Nowelki zbójeckie - Mirosław Sznajder - ebook

Nowelki zbójeckie ebook

Mirosław Sznajder

0,0

Opis

Nowelki zbójeckie można czytać bez obaw - na czytelnika nie czają się tu wnyki eksperymentów, happeningów i prowokacji. Jedyny zabieg formalny, na jaki pozwolił sobie autor to quasi-wierszowany zapis niektórych tekstów. Istotnie bowiem, kilka z nich ma posmak balladowo-baśniowy, wszystkie natomiast oddają szacunek rzetelnemu realizmowi, czy może nawet naturalizmowi. Jakże jednak pisać o życiu bez Chagallowskiego humoru, jakże - pisząc - nie roześmiać się niekiedy czując zarazem grozę?
Miasto, wieś, ziemski padół i Niebo - tutaj ograniczeń dla wyobraźni nie ma; czytelnik przekona się, że nie ma tu również żadnych barier czasowych - można zatem czytać, w jakiś też sposób bawić się czytając.

Mirosław Sznajder (ur. 1946 r.) - zabłąkany w dziedzinę pisarstwa wywoływacz duchów i cieniów, również cieniów przeszłości, usadowiony jako tako w siodle czasu teraźniejszego. Związany niemal od urodzenia z Warszawą, co rusz rozstawał się z nią niecierpliwie wyruszając tu i tam w świat, także i po to, aby dowiedzieć się, jak to jest gdzie indziej. Założył poetycką grupę ("Stajnia?), zdobył ostrogi polonistyczne na UW. Publikował swe utwory w prasie warszawskiej, almanachu "Iskier", recenzje w "Nowych Książkach" oraz "Przez Grójecką" zbiór wspomnieniowych tekstów w wydawnictwie Spectrumpress.


Aż nadto miał czasu, by - zaglądając światu w oczy - przekonać się, że nie należy uznawać za stracony czas, ten czas, który poświęca się ludziom, miejscom dawnym, innym. Prezentowany w Wydawnictwie e-bookowo zbiorek to utwory najnowsze, pisane trochę na przekór sobie. Próbują powiedzieć to i owo o czasie obecnym; o ludziach, sprawach i obyczajach znanych nam z codziennego obcowania - z rzeczywistością i jej cieniami.



Jest współzałożycielem, no i członkiem grup literackich: Kalmar i Stajnia. Stajnia swego czasu wspierała Forum Poetów w Hybrydach oraz współtworzyła Konfederację Nowego Romantyzmu. Jego opowiadania ukazywały się w "Nowym Wyrazie", w "Sztandarze Młodych", "Głosie Pojezierza" oraz w antologii "Iskier".

Pisywał również recenzje do "Nowych Książek". I unikał za wszelką cenę wiernopoddańczego zachwytu nad pisaniem własnym, ale też nie padał przed ołtarzem literatury w ogóle - nie dlatego, by ją lekceważył, ale jako polonista miał, i ma wciąż jeszcze nieco rozeznania, że na tym gruncie obok rzeczy wielkich pleni się mnóstwo tandety. Nieobce były mu podejrzenia także i do własnego pisarstwa - skoro pisze się ani dobrze ani źle, to po co pisać?

Obecnie wydaje z przyjaciółmi nieregularnik Rękopis, który w jakiś sposób bywa miejscem "spotkań" tekstów środowiska. A tak w ogóle, to więcej chyba pisze teraz wierszy, niż opowiadanek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 110

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Mirosław Sznajder & e-bookowo

Grafika i projekt okładki: e-bookowo

ISBN 978-83-62480-43-2

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt:[email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2011

Mirosław Sznajder(ur. 1946 r.)

– zabłąkany w dziedzinę pisarstwa wywoływacz duchów i cieniów, również cieniów przeszłości, usadowiony jako tako w siodle czasu teraźniejszego. Związany niemal od urodzenia z Warszawą, co rusz rozstawał się z nią niecierpliwie wyruszając tu i tam w świat, także i po to, aby dowiedzieć się, jak to jest gdzie indziej. Założył poetycką grupę („Stajnia”), zdobył ostrogi polonistyczne na UW. Publikował swe utwory w prasie warszawskiej, almanachu „Iskier”, recenzje w „Nowych Książkach” oraz „Przez Grójecką” zbiór wspomnieniowych tekstów w wydawnictwie Spectrumpress.

