długie życie.

Od 1983 roku pracowałem w „Tygodniku Powszechnym”. Któregoś razu w redakcji oczekiwano wizyty Mazowieckiego przy okazji jego wykładu, gdzieś w Polsce, w ramach Tygodnia Kultury Chrześcijańskiej. Nie dojechał do Krakowa, chociaż wiedziano, że w Warszawie wsiadł do pociągu. Nie było wtedy telefonów komórkowych, więc chyba dopiero nazajutrz okazało się dlaczego. Ktoś ze starszych powiedział: „Tadeusza zatrzymała SB”. To było rutynowe zatrzymanie w ramach procedury zwanej potocznie „cztery osiem”. Zatrzymali, wypuścili, może znowu zatrzymają. Nikogo to specjalnie nie dziwiło: taki system.

Za jakiś czas pojawił się jednak na Wiślnej. Wtedy zobaczyłem go pierwszy raz. Dobrze skrojony garnitur, dopasowany do niego kolor butów i skarpetek, dobre papierosy (co wtedy nie było proste). Nie, nie był typem modela czy salonowca, po prostu miał taki rodzaj elegancji, dość rzadki w tej fazie gospodarki niedoboru. Gdy usiadł w głębokim, obitym skórą fotelu w gabinecie Turowicza, odruchowo sięgnął do kieszeni marynarki po papierosa, ktoś mu szybko podał popielniczkę, bo było widać, że jest w potrzebie. Zapalił. Tak palą tylko prawdziwi nałogowcy.

Nie pamiętam, co mówił, zresztą większą część rozmowy gość odbył tylko z kilku najważniejszymi osobami w redakcji. Czuło się jednak od niego jakiś wewnętrzny spokój i pewność siebie. Nie pewność siebie kogoś, kto sztucznym zdecydowaniem zagłusza zagubienie, lecz kogoś, kto w pewne rzeczy wierzy i tej wiary się trzyma. Mówił cicho i wolno, ale dobitnie. Niekiedy szukał właściwego słowa. Często wtedy zaciągał się papierosem i wypowiadał to znalezione brakujące słowo, wśród kłębów dymu wydobywającego się z nosa. Miał specyficzny śmiech: taki wesoło-smutny. I dziwnie głośny. Ktoś, kto przebywałby w drugim pokoju, mógłby pomyśleć, że ten głośno śmiejący się człowiek to albo jakiś wesołek, albo dusza towarzystwa — dwa razy kulą w płot.

To była typowa dla tamtych czasów rozmowa „o sytuacji”. A sytuacja była trudna, skoro mieliśmy rok 1983 albo 1984. Ale Mazowiecki nie załamywał rąk. Nie pamiętam ani słów, ani ich sensu, ale ogólny nastrój był taki, że należy „robić swoje” i „nie pękać”. Ta jego solidność i nieskłonność do robienia spektaklu wzbudzały zaufanie.

Obowiązywał wtedy zapis cenzuralny na jego teksty. „Tygodnik” nie składał broni i niekiedy udawało się wygrać, zawsze jakimś fortelem. A to dlatego, że akurat przypadała rocznica śmierci Jerzego Zawieyskiego, a to dlatego, że akurat papież wydał kolejną encyklikę — Mazowiecki pisał już to o Zawieyskim, już to o encyklice. Kierownictwu „Tygodnika” zależało na tym, żeby przepchnąć tekst Mazowieckiego przez ucho igielne cenzury… właściwie na dowolny temat. Naturalnie, nie był to byle jaki autor z punktu widzenia poczytności pisma, ale nie o to naprawdę chodziło. Ważne było, by przeforsować jego nazwisko na forum publicznym, skąd był wtedy przegnany. I to się jakoś stopniowo udawało: na długo przed okrągłym stołem już miał prawo obecności na łamach.

Właśnie tuż przed okrągłym stołem polecono mi zrobić z nim wywiad. Przyjął mnie w swoim mieszkaniu przy ulicy Marszałkowskiej, gdzie spotkałem wychodzącego Turowicza, który bodaj tego samego dnia po południu miał wygłosić przemówienie na inauguracji obrad w Pałacu Namiestnikowskim. Mazowiecki mówił, jak zawsze spokojnie, ale twardo: legalizacja „Solidarności” to warunek pierwszy i konieczny, żeby doszło do porozumienia, ale niewystarczający, nam chodzi o całościową przebudowę systemu tak, żeby nakierować jego ewolucję na jednoznaczny cel: demokrację. Nie osiągniemy jej jeszcze w tym kroku, ale musimy zbudować pluralizm i państwo prawa, o resztę powalczymy w drugim kroku. Ryzykujemy, bo nie do końca możemy ufać drugiej stronie, a w naszym obozie narasta radykalna krytyka systemu. Dlatego musimy się spieszyć1. Wiedziałem, że rozmawiam ze strategiem.

Potem były wybory, w których nie startował, bo miał inny niż większość Komitetu Obywatelskiego pogląd na reprezentację opozycji w parlamencie. Pomyślałem: szacunek. Dlatego później trochę się zdziwiłem, że właśnie on — outsider — został premierem.

„Nasz premier” — tak dosyć szybko zaczęliśmy go nazywać. Jacy „my”? Inteligenci z okolic „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku”, „Więzi”, co najmniej kibicujący wcześniej podziemnej „Solidarności”, a często sami zaangażowani w „konspirę”. Wtedy jeszcze ramię w ramię z naszymi kolegami z pracowniczej „Solidarności”, z którymi niejedno wcześniej przeszliśmy. Teraz ich pracowniczy związek zawodowy (ale przecież po trochu i nasz) miał być tarczą dla inteligenckiego premiera, którego głównym zadaniem było przerobienie gospodarki z księżycowej na normalną. Wszyscy wiedzieliśmy, że to bardzo trudne. Zaciskaliśmy kciuki, żeby mu się udało.

Dlaczego „nasz”? Trochę dlatego, że „solidarnościowy” premier wziął się z pomysłu wyrażonego w artykule Adama Michnika Wasz prezydent, nasz premier w „Gazecie Wyborczej”, ale trochę — a może i bardziej — dlatego, że on szybko zdobył sobie serca ludzi „Solidarności”. Bardzo szybko stał się nasz. Zapanowała euforia wokół jego osoby. Starzy Polacy przypominali nam wtedy, że coś takiego działo się przez kilka miesięcy wokół Mikołajczyka, nim komuniści terrorem pokazali, że z tymi wyborami w Jałcie to jednak nie było na serio.

Mazowiecki premier był tak drastycznie inny od komunistycznych aparatczyków, którzy go poprzedzali, nawet od inteligenta Rakowskiego, że natychmiast był właśnie „nasz”. W parze pojęć, które dotąd opisywały życie publiczne: „my” — „oni”, przynależał zdecydowanie do „my”. W przeciwieństwie do Jaruzelskiego, Rakowskiego, Millera, którzy przynależeli do „oni”. „Oni” byli utkani z kłamstwa, a jeśli nawet próbowali przemawiać ludzkim językiem, przeważnie mizdrzyli się i występowali. „Nasz premier” nigdy nie występował, był do bólu autentyczny. Kochaliśmy „naszego premiera” za to, że taki był.

12 września 1989 roku, kiedy ubiegając się o votum zaufania dla swojego rządu, zasłabł na sejmowej mównicy, wstrzymaliśmy oddech. A potem weszliśmy w okres jakby święta, ale pracowitego — każdy przecież jakoś próbował się przyczynić do powodzenia tej sprawy, która wcale nie musiała zakończyć się sukcesem. Uda się czy się nie uda z naszymi czerwonymi? A z Ruskimi? I czy ludzie wytrzymają jeszcze tych kilka miesięcy, aż zacznie się im poprawiać?

Nim zdążyliśmy na serio zadać pytanie, co ewentualnie ten rząd mógł zrobić lepiej, nadszedł Wałęsa ze swoim „przyspieszeniem”. Dla nas to było jak dostać obuchem w głowę. Bo jakże to: „nasz premier” wygląda już jak cień człowieka, państwo w przebudowie, a przewodniczący „Solidarności”, który „naszego premiera” prosił wcześniej o wzięcie tego ciężaru, teraz podkłada mu nogę? Nie mogliśmy uwierzyć i nie posiadaliśmy się z oburzenia. Po drugiej stronie w tej wojnie, która przecież nie miała prawa się wydarzyć, zostawali nasi przyjaciele. Taka gorycz, uczucie z zasady przynależne sferze życia osobistego, nie miała się już nigdy później pojawić w polskiej polityce.

Gdy „nasz premier” przegrał — referuję ciągle stan swoich i naszych ówczesnych emocji — nie tylko z Wałęsą, który go zdradził, ale i z jakimś przybłędą z Peru, który namieszał biednemu społeczeństwu w głowach, mieliśmy poczucie krzyczącej niesprawiedliwości. Gdy potem zwracaliśmy się do niego per „panie premierze”, czyniliśmy tak nie tylko z powodów grzecznościowych, lecz także żeby mu powiedzieć: „Pan na to nie zasłużył”. I żeby powiedzieć, że prawdziwy premier był tylko jeden. Ciekawe, że kiedy po latach ochłonęliśmy i zaczęliśmy dostrzegać, że rząd Mazowieckiego nie był dany wprost od Boga, lecz miał cechy ludzkiej, a więc niedoskonałej natury, to jedno przekonanie dla wielu z nas zachowywało ciągle swój walor. Dla mnie zachowuje go do dzisiaj. Tak, premier — prawdziwy szef rządu — był tylko jeden.

Rozmawiałem z nim kilka lat po tej niezasłużonej porażce, w 1997 ro ku w Krakowie, w mieszkaniu przy ulicy Lubelskiej, gdzie zatrzymał się na czas kampanii wyborczej do Sejmu. Już od dawna nie był premierem, od dwóch lat nie był też szefem Unii Wolności. Za to miał na koncie świeży sukces. To on w największym stopniu przyczynił się do uchwalenia, a szczególnie do przyjęcia w referendum, konstytucji. Wydawało mi się, że jest politykiem spełnionym, chociaż po przejściach. Sam patrzyłem wówczas na jego misję rządową chłodnym okiem. Już mi przeszła wściekłość na zwolenników Wałęsy, chociaż jak najgorzej oceniałem samego Wałęsę, którego „przyspieszenie” wydawało mi się — jak dawniej — destrukcją misji Mazowieckiego, teraz zaś dodatkowo oszustwem. A rząd? Oceniałem, że dzieło było wielkie, ale pewne rzeczy można było zrobić lepiej, niż zrobiono. Zadałem mu pytanie, co by zmienił w polityce swojego gabinetu, gdyby miał moc cofania czasu. Odniosłem wrażenie, że zdziwił się, że go o to pytam. I właściwie nie odpowiedział.

Podobna pod tym względem była nasza rozmowa w jego mieszkaniu na Mokotowie w 2006 roku. Nie dziwiło mnie, że broni dorobku swego rządu. Dziwiło mnie, że traktuje pytania o błędy jako, w gruncie rzeczy, nieuprawnione2.

Rok później Mazowiecki obchodził okrągły jubileusz: osiemdziesiąte urodziny. Z tej okazji „Tygodnik” przygotował o nim cały blok tekstów. Mnie poproszono o opisanie jego ewolucji ideowej od PAX-u do opozycji. W tym tekście skupiłem się na analizie jego myśli z lat „Więzi”, bo to wtedy definitywnie ukształtował się Mazowiecki, jakiego później znaliśmy. A ewolucja była niemała: od czegoś na kształt „chrześcijańskiego socjalizmu” afirmującego rzeczywistość PRL-u nie jako geopolityczną konieczność, ale jako szczęśliwy obrót losu, do uznania Polski Ludowej za państwo totalitarne. W swoim opracowaniu wspomniałem też o paksowskim zaangażowaniu Mazowieckiego, w tym także o jego artykule z 1953 roku o biskupie Kaczmarku. Nie sposób było tego nie zrobić, choćby przez szacunek dla niego. Uważałbym za niskie moralnie takie wyjście, że się o sprawie Kaczmarka milczy. Wszyscy wiedzą, że jubilat ma to na hipotece, ale taktownie udają, że nie ma. I nielogiczne: jego ewolucja ideowa liczy się od PAX-u przecież i dlatego jest tak spektakularna3.

