O tron (kanwa serialu: „Czarne chmury”). Powieść historyczna z XVII wieku - Adam Krechowiecki - ebook

O tron (kanwa serialu: „Czarne chmury”). Powieść historyczna z XVII wieku ebook

Adam Krechowiecki

3,0

Opis

Powieść historyczna Adama Krechowieckiego „O tron” stała się kanwą dla pierwszego polskiego serialu spod znaku „płaszcza i szpady”, czyli „Czarnych chmur” w reżyserii Andrzeja Konica.

Bohater powieści Krystian Ludwik Kalkstein – pierwowzór serialowego pułkownika Krzysztofa Dowgirda – podobnie jak większość ówczesnej szlachty pruskiej był zapalonym zwolennikiem zwierzchnictwa Rzeczypospolitej polskiej nad Prusami Książęcymi. Elektor brandenburski Fryderyk Wilhelm, zwany Wielkim Elektorem, dążył natomiast do obalenia stosunku lenniczego, w jakim pozostawał względem Polski, do osiągnięcia władzy królewskiej, do... tronu.

Osią fabuły są dramatyczne epizody z walk o utrzymanie przy Polsce Prus Książęcych. W powieści nie zabraknie też scen ucieczek, pogoni, pojedynków oraz oczywiście miłość...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1211

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
0
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Adam Krechowiecki
O tron
Powieść historyczna z XVII wieku
Warszawa 2016
Część pierwsza
Ostatni dynasta
Rozdział I
Łyszczyńscy

Nie było na Litwie wpośród ziemian nikogo, który by się większym uważaniem cieszył i większą powagę miał, jak pan sędzia brzeski, Michał Łyszczyński. Słowo jego ważyło jak wyrok.

Za młodu rycerz dzielny, potem na roli osiadł i ożeniwszy się godnie, pracą i zapobiegliwością przymnażał darów bożych. Dziedziczną włość jego, Markowszczyznę, długo też wszelakie oszczędzały klęski. Nigdy tam ani posuchy, ani deszczów zbyt nagłych, ani gradów, ani pożarów, ani pomoru na bydło nie bywało, że pośród lasów białostockich a pól żyznych rozkwitała Markowszczyzna owa niby gaj cudowny, pełny bzów, jaśminów i róż, własną ręką imćp. sędziego sadzonych.

Po bożemu miłował też pan sędzia małżonkę swą, chociaż afektu tego nie okazywał. Dla siebie i dla innych surowym był, a miał naturę zamkniętą w sobie, która w delikatnych czułościach rozpraszać się nie umiała. Niewesoły też musiał być z nim żywot, pędzony w poważnym milczeniu, a tak urządzony, jak reguła zakonna.

Nie skarżyła się wprawdzie nigdy na to pani sędzina, ale znać było, że na jej śliczną, białą, wypieszczoną twarz, na jej smukłą a jak trzcina wiotką postać, ta surowość i powaga rzucały cień i przygnębiały.

Synów – a było ich dwóch – nie dał jej chować pan sędzia, lecz skoro tylko nieco podrośli, oddał ich pod dozór zaufanego sługi, niegdyś towarzysza swego w wyprawach rycerskich, który rządy Markowszczyny sprawował, a równie surowym i nieugiętym był jak pan jego. Zwał się Patej, a szlachcic był mocny okrutnie, tej zaś mocy jego najczęściej doświadczał na sobie młodszy z synów pana sędziego, Kazimierz, który objawiał naturę zaciętą i hardą. Jeżeli nie słowem, to bunt swój wewnętrzny objawiał spojrzeniem, a imćp. Patej i za spojrzenia bił.

Starszy Witold miał zaś łagodną naturę matki; ulegał w milczeniu i ochotniej, przeto go imćp. Patej oszczędzał, jeno od czasu do czasu dyscypliną śmignął, aby, jak mówił, przypomnieć, iż w doczesnym żywocie zawsze cierpienia są.

Za to najmłodszą córkę, Maruchnę, oddał pan sędzia wyłącznie matce, która też całą swoją w duszy zamkniętą i gnębioną miłość na tę dziecinę zlała. Była to miłość, jak gdyby rozpaczliwa, uniesień, pieszczot a łez pełna, nie znająca granic. Dziecko, chorowite zrazu, zabijało matkę, która wszelkim kaprysom ukochanej Maruchny dogadzała, z uszczerbkiem sił, po całych nocach przy niej czuwając.

Ale i pan sędzia wobec tego dziecka tracił swą surowość. Patrzył na nią innymi, rozpromienionymi oczyma, a nawet, co się nigdy nie zdarzało, słysząc jej szczebiotanie, uśmiechał się.

Widząc jednak, jako małżonka jego, z dawna już niemocna, niknie w oczach, raz wpadł w gniew srogi, zaczął karcić owo rozpieszczanie zbyteczne i wreszcie rzekł krótko:

– Odbiorę!

A ta groźba podziałała na matkę jak grom. Odtąd kryła się z pieszczotami swymi, żyjąc w ciągłym lęku, niepewna jutra, gotując się do rozpaczliwej obrony.

Lecz do obrony tej sił nie stało. Jednej nocy usłyszano głośny płacz, a potem krzyk Maruchny, i znaleziono matkę omdlałą przy jej łóżeczku, trzymającą w objęciach przerażoną dziecinę.

W kilka dni potem pani sędzina zamknęła oczy na wieki. A konając, raz pierwszy i ostatni zdobyła się na odwagę i do małżonka, który stał nad jej łożem ponury i zgnębiony, szepnęła głosem cichym jak dalekie echo:

– Błagam was, panie, dla Maruchny miejcie serce...

On zaś pochylił się nad nią i rzekł:

– Przysięgam...

Na jej usta wybiegł uśmiech, bo słowu małżonka święcie wierzyła, rozpromienił twarz i przywarł na niej, schwycony śmiercią, że wyglądała po raz pierwszy – szczęśliwa...

Wiele lat od tej śmierci minęło, a pan sędzia sumiennie dochowywał przysięgi. Nie umiał pieścić jak matka, ale w niczym nie krępował Maruchny, która rosła jak różyczka polna, swobodna i wesoła.

Z czasem też i synowie nieco odzyskali wolności i wyszli spod władzy imćp. Pateja. Witold rycerskiemu oddał się rzemiosłu i w chorągwi pancernej Paca, wojewody trockiego, służył. Kazimierz zaś oddany był do kolegium oo. Jezuitów w Wilnie, kędy do nauk przykładać się począł z niezwyczajną gorliwością i zapałem. Wydawało mu się, iż jest w raju, tak mu niewola w domu rodzicielskim i surowość Pateja stała się nieznośną. Ze strachem myślał, iż mu przyjdzie kiedy do Markowszczyzny i do dawnego żywota powrócić, to też po dwóch latach oświadczył przełożonym, jako służbie bożej i zakonnej poświęcić się pragnie.

Ucieszyli się tym wielce ojcowie, gdyż widzieli w Kazimierzu niezwykłe zdolności i piękną wymowę, którą zwłaszcza w urządzanych dysputach i certaminach objawiał. Zaraz przeto zawiadomiono sędziego, jako Kazimierz wzgardzić chce życiem światowym i regułę przyjąć zakonną.

Nie w smak to poszło sędziemu, ile że wcale inne względem tego syna miał zamiary. Słysząc o jego zdolnościach i wymowie, powziął postanowienie, iżby go dalej w służbie na dworach pańskich i za granicą kształcić, a do wyższych utorować drogę godności. W tym celu umówił się już był nawet z Krzysztofem Pacem, naówczas chorążym W.Ks. Litewskiego, który po zagranicznych krajach częste podróże odbywał, iżby go z sobą, jako dworzanina swego, wziął.

Z domem Paców imćp. sędzia w dawnej był zażyłości, gdyż za młodu lat wiele na dworze podkanclerzego Paca przebył i z nim razem nawet pierwszą wyprawę rycerską pod Smoleńsk odbywał. Spodziewał się tedy pan sędzia, że dla syna jego opieka Paców będzie dobra a skuteczna, gdyż podówczas nie było nad nich znaczniejszych panów na Litwie.

Bardzo tedy niemile postanowieniem Kazimierza dotknięty, wnet pojechał do Wilna, ale tu nic się już uczynić nie dało. Ojcowie Jezuici, prowadząc wówczas zaciętą z kacerzami walkę, mocno o to dbać musieli, iżby róść w siły młode a dzielne, iżby mieć umysły zdolne i w nauce biegłe, a usta wymowne ku obronie. Nie chcieli tedy za nic wypuścić Kazimierza, a o. Prowincjał surowo nawet zgromił sędziego, iż się woli bożej i wyraźnemu powołaniu przeciwić chce.

Powołanie to z początku iście prawdziwym być się zdawało. Gdy sędzia nic nie wskórawszy, odjechał, Kazimierz, który srodze się lękał, iż rodzic do powrotu zniewolić go potrafi i znowu pod swoją surową ujmie władzę, uczuł tak wielkie rozradowanie w duszy, że z podwojoną żarliwością do nauki i wypełniania obowiązków służby zakonnej się zabrał. Po roku otrzymał mniejsze święcenia, a tak był biegły w naukach i tak w wierze żarliwy, iż już nawet w większych dysputacjach z kacerzami udział brał, a na ulicach i przedmieściach nauki dawał ludowi, który do wymownego a młodego kaznodziei ochotnie się garnął.

Chwalono też powszechnie w klasztorze Kazimierza, a wróżono, jako kiedyś Skardze dorówna. On zaś czuł owe pochwały wokół siebie i im bardziej w domu rodzicielskim poniżonym i skrępowanym bywał, tym więcej teraz miał zadowolenia i rósł w przekonaniu o sobie.

Jednym ze starszych podówczas w klasztorze był o. Jędrzej Przygodzki, człek w leciech podeszły a w sprawach zakonnych i duchownych doświadczony. On też od początku przypatrując się pilnie Kazimierzowi, jakkolwiek przyznawał mu wielką w naukach gorliwość i niepospolite zdolności, z pewną wszakże nieufnością o nim się wyrażał. A raz, gdy usłyszał, jako Kazimierz z niezmierną zapalczywością w czasie certaminów sobotnich przeciw błędom kacerskim występował, rzekł mu poważnie:

– Lękam się, iżbyś sam w tym ogniu zapalczywości nie spłonął. Proś Boga, aby ci dał łaskę miłości i pokory, bez których wszystko niczym jest...