Aż nadto miał czasu, by – zaglądając światu w oczy – przekonać się, że nie należy uznawać za stracony czas, ten czas, który poświęca się ludziom, miejscom dawnym, innym. Prezentowany w Wydawnictwie e-bookowo zbiorek to utwory najnowsze, pisane trochę na przekór sobie. Próbują powiedzieć to i owo o czasie obecnym; o ludziach, sprawach i obyczajach znanych nam z codziennego obcowania – z rzeczywistością i jej cieniami.

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

KĘSIM

I

Minęło południe, dochodzi trzecia, może i piąta, kto to wie? Wie ten, kto ma zegarek. Ale który z trzech siedzących na pniach przy drodze w pobliżu pierwszych chałup Stan isławowki ma choć marną kopiejkę? A co dopiero zegarek… Jedyny w miasteczku zegarek nosi na ręku popadia, Nikołajewna, – ona? jaki zegarek, blaszkę z odpusty, joj, ta u nich bida, aż skrzypi.

Drugi zegar, wielki jak wyprostowany chłop, stoi na wystawie Siemiona Potapycza, tego, co proste urządzenie naprawia, starzyznę za marny pieniądz od ludzi skupuje od wiki wikiw, a sprzedaje gdzie indziej po szerokim Bożym świecie za ciężki rubel, oraz innymi rzeczami się trudzi, o których lepiej za głośno nie mówić. Jest pewnie i trzeci, u tych, tych.

Ale reszta narodu ledwie co zje, byle czym się okryje. Od zachodu coraz to zawieje wczesnojesienny wiatr i zakręci piachem na drodze. Poszłoby się do domu. ale w domu ziąb taki sam, albo gorszy, bo do tego jeszcze wilgoć i grzyb.

A rodzina tylko się gapi, czy czegoś do żarcia nie przyniosłeś. I czy czegoś cichcem nie wynosisz.

– Ech ty, Fyłyp, smatri, Poliaki jedut!

– A ty sionyk, szto? Nos u tebia jak sobaka? oczy jak sokoł, a?

– Co u mni, to moje, tobi niczewo. Tak i Poljaki jedut, jebu ich mat’.

Prawda jest! Od linii lasu zbliża się obłok, szpa rko toczy się bryczka, widać zza kurzawy końskie łby, a potem i lud z-kie sylwety. Ci zawsze mieli czym jeździć, co wozić, myśli spode łba Fyłyp, myśli tak niejeden w Stanisławowce, myślą tak samo i gdzie indziej ci, co ssą mleko szerokiej piersi ziemi – wołyńskiej ziemi-matki.

– At, panienka-krasawica Poliaczka, a nie dlia tiebia!

– Małczy, durak, iszczo bude moja…

II

Rozległa ta ziemia, zdrowa i obfita, od prawieków karmiąca każdego; a mimo tego jej szerokiego gestu, ludziom zawsze tu ciasno bywało; swój przeciw swemu, człek przeciw człekowi, nacja wraża wobec innej nacji, z czego wieczne niepokoje i wściekłość.

Twarde wyhodowywały się tu i ostawały charaktery, kamienne obyczaje i prawo. Człowiek gołębiego serca ginął lub musiał iść i pod łagodniejszym niebem szukać miejsca.

– Widziałaś, córcia, jakie to mordy, jak-ci spode łba Fyłyp

gapił się i tych jego dwóch psubratów?

– Widziałam, gapią się, bo i my podobnie patrzymy na nich.

– Nie gadaj, nie! Wszystkiego nam zazdroszczą, a sam j eden z drugim za robotę nie weźmie się, ino knuje, jakby cię tu zaciukać i zagarnąć nieswoje. Ty zaś mi się, dzieciaku, ani waż na nich patrzeć i z nimi zadawać, bo robaczywe ich zamysły.