Zaprotestowała Józefa Hennelowa, pisząc w kolejnym numerze:

Obficie cytuje [Graczyk — R.G.] paskudny tekst, o którym powiada: „był straszny”. Dodaje na szczęście, że nie ten jeden. Dorzuca przykłady gorsze. Nie dodaje tylko jednego, co dodać należało bezwzględnie: że tekst ten stanie się materią powszechnej spowiedzi Mazowieckiego zaraz po ustaniu cenzury, na prawie samym początku transformacji. Ta jego wypowiedź — nawet wtedy jakże rzadka — była świadectwem najwyższej uczciwości i odwagi4.

Ta opinia Józefy Hennelowej warta jest uwagi, bo w niej skupia się dylemat niejednego biografa, którego bohater ma na koncie oprócz dokonań chwalebnych także te wstydliwe. Wymazywanie, ale także świadome pomniejszanie tych drugich wydaje mi się tak dramatyczną dezercją, że aż nie chce mi się tego tłumaczyć. Kto myśli — ten zrozumie. Natomiast informacji o „publicznej spowiedzi” świadomie nie dałem w artykule z 2007 roku. Więcej: świadomie jej nie daję w rozdziale dziewiątym tej książki („Nasz premier…”).

Przede wszystkim nie było czegoś, co można by nazwać „publiczną spowiedzią” Mazowieckiego w tej sprawie. Premier był po prostu zapytany o artykuł o biskupie Kaczmarku w czasie kampanii wyborczej w 1990 roku. Odpowiedział z godnością, krótko, jak o przeszłości odległej i zamkniętej. Miał prawo tak zrobić — wszak był w roku 1990 zupełnie innym człowiekiem niż w roku 1953. Ale nie mówmy, że się sam stawiał pod pręgierzem i wystawiał swój grzech na widok publiczny. Nic takiego się nie wydarzyło. Przecież byłby to gest powtarzany następnie bez końca w mediach i obecny w zbiorowej pamięci. Powtórzę: trudno mieć pretensje do premiera, że się na coś takiego nie zdobył, ale nie twórzmy legendy.

Drugi powód jest natury zasadniczej. Nawet gdyby prostą odpowiedź na pytanie można było nazwać „publiczną spowiedzią”, ona mówiłaby tylko o samorefleksji Tadeusza Mazowieckiego, w niczym jednak nie umniejszałaby znaczenia faktów. Co się napisało, pozostaje napisane, czasem komuś pomaga, czasem kogoś krzywdzi. A potem autorowi pozostaje tylko własny stosunek do tej przeszłości. Wiemy, że Mazowiecki się jej wstydził, z pewnością jako katolik rozliczył się z niej sakramentalnie. Ktoś powiedział, że z katolickiego punktu widzenia grzech wyznany w czasie spowiedzi przestaje być grzechem, a staje się cnotą pokuty. Bardzo dobrze, ale to jest sprawa między grzesznikiem a Panem Bogiem. Nic nam do tego. Jako autor biografii Tadeusza Mazowieckiego mówię bez wahania: nie byłoby godne tego wybitnego człowieka ani zamiatanie pod dywan niewygodnych faktów, ani ich sztuczne pomniejszanie, relatywizowanie ciężaru winy. Dbanie o jego dobrą pamięć nie może być tożsame z historycznym krętactwem.

Krótko po tekście Hennelowej zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu pojawił się numer, którego nie znałem. Odebrałem. „Mówi Mazowiecki — usłyszałem w słuchawce — chciałbym Panu pogratulować świetnego tekstu o mnie”. Poczułem ulgę. Wiedziałem, że premier ma klasę, ale z tym Kaczmarkiem… a tu jeszcze ta polemika. Postanowiłem pociągnąć go za język: „Dziękuję, panie premierze, ale pan wie, że był głos polemiczny wobec mojego tekstu, jak pan to odbiera?”. Długie westchnienie, jak zawsze u niego, gdy szykował się do wypowiedzenia czegoś dla niego naprawdę ważnego: „Wie pan… tak po prostu było, nie mógł pan napisać, że nie było. Ale dopowiem panu jeszcze o analizie tekstów z lat «Więziowych». Ja rzeczywiście byłem jakimś takim chrześcijańskim socjalistą, a potem to przezwyciężyłem”. Skoro tak dobrze poszło, powiedziałem: „Nie wiem, czy pan premier o tym słyszał, ale ja się szykuję do pisania pana biografii, czy pan by ze mną o tym porozmawiał?”. Odpowiedź już bez wzdychania: „Słyszałem. Niech pan kiedyś do mnie zadzwoni, jak pan już będzie finiszował”.

To było w roku 2007. Zadzwoniłem do niego ponownie bodaj w roku 2009. Nie był w formie. „Mam kłopot, choroba w rodzinie, proszę zadzwonić za jakiś czas. Ale… ja panu raczej nie pomogę”. Próbowałem się ratować: „Panie premierze, bez pana udziału ta książka będzie niepełna”. „Może i tak… nie wiem, niech pan mi da trochę czasu do namysłu”. Gdy zatelefonowałem po kilku miesiącach, on usztywnił się na „nie”: „Niech pan to skończy po mojej śmierci”. Próbowałem żartować: „Ale ja panu premierowi życzę stu lat, więc…”. Przerwał mi: „Po mojej śmierci”.

To była nasza ostatnia rozmowa.

Nie wiem, oczywiście, co by pan premier powiedział po lekturze tej książki. Wiem, co bym chciał, żeby powiedział, i dlaczego zakładam, że taka jego odpowiedź byłaby możliwa. Uważam Tadeusza Mazowieckiego za człowieka wielkiej klasy. A tacy nie chowają się za węgłem. Także za życzliwością pochlebców. Biorą odpowiedzialność za swoje życie. Wiedzą, że uchylając się, nie byliby autentyczni. A właśnie słowo „autentyczność” jest tym, które najtrafniej go opisuje.

Pod koniec życia Tadeusz Mazowiecki był politycznie porażony PiS-em, projektem IV RP, lustracją Lecha Wałęsy dokonaną w książce Cenckiewicza i Gontarczyka… Martwiło mnie to nie dlatego, żebym w całości podzielał diagnozy i projekt Jarosława Kaczyńskiego. Nie podzielałem. Ale przecież w demokratycznej polityce nigdy nie dzieje się tak, że jedna strona sporu ma sto procent, a druga zero procent racji. Odnosiłem zaś wrażenie, że jego reakcje są bliskie takiego manichejskiego podziału, bliskie histerii, w którą popadła większa część polskiej inteligencji, niezdolna już do spokojnego namysłu nad rzeczywistością. Tylko a priori gotowa brać stronę jednych w przekonaniu, że drudzy to niemalże faszyści. Nie martwiło mnie, że Mazowiecki nie chce głosować na PiS (sam nigdy na to ugrupowanie nie głosowałem), ani to, że chce głosować na Platformę (i mnie się to zdarzało), tylko to, że widzi w Platformie obrońców cywilizacji przed barbarzyństwem. To było jakieś spłaszczenie głębokości jego własnych refleksji o polskiej polityce.

W 2007 roku prowadziłem publiczną debatę z udziałem Tadeusza Mazowieckiego, Karola Modzelewskiego i Leszka Balcerowicza5. Zadałem panu premierowi pytanie, czy w jakimkolwiek dokonaniu PiS-owskim widzi choćby ziarno słuszności, wymieniając: Muzeum Powstania Warszawskiego, nowelizację ustawy lustracyjnej i likwidację Wojskowch Służb Informacyjnych. „Tylko Muzeum Powstania” — odpowiedział bez wahania.

Zdziwiła mnie ta odpowiedź. Był zbyt dużą figurą, żeby tak dać się włączyć w schemat, który może i organizował życie polityczne, ale na pewno jego wartość analityczna była niska.

Zastanawiało mnie przez kolejne lata, dlaczego pan premier tej opinii nie skorygował. Dlaczego taki już pozostał? Rzekłbym: inny niż w swoich najlepszych latach.

Zob. Musi nastąpić przebudowa systemu, z Tadeuszem Mazowieckim rozmawia Roman Graczyk, „Tygodnik Powszechny”, 12 lutego 1989. [wróć]

Zob. IV Rzeczpospolita pod kreską, z Tadeuszem Mazowieckim rozmawia Roman Graczyk, „Tygodnik Powszechny”, 26 marca 2006. [wróć]

Zob. R. Graczyk, Autentyczność. Tadeusz Mazowiecki: krótka biografia polityczna i intelektualna, „Tygodnik Powszechny”, 22 kwietnia 2007. [wróć]

J. Hennelowa, Same sprostowania, „Tygodnik Powszechny”, 29 kwietnia 2007. [wróć]

Zapis tej debaty: Polska na to nie zasługuje. Jak obalono komunizm? — debata „Tygodnika Powszechnego”, z Tadeuszem Mazowieckim, Leszkiem Balcerowiczem i Karolem Modzelewskim rozmawia Roman Graczyk, „Tygodnik Powszechny”, 29 kwietnia 2007. [wróć]

Rozdział pierwszy

POCZĄTKI

Dzieciństwo i młodość (1927–1946)

Mazowieccy wywodzą się z dóbr Mazowsze w ziemi dobrzyńskiej, niedaleko Lipna, około 50 km na północny zachód od Płocka. Tak przynajmniej podaje Związek Szlachty Polskiej na swojej stronie internetowej. Wedle badań poczynionych przez Adama A. Pszczółkowskiego1, konsultanta genealogicznego Związku, pod koniec XVIII wieku przodek Tadeusza Mazowieckiego, Jan, opuścił z rodziną ziemię dobrzyńską i zamieszkał we wsi Umienino-Łubki koło Płocka.

Syn tegoż Jana i Marianny z domu Janczewskiej miał na imię Konstanty Józef (1799–1871) i był porucznikiem piechoty wojsk Królestwa Kongresowego. Konstanty Józef ożenił się z Marianną Gójską, a ich dzieckiem był Bronisław Kazimierz (ur. 1837–?), który uprawiał rolę oraz parał się działalnością społeczną: był wójtem i sędzią. Bronisław Kazimierz ożenił się z Konstancją Kraszewską i spłodził z nią m.in. Bronisława Władysława (1872–1938), późniejszego lekarza płockiego i ojca premiera.

Bronisław Mazowiecki skończył medycynę na Uniwersytecie Warszawskim, a od 1919 roku był lekarzem powiatowym w Płocku. Był też działaczem Towarzystwa Lekarskiego i Akcji Katolickiej. W 1914 roku ożenił się z Jadwigą Szemplińską (1883–1953). Z tego związku narodziło się troje dzieci: Jadwiga Krystyna (1915–1994), Wojciech (1925–1944) i Tadeusz (1927–2013).

Płock, gdzie przyszedł na świat Tadeusz Mazowiecki, przeżywał czasy świetności we wczesnym średniowieczu. Tu za rządów Bolesława Śmiałego (lata panowania: 1058–1079) erygowano około roku 1075 biskupstwo — jedno z pierwszych w Polsce. Później, za rządów Władysława Hermana (1079–1102) i Bolesława Krzywoustego (1107–1138), Płock był stolicą państwa. Romańska katedra (przebudowana w epoce renesansu) pochodzi z 1144 roku. Nieco później, w 1180 roku, założono tu — istniejącą do dzisiaj — szkołę, która jest uznawana za najstarszą w Polsce.

Z XIV wieku pochodzi gotycki zamek książąt mazowieckich, z charakterystycznymi dwiema wieżami: Szlachecką i Zegarową, przy czym ta druga dźwiga barokową kopułę. Dziś zamek jest siedzibą Muzeum Diecezjalnego.