Kazimierz nie odrzekł nic, lecz odwykły od zarzutów a pochwałami psuty, powziął niechęć do tego starca, który nauki mu dawał. Czuł ich trafność i to go najwięcej bolało.

Tymczasem w Markowszczyźnie smutek panował wielki.

Gdy w RP 1655 Szwedzi Wielkopolskę zajmowali, młody Witold Łyszczyński przy boku Grudzińskiego, wojewody kaliskiego, walcząc, w utarczce pod Piłą w bok od kuli srogą ranę poniósł, a i nogę prawą szpetnie miał nadwerężoną, iż ledwie żywy przywlókł się w jesieni do ojcowskiego domu, na długo do wojowania niezdolny.

Towarzyszył mu w tym powrocie wielce urodziwy młodzian, imćp. Stanisław Szczenicki, który czas jakiś w obozie z nim razem przebywał, a z owej krwawej okazji wyszedłszy bez szwanku, troskliwą pieczą rannego otoczył.

– Już byście – mówił Witold – nie ujrzeli mnie tutaj, gdyby nie on, Stanisław. Gdym w malignie bezprzytomny leżał, on czuwał nade mną dzień i noc, rany opatrywał, doktorów różnych sprowadzał i leki sporządzał. Życie mi ocalił.

Pan sędzia, który na widok rannego i schorzałego syna zapominał surowości swej, do głębi poruszony, dziękował owemu Szczenickiemu z wylaniem i inwitował, iżby w Markowszczyźnie dłuższy czas po trudach obozowych wypoczął.

Witold tymczasem siła opowiadał stroskanemu rodzicowi o tym co się działo; mówił o zdradzie Radziejowskiego i haniebnym postępku książęcia Bogusława Radziwiłła, który z elektorem brandenburskim sprzągł się i ze Szwedem przeciw swoim walczył, a nawet pono z Kozakami na szkodę ojczyzny miał zmowę.

Słuchając, sędzia brzeski czuł, jako mu się dusza rozrywa i sam nie wiedział nad czym bardziej biadać, czy nad pierworodnym swoim i jego srogimi rany, czy też nad niedolą Rzeczypospolitej, która w czas najwyższej potęgi rodziła niegodnych synów, prowadzących ją w przepaść zatracenia.

A jeszcze jedną i nie mniejszą miał troskę pan sędzia. Nie mógł dotąd przeboleć, iż Kazimierz nie chciał iść tą drogą, którą on mu wskazywał, aliści Maruchna poczęła przyczyniać mu coraz więcej smutku.

Dla tej jedynaczki swojej, wobec której twarde serce pana sędziego całkowicie miękło, nie miał on dość myśli w głowie i dość życzeń w duszy, iżby jej jak najpiękniejszą wymarzyć przyszłość.

Cudowna bo to była dziewucha, zgrabniutka a zwinna i wesoła jak ptaszę. Włosy miała bujne a jasne, oczy zaś ciemne i duże, których spojrzenie było jak promień słoneczny; usta malutkie a często rozchylające się rozkosznym uśmiechem.

Wszystko też w Markowszczyźnie ulegało woli Maruchny, której zachcenia nieraz granic nie miały. Nie opierał się też im nigdy pan sędzia, czy to przez pamięć na ową przysięgę, złożoną niegdyś małżonce, czy też może i dlatego, że jego surowość z wiekiem osłabła, że czując się opuszczonym i samotnym, do tej jasnowłosej dzieciny sercem lgnął, niczego odmówić jej nie umiał a dogadzaniem psuł.

Krępowane przez długie lata i surowością pokrywane uczucia, tak teraz, jak gdyby mszcząc się, w sercu sędziego wezbrały, że już ich w karby ująć nie zdołał.

Gdy Witold rannym powrócił z wyprawy, Maruchna liczyć mogła siedemnaście wiosen, a wyglądała na dwadzieścia, tak wyrosła i rozwinęła się pięknie. Objawiał się też w niej charakter jakby nie niewieści, cale do wynurzeń nie skłonny, odwagi a nawet zuchwalstwa pełen, krnąbrny i zacięty.

Była tam wprawdzie do opieki, towarzystwa i nauki przydana Maruchnie krewna nieboszczki sędziny, panna Krystyna Wrzeszczówna, ciwunówna wiłkomierska, lecz była to osoba wielce łagodna i w leciech już podeszłych, która słuch miała tępy i wzrok osłabiony, na przekór zaś swemu nazwisku mówiła tak cicho, iż Maruchna, napominana za nieposłuszeństwo, śmiała się tylko, twierdząc, jako rozkazów ciotki Krysty nie dosłyszała.

Panna Krystyna zaś, naglona przez sędziego do ściślejszego nad dorastającą dziewczyną nadzoru, tłumaczyła się, iż na upór Maruchny nie ma w swej apteczce lekarstwa, wszelkie zaś obawy uśmierzała wiarą w opiekę boską.

– Niech Waszmość będzie spokojny – szeptała drżącym głosem – Pan Bóg wszechmogący jest i wszechwiedzący, on tę śliczną dzieweczkę od wszystkiego złego ustrzeże, o co ja go codziennie w niegodnych modlitwach błagam. Ona zresztą sama większy rozum ma; niż ja i niż, za pozwoleniem, Waszmość...

Słysząc pochwały Maruchny, pan sędzia wnet się rozpromieniał i chrząkał głośno, jako zwykł był czynić, gdy mu co miłego zwiastowano.

– Już to przyznać trzeba – potakiwał – że rozum ma niebywały...

Miała też rzeczywiście Maruchna takie słowa swoje i zdania, które nie tylko śmiałością, lecz i trafnością zadziwiały, a nie wiedzieć skąd brały się w główce dziewczęcia.

W zwyczaj było weszło, że Maruchna, gdy ciotka Krysta nadążyć nie mogła, sama jedna puszczała się na dalsze wycieczki po lasach i gajach Markowszczyznę otaczających.

Często też dosiadała konia i pędziła jak wichr, którego nie dognać. Martwiło to niemało sędziego, tedy raz począł jej przedstawiać, iż nie przystoi dorosłej dziewczynie taka swoboda.

Mówił łagodnie, lecz Maruchna, którą wszelkie przeciwieństwo drażniło, wnet się oburzyła, w tym oburzeniu przecudna. Podniosła rozpłomienioną twarzyczkę do góry, zmarszczyła brwi nad ciemnymi oczyma, które miały odblaski złote, i tupnęła nóżką:

– A co taka dziewucha warta – zawołała hardo – co opieki ciągłej potrzebuje i sama obronić się nie potrafi!

Pan sędzia gniewać się chciał, ale zapatrzony w śliczną twarzyczkę swej jedynaczki, słów jakoś zapomniał a w duchu mówił:

– Prawda! rycerskie dziecko... przecie pierza drzeć za piecem, ani kądzieli prząść nie będzie... Zuch jest i rozum ma!

Wkrótce jednak zdarzył się wypadek, który o mało na całe życie Maruchny wpływu nie wywarł.

Raz w południe, w dzień letni i skwarny, było to jeszcze przed powrotem Witolda, nie opowiadając się, jak zwykle, nikomu, dosiadła ona konia i pogoniła w świat. Koń był młody i dobrze nie ujeżdżony; przeciwił się i płoszył, ale Maruchna, tym oporem jeszcze zachęcona, smagała go biczykiem i pędziła.

Naraz wierzchowiec, zląkłszy się kłody drzewa, leżącej na drodze, skoczył w bok, dęba stanął, a nie zdoławszy z siebie zrzucić Maruchny, która wprawnym była jeźdźcem, unosić począł.

Z początku ona śmiała się radośnie; szalona jazda przez pola sprawiała jej wielkie ukontentowanie. Lecz niebawem lęk ją ogarnął. Koń oszalały, targając wędzidło i rzucając się na wsze strony, pędził coraz gwałtowniej; przesadzał rowy i płoty. Maruchnie tchu w piersiach zabrakło i siły w dłoni; czuła, jako moment jest bliski, gdy całkowicie osłabnie. A koń, minąwszy wieś Niewodnicę, pędził wprost w las gęsty, kędy jeźdźca i rozhukanego konia jeśli nie śmierć, to niechybne kalectwo czekało. Ludzie, pracujący w polu, usiłowali zatrzymać rumaka, ale ten krzykiem ich i pogonią jeszcze bardziej spłoszony, coraz gwałtowniej pędził. Było widoczne, iż już się nie wstrzyma w swym szale, chyba łeb sobie o drzewo roztrzaska, ale i jeźdźca ubije.

Wtem, naprzeciw z lasu wybiegł młodzian z kilkoma wieśniakami. Zaszli mu tak niespodzianie i tak szybko drogę, że wierzchowiec na zadnich nogach się wspiął i pianą na wszystkie strony rzucając, rżąc a parskając, cały drżący, przystanął.

Maruchna z włosy rozwianymi, omdlała, zsunęła się w objęcia owego młodziana.

Był to imćp. Jan Brzoska, najbliższy Markowszczyzny sąsiad, z Niewodnicy kościelnej, znający Maruchnę od dziecka i patrzący na nią zawsze pożądliwym okiem. Ale pan sędzia nierad go vi siebie przyjmował i wyraźną okazywał mu niechęć, więc Brzoska rzadko do pięknej dziewczyny zbliżyć się mógł, tym bardziej, że i Maruchna żadnej do niego nie okazywała skłonności. Lękała się go, gdyż nieraz słyszała, jak rodzic mówił, iż Brzoskowie to pieniaczy ród, którego unikać należało.

Rzeczywiście w tej Niewodnicy kościelnej, kędy kilku było właścicieli, walka trwała nieustanna. Procesowano się zaciekle to o miedzę, to o płot, to o szkody w polu, to o chudobę, a w tych procesach nie tylko nikły resztki fortuny, lecz wyradzała się dzika zaciekłość, która doprowadzała nieraz do gwałtów i krzywdy ludzkiej. Ów Jan Brzoska, wcześnie pozostawiony przez rodziców sierotą, prowadził dalej odziedziczoną tradycję i ze wszystkimi sąsiadami spory miał, a gdy przegrał, lubił mścić się i różne na to wynajdował sposoby. To zaś pieniactwo i zaciekłość mściwa sprawiły, iż ów Brzoska, chociaż młody, gdyż zaledwie parę lat więcej od Maruchny liczył, wyglądał niemal staro. Twarz miał śniadą a chudą i namiętną, na której paliły się oczki małe, biegające a przenikliwe.