– Ech, tato, tato…

III

Ciemnieje, od wschodu martwo sinieje woskries, tylko zachodnie niebo zapala się na czerwono. Podnoszą się, jeden po drugim otrzepując portki z kory. Po niwach, z dalekich łąk niesie się porykiwanie krów, skrzypi studzienny kołowrót, sygnaturka zabrzęczała z cerkiewnej bani, tak trzeba i im do chałup, do swoich. A im bliżej chałup, tym gorsza droga, bajorowata od zarania, zdradziecka, niedobra. W oknach ciemno jeszcze, tylko u popadii i tych, tych, jebu ich mat’ Poliakiw w okienkach jasno. Przechodzą mimo tych okien i trącają się w żebro… przyjdzie się po ciemku, zaśpiewa na pohybel:

Pomyłeńku, Fed’ku hraj

bom kapustu jiła!

Pomyłeńku obertaj,

bo budu perdyła

IV

– Co to, kto to, ojcze wrzeszczy pod okiennicami? Boże, jaki wstyd!

– Kto? Dobrze wiecie kto – ile to wam mówiłem, byście z daleka chodziły od hołoty, żeby żadnego gadania, pożyczania im i pomagania, bo za to jeszcze gorzej nie cierpią nas. A przyjdzie i taki dzień, że nie daj Bóg…

Bo za lasami, lasami i za wodami, wodami toczą się czarne wozy wojenne, a po niebie, po ogromnym, suną skrzydła śmiercionośne, pali się i wali świat cały! Ku Wołyniowi idą zbrojni; ale i na Wołyniu podnoszą się pięści, pobłyskują zbójeckie narzędzia, milknie w płomieniu cerkiewny śpiew.

W Stanisławowce okna ciemne, w jednych tylko jasno jak w dzień. Tam jęzory ognia liżą ściany i skaczą po tapetach, trzeszczą skry z gorejącego sprzętu, takoż i z mebli; tam oszalałe z trwogi oczy Poliakiw żenszczyn; a Fyłyp wodząc dzikim nożem po wrażej, ojcowskiej grdyce, z czego rzężenie da się słyszeć i chlupot juchy, śpiewa:

– Ech, panienka-serdeńka, budiesz ty moja!

STANCJA

Dochodziła piąta rano, gdy Mir i Jur dotarli do swojej siedziby. Niemało czasu zeszło im przy odwalaniu desek i gruzu sprzed drzwi, a potem drugie tyle przy odrywaniu sztab i skobli. Wreszcie weszli w ciemność zastygłą, w stę-chłą wilgoć z zapachem charakterystycznym dla długo zamkniętych pomieszczeń. Z początku szli po omacku, ale gdy tylko oswoili się z mrokiem, Mir wyciągnął rękę do kontaktu. Jur błyskawicznie, jakby wyczuwając jego zamiar, zł apał go za przegub.

– Nie waż się!

– Dlaczego? – aż się wzdrygnął wystraszony Mir.

– A to ty nie pamiętasz, że mamy licznik od elektryki na zewnątrz i od razu będzie wiadomo, że byliśmy znowu? L epiej weź się za sprzątanie.

W korytarzu zrzucili plecaki i wierzchnie okrycia. Mir znalazł szczotkę na kiju. Jur tymczasem kręcił się po pomieszczeniach, wreszcie z jakimś podłużnym, metalowym przedmiotem podszedł do okien. Niczego tak w życiu nie znosił, jak zaduchu i widoku zamkniętych okien. Rozległ się przeraźliwy jęk wyciąganych gwoździ i chrupot odrywanych desek, którymi zabite były ich okna. Mir str uchlały i oblany potem to zamiatał, to – wsparty na szczotce – nieruchomiał co chwila.

– Wiesz, przeraża mnie to – odezwał się wreszcie.

– Co cię tam znów przeraża – rzucił Jur przez ramię podwijając rękawy.

– A, cała ta nasza sytuacja

NI MA

Była uliczka, jest jeszcze do dziś dnia i jakiś czas pobę-dzie, ta uliczka, którą łazili wymiętoleni ludziska, w którą od strony świata wjeżdżał tramwaj.