Z Płockiem związane są dwie charakterne kobiety, które zaznaczyły się w dwudziestowiecznym polskim życiu religijnym: Maria Franciszka Kozłowska i Faustyna Kowalska. Obie miały nadzwyczajną wrażliwość religijną, ale zgoła inaczej ułożyły się ich relacje z instytucjonalnym Kościołem.

Pierwsza założyła Zgromadzenie Sióstr Adoratorek Przebłagania, w 1893 roku w płockim kościele pw. św. Jana Chrzciciela miała pierwsze objawienie, później wiele następnych, aż do roku 1918. Sens objawień był taki, że należy zabiegać o miłosierdzie Boże, bo w przeciwnym razie można się spodziewać Bożej kary. Na tej podbudowie mistycznej Maria Franciszka utworzyła Zgromadzenie Księży Mariawitów i starała się o jego kościelne zatwierdzenie. Jednak zgody nie uzyskała, przeciwnie — w roku 1906 spadła na nią ekskomunika. I w ten sposób doszło do schizmy: powstał Kościół mariawicki. W latach 1911–1914 z inicjatywy Mateczki Kozłowskiej została w Płocku wybudowana katedra mariawicka.

Inaczej potoczyły się losy drugiej związanej z Płockiem mistyczki. Faustyna Kowalska doznała pierwszych objawień w płockim klasztorze Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia w roku 1931. Podobnie jak Marii Franciszce, objawił się jej Jezus. Ale sens tych objawień jest w istotnej części inny niż sens objawień Kozłowskiej: miłosierdzie Boże ma być nieograniczone, ma dotyczyć wszystkich, a nawet w szczególny sposób ma być skierowane do grzeszników. Objawienia Kowalskiej milczą na temat kary za niestosowanie się do wskazań Jezusa, co nie znaczy, że grzech nie ma konsekwencji. Ale Faustyna też nie miała w Kościele łatwego życia. Dopiero kilkadziesiąt lat po jej śmierci uznano kult propagowanego przez nią Miłosierdzia Bożego (najpierw na poziomie diecezjalnym kardynał Wojtyła jako arcybiskup krakowski, a potem na poziomie Kościoła powszechnego tenże kardynał Wojtyła jako papież Jan Paweł II). Ona sama została zaś kanonizowana.

Istotnym momentem w dziejach miasta stał się rok 1920, kiedy to wielu płocczan na ochotnika brało udział w walkach z bolszewikami. W uznaniu ich żołnierskich czynów marszałek Piłsudski, jako minister spraw wojskowych, odznaczył miasto Płock Krzyżem Walecznych 13 maja 1921 roku. Tego samego dnia Piłsudski odznaczył Krzyżem Walecznych dwóch uczniów „Małachowianki” (do tej szkoły będzie w latach 1945–1946 chodził Tadeusz Mazowiecki): Tadeusza Jeziorowskiego i Józefa Kaczmarskiego, którzy wyróżnili się bohaterstwem, broniąc rodzinnego miasta.

Tadeusz Mazowiecki urodził się 18 kwietnia 1927 roku, został ochrzczony w kościele farnym pw. św. Bartłomieja. Był trzecim dzieckiem swoich rodziców. Powiatowy lekarz w przedwojennej Polsce to była figura, więc dom rodzinny był zamożny. Świadczy o tym standard kamienicy, w której urodził się Tadeusz, a także fakt, że jako dziecko został posłany do szkoły prywatnej. Pierwsze płockie mieszkanie małego Tadeusza mieściło się w zasobnej kamienicy przy ulicy Dominikańskiej 5 (teraz 1 Maja). Była rzeczywiście okazała, bo płocczanie nazywali ją „nową katedrą”2. Miało to związek z tym, że jej właściciel wzbogacił się, gdy jako architekt przebudowywał katedrę w Płocku. Przed wojną rodzina Mazowieckich przeprowadzała się dwukrotnie, kolejno do dwóch kamienic przy ulicy Sienkiewicza.

W tamtych czasach o statusie rodziny (materialnym i towarzyskim) decydowała pozycja ojca — głowy rodziny, jak się to określało. Niewiele wiadomo o matce Tadeusza — Jadwidze, ale sporo o ojcu — doktorze Bronisławie Mazowieckim. Elżbieta Ciesielska-Zając, archiwistka w Liceum im. Małachowskiego, płocczanka z zamiłowania, określa go jako wyjątkową postać:

To był bardzo szlachetny człowiek. Jak było trzęsienie ziemi w Japonii, to pan Bronisław Mazowiecki w ciągu kilkunastu godzin zorganizował zbiórkę żywności, pieniędzy i lekarstw. Jak mówią starzy płocczanie, bywało tak, że biedota żydowska przychodziła w nocy z prośbą, „bo dziecko chore”. I on zakładał na pidżamę palto, brał torbę lekarską i szedł. I nigdy nie pytał, czy oni mają czym zapłacić. A jak już widział, że jest nędza, to albo mówił „co łaska”, albo machał ręką3.

Mazowiecki senior pracował w Szpitalu Św. Trójcy, dokąd czasem zabierał syna. Chłopcu, który garnął się do pomocy, powierzano często obowiązki gońca. Rodzina była religijna. Tadeusz Mazowiecki stał się człowiekiem religijnym właśnie dzięki rodzinie. Jako kilkunastoletni chłopiec został potajemnie bierzmowany. Dlaczego potajemnie? Bo obaj biskupi płoccy zostali na początku niemieckiej okupacji internowani w Słupnie. Tam w dyskrecji wykonywali jednak czynności kapłańskie i biskupie.

Po agresji Niemiec na Polskę Płock został włączony do III Rzeszy (jako część Prus Wschodnich), tak jak Wielkopolska, Śląsk i Pomorze. Na tych terenach sytuacja Polaków była dużo gorsza niż na obszarze Generalnego Gubernatorstwa. Tę różnicę dobrze obrazuje położenie Kościoła katolickiego w GG i na terenach przyłączonych. Najbardziej wymownym jej wskaźnikiem jest liczba kapłanów zgładzonych przez Niemców albo bezpośrednio, albo zmarłych w obozach i więzieniach. O ile w archidiecezji krakowskiej zginęło w tym czasie trzydziestu kapłanów, co stanowiło około 4,5 proc. ogólnej ich liczby, o tyle w diecezji płockiej zginęło stu dziewięciu księży, czyli 28,5 proc. Mówiąc bardziej obrazowo, w archidiecezji krakowskiej w wyniku niemieckiej okupacji śmierć poniósł co dwudziesty kapłan katolicki, zaś w diecezji płockiej — więcej niż co czwarty. To ogólne ujęcie liczbowe przekładało się w Płocku na konkret bardzo spektakularny, gdyż Niemcy zamordowali obu biskupów płockich: ordynariusza — arcybiskupa Antoniego Juliana Nowowiejskiego i jego sufragana — biskupa Leona Wetmańskiego. Obaj zginęli w obozie koncentracyjnym w Działdowie w 1941 roku.

Podobnie jak na innych terenach przyłączonych do Rzeszy, w Płocku doszło do masowych wysiedleń. W latach 1939–1945 zginęła jedna trzecia mieszkańców miasta: około 11 tysięcy osób, w tym prawie cała społeczność płockich Żydów (8 tysięcy osób). Po likwidacji płockiego getta rodzina Mazowieckich została przymusowo przesiedlona do domu w opróżnionej dzielnicy żydowskiej przy ulicy Kwiatka 25.

Tadeusz Mazowiecki wtedy nie jest już dzieckiem. W chwili wybuchu wojny ma dwanaście lat, a w takich okolicznościach szybciej się dojrzewa. Rozumie więc całą grozę sytuacji. Widzi dramatyczne sceny na ulicach miasta, ale nie tylko to. W 1939 roku z rąk niemieckich ginie jego przyrodni brat Stefan (urodzony w 1913 roku), zaś pod koniec okupacji, w roku 1944, w czasie ewakuacji obozu w Stutthofie rodzony brat Wojciech (urodzony w 1925 roku). Tadeusz, jego siostra Jadwiga Krystyna i ich matka oczekiwali na powrót brata i syna z obozu. Z upływem czasu ich nadzieja malała, aż okazało się, że Wojciech nie żyje.

W czasie okupacji, jak większość młodych ludzi, Tadeusz pracuje — najpierw jako goniec w Szpitalu Św. Trójcy (tym samym, w którym pracował jego ojciec, zmarły w roku 1938), potem w centrali handlowej i w majątku w Maszewie.

Gdy kończy się okupacja, osiemnastoletni Tadeusz ma zaliczone dwie klasy w ramach kompletów, może zatem iść od razu do klasy trzeciej w roku szkolnym 1945/1946. Trafia do „Małachowianki” — słynnej szkoły szczycącej się takimi absolwentami/uczniami, jak Paweł Włodkowic, Andrzej Bobola, Honorat Koźmiński, Ludwik Krzywicki czy Ignacy Mościcki. Gdy Mazowiecki zapisuje się do niej, szkoła dopiero się organizuje po pięcioletniej przymusowej przerwie. Młodzież rwie się do nauki, jak zawsze w takich okolicznościach. Ale z jednym wyjątkiem: uczniowie odmawiają uczestnictwa w lekcjach języka niemieckiego. Zbyt dobrze pamiętają choćby to, że dwudziestu dwóch „Małachowiaków” walczyło w powstaniu warszawskim, a przeżyło je tylko siedmiu. W szkole, naturalnie, pracują wówczas sami przedwojenni nauczyciele, co sprawia, że mimo nastania nowej władzy i jej ideologii uczniowie „Małachowianki” — jak wszyscy inni w polskich szkołach — pobierają w tym czasie nauki według standardów II Rzeczypospolitej. Wiele lat później, będąc w Płocku w 2011 roku, Tadeusz Mazowiecki powie z wyraźną atencją o swoich profesorach: pani profesor Mariańskiej (polonistce), profesorze Krzyżanowskim (matematyku), dyrektorze Synoradzkim, księdzu Fronczaku — prefekcie4. Tadeusz Zombirt, późniejszy dyrektor „Małachowianki”, wiele lat po roku szkolnym 1945/1946 zdąży jeszcze być uczniem tej generacji profesorów:

To byli ludzie z niesamowitą klasą, elegancko ubrani, ze znakomitą polszczyzną, znakomitymi manierami. Inny świat5.

W pierwszym roku po wojnie w szkole uczy już siostra Tadeusza — starsza od niego o dwanaście lat Jadwiga Krystyna Mazowiecka, nauczycielka języka francuskiego. Elżbieta Ciesielska-Zając wspomina:

Była znakomitą nauczycielką i oryginalną osobą. Uczniowie bali się jej, ale to był strach przed wiedzą i konsekwencją własnego lenistwa. Dzięki niej co roku mieliśmy laureatów w prestiżowym konkursie języka francuskiego Alliance Française i w olimpiadach języka francuskiego. W płockich liceach długie lata uczyły francuskiego uczennice pani Mazowieckiej — także znakomite nauczycielki (pani Małgorzata Kalinowska i pani Wioletta Jeżowska)6.

Tadeusz Zombirt dodaje:

Uczyła mnie francuskiego, bo to była jej specjalizacja, w młodości studiowała na Sorbonie. Ale był taki okres, że brakowało nauczycieli historii i wtedy ona uczyła tego przedmiotu. Mimo że nie miała przygotowania fachowego, miała ogromną wiedzę historyczną. Kobieta wielkiej klasy7.