Po raz pierwszy przyjął go pan sędzia serdecznie i dziękował z wylaniem, gdy on mu Maruchnę osłabłą i przerażoną po owym wypadku do dom odprowadził. Odtąd też Brzoska nie zasypiał sprawy. Że zaś układnym był i wszystko co chciał snadnie udać umiał, w krótkim czasie potrafił poprawić mniemanie o sobie. Utyskiwał na owe procesy, które odziedziczył; zaręczał, że ich zaniechać pragnie, że jest człek spokojny i ciszy pragnący i tak to pięknie przedstawić potrafił, że pan sędzia coraz bardziej zajmować się nim począł, a wreszcie chcąc się mu wywdzięczyć, pomoc sąsiedzką dla wydźwignięcia z ruiny ofiarował, pod warunkiem zaniechania procesów.

Ale pan Brzoska grzecznie odmówił i pochyliwszy się do kolan sędziego, a spoglądając chciwie na Maruchnę, odparł:

– Nie takiego ja z ręki waszej, mości sędzio, spodziewam się dobrodziejstwa i nie takiej łaski...

Ale sędzia, domyślając się o czym chciał mówić Brzoska, w czas przerwał:

– Za młody waćpan jesteś... za młody... a i Maruchnie jeszcze nie czas. Obaczym kiedyś...

Tedy pan Brzoska, rad i z tej nadziei, nie naglił, a czuł, że zręcznym odmówieniem pieniężnej pomocy, urósł jeszcze w oczach rodzica pięknej Maruchny.

Ona zaś śmiała się z niego zalotnie, lecz bez niechęci, mówiąc:

– Kiedy bo waćpan masz oczy jak świdry... Miej inne!...

– Będą piękniejsze – zaręczał Brzoska – gdy się na ciebie, Maryś, ciągle patrzeć będą mogły...

I tak często śmieli się oboje gwarząc. Aż nagle śmiechy i rozmowy ustały, gdy przybył Witold z owym Szczenickim.

Od razu Maruchnie podobał się wielce urodziwy młodzian, bo nie tylko piękny był, lecz wesół, w rozmaitych zabawach obrotny, a umiał opowiadać bardzo ozdobnie.

Opowiadał jej też dziwy, gdy sędzia nie słyszał, o wspaniałościach birżańskiego dworu, o Kiejdanach a nawet Królewcu, dokąd raz z księciem Bogusławem Radziwiłłem jeździł.

A Maruchna z oczyma szeroko otwartymi piła jego słowa, całą duszą zasłuchana, dziwując się, iż na świecie mogą takie wspaniałości być, gdy ona nic prócz Markowszczyzny tej, lasów a jarów, w swym życiu nie widziała.

Przeszło niedziel parę i więcej, a pan Szczenicki tak sobie w Markowszczyźnie żył, jak gdyby się tu urodził i tu umierać myślał. Sędzia jednak z coraz większą nieufnością na przybysza patrzył, coraz bardziej z jego rozmów z Maruchna nieukontentowany. Raz go też zagadnął:

– Co też waćpan in puncto spraw publicznych mniemasz? Szpetne dochodzą wiadomości... Przyjdzie-li nam w niewolę szwedzką iść? Zdradą zajął Szwed Wielkopolskę, a teraz pono Radziwiłłowie Litwę mu darować chcą i już się z nim zmówili. Książę Dwóch Mostów, który się królem szwedzkim być mieni, Karol Gustaw, po Warszawie, na Kraków chęć ma, jeno mu tam ojciec Czarniecki bruździ, i starej naszej stolicy ugryźć nie daje... Na Waćpana miejscu ja bym tam szedł ku pomocy... gdyż rąk młodych a dzielnych coraz mniej...

A na to Szczenicki żywo się poruszył i lekceważąco odparł:

– Marna robota! Rozum mieli Wielkopolanie i Radziwiłłowie, iż tak uczynili. Abo nam ze Szwedem źle będzie? Bogdaj lepiej niż z malowanym królem – peregrynantem, którym Maria Ludwika rządzi jako chce...

Pan sędzia żachnął się w oburzeniu. Już przedtem nie uszło jego baczności, jako Szczenicki różne podejrzane stosunki miał. Przybywali do niego nieznani ludzie, z którymi on konferencje jakoweś odprawiał, a potem na kilka dni nieraz pod rozmaitymi pozorami wyjeżdżał.

Na ostatnie tedy słowa Szczenickiego pan sędzia z gniewem już odparł:

– A jakież to waćpan horrenda prawisz, aż uszy więdną! Niech tam sobie Radziwiłły frymarczą Rzeczpospolitą i układy czynią – szlachcicowi tego nie wolno! A coś waść rzekł o królu i królowej, to istne kłamstwo... Mam ja w Krakowie krewniaka, dzielnego rycerza Krzysztofa Wąsowicza, który wiernym towarzyszem Czarnieckiego jest. Otóż od owego Wąsowicza, przez jednego powracającego stamtąd żołnierza, otrzymałem relację. O królowej, jej dzielności a ofiarnym animuszu opowiada on cuda. Wszystkie swoje pieniądze i klejnoty ofiarowała ku obronie, własnym zapałem zagrzewając rycerzy. Gromadzą się wkoło niej...

Szczenicki uśmiechał się złośliwie:

– Mało ich jest! – wtrącił.

– Mało! – powtórzył Łyszczyński, chwiejąc głową – albowiem dobrych a dzielnych zawsze mniej... To mi więc tym bardziej dziw, iż waćpan liczby ich nie pomnożysz...

Szczenicki głowę pochylił. Miarkował gniew, który w nim wrzał, i jeno przez zęby mruknął:

– Ano, może pójdę... Jeno nie wiem, zalibym już kogo tam zastał. Mówią bowiem, że król z dzielną swą małżonką na Śląsk uchodzi, a Czarniecki długo się nie utrzyma...

Na razie na tym się skończyło, ale pan sędzia coraz bardziej zaniepokojony, już się z odrazą swoją ku Szczenickiemu nie taił, a raz rzekł do Witolda:

– A toś mi, synu, pod szlachecką strzechę pono diabła sprowadził... Dałby jeno Bóg, iżby tu jakich szpetnych po sobie śladów nie zostawił...

Witold zaś, który, jakkolwiek ciągle schorzały i zaledwie o kulach chodzący, baczne również na wszystko miał oko, także był już dawnego przyjaciela swego niepewny i o złe podejrzewał go zamiary. Przypominał sobie, iż w owej nieszczęsnej utarczce pod Piłą, żołnierze przez kogoś podmówieni bić się pod Grudzińskim nie chcieli, a nazajutrz już wojewoda Opaliński wraz z Grudzińskim w dali się w haniebny układ ze zdradzieckim Radziejowskim i wodzem szwedzkim Würtzem. Można tedy było przypuszczać, jako Szczenicki, który w bitwie tej udziału nie brał, miał za to udział w owych podmowach i zdradzie, potem zaś towarzysząc niby z troskliwości Witoldowi, skorzystał jeno z tego, iżby w zaufanie możnego ziemianina się wkraść i pod tą osłoną dalsze knowania na rzecz Szwedów na Litwie prowadzić.

Straszne to było podejrzenie, więc go zaraz nie wypowiedział Witold, jeno głowę pochylił i na słowa rodzica odparł ze smutkiem:

– Moja to wina... I ja się lękam!

A lękać się można było tym mocniej, iż nikt na pewno nie wiedział, co zacz jest ów Szczenicki i skąd by pochodził. Witold poznał go dopiero wówczas, gdy rannym będąc, z wdzięcznością jego troskliwą przyjmował opiekę. Sam zaś Szczenicki pytania wszelkie w tym względzie zbywał krótko, iż pochodził z Wielkopolski, że go rodzice wcześnie odumarli i że bliskiej rodziny nie miał. Wszystko to uspokoić nie mogło, a coraz większą napełniała obawą wyraźna Maruchny ku pięknemu młodzianowi skłonność.

Wyrywała się z domu na wycieczki konne lub piesze, a zawsze przy niej znalazł się Szczenicki; gdy zaś tak razem szli lub jechali, to ludzie przystawali po drodze i oglądali się za nimi, mówiąc:

– A to cudowna para! jak malowanie...

Maruchna zaś czuła te zachwyty powszechne i one ją bardziej jeszcze ku Szczenickiemu niewoliły, że już na biednego Brzoskę ani patrzeć, ani z nim mówić nie chciała.

Brzoska, bardzo chmurny, oddalił się, nawet bywać przestał, lecz nieustannie przemyśliwał nad tym, jakby się na owym przybyszu pomścić, usunąć go, a Maruchnę posiąść. W związku tym widział on jedyny ratunek swój i wydźwignienie z nędzy, która ze wszystkich kątów w Niewodnicy wyłaziła, przy tym zaś piękna dziewczyna obudziła w jego sercu namiętność. Na wspomnienie owej chwili, gdy ujrzał Maruchnę, pędzącą na rozhukanym koniu, a potem zalęknioną w objęciach niemal niósł, gdy odezwało mu się w duszy brzmienie jej pieszczonego głosu, a w pamięci odbił się obraz jej cudnej postaci, sen w nocy go odbiegał, krew kipiała w żyłach, gniew go porywał na jej teraźniejszą obojętność wzgardliwą i budziła się żądza posiadania tej hardej, zalotnej a pięknej niewiasty, chociażby pomimo jej woli.

Ale i pan sędzia teraz, widząc grożące ze strony Szczenickiego niebezpieczeństwo, coraz częściej o swoim sąsiedzie myślał i godził się z zamiarem oddania Maruchny panu Brzosce w małżeństwo. Nie o takim on wprawdzie związku dla swej jedynaczki marzył. Ale w tych ciężkich, wojennych czasach, kiedy młódź niemal cała w obozach i rozprószeniu była, nikogo godniejszego znaleźć nie było sposobu. Lepszy zaś zawsze wydawał się Brzoska, niż ów przybysz nieznany i cale niepewny.

– Biedny jest wprawdzie ten Brzoska z kościelnej Niewodnicy – myślał pan sędzia – jak prawdziwa mysz kościelna, ale nie tak zły, jak mi się zdawało. Pieniactwa zaprzestać przyrzekł, a zdaje się rozum mieć i godność szlachecką, gdyż pomoc pieniężną odrzucił. Maruchnę też widocznie miłuje – to mu ją dam, iżby ją od gorszego nieszczęścia z tym Szczenickim ustrzec. Na biedę zaś jego znajdę ja radę, choćbym miał tę całą Niewodnicę zakupić... Będą tam oboje Pana Boga chwalić, bez żadnych już z sąsiadami i krewniakami sporów.