Tramwaj bujał się okropnie na krzywiznach i załomach, po czym wykręcał jakby z niecierpliwej złości na podmiejską bide i puszczał się w lepszą dalszą drogę. Zaś uliczka szła se prosto brukiem, krzakiem, niechodnikiem między parszywe kamieniczki dwie i waliła nosem w cmentarny mur, gdzie od lat był jej kres.

I dobrze.

A kamieniczki stały se naprzeciwko jak zawistne siostry.

Jedna krzywsza od drugiej, lecz w krzywości sobie podobne jak te ich bramy zdobne w rynsztoki środkiem bram płynące.

– To domy dla elementów – gadali tramwajowe widze odwracając zgorszony łeb.

I dobrze.

… bo w bramie nad rynsztokiem kobite mąż łaje: – w domu kropli wódki ni ma, a tej się butów zachciało.

KAROLCIA I PREZES

Dopiero we wtorek po południu kuzynka pracująca w Warszawie przywiozła Karolinie gazetę z poniedziałkowym, grubym dodatkiem w całości poświęconym pracy.

– Trochę pognieciona, co?

– E, to nic – odparła Karolina. – Schowam do reklamówki, zobacz jak tu u nas od rana leje. Cały kwiecień był taki.

– Wiem, wiem, mogliby przynajmniej jakiś chodnik zrobić. Patrz, jakie bajoro. Jak tu teraz przejść? Cholera wie, na co te gminne pieniądze idą. Daj buziaka, lecę.

Rozstały się i ruszyły spod daszku przystanku PKS-u każda w swoją stronę. Karolina narzuciła płaszcz na głowę i nawet nie bardzo patrząc pod nogi pobiegła przed siebie. Żeby nie wiadomo jak uważała, to drogi tej i tak nikt nie umiał przejść suchą nogą. Na pobliskich polach i łąkach prawie niewidoczne wśród traw i młodych zbóż połyskiwały rozległe płachty podmokłego gruntu.

Następnego dnia odjechała pierwszym rannym autobusem z rodzinnej wioski – do Warszawy. Wieczorem udało się jej znaleźć ogłoszenie, że międzynarodowa korporacja promująca młodych, ambitnych i dynamicznych poszukuje kandydatek na stanowisko asystentki area managerów, czy jakoś tak, dla sieci tworzonej właśnie w Polsce. Nie miała jak zadzwonić, bo przecież w domu nigdy nie było telefonu, więc trzeba było jechać samej, osobiście.

– Karola, a co ty tak latasz jak ta głupia po kątach? – matka wyjadająca kaszę z dna garnka obserwowała córkę od jakiegoś czasu.

– Nic nie latam, mamo, tylko się denerwuję – odparła Karolina chodząc po maleńkiej, niskiej izbie pod żółtawą, słabującą żarówką.

– Bo gdzie tobie dzieciaku do Warszawy? Tamuj ludzie nie takie jak u nasz. Zobacz, ile to świństwa tera na świecie, jeszcze ci jaką krzywdę zrobią – odezwał się ojciec, który akurat wszedł z mokrymi gałęziami z lasu.

– No nie wiem, może nie zrobią. – Karolina zapatrzyła się w okno, za którym szarzył się wilgotny zmierzch. – Ale przecież zdałam maturę, sami wiecie, jak mnie chwalili za naukę, za języki. To, co – mam nie próbować?

– Ano, próbuj córciu, ale zawsze szkoda cię tam.

Za Tarczynem pogoda nawet poprawiła się. Karolina z większą otuchą pomyślała, że może jednak ma jakieś szanse – chociaż, z drugiej strony, gazeta była z poniedziałku, a ona jedzie dopiero w środę. Na pewno przed nią wybrali już kogoś innego i na marne może pójść te parę groszy, które uzbierali w domu na jej podróż. Czy nie była jednak najlepszą uczennicą w liceum w G…? Angielski, francuski – perfekt; włoski, którego uczyła się samodzielnie – na zupełnie przyzwoitym, konwersacyjnym poziomie, do tego szóstki od dołu do góry. Jedynie może z tym polskim zdarzały się maleńkie wpadki, bo nie zawsze umiała przezwyciężyć mowę, którą wyniosła z domu, po rodzicach… a może nie chciała, bo przecież to był zawsze taki kochany dom. Ale jeśli Pan Bóg pomoże mi teraz? I Karolina odmówiła „Ojcze nasz” oraz jedną tajemnicę różańca.