Mazowiecki ma w szkole kolegów w różnym wieku, niektórzy są dużo starsi, bo nie udało im się w czasie okupacji pobierać nauki. Niemcy zlikwidowali średnie szkolnictwo ogólnokształcące. Ci młodzi ludzie po wojnie musieli nadrabiać zaległości, często równocześnie pracując, żeby utrzymać osierocone rodzeństwo. Szkolnym kolegą Mazowieckiego był m.in. Waldemar Hińc:

Mój ojciec zmarł w Dachau, więc musiałem pracować, żeby utrzymać rodzinę, także zaraz po wojnie. Dlatego do szkoły przyjeżdżałem po pracy, po południu. Zapisałem się do trzeciej klasy gimnazjum, tej samej co Tadeusz, mimo że byłem od niego starszy o dwa lata. Nasi ojcowie znali się przed wojną. W szkole wszyscy bardzo garnęli się do wiedzy. Tadeusz pisał do jakiegoś pisemka szkolnego. Ciągnęło go do dziennikarstwa, a był w klasie przyrodniczej. Szkoła miała tradycje — że tak powiem — bojowo-patriotyczne, Tadeusz się mało w tym udzielał. W ogóle nie był liderem w szkole, trzymał się trochę na uboczu. Przy gimnazjum działał teatr, tam była czynna Krystyna Kuleszanka. Tadeusz z nią sympatyzował i dlatego przychodził na próby, ale sam nie brał w tym udziału. Stawał gdzieś z boku i popalał papierosy8.

Spotkanie Tadeusza z Krystyną to romantyczna miłość. Należałoby powiedzieć za świętym Pawłem: miłość, która wszystko przetrzyma. Bo oto młoda dziewczyna okazuje się ciężko chora. Waldemar Hińc:

Krystyna była w czasie okupacji więźniarką Ravensbrück. Trochę o niej wiedziałem, bo po wojnie przyjąłem do mieszkania panią Wochowską, też byłą więźniarkę Ravensbrück, ale osobę starszą, uchodziła za opiekunkę tych młodych dziewcząt w obozie. Tadeusz ożenił się bardzo młodo, miał wtedy może 19 lat9.

Elżbieta Ciesielska-Zając opowiada:

Na pewno znali się jeszcze przed „Małachowianką”, razem rozpoczęli naukę w szkole w 1945 roku. Jestem prawie pewna, że ich rodziny znały się przed wojną, ale wtedy to oni byli jeszcze prawie dziećmi. Ona wróciła z obozu z gruźlicą i to była gorsza odmiana, rozsiana gruźlica, wtedy mówiono: prosówka albo galopujące suchoty. On wiedział, że ona jest chora, i trwał przy niej z wielkim oddaniem. Zdobywanie leków, zwłaszcza streptomycyny, graniczyło wtedy z cudem, nie cofał się nigdy przed dodatkowym wysiłkiem, przed pracą, żeby chociaż przedłużyć Krystynie życie. Starsi wychowankowie szkoły opowiadają, że obserwowali Krystynę i Tadeusza z podziwem i rozczuleniem. Grała w teatrze szkolnym, była bardzo ładna i uzdolniona artystycznie, pani prof. Mariańska mówiła o niej: cudowne dziecko. Zachowało się takie zdjęcie z przedstawienia „Sublokatorki”, maleńkie zdjęcie, na którym główki wyglądają jak szpileczki, a jednak twarz Krystyny przyciąga wzrok, coś w niej jest niezwykłego. Nie można rysów rozpoznać, ale to musiała być piękna dziewczyna. Potem wyjechała na dłużej do Zakopanego na leczenie. Tadeusz pojechał z nią. Jeszcze zdążyli wrócić do Płocka, on był z nią do końca, do ostatniego tchnienia10.

W roku 1946 Mazowiecki zdaje maturę. W szkolnym muzeum „Małachowianki” zachował się jego „Protokół egzaminu dojrzałości w liceum ogólnokształcącym”. Dokument osobno wykazuje oceny z wszystkich przedmiotów w klasach 1–3, osobno oceny z egzaminów maturalnych, a na koniec oceny sumaryczne. Uczeń Tadeusz Mazowiecki dostał same oceny bardzo dobre z wyjątkiem: języka niemieckiego — dobry, matematyki — dobry, geografii — dobry, i chemii — dobry.

Jesienią tego roku wyjeżdża na studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim. Z Płocka, mocno poobijany, w świat.

Zob. http://www.szlachta.org.pl/kronika-2013/historia-rodziny-sp-tadeusza-mazo wieckiego.html. [wróć]

Zob. H. Woźniak, Tadeusz Mazowiecki: W Płocku są moje korzenie, „Gazeta Wyborcza — Płock”, 9 czerwca 2011. [wróć]

E. Ciesielska-Zając, relacja z 11 sierpnia 2014. [wróć]

Zob. H. Woźniak, Tadeusz Mazowiecki: W Płocku…[wróć]

T. Zombirt, relacja z 23 października 2014. [wróć]

E. Ciesielska-Zając, relacja z 11 sierpnia 2014. [wróć]

T. Zombirt, relacja z 23 października 2014. [wróć]

W. Hińc, relacja z 26 lipca 2014. [wróć]

Ibidem. [wróć]

E. Ciesielska-Zając, relacja z 11 sierpnia 2014. [wróć]

Rozdział drugi

POD UROKIEM MARKSA i PIASECKIEGO

Czas stalinowskiego uwikłania (1946–1955)

Po maturze

Po maturze Mazowiecki postanawia studiować prawo, co stoi w sprzeczności z wcześniejszą decyzją wyboru klasy o profilu przyrodniczym w „Małachowiance”. Ale jego powołaniem jest humanistyka.

Niewiele wiemy o tym okresie jego życia — po maturze, a przed zaangażowaniem w środowisko tygodnika katolickiego „Dziś i Jutro”, zaś to, co wiemy, oparte jest na wątłych źródłach. Z tym zastrzeżeniem, powtórzymy za innymi, że jako student Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego Mazowiecki jest przewodniczącym Akademickiej Spółdzielni Wydawniczej, z którego to stanowiska — podobno1 — zostaje usunięty za „klerykalizm”. Brzmi to prawdopodobnie — czasy nie były zbyt życzliwe dla obecności katolików w życiu publicznym, a w każdym razie tych, którzy uważali, że ich wiara kłóci się z zaangażowaniem po stronie heroldów Nowej Wiary. Jeśli rzeczywiście wyrzucono go za „klerykalizm”, to by oznaczało, że w tym czasie miał pewien kłopot z komunizmem (co się później zmieni).

Nieco wcześniej — znów podobno — stawia pierwsze kroki w zaangażowaniu politycznym. W 1946 roku zapisuje się do Stronnictwa Pracy. Nie wiemy o tym nic więcej ponad tę suchą informację2. W szczególności nie wiemy, jak młody człowiek zareagował na zawieszenie działalności Stronnictwa przez Karola Popiela w proteście przed próbą jego przejęcia przez prokomunistyczną grupę „Zrywu” w połowie 1946 roku, bo wprawdzie Popiel zawiesił działalność Stronnictwa, ale rozłamowcy działali nadal — i to oni w najbliższych latach będą oficjalnie występować na scenie politycznej pod szyldem SP, podczas gdy autentyczni działacze chadeccy najpierw będą podejmować beznadziejne próby ponownej legalizacji, a w końcu poddadzą się. Wielu z nich (w tym sam Popiel), ratując skórę, wyjedzie nielegalnie na Zachód. Pytanie jest istotne w kontekście przystąpienia przez Mazowieckiego do grupy „Dziś i Jutro”, najdalej w 1948 roku. Bo skoro w tym roku decyduje się on działać w ruchu katolickim wyraźnie prokomunistycznym, ciekawa byłaby odpowiedź na pytanie, jaki był jego stosunek z jednej strony do grupy Popiela, a z drugiej do prokomunistycznego, oficjalnego Stronnictwa Pracy w latach 1946 i 19473.

Wyjaśnijmy użycie słowa „prokomunistyczny” w odniesieniu do spacyfikowanego SP i do środowiska „Dziś i Jutro”. Z pewnością obie te grupy korzystały z przychylności władz w odróżnieniu od ich konkurentów — ci byli tępieni. Komuniści przeciwstawiali dobrym katolikom z oficjalnego SP — grupę Popiela. Podobnie dobrym katolikom z „Dziś i Jutro” przeciwstawiali złych, przede wszystkim z „Tygodnika Warszawskiego” i w mniejszym stopniu z „Tygodnika Powszechnego”. Taka była polityka komunistycznego rządu i jego rozmaitych agend (w tym Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego). Wobec tej polityki zmierzającej, jak się wydaje już w połowie 1946 roku (sfałszowane referendum), do eliminacji z życia publicznego środowisk niezależnych wielu katolików zdecydowało się wejść w struktury wprawdzie uległe wobec komunistów, ale ciągle dające jakiś azyl. Bolesław Piasecki świadomie takich ludzi do siebie przyciągał. Wobec władzy argumentował, że w ten sposób potrafi poszerzyć bazę polityczną rządzącego obozu (początkowo rozpaczliwie wąską), zaś wobec tych katolików, bardzo często działających podczas okupacji w konspiracji antyniemieckiej (niekiedy, jak on sam i jego towarzysze broni z Konfederacji Narodu, także antysowieckiej), wysuwał argument, że ochroni ich przed represjami, da pracę oraz stworzy środowisko, w którym nie będą musieli przepraszać za swoją przeszłość. Pod tym względem Piasecki był wiarygodny — wywiązywał się z oferty przedstawianej władzy, a także z tej przedstawianej katolikom/antykomunistom. Tacy więc ludzie bardzo często decydowali się na przystąpienie do organizacji katolickich, nie tylko koncesjonowanych (bo koncesjonowany był nawet nieprzejednany „Tygodnik Warszawski”), ale i wspieranych przez władze. W tym sensie trudno uznawać ich ówczes ne ideowe wybory za radykalne odstępstwo — przynajmniej na gruncie środowiskowym. W każdym razie na taką decyzję patrzono wtedy inaczej niż na akces polskiego katolika tamtej doby do PPR/PZPR.

W tym kontekście trzeba widzieć wejście Mazowieckiego do grupy „Dziś i Jutro”, chociaż jego motywacje, siłą rzeczy, musiały być nieco odmienne od motywacji towarzyszy walki Piaseckiego z konspiracji — on nie miał takiej hipoteki. Dlatego nie musiał się u Piaseckiego chronić przed UB ani szukać towarzystwa ludzi z podobnie „złym pochodzeniem”.

Jego decyzję należałoby chyba widzieć jako rezultat przemyśleń dotyczących Kościoła. Tu przychodzi nam z pomocą późniejszy jego tekst odnoszący się do głośnego eseju Kantata anielska Jerzego Zawieyskiego, opublikowanego w „Tygodniku Powszechnym” w roku 1948. Mazowiecki wyjaśniał:

Mówił on o zbliżających się do Kościoła katechumenach, którzy zatrzymują się na jego progu, pełni żarliwości, ale i buntu, oraz upominał się, by w starciu dwóch obozów, chrześcijaństwa i marksizmu, jakie wówczas nabierało w Polsce coraz ostrzejszych konturów, po obu stronach nie zapominać o postawie ludzi poszukujących, którzy nie chcą się zaszeregować do żadnego ze spierających się odłamów światopoglądowych. Także i ci z nas, którzy wyrośli w chrześcijaństwie i czuli się z nim nadal związani, przyjęli tę wypowiedź tak, jak się przyjmuje coś, co w bardziej doskonały sposób wyraża własne intuicje. […] i nam nie odpowiadało takie rozumienie własnej przynależności do chrześcijaństwa, które jakby automatycznie równało się zaszeregowaniu do pewnego obozu. Ciągnął on za sobą wiele cech odstręczających i nas, podczas gdy wokół była nowa rzeczywistość, niepojęta i groźna — to prawda, ale dokonująca też wielu zmian społecznych, których wartości były nam bliskie. […] Chodziło najpierw o sprzeciw wobec ducha getta, o poczucie, że chrześcijaństwo nie może odgraniczać od ludzkości, że więź chrześcijańska nie przeciwstawia się więzi ludzkiej, ale czyni ją czymś głębszym, trwalej i mocniej osadzonym; następnie zaś o prawo do poszukiwania i o coś więcej niż samo prawo, o napięcie, które przeciwstawia głębszy, chrześcijański niepokój — mentalności posiadacza prawdy; wreszcie o ten typ odpowiedzialności za chrześcijaństwo i za człowieczeństwo, który wynika z traktowania chrystianizmu jako najwyższej siły moralnej i który — w tej perspektywie — żąda, by w tym, jak on sam się w życiu uzewnętrznia, było najmniej wszelkiej gry pozorów, wszelkiego blichtru i wszelkiej dwuznaczności4.