Najwięcej mu w tej myśli dogadzało, że Maruchna będzie blisko.

– Będę na nią patrzył do śmierci – szeptał – i śliczne wnuki kołysał...

Surowa twarz sędziego rozpromieniła się na to uśmiechem.

Postanowił tedy rzecz przyspieszyć i raz, czatując umyślnie na Brzoskę, gdy ten podle miedzy granicznej przechodził, sam go zagadnął:

– A cóż to waćpan zapomniałeś drogi do nas? Brzoska spojrzał chmurno, podejrzliwie.

– Nie zapomniałem – odparł – jeno próżno bym nią chodził... Inni już ją znaleźli i zajęli... ano, nie wiem, czy godniejsi ode mnie?

Machnął ręką.

– Nie mam szczęścia! – dodał i westchnął.

– Wstydziłbyś się waść! – zawołał sędzia. – Cóż to, współzawodnictwa się lękasz? Za moich czasów, mości panie, to byłby właśnie powód, iżby nie ustępować. Przez kij bym takiego przesadził, który by mi w drogę wlazł...

Brzoska bacznie na sędziego spojrzał i zbliżając się, rzekł niemal ze złością, szeptem:

– A czemużeście to, mości sędzio, tego wywłokę do dom przyjęli i trzymacie? Ja tam go z oka nie spuszczam, a gdy wszystko spenetruję, to przywiozę wam dowody kogo trzymacie, lecz już i nagrody żądać będę...

To mówiąc, oddalił się spiesznie. W parę niedziel później przybył do sędziego i zażądał poufnej z nim rozmowy.

– Mości sędzio – rzekł – obiecałem, dotrzymuję. Wracam z dalekiej drogi, spenetrowałem wszystko i teraz wiem, jako ten, który pod dachem waszym przebywa i córkę wam zabrać chce...

– Boże chroń! – przerwał sędzia.

– I sam Pan Bóg nie ochroni, gdy niewiasta się nie broni – odparł z szyderstwem Brzoska...

I mówił dalej szybko:

– Ów Szczenicki to radziwiłłowski najemnik, książęcia Bogusława służalec a szwedzki jurgieltnik. Stąd, od was, do Kiejdan jeździł, gdy książę Janusz Litwę Szwedowi poddawał. Nawet tu w okolicy i w Białymstoku się kręcił, a strwożoną szlachtę namawiał, by Szwedom nie stawiła oporu. Snadź zaś piękne subsydia ma, bo występował hojnie, wyprawiał uczty a wszędy sławił Karola Gustawa, oraz dzielność wodza, grafa Magnusa de la Gardie, który z Dyneburga na całą Litwę czyha...

– Teraz – dodał, kończąc – wiecie już, mości sędzio, kogo pod dachem swoim trzymacie...

Sędzia słuchał, a tak był wzburzony, iż słów mu brakło, więc milczał.

Brzoska zaś, biorąc to milczenie za nieufność, krzyknął:

– Jeśli nie wierzycie, mam świadków, którzy z własnych ust imćp. Szczenickiego to słyszeli... Im może uwierzycie!

A na to sędzia odrzekł głucho:

– Najlepszym świadkiem jest moje przekonanie... Czuję, że tak jest, jak to waćpan mówisz... A to rzecz straszna...

– Tym straszniejsza – wtrącił Brzoska – iż zdrada nad nami panuje i najdzielniejszych nawet pokonywa. Mam pewne wiadomości, jako już i Czarniecki poddał się Szwedom, którzy Kraków zajęli. Stara stolica zniszczona do szczętu, zamek królewski złupiony, kościoły obdarte ze skarbów i w stajnie poprzemieniane, w całej okolicy rabunki i gwałty...

– A gdzież oręż szlachecki! – zawołał pan sędzia.

Brzoska pogardliwie ręką skinął:

– Szlachta spłoszona, zdjęta trwogą, albo przez takich jak ów Szczenicki podmówiona, wszędy korzy się przed zwycięzcą i odstępuje prawowitego monarchę. W Wielkopolsce dysydenci i arianie jawnie popierają Szwedów. Tam już nawet kapłanów katolickich mordują...

Sędzia oba ramiona do góry podniósł:

– Boże wielki! – rzekł – toć już chyba na wiek wieków zginąć nam przyjdzie!...

Wtem drzwi się otwarły i do izby wkroczył zuchwale Szczenicki. Uśmiechnięty był i jakby promieniejący, skłonił lekko głową Brzosce, a zasłyszawszy ostatnie słowa sędziego:

– Dlaczego ginąć mamy? – odparł. – Karol Gustaw szlachetny pan; zapewnia, jako protektorem swobód naszych i szlacheckiego spokoju będzie, że Chmielnickiego, który już Lwów w swoich ręku ma, rozgromi... Jesienią ma też zwołać Sejm do Warszawy, który go królem naszym ogłosi...

Na widok Szczenickiego porwał się sędzia z miejsca. Ale zuchwalstwo młodziana a zarazem spokój, z jakim mówić począł, zamknęły mu usta.

– Zamilcz waść! – krzyknął wreszcie.

Brzoska zaś, z którego ponurej twarzy ostatek krwi zbiegł do serca, postąpił bliżej.

– Mości Szczenicki – syknął przez zaciśnięte zęby – radzę waćpanu...

– Cha, cha, cha! – zaśmiał się szyderczo Szczenicki, mierząc Brzoskę pogardliwym wzrokiem – rad Waćpana nie potrzebuję zgoła. A raczej ja waści poradzę: Jutro do Królewca jadę, do książęcia Bogusława... Wziąć mogę i Waćpana i zalecić książęciu jako tego, który dobrze różne gadania ludzkie zbierać i przynosić potrafi. Lepiej tam będzie waćpanu, niż tu w Niewodnicy głodu przymierać...

Gdy to mówił Szczenicki, całkowicie już wszelką z siebie obłudę zrzucając, Brzoska przerywał mu ciągle krzykiem i obelgami, a nawet do szabli się jął:

– Jeżeliś szlachcic – wołał – to broń się, bo cię jak psa ubiję!

Ale sędzia miarkować go począł:

– Bez gwałtów w moim domu – mówił – bez gwałtów!

Szczenicki zbladł z gniewu, lecz widocznie zwady chciał uniknąć, gdyż odparł spokojnie:

– Nadto szanuję dom ten, który mi tak przyjaznej udzielił gościny, iżbym na imćp. Brzoski napaść miał tu dawać należyty respons. W innej porze i gdzieindziej znajdę ja imćp. Brzoskę, a wtedy spróbuje on na sobie, jako i mój mieczyk ostry.

Skłonił się przed sędzią i z wolna wyszedł, odpowiadając jeno śmiechem szyderczym na wyzywania Brzoski, który rwał się za nim, jeno go znowu Leszczyński powstrzymał.

– Daj mu Waćpan odjechać spokojnie – obliguję o to, gościem jest moim, nie godzi się pod tym dachem gwałtu mu czynić... Syna mego od śmierci wybawił... niech więc odjedzie w spokoju...

Tedy umiarkował się nieco pan Brzoska i długo jeszcze tego wieczora u pana sędziego bawił, rozprawiając o klęskach, jakie zewsząd na kraj spadały. W końcu zaś zagadnął:

– A macie wy, mości sędzio, jakie od waszego Kazimierza z Wilna wiadomości? Łyszczyński ręką machnął:

– Nie ma on serca dla swoich... – odparł po chwili ponuro – chciałem dla niego inaczej, ano, służbie zakonnej się oddał... Dlaczego zaś mnie o to pytacie?...

– Bom słyszał, jako tam w Wilnie straszne dzieją się rzeczy... Wojska kozackie opanowały miasto... Żachnął się gwałtownie pan sędzia, lecz po chwili głowę na piersi chyląc, rzekł głosem, który drżał:

– Dziej się wola Boża!...

Zaległo milczenie. Mrok już gęsty zapadał i ciemno było w izbie, gdy Brzoska żegnać się począł z sędzią, który go niezmiernie czule ściskał i odprowadzając ku drzwiom, zagadnął:

– Trwasz-li Waćpan w sentymentach dawnych względem Maruchny?

Brzoska wstrząsnął się cały i odparł głucho:

– Do śmierci!

A sędzia jeszcze mocniej go uścisnął i rzekł:

– Tedy miej cierpliwość... Niech się to wszystko uspokoi... Ja muszę teraz do Wilna, a gdy wrócę, dziewosłębów ślij...

Brzoska do kolan sędziemu się schylił, on zaś głowę jego w obie ręce ujął i powtórzył:

– Miej jeno cierpliwość... Sędzia chciał zaraz rozmówić się z Witoldem, lecz go w domu nie było; mówiono, jako się udał na poszukiwanie Maruchny, która przed wieczorem wyszła i dotąd pomimo spóźnionej pory nie wróciła. Bardzo strwożony pan sędzia również podążył za nimi.

Tymczasem Maruchna wracała już do dom, wąską ścieżyną przez las gęsty, w towarzystwie Stanisława. Otaczały ich mroki a szeleściły pod stopami zwiędłe liście jesienne, lecz oni oboje mieli wiosnę w sercu i promienne blaski w oczach.

Stanisław mówił jej, że bardzo nieszczęśliwym będzie, gdy stąd odjedzie, albowiem w Markowszczyźnie dusza jego zostaje.

Ona słuchała jego dźwięcznego głosu i upajała się nim. Gdy zaś począł mówić o konieczności wyjazdu i rozstania, uczyniło jej się naraz tak, jak gdyby ciężar wielki przytłoczył jej serce, które poczynało bić mocno, coraz mocniej, aż do omdlenia. Krew gorąca rozbiegła się po żyłach, oczy przymknęły, a jasnowłosa główka pochyliła się na ramię Stanisława.

– A jakoż można duszy odbiegać? – szepnęła. – Cóż ona bez was uczyni?

Przystanęła i podnosząc oczy na Szczenickiego, potrząsała rozplecionymi zwojami włosów, jak grzywą.

– Ostańcie! – dodała po chwili z mocą – ostańcie!

On długi moment ogarniał namiętnym spojrzeniem całą jej postać, a potem nagle objął ją ramieniem, przygarnął ku sobie i głosem stłumionym a drżącym zapytał:

– Miłujesz ty mnie, Maruchno? boś ty mi jest życiem i szczęściem i jedyną na świecie nadzieją!...