W Warszawie kierowca poradził jej, gdzie ma wysiąść, żeby nie musiała błądzić i tracić czasu na szukanie. Przeraziła się, kiedy stanęła wreszcie pod budynkiem, w którym jej korporacja miała siedzibę. Potwornie wysoka wieża z latającymi szklanymi windami na wierzchu. Obok niej garniturowcy z neseserami, drętwo i służbowo uśmiechające się lalunie w eleganckich kostiumach i w pantoflach z ostrymi, długimi na pół metra czubami. Dopiero teraz popatrzyła na swój sweterek pożyczony od kuzynki, na torebkę kupioną na odpuście rok temu – i zawahała się.

Ale nie było innej drogi, jeśli chciała ulżyć rodzicom, chorowitemu rodzeństwu. Pewnie będą się śmiać ze mnie, jak im powiem, skąd przyjechałam i gdzie mieszkam – patrzyła ze strachem, kiedy winda podobna do przezroczystej bańki mydlanej porwała ją w górę. Poza nią w kapsule znajdowało się jeszcze kilka innych osób żywo rozprawiających po ni e-miecku o zamieszkach alterglobalistów w Rostocku. I nikt jakoś nie zdradzał najmniejszej obawy, co to będzie, gdy spadną na zbity pysk.

– Pani do nas? – na jednym podniebnych pięter zatrzymała Karolinę pani z tak zaciśniętymi ustami, jakby ich nie miała wcale.

– Tak, ja chciałam…

– Ale do pracy? Na pewno u nas? Tak?

– No tak, tu mam ogłoszenie.

– Ja znam to ogłoszenie, proszę mi nie pokazywać. Wizyty u nas umawia się telefonicznie. Czyżby nie miała pani telefonu? Pani chwilę zaczeka.

Karolcia przycupnęła na brzeżku siedziska.

– Do you really want to work with us? – po niedługim czasie rozległ się nad głową zdenerwowanej Karoliny męski głos. Karolina podniosła głowę i odwróciła się. Zobaczyła sympatycznie uśmiechającego się, bardzo przystojnego, na cudzoziemski sposób, młodego pana.

– Yes, I want – odparła jakoś coraz mniej pewna siebie. – I have come for this yet!

– OK, OK., but we are great international corporation of banking technologies. Do you have any experience in this area?

– No, I have only graduated from secondary school…

– Excuse me, I’m so sorry. We are looking for…

Karolina, choć bacznie przyglądała się miłemu rozmówcy, dostrzegła nową postać. Był to potężnej konstrukcji cielesnej mężczyzna w świetnym garniturze i z miną władcy świata. Gość przyjrzał się jej przelotnie, po czym skinął na rozmawiającego z nią młodego człowieka.

– Come here quickly! – warknął nieprzyjemnym głosem. – What are you doing? I don’t want to see her.

Na chwilę obaj znikli. Ale kiedy ten młody pojawił się ponownie, na jego twarzy nie pozostało już nawet cienia uśmiechu. Ani na twarzy tamtej pani, która ją pierwsza tu powitała.

***

No tak, to jakiś inny świat, rozmyślała Karolinka, wciąż wstrząśnięta warszawskimi przeżyciami. Szła w stronę domu brzegiem straszliwie zniszczonej, lokalnej drogi. W swoim zamyśleniu nawet nie zwróciła uwagi, że na drodze panuje wyjątkowy ruch. Jacy to oni czyściutcy i wszyscy jednakowi, no, no, rozpamiętywała z podziwem i odrobiną zazdrości, jakie paznokcie mają ładne… ale jakby tak obierali kartofle co dzień, jak ja, to nie wiem. Ten młody pan był nawet całkiem miły, może gdyby on… ale co ten wielki mu pokazywał? Może jakoś się umówili? Po co?