Wprawdzie ten opis samoświadomości kościelnej Mazowieckiego nic jeszcze nie mówi o koncepcji Piaseckiego — koncepcji pewnej formy obecności katolików w państwie rządzonym przez komunistów, ale mówi o pewnej niewygodzie jego obecności w Kościele takim, jaki w Polsce wyszedł z wojny i okupacji. Daje więc ważną część odpowiedzi na pytanie o powody akcesu do „Dziś i Jutro”. Drugiej części odpowiedzi na to pytanie, niestety, nie znamy.

Kiedy nastąpił ów akces? Nie później niż w lecie 1948 roku.

Andrzej Micewski wspomina:

Był moim znajomym z prawa na Uniwersytecie Warszawskim, chyba dobrym, skoro po wahaniach wciągnąłem go do PAX-u, w którym latem w 1948 r. został szefem młodzieży […]5.

Wiadomo też o propozycji, jaką Bolesław Piasecki złożył redaktorom młodzieżowej kolumny „Tygodnika Warszawskiego” właśnie w roku 1948. W tym czasie „Tygodnik” był już zagrożony. Jako pismo stojące na stanowisku otwartej rywalizacji z marksizmem, „TW” był na celowniku, zwiększały się problemy z cenzurą, w lecie 1948 roku nastąpiły pierwsze aresztowania redaktorów. Piasecki wystąpił z nęcącą ofertą przejęcia młodzieżowego dodatku „Kolumna Młodych”. Gwarantował finansową stabilność, pismo byłoby niezależne od grupy „Dziś i Jutro”, z tym że nowa redakcja miałaby w swoich szeregach jednego jej przedstawiciela. Tym przedstawicielem miał być Tadeusz Mazowiecki. Redaktorzy „KM”, m.in. Wiesław Chrzanowski, Andrzej Kozanecki i Tadeusz Przeciszewski, nie zdecydowali się na to, ponieważ nie wierzyli, że w takiej konstrukcji rzeczywiście zachowaliby niezależność od Piaseckiego6. Wkrótce zostali aresztowani i skazani na kary długoletniego więzienia.

Redaktorów „Kolumny Młodych” aresztowano na początku listopada 1948 roku. Miesiąc później ukazał się głośny artykuł Konstantego Łubieńskiego List otwarty do Pana Juliusza Łady. Tekst ten jest uznawany za przełomowy w tym sensie, że odtąd środowisko „Dziś i Jutro”, które i tak stało po stronie komunistów, pozbyło się wątpliwości, spychając do kąta innych katolików — tych, którzy się jeszcze wahali. Nie tych z „Tygodnika Warszawskiego”, bo nimi zajmowała się już policja polityczna, ale tych z „Tygodnika Powszechnego”, którzy do tego momentu szli śladem warszawskich chadeków. Łubieński pisał:

Podkreślamy z całą stanowczością: nie uważamy się ani nie jesteśmy tzw. trzecią siłą. […] W dzisiejszej walce politycznej istnieją tylko dwie siły […], tzw. trzecia siła jest fikcją, gdy w istocie stanowi ona świadome czy nieświadome narzędzie sił wrogich prawdziwemu socjalizmowi. Uważamy się za zobowiązanych do walki wspólnie z obozem marksistowskim7.

Micewski pisze, że Mazowiecki wziął udział w „kampanii” po tym tekście na łamach „Dziś i Jutro” — podkreślmy słowo „kampania”. Sytua cja katolików była już wtedy krytyczna: „Tygodnik Warszawski” rozbity, „Tygodnik Powszechny” onieśmielony na tyle, że nie zabrał w tej sprawie głosu, z tezami Łubieńskiego polemizował o. Stanisław Wawryn na łamach jezuickiego „Przeglądu Powszechnego”8. Na łamach „Dziś i Jutro” nie spierano się z Łubieńskim, lecz znajdowano nowe argumenty na rzecz jego stanowiska, stąd użycie przez Micewskiego słowa „kampania”. Wzięli w niej udział — oprócz Mazowieckiego — Wojciech Kętrzyński, Andrzej Krasiński, Andrzej Micewski i Mikołaj Rostworowski. Czy to był debiut prasowy Mazowieckiego? Tego nie wiemy. Pewne jest natomiast, że głos w sprawie — zasadniczej dla tego środowiska i w ogóle ważnej dla rozwoju stosunków politycznych w Polsce — pozwolono zabrać człowiekowi bardzo młodemu: Mazowiecki miał wtedy zaledwie dwadzieścia dwa lata.

W roku następnym Tadeusz Mazowiecki pisze już teksty drukowane na pierwszej kolumnie „Dziś i Jutro” — bardzo szybko staje się jednym z głównych ideologów środowiska.

W „Dziś i Jutro”

Tygodnik „Dziś i Jutro” był pierwszą instytucją stworzoną przez Piaseckiego po wyjściu z aresztu. Piasecki, według wszelkich zasad ówczesnego porządku politycznego, powinien był zostać skazany na śmierć, i to z dwóch powodów: po pierwsze, jako skrajny przedwojenny nacjonalista, po drugie, jako czynny antykomunista czasu wojny. Ocalił głowę, co zawdzięczał swoim talentom politycznym i okoliczności, że w więzieniu lubelskim, gdzie go przetrzymywano, trafił na inteligentnego rozmówcę i stratega politycznego w osobie generała NKWD Iwana Sierowa. To wtedy musiał powstać zarys dealu politycznego, który nie tylko uratował Piaseckiemu życie, ale i dał mu podstawę do utworzenia legalnego ruchu katolickiego w Polsce rządzonej przez komunistów. Targu dobił Piasecki już z Gomułką, pisząc — ciągle z aresztu — memoriał polityczny, w którym wyjaśniał liderowi PPR, jakie korzyści z jego uwolnienia będą mieli komuniści. Stąd, naturalnie, brały się podejrzenia wobec Piaseckiego i zarzuty, że jego działalność, szczególnie ta nakierowana na Kościół, ma charakter agenturalny. Zarzut agenturalności był prawdziwy, ale nie na tym w gruncie rzeczy polegał sens dealu, jaki Piasecki zawarł w więzieniu z komunistami. Jego sens polegał na uznaniu przez władze, że warto zapłacić koncesją polityczną na ruch katolicki w zamian za zneutralizowanie tysięcy Polaków wrogo nastawionych do panującego ustroju, którzy posłuchają apelu Piaseckiego przekonującego, że można i należy znaleźć sobie miejsce w tym systemie. Wydaje się, że po latach obie strony tego porozumienia były zadowolone z jego realizacji.

Tygodnik „Dziś i Jutro” był, jako się rzekło, pierwszą instytucją grupy montowanej od lata 1945 roku przez Piaseckiego. Zanim utworzono następne, a wreszcie w 1951 roku Stowarzyszenie PAX, czasopismo było zwornikiem całego środowiska. Stąd przez kilka lat po wojnie nazywano je środowiskiem/grupą „Dziś i Jutro”. Tygodnik ten stanowił więc może nie tyle miejsce wymiany poglądów (choć i tego nie można mu odmówić), ile raczej miejsce mobilizowania zwolenników, organ prasowy grupy politycznej.

Aby zatem uświadomić sobie, gdzie się znalazł Mazowiecki, trzeba spojrzeć szerzej niż tylko na jego ówczesną publicystykę. W numerze pierwszym z 1950 roku, który otwierał tekst Mazowieckiego (o nim poniżej), pomieszczono też artykuł odredakcyjny zatytułowany Wytyczne. Redakcja „DiJ” głosiła w nim, co następuje:

Rok 1950 jest rokiem jubileuszowym. Katolicy wszystkich narodów zjednoczeni w Kościele Powszechnym dają publiczny wyraz wadze zagadnienia zbawienia własnej duszy. Taki jest bowiem istotny sens odpustów, ustanowionych przez Kościół w roku jubileuszowym. Katolickie społeczeństwo polskie, nawiedzając kościoły, dopełniając warunków odpustu, daje swój wkład w życie Kościoła Powszechnego. Rok 1950 jest pierwszym rokiem planu sześcioletniego. Społeczeństwo polskie przystępuje do następnego etapu budowy narodowego potencjału gospodarczego, a przez to wyższego szczebla cywilizacyjnego. Katolicy polscy dadzą swój wysiłek, swą pracę i ofiarność dla realizacji tego planu. Z naciskiem w pierwszym numerze noworocznym chcemy wskazać wszystkim, że między potężnym aktem religijnym wyrażającym się w roku jubileuszowym i potężną manifestacją żywotnych interesów Polski wyrażającą się w planie sześcioletnim nie ma przeciwieństwa. Wymowa tego konkretnego faktu winna zintensyfikować wysiłki wszystkich ludzi dobrej woli w podkreślaniu wspólnych zadań narodowych, mimo istnienia w jednym państwie dwóch postaw światopoglądowych. Wymowa tego konkretnego faktu winna nakazać wszystkim współdziałanie dla dobra Polski z uszanowaniem różnic światopoglądowych […]9.

W tych słowach streszcza się stosunek ludzi Piaseckiego do Kościoła i do komunizmu. Do pewnego stopnia ich stosunek do Kościoła był definiowany przez stosunek do komunizmu. I to było jakieś pendant dla publicystów, którzy — jak Mazowiecki — pisali na łamach „DiJ”.

W tymże pierwszym numerze z 1950 roku Mazowiecki opublikował artykuł zatytułowany Ku społeczeństwu funkcjonalnemu. Tytułowe społeczeństwo funkcjonalne, ku któremu zmierza Polska, to — wywodził — społeczeństwo bezklasowe.

Przemiana struktury społecznej z klasowej na bezklasową, funkcjonalną wymaga zniesienia źródeł podziału klasowego. […] Dyskusja [o strukturze społecznej — R.G.] tylko wówczas będzie pełna, gdy analizując problematykę społeczno-ekonomiczną, staniemy otwarcie twarzą w twarz wobec pytania, jaką strukturę społeczną postulujemy, uznając jej zgodność z naszymi zasadami światopoglądowymi. […] W tym zakresie chcemy stwierdzić, że nakreślone tu założenia mamy prawo stawiać jako współczesny katolicki ideał struktury socjalnej. Ich bowiem prawidłowe urzeczywistnienie stwarza warunki dla realizacji najbardziej podstawowych dla katolicyzmu wartości10.

Mówiąc prościej, katolicy powinni przyjąć marksistowską rewolucję znoszącą klasy społeczne, bo wtedy zrealizują (w części) swoje katolickie postulaty. Przyjęcie marksizmu w pewnym stopniu miało więc pomóc być dobrym katolikiem.

W artykule Kierunek myśli społecznej pisał niedługo później przyszły naczelny „Więzi”, że:

marksizm z katolicyzmem nie muszą być jak ogień i woda, lecz na pewnym poziomie są do pogodzenia. Dlatego katolicy muszą podjąć trud wywalczenia humanistycznej płaszczyzny współzawodniczenia światopoglądów. Nie możemy się oglądać na nikogo. Płaszczyzna taka nie zostanie nam dana, musi ona być przez nas stworzona drogą wykazania, że postawa katolicka nie może być utożsamiona z postawą antyrewolucyjną, przeciwnie, że jest ona w pełni zdolna twórczo pogłębić postawę rewolucyjną. […] Walka […] o personalizm w ustroju socjalistycznym jest tym zadaniem, które mamy wykonać11.