A gdy ona w tym objęciu, pod siłą tego spojrzenia, tuliła się jak spłoszone ptaszę i zdyszana odpowiedzieć nie mogła, on powtórzył jeszcze ciszej, tak ku niej pochylony, że oddech jego gorący palił jej usta:

– Miłujeszże mnie? miłujesz?...

Jeszcze chwila milczenia, a potem nagle cała postać dziewczyny wyprężyła się. Prawe ramię zarzuciła mu na szyję i kryjąc zapłonioną twarz na jego piersi, szeptem tak lekkim jak westchnienie, a jednak silnym mocą uczucia, odparła:

– Twoją będę... albo niczyją!

Ale on, tuląc ją w namiętnym uścisku, mówił jeszcze:

– Powiedz, że moją będziesz bądź co bądź!... choćby się niebo i piekło przeciw nam spiknęło, choćby ci mówiono, żem podły i zdrajca, choćby cię niewolono wyrzec się mnie... Przysięgnij!

Ona hardo głowę podniosła:

– Nie zniewoli mnie nikt... raczej umrę!... I wznosząc oczy ku gwieździstemu niebu, dodała:

– Tak, przysięgam!

I nie mówili już nic. On ujął jej jasną główkę w obie swe dłonie i całował zawarte powieki, spod których wypływały łzy wzruszenia, całował jej włosy i zbladłe lica, a pochylając się, zamknął ustami jej rozchylone usta, które nie odwzajemniły pocałunku, lecz się nie uchylały, a odczuwając rozkosz upojenia, oddawały ją w dwójnasób tą dziewiczą, trwożna biernością...

Aż nagle drgnęli oboje.

– Maryś! Maruchno! – wołał sędzia. A cienki głos ciotki Krysty powtarzał:

– Maryś!... Zaziębi się jeszcze biedactwo... wiatr jesienny przenika do kości.

Szczenicki odskoczył i, wypuszczając z objęć Maruchnę, rzekł spiesznie:

– Idź prosto... ja obejdę wokoło. Nie przystoi, abyśmy razem wracali...

Maruchna podniosła na niego niewinne swe oczy i spytała zdziwiona:

– Dlaczego?... Przecież ojcu trzeba zaraz powiedzieć...

Szczenicki przerwał gwałtownie:

– Nie teraz jeszcze... nie teraz! Aż wrócę... Przedtem nie waż się mówić!

Oczy dziewczyny rozszerzyły się przestrachem:

– Więc jedziecie?... chociaż...

On nie słuchał, lecz poskoczył co rychlej w gęstwinę, w tymże bowiem momencie coraz bliżej dały się słyszeć kroki i w cienistej alei ukazała się wysoka, nieco przygarbiona postać sędziego.

Maruchna została sama i teraz istotnie czuła, jako ją wiatr jesienny przenikał do kości.

Drżąca, bezmowna, nie rozumiała nawet co mówił do niej rodzic, który ujął ją za rękę i prowadził ku domowi, łagodne czyniąc wymówki.

– Maryś! Maryś! – powtarzał – szalona jesteś! takiego strachu nas nabawiasz, iż ledwo żyjemy. Zimno, a ty w jednej sukienczynie...

Na pół drogi spotkała ich ciotka Krysta, drobnymi kroczkami, o ile sił starczyło, spiesząc z ciepłą chustką wełnianą, którą przed laty jeszcze w Wilnie kupiła i która miała całą swoją, długą historię, z lubością po wielekroć opowiadaną. Kupiona była ta chustka na wyprawę ślubną imćp. ciwunówny, która poślubić miała dzielnego rycerza, towarzysza chorągwi pancernej imć pana wojewody Smoleńskiego. Ano, Bóg nie chciał tego związku; kochanie było zapamiętałe a cnotliwe; lecz rycerzyk na wojaczce przepadł, chustka zaś została, jedyna owego kochania pamiątka. To też panna Krysta wierzyła, iż chustka owa posiadła dziwną moc, a była szczególniej pomocną w przeziębieniach nagłych. Skutkowała też przedziwnie we wszelakich bólach głowy albo łamaniach po kościach – otulić się nią i zasnąć, to znaczyło zdrowie odzyskać.

Tą tedy cenną a skuteczną chustką otulała panna Krystyna Maruchnę, pytając z czułością:

– Już ci teraz dobrze, niebożątko, już dobrze?

Maruchna nie odpowiadała, ciągle myślą jedną zajęta:

Dlaczego Stanisław rwał się koniecznie odjeżdżać, skoro ją miłował? i dlaczego rodzicowi powiedzieć o tym kochaniu nie chciał, a pokłonić mu się, izby co rychlej szczęśliwymi być mogli? Dlaczego chciał się ukrywać i tak spiesznie na głos rodzica od niej odbieżał? czyżby w tym kochaniu co złego być miało?

Po chwilowym upojeniu, coś ją teraz bolało w sercu; nieznana dotychczas troska ją gryzła.

Tymczasem Szczenicki, dążąc przeciwną stroną do dworku, spotkał się z Witoldem, który go natychmiast zagadnął:

– A dobrze, że waści spotykam. Od dawna rozmówić się z tobą zamierzyłem, ano, sposobności nie ma, ile że to, co mam powiedzieć, tobie samemu rzec chcę... Usiądźmy tu na ławie...

Był w tym miejscu opodal od dworku wrzos bardzo stary, rozłożysty, a pod nim ława i stół, przy którym nieraz pan sędzia z sąsiadami miód pił i gwarzył.

Szczenicki nie zbyt chętnie w duchu, ale przystać musiał na tę rozmowę, gdyż z głosu Witolda dorozumiewał się, o co chodziło.

Usiadł tedy na ławie i rzekł krótko:

– Słucham...

Witold zaś kulę drewnianą, na której się opierał, na stole położył i podle dawnego przyjaciela zajął miejsce, a wnet mówić rozpoczął, wspominając wdzięcznie swoje dla Szczenickiego obligacje.

– Ale – dodał – mogę ja dla Waćpana uczynić, czego w zamian zażądasz. Są jednak rzeczy, których dla nikogo nie poświęcę, albowiem z sumieniem się nie zgadzają...

– Zali czego żądałem? – dość porywczo przerwał Szczenicki.

A na to Witold:

– Nie żądasz waćpan, ale gorzej czynisz, bo podstępem chcesz wziąć... Żachnął się Szczenicki i już wybuchnąć miał, gdy Witold ręką za ramię go ujął:

– Nie wzdrygaj się i nie zaprzeczaj. Ja otwarcie rzekę, gdyż wykrętów dworskich nie jestem świadom. Chcesz Waćpan wziąć spokój i szczęście siostry mojej, Maruchny...

Piękna, zwykle pogodna twarz Szczenickiego spochmurniała nagle; z oczu padać poczęły płowe iskry gniewu.

– Tego ja zgoła nie rozumiem! – krzyknął. – Zali to jest podstęp lub zdrada, gdy się serce za serce oddaje...

– Pewnie, że nie – przerwał Witold. – Jeno u nas jest taki starodawny a święty obyczaj, iż jeśli młodzian jaki o rękę panny zabiegać chce, to się najprzód ojcom submituje albo starszym krewnym, i nie sam, jeno przez swoich krewnych, wiekiem i stanowiskiem znaczniejszych, starania czyni, tymczasem zaś serca dziewczyny na pokuszenie nie wodzi, iżby wola starszych posłuch mieć mogła...

Szczenicki począł się śmiać ostrym, szyderczym śmiechem.

– Stary przepis – zawołał – z apteczki ciotki Krysty...

Na to zaś Witold, który porywczy był, grzmotnął w stół pięścią tak silnie, że się aż kula drewniana stoczyła i spadła.

– Nie drwij Waćpan! – krzyknął. – Możesz waść Radziwiłłów albo szwedzką barwę wdziewać, to sprawa twego sumienia... Ale ze staroszlacheckiego obyczaju żartów stroić nie wolno! I oto waści deklaruję, że dopóki za waćpanem stateczny jaki ziemianin nie obstanie, do Maruchny zbliżyć się nie dam!...

Szczenicki wstał. Blady był z gniewu, ale na ustach wciąż igrał uśmiech szyderski. – Czyń waćpan – rzekł – coć się podoba... woli imć panny sędzianki gwałcić ja też nie myślę. Ona uczyni stosownie do swojej chęci... A co się owego obstawania tyczy, to ja waćpanu powiem, że nie jeno prosty ziemianin, ale sam książę Bogusław Radziwiłł obstanie za mną, gdyby tego była potrzeba...

– Radziwiłłów nam nie trzeba! – krzyknął na to Witold – a zwłaszcza takich, którzy Elektorom brandenburskim służą. Szukaj waść innej poręki...

Wówczas Szczenicki siną swą, zmienioną twarz zbliżył do twarzy Łyszczyńskiego i głosem namiętnym, który syczał, jak gadzinowy, szepnął:

– Ja bym poszukał twego serca, jeno nie godzi się znęcać nad niedołężnym kaleką... Zechcę, to Maruchnę będę miał, a z was i waszego obyczaju szydzę... Bywajcie!

Rzekłszy to, szybko się oddalił.

– Wywłoko! – krzyczał za nim Witold, ale w odpowiedzi słyszał jeno śmiech szyderski, na próżno zaś silił się powstać, gdyż kula drewniana potoczyła się daleko, on zaś nieledwie na klęczkach czołgać się za nią musiał, a gdy ją pochwycił, echo kroków Szczenickiego i jego śmiechu dawno już ścichło.

Chciał Witold natychmiast z siostrą się rozprawić, ale panna ciwunówna nie wpuściła go do jej izdebki.

– Niemocne niebożątko!... – mówiła – daj jej Waćpan spokój. Płacz jej się taki rzucił, żem ją ledwie utuliła...

I usiadając podle stołu w jadalni, tak prawiła dalej:

– Ja tam w Waćpana, ani w pana sędziego racje nie wchodzę... ale to wiem, że wy temu dziecku krzywdę czynić chcecie...

Obruszył się na to Witold.

– Krzywdę! – przerwał – my ją od krzywdy zasłonić pragniem!

Ciotka Krysta chudymi rękami zatrzęsła.