Tymczasem ten nadzwyczajny ruch na drodze nasilał się. Wielkie tiry w końcu spędziły ją z drogi. Znajdowała się może jeszcze ze dwa kilometry od domu, gdy nagle zza jakiejś ciężarówki wystrzelił wielki osobowy samochód, jakaś super elegancka terenówka. Takie pojazdy nie jeździły tędy wcale. Na szczęście Karolcia szła z dala od drogi. Przyglądała się ciekawie pędzącemu pojazdowi. Była wyżej – i z góry zobaczyła, czego nie mógł widzieć kierowca samochodu, że od strony G. jedzie kombajnem ich sąsiad. A kombajn, jak to kombajn – zajmował sobą całą szerokość traktu. Pewnie wracał z warsztatu, z naprawy, bo stary. Tamten szaleniec z samochodu chyba nie miał już czasu na hamowanie. Wykręcił gwałtownie i wpadł w łąki. Strugi wody, a potem błota prysły w obie strony na kilkanaście metrów. Rozpędzony pojazd długo jeszcze gnał przez łąkę podskakując, chlapiąc, wyjąc silnikiem i grzęznąc coraz bardziej. Wreszcie zatrzymał się na dobre.

Karolina długo stała z ręką przy ustach. Zawsze bolało ją wszelkie ludzkie nieszczęście. Z jakim bólem dowiadywała się o katastrofach życiowych ludzi nawet całkiem jej obcych! Co teraz zrobią ci biedacy? Lecę im pomóc!

I poleciała. Nie bacząc, że na nogach ma jedyne całe buty – po wodzie, po grzęzawisku. Tymczasem otwarły się drzwi samochodu a ze środka zaczął mozolnie gramolić się pokaźnej tuszy mężczyzna. Z drugiej wyłaził kierowca.

– Prezesie, no co ja mogłem zrobić…

– Lepiej nic nie mów! Prawie pół miliona dałem za ten wóz! Gdzie ten skurwysyn z kombajnem?

Karolina naraz poznała. No przecież to ten Wielki Pan z korporacji, ten boss organizacji całej! Mówi jednak po polsku? A przez szybę z przodu zobaczyła, bo zawsze była sp ostrzegawcza, tę bardzo nieprzyjemną panią, która tak niemile przywitała ją i ze złośliwą satysfakcją żegnała.

– Proszę państwa, ja pobiegnę po pomoc. – Karolina zawołała na wszelki wypadek po polsku. – Zaraz tu ktoś przyjedzie!

Ale prezes nawet nie zareagował.

– Gdzie ta moja komórka? Anka, szukaj do cholery! Masz? Co? Teraz nie ma zasięgu? Będziemy bez telefonu?

Karolina zobaczyła jakiś błyszczący przedmiot, który chlupnął z samochodu do wody. Kierowca najwidoczniej był jeszcze w szoku, albo stracił wszelki rezon, bo jak ogłupiały człapał wokół pogrążonej w ziemi i wodzie aż do drzwi maszyny. Brudnej teraz, ochlapanej darnią i błotem.

– Kto ma jakiś telefon? Kto ma telefon, bo mnie tu szlag trafi!

Prezes czerwieniał coraz bardziej z bezsilnego gniewu. Karolina pobiegła w stronę domu.

– Tato, tato – wołała już z daleka. – Choć szybko, tam za górką ludzie mają wypadek, pomóż… Samochód zakopał się na łące Strąków!

Ale jej kochany tatuś był człowiekiem powolnym i działającym z namysłem.

– A co ty, córcia, już przyjechałaś?

– No widzisz tatku, że przyjechałam i lecę do ciebie przez pole, żebyś poszedł pomagać. Chodź, chodź!

– Ale dziecko drogie, jak ja im pomogę. Pewnie trzeba traktora. a my co? jedną krowinę mamy?

– A niech będzie, byle szybko!

– E, poczekaj, trzeba się jakoś najpierw rozpatrzyć.

Tymczasem na drodze ten nadzwyczajny ruch ustawał. Z drugiego podwórka sąsiadka opowiadała z przejęciem o tym, co sama usłyszała od męża, że w G. ludzie, chyba l e-karze, zorganizowali blokadę dróg i dlatego policja poprowadziła objazd przez ich uboczną okolicę.

– Chodźcie sąsiedzie, ojciec niech weźmie chociaż krowę – Karolcia nieustępliwie organizowała ekipę ratunkową – może jakoś wyciągniecie. Ja pójdę przodem z powrozami.