Kontynuował ten trop myślenia w tekście będącym komentarzem do artykułu Konstantego Łubieńskiego Przebyta droga12. Podczas gdy Łubieński stwierdzał:

Jest faktem, że ustrój socjalistyczny budują przede wszystkim ludzie wyznający odmienny od naszego światopogląd. W jakim stopniu katolicy staną się budowniczymi tego ustroju, będzie zależeć przede wszystkim od dwóch czynników. Po pierwsze, od zrozumienia przez katolików tej prawdy, że w ramach socjalistycznego ustroju społeczno -gospodarczego istnieją pełne możliwości realizowania niezmiennych katolickich postulatów społecznych, po drugie, od docenienia przez ludzi wyznających inny światopogląd wartości katolicyzmu dla realizacji zasadniczych celów społecznych socjalizmu13.

Mazowiecki dodawał:

Walka o sprawiedliwość społeczną łączy się z przeświadczeniem, że nie jest zadaniem katolików cofanie biegu historii. Ono to rodzi przekonanie, że myśl społeczna katolików winna być nastawiona ku temu, co powstaje, a nie ku temu, co zanika14.

W PAX-ie

W 1951 roku powstało Stowarzyszenie PAX, co było tylko ukoronowaniem kilkuletniego rozwoju organizacyjnego grupy. Miała ona już wtedy tygodnik, dziennik („Słowo Powszechne”), posłów i radnych, zakłady gospodarcze. Była częścią systemu, a Piasecki postrzegał swoją rolę jako tego, który nigdy nie daje się politycznie przelicytować. Gdy partia podbijała stawkę, on nieodmiennie wykonywał ruch świadczący o tym, że nadąża. Stąd gestów dowodzących skrajnego oportunizmu grupy było, w miarę postępów stalinizacji Polski, coraz więcej i więcej.

W roku 1952 Zygmunt Przetakiewicz, prawa ręka Piaseckiego, oraz Tadeusz Mazowiecki publikują broszurę pod charakterystycznym dla propagandy tamtego czasu tytułem Wróg pozostał ten sam. Przetakiewicz jest w tym czasie redaktorem naczelnym „Słowa Powszechnego”, Mazowiecki zaś jego zastępcą. Broszura jest zbiorem wypowiedzi księży i świeckich na temat nowego ustroju, jego niekończących się przewag nad kapitalizmem i zagrożeń, które nań czyhają — wśród nich, naturalnie, poczesne miejsce zajmowało zagrożenie zachodnioniemieckim rewanżyzmem wojennym. Przetakiewicz będzie twierdził później, że autorem przedmowy był Mazowiecki15. Nie było to całkiem zgodne z prawdą, bo przedmowy były dwie: Mazowieckiego — owszem, ale i samego Przetakiewicza — nie lepsza. Oto kilka fragmentów z tekstu Mazowieckiego.

Autor zaczyna od przykładu siedemnastoletniego chłopca, uczestnika antykomunistycznej konspiracji, zabitego przez swoich towarzyszy dlatego,

że zrozumiawszy bezsens i szkodliwość konspiracji, chciał powrócić do życia. Chciał być społecznie wartościowym. I nie był to przypadek odosobniony. Gdybyśmy przejrzeli kroniki procesów członków organizacji podziemnych, znaleźlibyśmy ich więcej. Spotkalibyśmy ludzi, którzy z całym cynizmem i premedytacją mordowali swych towarzyszy, kiedy uznali ich za niebezpiecznych, za „zdrajców”. Za zdrajców czego, jakiej sprawy?16

To jest dla Mazowieckiego punkt wyjścia dla dalszych rozważań o Polsce, jej nowym ustroju, kapitalizmie, marksizmie i Kościele.

O sprawie nowego ustroju w Polsce i jego wrogów na świecie pisze on:

W roku 1952 historia dowodzi, że dokonane w Polsce przemiany społeczne są nieodwracalne. W świat zaś wyzysku kapitalistycznego i kolonialnego coraz to mocniej uderza powiew buntu społecznego. Równocześnie też rzeczywistość międzynarodowa odsłania niebezpieczeństwo wojny, która byłaby wojną o grozie dotychczas niewyobrażalnej. Głosy odwetowców zachodnioniemieckich nie pozostawiają przy tym żadnych wątpliwości co do ich jawnie antypolskich tendencji zaborczych. W świetle tych, lapidarnie tu wymienionych, faktów jest rzeczą jasną, że nasze miejsce jest wyznaczone w sposób niedwuznaczny. W świetle tych samych faktów jest jednak również jasne, że te same ośrodki polityczne Zachodu, które w 1945 r. przeciwstawiały się zmianom społecznym w Polsce, uczynią i teraz wszystko, aby inspirować zamęt poglądów w Polsce i na tej glebie kierować znów Polaków na drogę walki z nowym kierunkiem rozwojowym własnego narodu. […] Robota przeciw Polsce, jej nowej linii rozwojowej, wychodzi z tych samych kół politycznych Zachodu, które przerażone przebiegającą przez cały świat falą przemian społecznych, wyciągnąwszy swe stare zawołanie bojowe o „niebezpieczeństwie czerwonej zarazy”, usiłują wepchnąć ludzkość w tragedię ogólnoświatowej wojny. Ostatni rok ujawnił szczególnie wyraźnie dla każdego nieuprzedzonego człowieka, że świat kapitalistyczny rozdzierany jest od wewnątrz sprzecznościami, a źródło wyzwoleńczej walki tkwi nie w tej czy innej ideologii, lecz w krzywdzącej rzeczywistości społecznej, jakiej poddane są masy ludzi krzywdzonych i wyzyskiwanych. To, co miało miejsce w ostatnim roku na Bliskim Wschodzie, to, co się dzieje w koloniach — postawa japońskich, hiszpańskich, włoskich, niemieckich czy francuskich robotników — to wszystko stanowi jaskrawe dowody na to, że sama rzeczywistość społeczna i na jej gruncie wyrosła świadomość mas prostych ludzi stawia kapitalizm w stan oskarżenia. […] Kierownicy polityki kapitalistycznej nie tylko bronią własnego, rozsadzanego od wewnątrz ustroju, ale dążą do przywrócenia jego panowania wszędzie tam, gdzie ustrój ten się załamał, gdzie został odrzucony. Dlatego organizują międzynarodową koalicję przeciwko ZSRR i krajom ludowo-demokratycznym i dlatego grupują pod swymi skrzydłami wszelkie odcienie światowej kontrrewolucji. […] Te same siły zmierzają do wywołania w Polsce niepokoju wewnętrznego. Drogi prowadzące do burzenia ładu wewnętrznego naszego kraju są tak maskowane, by nie każdy mógł je rozszyfrować. […] Polityce tej wiernie sekunduje emigracja polityczna. […] Pozostali poza Polską, bo zakłamana propaganda antykomunistyczna nie pozwoliła im dopuścić myśli o budowie nowego życia w kraju razem z marksistami. Ideologia lancy ułańskiej na usługach kapitalistycznej wolności zasłoniła im historyczną szansę wydobycia Polski z wielowiekowych zaniedbań cywilizacyjnych. Kraj obchodzi ich dziś tylko w jednym wymiarze — władzy. Metro, Nowa Huta, zagospodarowanie Ziem Odzyskanych, likwidacja analfabetyzmu, wielkie nakłady pism Mickiewicza i Słowackiego i wiele innych naszych osiągnięć to dla nich tylko propaganda. Tego, że nie fraki, ale kombinezony robotnicze, nie proporczyki kawaleryjskie, ale kielnie murarskie wyznaczają kierunek rzeczywistego rozwoju Polski — nie mogą strawić17.

O stosunkach państwo–Kościół w Polsce Mazowiecki także pisze w kontekście sytuacji międzynarodowej:

Stosunek kierowniczych kół bloku kapitalistycznego do Kościoła katolickiego zmierza do zaprzeczenia jego transcendentnego charakteru. Opiera się on na tezie, że Kościół katolicki nie może istnieć w ustroju socjalistycznym. Przyszła wojna ma być „krucjatą”. Tej rzekomej w imię wiary „krucjaty” Kościół ma być narzędziem. Przewrotne twierdzenie o niemożności istnienia Kościoła w państwie socjalistycznym doprowadziło bowiem jego autorów do tego, aby z katolicyzmu czynić hasło propagandowe w walce ze światem socjalistycznym, a z Kościoła jedną ze stron ścierającego się świata. […] Kiedy przed dwoma laty zawarte zostało w Polsce porozumienie między Kościołem a Państwem, jedno z zachodnich prokapitalistycznych pism na wieść o tym zamieściło artykuł pod znamiennym tytułem „Komuniści fabrykują tajemnicze «porozumienie» z trzema biskupami”. […] W świetle tego nastawienia stało się bardziej jasne, dlaczego to wrogie oddziaływanie skierowane jest w dużej mierze właśnie na katolików. Pod pretekstem obrony wiary pragnie się — podrywając zaufanie do trwałości Porozumienia — wmówić katolikom w Polsce, że jedynym wyjściem dla Kościoła i dla ich wiary jest nadzieja na wojnę i restytucję stosunków kapitalistycznych. […] Wobec tych usiłowań zmierzających do tego, aby spośród katolików czerpać siły ludzkie do rozsadzania pokoju wewnętrznego, obowiązuje nas wszystkich wyraźna i niepozostawiająca wątpliwości dyrektywa Porozumienia. […] Z punk tów 7 i 8 Porozumienia […] wynika wyraźne zobowiązanie katolików w Polsce do poczucia troski o umacnianie ładu wewnętrznego w kraju oraz do przeciwstawiania się próbom wciągnięcia duchowieństwa i wiernych Kościoła do akcji dywersyjnej18.

Nie inaczej pisze Mazowiecki o podziemiu antykomunistycznym: jego koncepcja „drugiego wroga” jest wytworem wrogiej — sterowanej z zewnątrz — propagandy:

Są wśród nas ludzie, którzy czasem skłonni są dawać wiarę owym podszeptom kwestionującym celowość i sensowność tego wysiłku. Ci ludzie muszą jednakże wiedzieć, że tu koło się zamyka w jakiejś nieubłaganej logice. Posłuch wrogiej propagandzie wprowadza na stromą ścieżkę wiodącą poprzez osłabianie atmosfery współodpowiedzialności całego narodu za wspólne dzieło aż do dywersji gospodarczej czy nawet politycznej19.

Dalej dostrzega różnicę między naiwnymi ofiarami tej propagandy a ludźmi, którzy ulegają jej świadomie. I ostrzega, że taka postawa nie pozostanie bezkarna:

[…] człowiekowi, który świadomie i uporczywie daje posłuch tej dywersyjnej propagandzie, musimy otwarcie powiedzieć, że wraz z nią stawia na zapomnienie [okrutnych stosunków kapitalistycznych przed wojną — R.G.] i schodzi na stromą drogę. Trzeba to wyrazić brutalnie, bo podobno śpiącego nigdy, nawet dość delikatnie — listkiem róży — przebudzić nie można. Niech więc wie, że kości zostały rzucone. Niech wie, że jest to wybór między Achesonem, Adenauerem i jego generałami — a Polską Ludową20.

W konkluzji autor pisze:

Ważne jest dla nas wszystkich to, aby działalność obcych wywiadów i wrogiej dywersji nie znajdowała wśród nas żadnego oparcia. Bo prowadzi ona do służby staremu, krzywdzącemu porządkowi, z którego spuścizny z takim trudem się wyzwalamy, i do zdrady narodowego interesu, do przymierza z odwetowym rewizjonizmem niemieckim. Ważne jest dla nas wszystkich to, aby nie było wśród nas zjawiska ludzi wciąg niętych w robotę dywersyjną i sabotażową. Bo wszystkich ludzi nam potrzeba do pracy, do wielkiego dzieła budowy lepszej przyszłości kraju. I wreszcie — tak bardzo ważne jest dla nas wszystkich to, aby cena ludzkiego życia była szanowana. Bo przecięte życia się nie wracają21.