Od czasu śmierci rycerskiej owego towarzysza pancernego, któremu była miłość przyrzekła, miała ona zawsze wielkie dla sentymentów serca politowanie. A Szczenicki umiał ją nadto tak ująć grzecznymi słówkami, że wkrótce, upatrzywszy w nim podobieństwo do owego rycerzyka swego sprzed laty, stała się wyraźną jego zwolenniczką. Więc nie dopuściła Witolda do słowa i dość impetycznie powtórzyła:

– A ja wam powiadani, że wy jej krzywdę czynicie! Pan Szczenicki słuszny jest kawaler, a wy sobie coś do niego upatrujecie i każecie mu iść precz, nie bacząc, iż za nim jest serce Maruchny...

– Głupia jesteś, imć panno ciwunówno! – krzyknął na to, wchodząc, pan sędzia.

A krzyknął tak głośno i groźnie, że panna Krystyna wzdrygnęła się z przestrachem i porwała z miejsca, żegnając się krzyżem świętym.

– Przemienienie Pańskie! – szepnęła. Sędzia widocznie mocno był wzburzony. Twarz mu poczerwieniała, na czole nabiegły żyły, a nad oczyma ściągnęły się brwi siwe. I począł srogie wymówki czynić pannie Krystynie, jako on właśnie nad sercem Maruchny straż jej powierzył i srogiego doznał zawodu. Serce jego córki tam ma iść, kędy on wskaże drogę, by na manowce nie zboczyło. W końcu zaś rzekł:

– Na związek z tym Szczenickim, jako nierówny, boskim i ludzkim prawom przeciwny, nigdy się nie zgodzę, raczej Maruchnę na marach widzieć!

A na to panna ciwunówna nie mogła się wstrzymać i w ręce klasnęła, wołając:

– Ratuj Matko Przenajświętsza! – Niechże Waszmość takich słów nie wyrzeka...

– Waćpanna zaś głupstw nie czyń! – krzyknął sędzia – a to na coś niebacznie pozwoliła, napraw.

– Jakoż to mam uczynić?... – bąknęła Krystyna.

– Trzeba, żebyś waćpanna perswazją teraz i przedstawieniami, jako z tego związku nigdy nic być nie może, odciągnęła myśl Maruchny od tego nicponia.

Panna Krystyna odrzec coś chciała, gdy w tymże momencie drzwi się otwarły i do komnaty wszedł śmiało, jak zwykle, Szczenicki. Snadź słów ostatnich sędziego nie słyszał, czy też słyszeć nie chciał, bo kroczył z podniesioną głową, a niemal z uśmiechem na ustach. Przyodziany był w szary żupan podróżny i szablę miał przy boku.

Przystąpił do pana sędziego i rzekł głosem pewnym:

– Przychodzę waszmości za gościnę podziękować... Nie jutro, jakem mówił, lecz za moment odjeżdżam...

Pan sędzia nie odrzekł nic, jeno głową skinął i ręką dawał znak, jako to pożegnanie przyjmuje. Szczenicki zaś wzburzenie wewnętrzne pokrywając wciąż uśmiechem, w stronę Witolda rzucał wzrok iskrzący, nienawiści pełny.

Był moment tak ciężkiego milczenia, że pannie Krystynie tchu w piersiach zabrakło. Przysunęła się do ściany i przerażeniem i oczyma patrzyła, rychło-li grom padnie.

Ale Szczenicki mówił dalej spokojnie, jakby odpowiadając na grzeczne słowa pożegnania, których jednak gospodarz domu nie wypowiedział:

– Chciej wierzyć, mości sędzio, iżem za gościnę waszą szczerze wdzięczen i że o niej nie zapomnę nigdy. A może Bóg zdarzy, iż mnie szczęśliwa fortuna znów niebawem w te strony sprowadzi... wówczas nie zaniedbam pokłonić się waszmości i więcej może rzec, niż teraz powiedzieć mogę. Wówczas też przyjdzie mi pewno i synowi waszemu i owemu panu Brzosce dać respons, jaki zechcą, na to, co mi dzisiaj rzekli; ano, mam nadzieję, że niebawem do innych powrócą sentymentów...

– Mości Szczenicki! – krzyknął Witold, wysuwając się naprzód.

Ale rodzic skinieniem ręki nakazał mu milczenie i sam miarkując gniew, ozwał się z powagą:

– Jedź tedy waćpan, kędy cię sumienie twoje, czy powinność prowadzą. Ja waćpanu życzę, iżbyś na swej drodze ukontentowanie duszy znalazł; chciej zaś pomnieć, że pod tą szlachecką strzechą spokój boży panował dotychczas, a tego naruszać nie godzi się!

Szczenicki słuchał z pochyloną głową w milczeniu. Od czasu do czasu znać było, że po jego twarzy przebiegały jakby drgania; poruszały się usta, lecz myśli nie wypowiedziały. Uśmierzał namiętność, która w nim wrzała, powtarzając sobie w duchu:

– Niebawem na wszystko dam respons!

Nie rzekł tedy nic, skłonił się raz jeszcze panu sędziemu i pannie Krystynie, która z przerażenia na ukłon ten nie odpowiedziała nawet, a raz jeszcze rzuciwszy na Witolda nienawistnym wzrokiem, podniósł głowę i krokiem pewnym wyszedł, pozostawiając wszystkich pod wrażeniem swego bezczelnego zuchwalstwa, które usta zamykało.

Rozdział II
W klasztornej celi

Gdy w parę dni później pan sędzia, zaniepokojony tym, co od Brzoski słyszał, wybrał się do Wilna, to przybywszy na miejsce, ręce z rozpaczy załamał.

Wilna w Wilnie podówczas było nie znaleźć. Czego nie zniszczyli Kozacy Zołotareńki, to obrócił w popiół i gruzy straszliwy pożar, który trwał dni siedemnaście i klęski dopełnił.

Uciekał też z Wilna kto mógł, a pozostawali jeno ubodzy, coraz bardziej nędzni i głodni, więc też coraz skłonniejsi do wszelakich gwałtów. Ściągały się natomiast do nieszczęsnego miasta całe gromady różnych rabusiów i łotrzyków, którzy tu ukrytych skarbów i łatwej zdobyczy szukali. Często też jeszcze w rozmaitych stronach miasta wybuchały pożary, często dopuszczano się mordów i okrucieństw, a tym gwałtom nie zawsze w porę zapobiec zdołał rządzący teraz Wilnem, w imieniu cara Aleksego, kniaź Szachowski.

W powszechnym popłochu uniknęli też z miasta i oo. Jezuici, którzy się tu w ostatnich czasach byli bardzo wzmogli. Wziąwszy w posiadanie archiprezbiterialny kościół św. Jana, odnowili go pięknie, a i inne świątynie ku czci Bożej wznosili. Powstał tak kościół św. Kazimierza, kędy ciało tego patrona złożone jest, i św. Stefana na Rudnickim przedmieściu, wraz ze szpitalem dla ubogich, i św. Rafała na Śnipiszkach, oraz świątynia pod wezwaniem św. Ignacego, wewnątrz pięknymi a sztucznymi malowaniami ozdobiona.

Do collegium Ojców przy kościele św. Jana cisnęła się młodzież i z Korony i z Litwy; ludny też był dom profesów, czyli zakonników starszych, mieszczący się przy kościele św. Kazimierza, a koadiutorów, czyli kleryków, liczba wzmagała się z każdym rokiem. Garnęły się tłumy pobożnych do jezuickich świątyń, ile że tam najpiękniejsze wprowadzano nabożeństwa i liczne bractwa, tworzące niby armię wyćwiczoną w walce z szerzącym się na Litwie kacerstwem. Sypały się też hojne dary i zapisy od możnych panów i mieszczan wileńskich; zgoła rosło znaczenie Zakonu Jezusowego, gdy oto owa klęska wszystko obróciła w niwecz. Collegium zamknięto, a świątynie zniszczone opustoszały; pozostali tylko przy nich, iżby służba Boża zupełnie nie ustała, niektórzy starcy z braciszkami zakonnymi do pomocy. Tak przy kościele św. Ignacego pozostał wielce świątobliwy, lecz mocno schorzały o. Wojciech Zaleski, Osiemdziesięcioletni zgrzybiały starzec, wraz z bratem Albertem, a przy kościele św. Kazimierza o. Jędrzej Przygodzki, żadnych dla chwały Bożej i posługi bliźnich nie lękający się niebezpieczeństw; zatrzymał zaś przy sobie jako koadiutora Kazimierza Łyszczyńskiego, który się był już wówczas do przyjęcia subdiakonatu sposobił. Kazimierz niechętnie pozostał, czuł on bowiem niechęć do o. Jędrzeja za jego surowość, i za to, że mu słów prawdy nie szczędził, a upominał często, iżby zbytnio rozumowi swemu i siłom nie dufał. Kazano jednak, więc musiał usłuchać, ale po raz pierwszy uczuł zniechęcenie; mrukliwym się stał i posępnym. Nie było przy tym pracy żadnej w Wilnie, tylko ciągła obawa i ciągłe ukrywanie się. Czasem jeno, w suknie świeckie przebrany, szedł Kazimierz z rozkazania o. Jędrzeja lub w jego towarzystwie roznosić chleb i jałmużny ubogim, wśród których straszne choroby rozszerzać się poczęły. Zresztą zamknięty w swej celi, czytaniu różnych ksiąg się oddawał, które z rozprószonej biblioteki jezuickiej pozostały, a które on w tajemnicy przed o. Jędrzejem u siebie gromadził. Były to po większej części księgi przez kacerzy wydawane, a z tych najbardziej go zajęły dzieła Jędrzeja Wołana, słynnego kacerza, zwłaszcza zaś jego Epistolae de Divina Trinitate, albo Anabaptismus sive speculum fidei et pietatis.

A tak w tym czytaniu i zgłębianiu różnych wątpliwości się zaciekł, że myśl jego stawała się obcą wszystkiemu i na wszystko obojętną. I gdy rodzic jego, przybywszy do Wilna, mocno stroskany, opowiadać mu począł o swoich smutkach, niemocy ciągłej Witolda, która mu kalectwem groziła, a wreszcie o przejściach z Maruchną, Kazimierz słuchał wprawdzie, ale tak, jakby zgoła o czym innym myślał, na utyskiwania zaś rodzica odparł sucho:

– Każdy dźwiga krzyż swój...

Zhardział już był w nim duch, a wyziębło serce, bo oto on, który przed kilku laty lękał się rodzica jak ognia i korzył się przed nim, teraz zgnębionemu starcowi począł z góry nauki dawać, jako małej wiary jest, iż się troska o to, co w ręku Bożych spoczywa.