I wpadła do szopy.

– Dobry z niej dzieciak, ale narwane toto – ojciec rozglądał się po podwórku, popatrując na niebo, które znowu zaciągało się chmurami.

Karolina spiesznie poszła przodem, bo wiedziała, że tata, choć marudny, ale w końcu jakoś się jednak da przekonać i ruszy z domu. Z daleka zobaczyła samochód siedzący teraz jakby głębiej w polu – oraz trzy sylwetki ludzi, dwie nieduże i jedną pokaźną, jak nerwowo gestykulując piechotą zmierzają opustoszałą droga w stronę jedynego większego miasta w okolicy, czyli G. Pierwsze krople deszczu znów zaszeleściły w polach.

***

– To wracaj, córcia do dom, tu nie robota dla ciebie, dzieciaku.

– Sąsiedzie, a do czego tu linę przywiążemy? Byle dociągnąć do drogi!

– Ba, ja wiem? Takiego samochodu to ja nie widziałem… Jakie ci to panie rury ma z przodu, i po bokach, co? Niech Bóg broni!

– To weźcie za te rury! No, Cyrwuno, rusaj!

– Gdzie, gdzie, o rany! Stój, psia krew, rura puściła, nie odrywajta, bo całkiem oderwieta!

– A może tu? To chyba jakby chłodnica, co?

– Bedzie, że i chłodnica, dawaj… Cyrwuno, wio!

– Ale, ale, kumie, co wy robita, całkiemeście te chłodnice wyrwali!

– To co tu jeszcze zostało? O! patrzta sąsiedzie, jaki to ma mocny ten dach. Dali go!

– No i co tera? Dach wam został na powrozie?

– Został, bo słabe to wszystko!

– Człek chce co komu dobrze zrobić, i ni ma jak! Same fotele zostały, podłoga?… eee…

– To chodźcie do mnie… pogadamy jak to łońskiego roku wyciągaliśmy wasą fure tak jak tera z błota spod lasu. I cała wysła, nie w kawałkach!

– Bo mocna. Moja robota, a nie takie tu zagranicne ścierwo… ni?

I BUFAN

Jakiś czas temu buł sobie chłop,

no mówię ci,

chłop taki buł jak innego pół;

szczerbaty miał dom, zgryz, i pęknięty stół,

a nad stołem z kaganeczkiem siny strop, taki to był chłop.

Kobiecinę nienajgorszą miał, kto by tam pamiętać chciał

co z nią, kiedy lata idą i przysypują, a potem -

ani on-ci do nikogo, nikt do niego drogi nie szukał, nie szuka.

Tam i z powrotem.

Więc kiedy drogą się wlókł, to jak listopad przez pola i mgły,

szedł i szedł a za nim Bufan pies, z daleka inne psy.

Razu pewnego dobrodziej ksiądz od gasnącej dzieweczki szedł

z Panem Jezusem a ministrant przed;

przystaneli kole ty jego szczerbaki-chatynki,

a z okna: – Bufan, ci mówie, buńdź cłowiekiem

CO DO GROSZA

…droga pnie się teraz stromo pod górę, w oddali sinej, zamglonej niewyraźnej, ale to może tak się tylko wydaje: ze zmęczenia i przez ten pot zalewający gębę, więc w oddali, dalekiej dali coś wypiętrza się wysoko, jeszcze wyżej, nad dalą siną wznosi się niebieskie to coś, mocno błękitne jakby arcyniebo – i ładne, oj, ładne! Po drodze, w połowie drogi do tamtych wysokich dali i wyższych nad te dale lazurnych murów, domek niski, z daszkiem przez całą jego długość, taki domek jak z westernów, gdzie można przysiąść na pom oście i dać wytchnienie dygocącym nogom, obetrzeć pot, uspokoić – jeśli się da – zdyszaną robotę piersi.

– Ależ chodź! wchodźcie do środka, bez krępacji, przecież jesteście na już tamtym świecie, na przedpolach Nieba Wysokiego – naraz rozlega się jakby znajomy ale i nieznajomy głos ze środka, potężny a władczy – aczkolwiek jeszcze nie w niebie!