W 1952 roku Janusz Zabłocki pisze — w ramach wewnętrznej działalności PAX-u — referat O jedność i transcendencję Kościoła. Przeciw wszelkim odmianom immanencji politycznej katolicyzmu. Będzie o nim szerzej mowa w następnym rozdziale, ponieważ stanowi on prehistorię buntu w PAX-ie, który przybierze dojrzałą formę w 1955 roku pod nazwą „Fronda”. Tu jest to ważne o tyle, że w tej debacie wewnętrznej Mazowiecki bierze stronę Zabłockiego, wbrew Piaseckiemu, i trwa w tej postawie także kilka miesięcy później, kiedy redagowana jest nowa wersja „Wytycznych” (wewnętrznego dokumentu określającego aktualną linię ideowo-polityczną Zespołu, czyli kierownictwa ruchu). W ten sposób i Zabłocki, i Mazowiecki dwukrotnie narażają się Piaseckiemu, rządzącemu w PAX-ie twardą ręką. To zaś ważne jest w kontekście decyzji personalnych w stosunku do Zabłockiego i Mazowieckiego, które wkrótce zapadną.

Po sporze wokół „Wytycznych” Piasecki mianuje Zabłockiego i Mazowieckiego inspektorami terenowymi PAX-u, dodatkowo zaś Mazowiecki zostaje redaktorem naczelnym nowo powstałego „Wrocławskiego Tygodnika Katolickiego”. Istnieje opinia, że te decyzje Piaseckiego były rodzajem kary. Inaczej uważa Micewski, pisząc, że Piasecki obu młodych oponentów awansował22. Z Micewskim zgadzają się Zygmunt Drozdek (działacz PAX-u, uczestnik „Frondy”, redaktor „Więzi”, potem zwolennik linii Janusza Zabłockiego) i Jacek Łukasiewicz (działacz PAX-u do 1956 roku, poeta i krytyk literacki, dziennikarz „WTK” w latach 1953–1956, potem profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, w dobrych stosunkach z Mazowieckim). Drozdek relacjonuje:

Piasecki zorientował się, że to są chłopcy bardzo zdolni politycznie. I postanowił ich sobie kupić, dając im bardzo poważne stanowiska. Bo inspektor terenowy to była duża władza w PAX-ie23.

Łukasiewicz dopowiada:

Mimo że oni się stawiali, Piasecki uczynił ich nieledwie konsulami, dając im dużą władzę. Mazowiecki jako inspektor terenowy PAX-u był odpowiedzialny za Górny i Dolny Śląsk oraz Opolszczyznę. To naprawdę była silna pozycja24.

W „WTK”

„Wrocławski Tygodnik Katolicki” powstał w drugiej połowie 1953 roku, a więc akurat w momencie największych prześladowań Kościoła w Polsce. Dwa tygodnie po ukazaniu się pierwszego numeru „WTK” rozpoczyna się proces biskupa Czesława Kaczmarka, ordynariusza kieleckiego — jeden z procesów pokazowych doby stalinowskiej, zaraz potem zostaje aresztowany prymas Wyszyński. Takie to były okoliczności.

Mazowiecki organizuje zespół pisma. Jacek Łukasiewicz wspomina:

Pierwszy raz spotkałem się z nim w czerwcu 1953 roku na obozie w Pilichowicach (w schronisku), to był jakiś kurs organizowany przez Komisję Intelektualistów i Działaczy Katolickich. To zresztą było śmieszne, bo jak z Grochowiakiem przyjechaliśmy tam, to ktoś z organizatorów powiedział do nas całkiem serio: „A panowie intelektualiści, proszę, tędy”, a myśmy wtedy mieli po 19 lat. W każdym razie tam był też Mazowiecki. Miał referat na temat Ziem Zachodnich. Zwróciłem uwagę, że nie mówił o historycznej polskości Ziem Zachodnich, co było politycznym standardem, ale o sprawiedliwości dziejowej. Wtedy rozmawiał ze mną i z Grochowiakiem, i zaproponował nam pracę. Grochowiak w tym czasie pracował w roszarni lnu w Rawiczu, bo wcześniej miał proces polityczny, a ja byłem dopiero studentem, więc ta propozycja była dla nas czymś niezwykłym, oczywiście chętnie ją przyjęliśmy25.

Pismo miało formalnie dwóch redaktorów naczelnych: Aleksandra Rogalskiego, znanego już wtedy publicystę i eseistę z Poznania, oraz Tadeusza Mazowieckiego. Pierwszy miał nadawać prestiż, drugi organizować pracę. Faktycznie Mazowiecki nie tylko zorganizował pracę redakcji, ale i kierował nią. Pismo miało charakter religijno-kulturalny, zabiegało o dobre pióra (np. Jan Dobraczyński, Stanisław Grochowiak, Leszek Prorok, Władysław Terlecki), ale i o autorów popularnych (np. rysownik Marian Walentynowicz). Oprócz wysokiej kultury troszczyło się też o sprawy praktyczne swoich czytelników (np. porady ogrodowe). Chciało być przyjazne, ale nie bardzo dało się to pogodzić z zelotyzmem politycznym, jaki uprawiało. Jednym z największych zelotów, jeśli nie zgoła największym, był redaktor naczelny.

Jan Turnau, który był najpierw współpracownikiem pisma, a potem został w nim zatrudniony, wspomina ówczesny stosunek Mazowieckiego do systemu:

Pamiętam zebranie, chyba całego wrocławskiego środowiska paksowskiego, niedługo po tym, jak on został naczelnym. Na tym zebraniu Tadeusz powiedział: my (albo ja — nie pamiętam dokładnie) nie udajemy, że wierzymy w socjalizm, my naprawdę w niego wierzymy26.

„WTK” było — jak to zaraz zobaczymy — pismem zdecydowanie paksowskim, a więc politycznie reprezentowało linię PAX-u: silne poparcie ówczesnej linii władzy, zawsze z akcentowaniem, że w Polsce oprócz marksistów są też katolicy i oni również powinni mieć udział w rządzeniu. Jednak gdyby przyjrzeć się środowisku, które „Tygodnik” redagowało, ta linia wygląda na paradoksalną, bo „WTK” zasiedlali często ludzie, którzy naprawdę nie mieli za co kochać komunistów, ludzie z mocną antykomunistyczną kartą w życiorysie. Jacek Łukasiewicz wspomina:

Jak na potrzeby takiego pisma redakcja była za duża, administracja też. Ale chodziło o to, żeby przygarnąć osoby, które były w ciężkim położeniu materialnym. Szczególnie wiele pań z administracji to były żony więźniów politycznych. Działem rolnym (wiejskim) zajmowała się Bogna Grabowska. Jej mąż zginął w czasie wojny, a ona była szefem NZW na Pomorze Zachodnie, potem siedziała w więzieniu [we wspomnieniu jej córki („Tygodnik Powszechny”, 1 listopada 2014)27 napisano, że byłą łączniczką w NZW, po rozbiciu NZW ukrywała się; w procesie przeciwko tej organizacji zapadły i zostały wykonane trzy wyroki śmierci — R.G.], w końcu pomógł jej Piasecki. Siedział mąż Basi Nowakowskiej, siedział mąż pani Marty Urniażowej i kilku innych. Z działem religijnym współpracował Andrzej Jochelson, wcześniej adwokat kurii wrocławskiej. On był aresztowany w 1950 r. i torturowany. Wiele lat później dowiedziałem się, że czerwień na jego twarzy to był ślad tych tortur z czasu aresztowania. Była jeszcze Danuta Różewiczowa (jej mąż, Jojo, był w obstawie Reiffa w czasie wojny), Janka Nockowska (przeszła przez Syberię). Z partyzantki Piaseckiego jeszcze byli jacyś ludzie28.

Pierwszy tekst Mazowieckiego w „WTK” znajdujemy już w numerze z 5 września 1953 roku, a jego tytuł brzmi W sprawie Niemiec. Czytamy w nim:

Utrzymanie się przy władzy Adenauera jest nowym sygnałem alarmowym. Niewykorzeniony jeszcze w Niemczech Zachodnich nacjonalizm i szowinizm coraz wyraźniej podnosi teraz głowę. Dla byłych dygnitarzy hitlerowskich otwarto drogę do parlamentu, aby tym skuteczniej organizować mogli nowy Wehrmacht. […] Perspektywa rozwojowa problemu niemieckiego jest prosta i jasna. Albo powstaną zjednoczone i pokojowe Niemcy, zwyciężą zdrowe siły w narodzie niemieckim, albo państwo bońskie stanie się grabarzem lepszej przyszłości Niemiec. Wybór naszego stanowiska w tej sprawie nie nasuwa wątpliwości. Adenauerowie przemijają, ale narody zostają i one same, i ich własne ludowe siły prędzej czy później zadecydują o przyszłości29.

Potem ukazuje się artykuł, który po latach stanie się przekleństwem Mazowieckiego, fundamentem jego czarnej legendy. Jego tytuł jest skromny, Wnioski, ale treść obszerna i warta dłuższego cytatu. Autor pisze:

Wychowanie nacechowane podejrzliwością i wrogością wobec postępu społecznego, atmosferą środowiska społecznego rozniecającą lub choćby tylko podtrzymującą bezwzględną wrogość wobec osiągnięć społecznych Polski Ludowej, wpływy polityczne przychodzące z zewnątrz i wyrosła na tym wszystkim błędna postawa polityczna ks. bp. Kaczmarka, która doprowadziła go do kolizji z prawem — oto sumarycznie ujęte przyczyny działalności przestępczej oskarżonych. Doprowadziły one do czynów skierowanych przeciwko interesom własnego narodu. Doprowadziły ks. bp. Kaczmarka do działalności wrogiej wobec interesu narodowego i postępu społecznego w okresie przedwojennym, okupacyjnym i w Polsce Ludowej. Doprowadziły w szczególności nie tylko do postawy przeciwnej nowej rzeczywistości naszego kraju, nie tylko do podrywania zaufania w trwałość władzy ludowej i nowych stosunków społecznych w Polsce, ale i do uwikłania się we współpracę z ośrodkami wywiadu amerykańskiego, które pragnęłyby posługiwać się przedstawicielami duchowieństwa, jako narzędziem realizacji swych wrogich Polsce planów. […] nie tylko bolejemy, ale i odcinamy się od błędnych poglądów ks. biskupa Kaczmarka, które doprowadziły go do akcji dywersyjnej wobec Polski Ludowej. […] Wrogość wobec reformy rolnej, wrogość wobec unarodowienia przemysłu i wobec innych podstawowych osiągnięć społecznych Polski Ludowej doprowadziła […] nie tylko do szkód dla ściśle pojętego interesu państwa, ale i do przeciwdziałania czy osłabiania możliwości układania się poprawnych stosunków między Kościołem i Państwem, do traktowania Porozumienia z kwietnia 1950 jako martwej litery, co godziło zarówno w interesy Państwa, jak i w dobro Kościoła i jego misję religijną w Polsce Ludowej. Ku tej szkod liwej działalności kierowały ks. biskupa Kaczmarka i współoskarżonych poglądy prowadzące do utożsamiania wiary ze wsteczną postawą społeczną, a dobra Kościoła z trwałością i interesem ustroju kapitalistycznego. […] Katolicy polscy, co dnia pogłębiając swój wielki udział w pracy całego narodu, jednocząc się we wspólnym Froncie Narodowym, będą dalej pracować nad tym, aby stwarzać perspektywę dla misji Kościoła w nowej epoce, usuwać istniejące trudności i nie dopuszczać do tragicznych konfliktów w sumieniach wierzących. […] Wierzymy bowiem najgłębiej, że nawet najbardziej bolesne i tragiczne pomyłki nie mogą zmienić faktu, iż przyszłość należy do ustroju społecznego, w którym żyjemy, i że w tej przyszłości Kościół znajdzie właściwe swej misji religijnej miejsce, a ludzie wierzący na równi z ludźmi innych światopoglądów będą tej przyszłości współtwórcami30.