– A co się tyczy Maruchny – rzekł w końcu obojętnie – ja bym się jej nie przeciwił, bo to najgorzej jest... Wielką odpowiedzialność na siebie bierze ten rodzic, który wolę i sentymenty dziecka ku swojej woli nagiąć usiłuje.

A na to stary sędzia aż skoczył i począł dawnym, surowym głosem karcić syna, iż tak hardo do rodzica przemawiać śmie i nauki mu dawać, nie uznając rodzicielskiej władzy, która jako od samego Boga postanowiona, mądra być musi...

Surowy głos rodzica przywiódł na pamięć Kazimierzowi dawne wspomnienia. Zrazu zląkł się, jak wówczas, gdy za krnąbrne słowo stary Patej dyscypliną bił, lecz potem krew cała, wzburzona, zbiegła mu do serca. Stał się okrutnie blady, wargi zaciął i gniewem w sobie miotany, milczał.

A w końcu głosem stłumionym, ponurym odparł:

– Nade mną jest teraz jedna tylko władza: władza zakonu, której słuchać mam, a żadna inna... Świeckie też sprawy obce mi są...

Sędzia nie odrzekł już na to nic, lecz potem przed o. Jędrzejem, którego z dawna znał, żalił się na oschłość i pychę syna. Ks. Przygodzki zaś słuchał w milczeniu, siwą głową trząsł, a wreszcie tak mówił:

– Najgorszy jest szatan pychy, on zaś najbardziej zwykł duchownych, a zwłaszcza zakonników nagabywać, tłumacząc im, jako już doskonałymi są, iżby w ten sposób zniszczyć w nich to, co podwaliną jest ich żywota: pokorę. O waszego młodzianka ja lękam się z dawna, iżby go ów szatan nie opętał, a przeto upominam go i karcę. Dał mu Bóg wiele i talenty różne i wymowę niezwyczajną, a przy tym hart woli, który nas nieraz w zdumienie wprawiał.

I jako exemplum opowiadał ks. Przygodzki:

– Dla zabawy przystojnej, zarazem zaś ku pouczeniu młodocianych umysłów, wprowadziliśmy byli różne z historii biblijnej i Pisma św. widowiska, w których młodzież nasza i alumnowie niektórzy udział mieli. Raz na takim theatrum przedstawiać miał wasz Kazimierz jakowegoś arcykapłana, ku czemu przyodziewał wielką szatę białą, iglicami na ramieniu spiętą. Towarzysz jego, który mu szatę ową przytwierdził, uczynił to tak nieszczęśliwie, iż mu wszystkie iglice na wskroś w ciało wbił. Kazimierz ani drgnął i cały czas w okrutnym bólu trwał mężnie, aż w końcu omdlał, gdyż mu krew obficie uszła... Gdy zaś ja i inni ojcowie, mocno strwożeni, pytali go, dlaczego by to uczynił i taką męczarnię sobie zadał, odrzekł jeno:

– Tak postanowiłem...

– Otóż – kończył o. Jędrzej – jest w tym młodzianku niezwykły hart; ale przejść może w zaciekłość i upór; iżby się zaś tak nie stało, módlmy się, mości sędzio, do Tego, który mocen jest kruszyć najtwardsze serca. Ja zaś wam przyrzekam, iż nad Kazimierzem czuwać teraz będę podwójnie i władzą, która jest mi dana, łamać będę krnąbrną jego wolę i pychę.

Dotrzymał przyrzeczenia o. Jędrzej i po wyjeździe sędziego począł w dwójnasób próbować doskonałości swego koadiutora surowością i karceniem, a raz w nocy na czytaniu go zszedłszy, okrutnie go zgromił:

– Pod obediencją zakazuję! – zawołał. – Odtąd za pokutę bez mojego zezwolenia lub rozkazu nie będziesz wydalał się z celi... a wieczorem światła zapalać nie wolno, jeno w ciszy a mroku, modlitwy, które ci wyznaczę, odprawiać masz, iżbyś hardego ducha upokorzył!

Wiedział Kazimierz, jako ks. Przygodzki w postanowieniach swych nieugięty był a karności zakonnej przestrzegał ściśle, sam dla siebie nieraz nad miarę surowy. Toż nie odrzekł nic, ani próbował się przeciwić, tym jednak gwałtowniej począł w nim burzyć się buntowniczy umysł.

Przez kilka dni czynił tak, jak mu o. Jędrzej nakazał. Nie opuszczał celi, a skoro zmierzch zapadł, usiadał na twardym swym posłaniu i tak nieraz noc całą w chmurnym rozmyślaniu przesiedział, tym się najbardziej zajmując, jaki cel mieć mogło owo łamanie woli w żelaznej obroży karności zakonnej.

– Ludzka istota – myślał – tym się od bydlęcia odróżnia, że myśl jej jest wolna, że uczynić może to, co za rozsądne i dobre uzna. Krępować myśl, a zatem i czyny, to znaczy tworzyć z człowieka niewolne zwierzę... Że zaś był nawykł do kontrowersji i dysput, tedy sam sobie na ów argument innym sprzecznym odpowiadał argumentem:

– Łamać wolę jednego człowieka, żyjącego w zgromadzeniu, to znaczy zgromadzenie owo uczynić niezłomnym, to znaczy ze wszystkich myśli stworzyć jedną myśl i ze wszystkich słów jedno wielkie słowo, a ze wszystkich czynów jeden olbrzymi czyn... Tego chciał założyciel nasz święty i dlatego zakon jego stał się tak potężnym.

A duch zwątpienia i pychy wnet w myśli jego odparł:

– Nie byłoby Ignacego Loyoli, gdyby wolę jego od razu złamano, tak, jak łamią twoją... I kto ją łamie? niedołężny starzec, który zaledwie brewiarz swój zna... Nie istniałaby potęga zakonu, gdyby od czasu do czasu, wśród tłumu karnych, bo bezmyślnych, niewolników reguły, nie ukazywały się niepodległe umysły, świadome swej mocy, druzgoczące ciasne karby przepisów zakonnych, sięgające wyżej, odkrywające nowe drogi...

Coraz to grubsze cienie zalegały celę. Na dworze wiatr jesienny rozbijał się z głośnym jękiem o zgliszcza, ruiny i opustoszałe mury, rozsypując wokół kurzawę. Cisza zresztą na wyludnionych ulicach i pustka, a w duszy Kazimierza coraz tłumniejsze niesforne myśli.

Duch pychy mówił mu teraz:

– Tyś jest ten, który nowe odkryje drogi... tyś jest ten, który sięgnie wyżej i posiądzie władzę nad słuchającym cię tłumem... Azali ów ciemny starzec, który ci rozkazy wydaje, może się równać z tobą? Cóż myśl jego, po ziemi pełzająca, kiedykolwiek stworzyć mogła? Cóż znaczy jego żywot, chociażby najświątobliwszy, gdy jest na kształt istnienia niewolnego i bezmyślnego zwierzęcia? co znaczy wiara, która jest podobna bezwiednemu instynktowi? co warta w ogóle taka wiara lub cnota, o którą nie rozbijały się nigdy ani popędy natury, ani pokuszenia żadne, ani wątpliwości?...

Porwał się Kazimierz z posłania i zbliżył ku oknu. Przez nie widać było czarne bezlistne konary drzew, otaczających kościółek, które teraz targał i łamał wicher, gnąc je ku ziemi. W górze, po ściemnionym niebie przewalały się ciężkie chmury, wyglądające jak złomy skał, groźnie spiętrzone. Wśród nich przebłyskiwały chwilami gwiazdy, drżące, jakby strwożone tą gwałtownością wichru, który wciąż jęcząc żałośnie, zgasić je usiłował i strącić z wysoka.

A wówczas zdało się Kazimierzowi, iż on jest, jako owa gwiazda drobna, rzucona w przestrzeń bez końca, którą od czasu do czasu zakrywają i gaszą mgły zwątpień, smutków i utrapień doczesnych. Promieniałby umysł jego i rzucał szerokie blaski, gdyby nie owa niewola, nie to skrępowanie, w jakim go trzymają... On by pragnął iść teraz w tłum, nauczać i nawracać, głosić prawdę, ścierać się z fałszem. A jemu każą siedzieć w tej celi, jak ptakowi w klatce, przytłaczają myśli, skazują na milczenie wśród pustki i ciemności.

Było mu zimno, iż drżał, a tak smutno jak temu, który cel swojej drogi zatracił, lecz idzie dalej, nie wiedząc dokąd i po co... Idzie dalej, bo musi, bo mu iść nakazano.

A gdyby się oparł i poszedł samodzielnie! Do domu rodzica nie wróci, łaknie bowiem nauki, coraz to większej nauki, i walki pragnie, nie spokoju. Ale tu także w tej celi pozostać nie może, niewolnikiem bowiem być nie potrafi.

Przechadzać się począł po celi tak gorączkowo, iż się nieraz potrącał o ciasne jej mury. A myśli niesforne tak samo rozbijały się w jego głowie, która pałała.

Pozostaćże on ma na zawsze w tym więzieniu i doczekać się, nic nie zdziaławszy, zgrzybiałej starości, jak o. Przygodzki? Starzec ten, skazując go na pokutę, mówił mu, iż należy zaprzeć się samego siebie, zabić w sobie człowieka, iżby żył jeno dla wspólnego celu. A czy on lub ktokolwiek inny, czy nawet cała mądrość wielkiego zakonu, czy sam generał jego, który wolę swoją bezwzględnie innym narzuca, poręczyć mogą, jaki jest ów cel ostateczny ludzkiego istnienia?

Zuchwała myśl nagle wstrzymała się przerażona.

Dreszcz zimny przeszedł Kazimierza od stóp do głowy. Jeszcze nigdy tak straszne zwątpienia nie zmąciły jego duszy. On pozwalał myśli swej bluźnić! Przed momentem chciał iść w tłum i nauczać Prawdy a teraz sam w istnienie tej Prawdy zwątpił, a teraz ciągle, natarczywie jak pokusa, brzmiało nut pytanie w duszy:

– Czy jest jaka Prawda? czy jest owa jedna, niewzruszona, przedwieczna, ludziom ku zbawieniu objawiona?

Jeszcze do niedawna żadnego pod tym względem wątpienia nie miał; jeszcze do niedawna, gdy się przysłuchiwał uczonym z kacerzami dysputom, dziwował się ich zaciekłości w błędach. Błędy owe zdawały mu się tak samo wyraźne, jak promienną była światłość wiary, którą czuł w duszy. I nagle teraz to światło zagasło; a on zuchwale odważał się przypuszczać, jako owe błędy na potępienie wieczyste skazywane, mogły być objawem wolnej i rozumnej myśli, szukającej Prawdy; a któż rzec może, jako naprzód jej dociekł?...