Powstrzymując się od właściwego komentarza, zauważmy tylko, że autor był tu wiernym adeptem paksowskiej linii ideologicznej, bo nie omieszkał, nawet w okolicznościach, o których pisze, że są bolesne dla katolika, upomnieć się o dobro doktryny wieloświatopoglądowości Bolesława Piaseckiego.

Tuż po procesie biskupa Kaczmarka następuje aresztowanie prymasa Wyszyńskiego. Episkopat wybiera jego następcę w osobie biskupa Michała Klepacza, ordynariusza łódzkiego, i pod nowym kierownictwem spektakularnie dystansuje się od kardynała Wyszyńskiego. W specjalnie na tę okoliczność wydanym oświadczeniu biskupi piszą:

Episkopat, który potępiał tworzenie i działanie ośrodków dywersyjnych przeciw państwu, odgradza się od atmosfery sprzyjającej takiej działalności i uważa, że powinna ona ulec zasadniczej zmianie. Godne ubolewania fakty ujawnione w procesie biskupa kieleckiego Czesława Kaczmarka wymagają zdecydowanego potępienia. Episkopat nie będzie tolerował wkraczania przez kogokolwiek z duchowieństwa na drogę szkodzenia ojczyźnie i będzie stosował wobec winnych odpowiednie sankcje zgodnie z prawem kanonicznym. Episkopat również przeciwstawia się wiązaniu religii i Kościoła z egoistycznymi celami politycznymi wrogich Polsce kół zagranicznych, które chciałyby nadużywać uczuć religijnych dla rozgrywek politycznych31.

Temu hołdowi biskupów wobec komunistów towarzyszy pojawiający się natychmiast redakcyjny komentarz „WTK”, w którym czytamy, że wystąpiły trudności w realizacji Porozumienia z 1950 roku z winy Kościoła, wynikiem czego:

jest fakt zakazu pełnienia przez ks. Prymasa Wyszyńskiego funkcji związanych z jego stanowiskiem kościelnym. Fakt ten nakazuje nam pełne dojrzałości i powagi zrozumienie tego, że obiektywnie służyć można stwarzaniu warunków dla misji Kościoła w Polsce Ludowej, tylko równocześnie służąc obiektywnie bezspornym interesom narodowym. 28 września br. na plenarnym posiedzeniu Episkopat uchwalił i podpisał deklarację, która stanowi zasadniczy akt w stosunkach między Kościołem i Państwem w Polsce Ludowej, akt oznaczający wyciągnięcie pełnych konsekwencji z Porozumienia i wyrażający zdecydowanie Episkopatu do pełnej bezkompromisowej realizacji słusznych ogólnonarodowych postulatów32.

Wkrótce konstytuuje się wrocławska Komisja Duchownych i Świeckich Działaczy Katolickich (w ślad za powstaniem ogólnopolskiej KDŚDK). Jest to notabene duży sukces PAX-u, któremu udaje się połączyć dwa odłamy ruchu „księży patriotów”, a tym samym podporządkować sobie nurt wcześniej działający przy ZBOWiD-zie33. Komisja wrocławska, której sekretarzem jest Tadeusz Mazowiecki, wydaje oświadczenie. Oto jego najważniejszy fragment:

My, duchowni i świeccy działacze katoliccy, rozumiejąc, że Konstytucja, Porozumienie i Deklaracja Episkopatu zapewniają należne warunki rozwoju Kościoła Katolickiego w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, będziemy w swej działalności kierować się poczuciem odpowiedzialności za bezpieczeństwo i siłę naszej Ojczyzny oraz za utrzymanie i zwycięstwo pokoju w świecie34.

A już w następnym numerze „WTK” na pierwszej kolumnie zamieszczony zostaje list księży wrocławskich do marszałka Rokossowskiego. Księża piszą do ministra obrony Polski, zresztą oficera Armii Czerwonej przysłanego do Warszawy w ramach „braterskiej pomocy” partii bolszewików radzieckich dla partii polskich komunistów, następujące słowa:

Księża — pracownicy kurii i seminarium duchownego Archidiecezji Wrocławskiej wraz ze swym ordynariuszem ks. infułatem Kazimierzem Lagoszem, wikariuszem kapitulnym, zebrani na konferencji w dniu 14.10.53 r., przesyłają Ci, obywatelu Marszałku, w dziesiątą rocznicę powstania Ludowego Wojska Polskiego słowa gorących i szczerych życzeń dla naszych braci odzianych w szare mundury żołnierskie. Zapewniamy Cię, że żywimy w sercu gorącą wdzięczność dla Ludowego Wojska Polskiego za to, że wspólnie z niezwyciężoną Armią Radziecką rozgromiło śmiertelnego wroga Polski i Kościoła — hitleryzm, grożący zagładą narodowi polskiemu i jego tysiącletniej kulturze i przywróciło nam niepodległość. […] Ślemy dziś gorące uczucia wdzięczności do Odrodzonego Wojska Polskiego, którym Ty, Marszałku, chlubnie hetmanisz, za to, że stojąc twardo na straży sprawiedliwych granic na Odrze i Nysie przeciw zakusom rewizjonistycznym, umożliwiasz nam spokojną, pokojową pracę na prastarych naszych Ziemiach Zachodnich. Złączeni ściśle z całym polskim narodem we Froncie Narodowym idziemy za polską racją stanu i wytężamy swe siły w pracy nad gospodarczym i kulturalnym rozkwitem naszej Ojczyzny35.

Jan Turnau napisał na ten temat we wspomnieniu po śmierci Tadeusza Mazowieckiego:

Było to pismo formalnie wrocławskiej kurii, faktycznie raczej „Paxu”, ale nie całkiem: warto wiedzieć, że ówczesny ordynariusz wrocławski, ks. infułat Kazimierz Lagosz, był nominatem faktycznie PRL-owskim, znacznie bardziej uległym „komunie” niż Mazowiecki. Przyszło ordynariuszowi do głowy, żeby w „WTK” opublikować adres hołdowniczy do marszałka Rokossowskiego, Tadeusz oponował, ale nie przemógł hierarchy36.

Nie zmienia to faktu, że Mazowiecki był wtedy naczelnym redaktorem i pozostał nim również po wspomnianej publikacji.

Na tydzień przed Bożym Narodzeniem „WTK” daje informację o ślubowaniu Episkopatu na wierność PRL oraz okolicznościowe przemówienia wicepremiera Cyrankiewicza i przewodniczącego Episkopatu biskupa Klepacza, wygłoszone podczas tej uroczystości. Redakcja na tym nie poprzestaje, publikując własny komentarz. Czytamy w nim:

Ślubowanie na wierność Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej złożone przez Dostojny Episkopat Polski daje gwarancje przestrzegania i kierowania się przez władze kościelne w Polsce i całe duchowieństwo patriotyczną postawą obywatelską, a zarazem pozwala żywić pewność, że misja Kościoła katolickiego nadal będzie miała w Polsce Ludowej niezbędne warunki realizacji i rozwoju37.

Wreszcie w numerze świątecznym znajdujemy artykuł redaktora naczelnego w formie listu do czytelników, opisującego dobrodziejstwa PRL-u na przykładach z życia wziętych. Oto jego konkluzja:

A więc zapytajmy […], czy wiązać Kościół, jego losy i przyszłość z tamtym światem, z przezwyciężonym już u nas światem kapitału i wielkopańskich majątków, z światem, który milionom ludzi odbiera poczucie równej dla wszystkich ludzkiej godności? Czy wiążąc się z tamtym światem, zagradzać Kościołowi drogę do nowych form życia, czy — przeciwnie — wytrwałą pracą stwarzać Mu warunki rozwoju w nowych czasach, wykazując, że katolik, nie tracąc nic ze swej wiary, a przeciwnie, czerpiąc z niej siłę wewnętrzną — może być na równi z ludźmi innych przekonań współbudowniczym nowego życia38.

Tak było na łamach „WTK” w roku 1953. W latach następnych (1954 i 1955) było już nieco inaczej39: trochę mniej politycznego zelotyzmu, trochę więcej tematów wynikających z życia albo z teologii, nie zaś z ideologii marksistowskiej, a w 1954 roku nawet jeden tekst, w którym da się wyśledzić pewne ślady odwilży40.

W sumie w całym tym okresie: publicystyka stalinowska w wersji paksowskiej, z elementami niestalinowskimi w miarę przybliżania się Października.

Praca we Wrocławiu to dla Mazowieckiego czas, który odmienił jego życie. Jacek Łukasiewicz pamięta, że gdy naczelny „WTK” obejmował rządy w piśmie, było po nim widać, że jest człowiekiem po przejściach:

Jak przyjechał do Wrocławia, był jeszcze w depresji po śmierci żony. Bardzo się separował. Kazał obić drzwi do gabinetu dźwiękoszczelnym materiałem, zamykał się tam z Ignacym Rutkiewiczem, który był sekretarzem redakcji. W sekretariacie był taki brzęczyk i Ewa [Proć — R.G.] przy jego pomocy dopiero wpuszczała tam interesantów. A w pozostałej części był taki kołchoz, gdzie kłębiło się mnóstwo ludzi. Tadeusz był wycofany, nie nawiązywał łatwo kontaktów.

Przeszliśmy na „Ty” dopiero później, już po „WTK”, gdy był całkiem odmienionym człowiekiem41.

Wiele wskazuje na to, że okolicznością, która odmieniła życie Mazowieckiego, była znajomość z Ewą Proć, sekretarką w redakcji „WTK”. Zaprzyjaźnili się, potem zaręczyli, a w lutym 1955 roku wzięli ślub, który — jak to zostanie wyjaśnione w następnym rozdziale — przejdzie do historii, być może z powodu nadmiernej podejrzliwości Zygmunta Przetakiewicza, jako moment założycielski „Frondy”.

Zob. http://www.prezydent.pl/kancelaria/doradcy/doradcy-etatowi/tadeusz-mazo wiecki/. [wróć]

Zob. http://www.premiermazowiecki.pl/zyciorys/. [wróć]

Mimo że Tadeuszowi Mazowieckiemu poświęcono wiele opracowań, odkąd stał się pierwszoplanową postacią niekomunistycznej Polski, jego życiorysy są pod tym względem bardzo powściągliwe. Zob. http://www.prezydent.pl/kancelaria/doradcy/doradcy-etatowi/tadeusz-mazowiecki/; http://www.schuman.pl/pl/tadeusz-mazowiecki; http://www.premiermazowiecki.pl/zyciorys/. [wróć]

T. Mazowiecki, Glosa pierwsza: o katechumenach, [w:] Rozdroża i wartości, Biblioteka „Więzi”, Znak, Kraków 1971. [wróć]

A. Micewski, Ludzie i opcje: 53 sylwetki sceny politycznej, Polska Oficyna Wydawnicza BGW, Warszawa 1993. [wróć]

Zob. R. Graczyk, Chrzanowski, Świat Książki, Warszawa 2013, s. 76. [wróć]

K. Łubieński, List otwarty do Pana Juliusza Łady, „Dziś i Jutro”, 5 grudnia 1948. [wróć]

O. S. Wawryn, Pomyłki i złudzenia pana Łubieńskiego, „Przegląd Powszechny”, marzec 1949. [wróć]

Wytyczne (artykuł odredakcyjny), „Dziś i Jutro”, 1/1950. [wróć]

T. Mazowiecki, Ku społeczeństwu funkcjonalnemu, „Dziś i Jutro”, 1/1950. [wróć]

T. Mazowiecki, Kierunek myśli społecznej, „Dziś i Jutro”, 26/1950. [wróć]

K. Łubieński, Przebyta droga, „Dziś i Jutro”, 47/1950. [wróć]

Ibidem. [wróć]

T. Mazowiecki, Myśli z naszej drogi, „Dziś i Jutro”, 47/1950. [wróć]

Z. Przetakiewicz, Od ONR-u do PAX-u. Wspomnienia, Wydawnictwo Książka Polska, Warszawa 1994, s. 85. [wróć]

T. Mazowiecki, Z. Przetakiewicz, Wróg pozostał ten sam