Uczuł znowu Kazimierz, iż myśl jego bluźni, że dopuściwszy raz taką wątpliwość do duszy, ona w niej spustoszy i obali całą dotychczasową wiarę. Boć jeśli nic pewnego nie ma, to i owe zasady, które on dotychczas za niewzruszone uważał, obalone być mogły, ten zaś, który twierdzi, jako wiara jego jest najlepsza, nie stawałże się równie pysznym a głupim, jak uczniowie Socyna, którzy do grobu brali z sobą hasło: „Scio, cui credidi!”.

Celę zaległa już ciemność zupełna.

Kazimierz oparł się plecami o ścianę i sztywnym wzrokiem wpatrzony przed siebie, czuł, że mu pot oblewa czoło a włosy jeżą się na głowie. Ogarnęła go naraz wielka trwoga, przeczucie potępienia za myśli zuchwałe a zdrożne, które mu rozsadzały czaszkę. Zdało mu się, gdy tak patrzył w ciemności, że widzi owe myśli, jak wychodząc z jego głowy, otaczają go wokół, niby dym gęsty a czarny, to się podnoszą, to zniżają i długimi pasmami pełzają po ziemi, jak gady.

Należało upaść na kolana i modlić się, wybłagać sobie powrót dawnej wiary i ową gorącość, która w nim stygła. Ale słowa modlitwy zamierały na ustach; zabiła je wreszcie myśl, iż to nie skrucha, lecz ognia piekielnego strach, który mu każe w tym momencie na kolana padać, modlić się i w piersi się bić.

Naraz dały się słyszeć przyspieszone kroki, skrzypnęły drzwi celi i na jaśniejszym tle korytarza zarysowała się postać o. Jędrzeja. Stał w progu i wśród ciemności usiłował rozpoznać Kazimierza.

– Synu – ozwał się drżącym głosem – pójdź za mną, a spiesznie.

I naprzód, o ile mu sił starczyło, nieledwie biec począł w milczeniu. Za nim szedł Kazimierz, nie przerywając nakazanego silentium, chmurny i obojętny.

O pierwszym zmierzchu dnia tego, wyszedł był o. Jędrzej z klasztoru. Dążył nieść pociechę chorym i umierającym. Gdy przechodził ciasnymi uliczkami i zaułkami, posłyszał naraz za sobą kilka pijanych, ochrypłych głosów. Skrył się tedy w ciemnem wejściu jednej na poły rozwalonej chałupy, aby uniknąć napaści. Owi jednak pijani zatrzymali się opodal, a mówili tak głośno, że ich ks. Jędrzej z ukrycia swego doskonale słyszeć mógł. Śmieli się donośnie, rzucając od czasu do czasu szpetne przekleństwa.

– Głodno, ciemno i zimno – mówił jeden – pora zaświecić...

– He... he...! – zaśmiał się drugi – nie ma już czym świecić w Wilnie...

– A gdybyś i zaświecił – ozwał się inny – to i cóż? gruzów jeść nie będziesz, a pieniędzy nie znajdziesz... Skryli psubraty, albo precz wywieźli.

Na to zaś rzekł pierwszy:

– Wiem ja gdzie są pochowane skarby. Mówił mi jeden, jako widział, gdy znoszono je do lochów, pod tym ot kościołem...

Dreszcz przebiegł o. Jędrzeja, bo chociaż ruchu ręki złoczyńcy nie widział, nie mógł wątpić, iż to była mowa o kościele św. Ignacego. Trzeba było biec natychmiast, uprzedzić, szukać jakiejś rady. Wyjść jednak ze swej kryjówki o. Jędrzej nie mógł, gdyż owi zmawiali się ciągle, kłócąc się czasem i klnąc.

Był jeden, który reflektował, mówiąc, jako kościół pustką stoi, a wszystkie skarby wywieziono. Zresztą teraz kniaź Szachowski miastem rządzi a za rabunki i podpalenia srogo karze; przed kilku dniami dwóch do turmy wtrącił i nahajkami kazał siec.

Ale ów pierwszy nie dawał się odwieść od myśli, łając tchórzy.

– Jeśli nie chcecie, psie syny – wołał – to sam dziś w nocy pójdę!... Tam jeno dwa stare szczury tych lochów strzegą, a gdy ich w garści ścisnę, nie pisną...

Zaczęli potem umawiać się ciszej, a wreszcie śmiać się i śpiewać na zgodę. Po czym oddalili się, aby ową zgodę zapić. O. Jędrzej widział ich, jako krzycząc i pięściami w drzwi i okna bijąc, kazali sobie otworzyć sąsiednią gospodę i tam weszli.

Bez tchu prawie pospieszył teraz o. Jędrzej, aby Kazimierza z sobą wziąć i na pomoc schorzałemu o. Wojciechowi dążyć.

Kościół był ze wszech stron zamknięty i ciemny. Ale o. Jędrzej znał osłonięte głazem skryte wejście do podziemnej celi, kędy była urządzona kapliczka a przy niej ks. Wojciech z bratem Albertem schronienie mieli.

Po stromych, wilgotnych i błotnistych schodach zeszli tedy, a raczej zsunęli się z Kazimierzem do lochu, kędy owionął ich przenikliwy chłód i woń wilgoci. Tu było zupełnie ciemno, że trzymając się mokrych, zapleśniałych murów zaledwie postępować mogli.

O. Jędrzej ponaglał jednak, szepcąc pacierze, a gdy tak szli jeszcze czas jakiś, ujrzeli na końcu owego lochu światełko. Drzwi od kaplicy były nieco uchylone i stamtąd szedł ów blask, coraz wyraźniejszy. O. Jędrzej wbiegł tam i do Kazimierza szepnął:

– Zawrzyj drzwi szczelnie!

Mały ołtarzyk w kapliczce oświetlony był kilku gromnicami. Przed nim owi starcy modlili się głośno. O. Wojciech, schorzały, w pół leżał na stopniach. Po zapleśniałych murach ślizgały się blaski blade, wśród których widniał wielki krzyż drewniany nad ołtarzem i z boku wizerunek św. Ignacego Loyoli. Założyciel Zakonu miał oczy wzniesione ku niebu a obu rękami cisnął krucyfiks do piersi.

O. Jędrzej przypadł twarzą ku ziemi, lecz wnet przerywając modlitwy, zwiastował grożące niebezpieczeństwo.

– Nie ma – mówił – momentu do stracenia; obrony nigdzie nie znajdziem, uchodźmy z życiem!

Na to zaś o. Wojciech dźwignął się i bardzo cichym a trzęsącym się głosem odparł:

– Nie o życie nasze tu idzie, lecz o to, iżby do profanacji nie dopuścić... Skarbów nie ma tu żadnych, jeno ten jeden, największy – Sanctissimum...

– Na ulicach łotrów i włóczęgów pijanych nie braknie – zauważył ks. Przygodzki – gorsze jeszcze świętokradztwo może się stać, gdybyśmy z Sanctissimum uchodzili...

Zaległo milczenie; szukano w myśli sposobu ratunku, gdy nagle o. Wojciech rzekł uroczyście:

– W takim niebezpieczeństwie wolno nam pożywać Ciało i Krew Pańską... aby pohańbienia nie było. Grzeszne są dusze nasze, lecz wierzące, niech przeto Pan nasz Jezus Chrystus ubłogosławi je i poświęci na przybytek swój i schronienie... Módlmy się bracia...

Uklękli wszyscy u ołtarza i z cicha zaczęli mówić akty skruchy, bijąc się w piersi a wyznając swą niegodność.

– Mea culpa! mea culpa! – powtarzał o. Wojciech, kornie głowę skłaniając.

A gdy się podniósł i z pomocą towarzyszy dźwignął się z klęczek, oblicze jego wynędzniałe, pokryte już jakby cieniem zbliżającej się śmierci, jaśniało pogodą i spokojem.

Wszedł krokiem chwiejnym na stopnie ołtarza, mówiąc:

– Weselmy się w Panu, bo oto zgotował nam ucztę anielską, jako onym pierwszym wyznawcom swoim w katakumbach...

Gdy zaś za moment obrócił się ku klęczącym, z kielichem w ręku, twarz jego, okolona siwymi włosami, wydawała się cała w promieniach... Blaski gromnic odbijając się i mieniąc na złotym kielichu, padały na to oblicze, dziwnie przeźroczyste, jakby już nieziemskie, jeno świętym zapałem i wiarą natchnione.

Ze wzniesionymi ku niebu oczyma, trzymając ponad kielichem Hostię św., mówił o. Wojciech głosem silniejszym niż zwykle:

– Ecce Agnus Dei...

Przystąpił naprzód o. Jędrzej, potem brat Albert, a teraz czekano na Kazimierza.

Ten zaś klęczał opodal i nie ruszał się. Pomimo uroczystości chwili, duch jego pozostawał zimny a nawet wątpiący, świętokradztwa się jednak bał i nie śmiał z myślami takimi przystępować do Stołu Pańskiego.

O. Jędrzej zwrócił się ku niemu i karcił go, a wzywał surowym wzrokiem. Wzrok ten obudził w nim sroższy jeszcze bunt:

– Non sum dignus... – rzekł głośno.

Na to zaś o. Wojciech jeszcze wyżej podniósł Hostię św. i powtórzył:

– Ecce Agnus Dei, ecce qui tollit peccata mundi...

I znowu czekał.

Ale Kazimierz nie ruszył się i teraz, a po chwili głosem, w którym brzmiała nie pokora, lecz zaciętość i zwątpienie:

– Non sum dignus!... – zawołał raz jeszcze.

Zimny dreszcz przeszedł po wszystkich. O. Wojciech oczy zawarł, odwrócił się ku ołtarzowi i postawiwszy na nim kielich, na kolana się osunął.

Po czym zaczął głośno mówić psalm pokutny. A Kazimierz nie powtarzał słów, jeno czuł, że mu jakieś szyderstwo śmieje się w duszy.

– Za mnie się modlą – myślał. – A co to znaczy, gdy ja woli nie mam, iżbym się sam modlił?

Po odmówieniu psalmu cisza tak głęboka zaległa, że słychać było szmer topniejącego wosku, który na świeczniki spadał kroplami.