Niepokorny bard. Opowieść o Włodzimierzu Wysockim - Przemysław Słowiński, Iwona Wygoda - ebook

Niepokorny bard. Opowieść o Włodzimierzu Wysockim ebook

Przemysław Słowiński, Iwona Wygoda

3,5

Opis

Niepokorny bard to zbeletryzowana biografia Włodzimierza Wysockiego, legendarnego rosyjskiego poety i barda, twórcy około 1000 pieśni i ballad, wykonywanych z gitarą w prywatnych domach i na publicznych koncertach, aktora teatralnego i filmowego, człowieka o niekonwencjonalnym stylu życia. Książka, przedstawiająca wzloty i upadki Wysockiego jako człowieka i artysty, zawiera nieznane fakty z jego życia, przekłady niektórych pieśni, a także interesujące zdjęcia archiwalne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 619

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
przem35

Dobrze spędzony czas

Ciekawa rzecz. Nie wiedziałem wcześniej że wysocki był również aktorem a nie tylko bardem. Tryb życia i śmierć godna gwiazd amerykańskiego showbiznesu. Przeleciał przez świat i życie jak meteor. Graty dla autora.
00

Popularność



Podobne


Redakcja

Jacek Illg

Projekt okładki

Ewa Mierzwa

Redakcja techniczna, skład i łamanie

Grzegorz Bociek

Korekta

Urszula Bańcerek

Zdjęcia pochodzą z archiwum

Muzeum Włodzimierza Wysockiego w Koszalinie.

Wydawnictwo dziękuje Pani Marlenie Zimnej za ich udostępnienie.

Wydanie I, Chorzów 2012

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3 C

tel.: 32-348-31-33, 32-348-31-35

fax: 32-348-31-25

[email protected]

www.videograf.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.

01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.dictum.pl

© Copyright by Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2012

ISBN 978-83-7835-077-4

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o. o.

***

Nie uśmiecha się życie do wilków, to my

Wilczym chwytem trzymamy się życia –

Za to śmierć szczerzy do nas w uśmiechu swe kły.

Śmierć to młoda, okrutna wilczyca.

Nie będziemy żałować pazurów i paszcz,

Drogo skórę wrogowi sprzedamy!

Lecz na śniegu posoką wyrok pisze się nasz:

Nie jesteśmy już więcej wilkami!

(tłum. Michał B. Jagiełło)

***

„Wilk to silne, dumne zwierzę, które wyróżnia się zupełnie niewiarygodną wytrzymałością. Wilk jest w stanie biec godzinami przez głęboki śnieg z dużą szybkością, by następnie wykrzesać z siebie jeszcze bardziej zdumiewające przyśpieszenie w chwili, gdy dopada ofiary. Czasem poluje na swoją zdobycz w dzień, doprowadzając ją wcześniej do krańcowego wyczerpania. Wilk, wykorzystując swoją wielką wytrzymałość, najpierw osłabia, a potem atakuje zwierzęta znane ze swej ogromnej siły, takie jak choćby łoś. Ludzie słusznie mówią, że „wilk żyje ze swoich nóg”. Pokonuje on wielkiego łosia nie tyle dzięki sile swych zębów, co właśnie dzięki sile swych nóg.

Wilk posiada także potężny intelekt. Jest dumny i niezależny. Można oswoić i udomowić wiewiórkę, lisa, a nawet wielkiego łosia o nabiegłych krwią oczach. Wiele zwierząt można wytresować. Tresowany niedźwiedź może pokazywać naprawdę zadziwiające rzeczy. Lecz wilka nie można ani oswoić, ani wytresować”.

Wiktor Suworow – Specnaz

Wstęp

Cmentarz Wagańkowski (Wagańkowskoje Kładiliszczie) położony jest w północno-zachodniej części Moskwy, w dzielnicy Krasnaja Priesnja. Założono go w roku 1771 w czasie epidemii dżumy. Z Małej Gruzińskiej można tu dojechać w ciągu kwadransa trolejbusem numer pięć. Można też dostać się do niego metrem, wysiadając na stacji Krasnopriesnieńskaja Zastawa.

Tuż przy wejściu stoi malownicza cerkiewka przepełniona ikonami. W kruchcie – okryty czerwonym materiałem katafalk, na którym umieszcza się trumnę przed pogrzebem. Powietrze przesycone jest dymem świec oraz zapachem zwiędłych kwiatów, kadzidła, starych ram obrazów i drewnianych ławek. Mężczyźni zdejmują nakrycia z głów, kobiety nakładają na nie chusty – takie tu panują zwyczaje. Po lewej stronie drzwi wisi sporych rozmiarów obraz Chrystusa podnoszącego martwe dziecko rzymskiego centuriona.

Tutejsza tradycja każe umieszczać na mogiłach fotografie zmarłych, najznamienitszych honoruje się pomnikami. Zwiedzającym nekropolię rzucają się w oczy posągi ludzi sportu z odpowiednimi atrybutami: trener Anatolij Tarasow ma kije hokejowe, Oleg Korotajew – rękawice bokserskie, na grobie Nikołaja Starostina leży piłka. Słynnemu bramkarzowi Lwu Jaszynowi przygrywa muzyka z kaset spoczywającego obok sąsiada, rockmana Igora Talkowa, bożyszcza rosyjskich patriotów. Nikt natomiast nie odwiedza miejsca spoczynku trzech ostatnich bohaterów Związku Radzieckiego, poległych w sierpniu 1991 roku. Są tylko – jak na ironię – kwiaty od władzy, która Związek zlikwidowała. Lud woli inne miejsce: w pobliżu Białego Domu czci pamięć jego obrońców z roku 1993. Zdumiewający sojusz symboli: nad upamiętniającą tamte wydarzenia barykadą – sztandary monarchistów i komunistów, sierp i młot tuż przy prawosławnych krzyżach…

Między zasłużonych zaczynają się ostatnio wpychać nieboszczycy bogaci. Niewątpliwy znak przemian, które zaszły w Rosji w ciągu kilkunastu ubiegłych lat. Przy głównej alei Wagańkowa, wciśnięty na siłę między inne mogiły, prezentuje się kapiący od złota grób dziewczyny imieniem Masza. Ludzi sporo, liczne zastępy żebraków. Kwestujący śpiewają hymny religijne.

Otoczony żelaznymi barierkami grób Włodzimierza Wysockiego znajduje się tuż za główną bramą wejściową. Noblista Josif Brodski nazwał spoczywającego w nim człowieka „największym poetą Rosji”. Odsłonięty w 1985 roku duży pomnik z brązu, wykonany przez rzeźbiarza Aleksandra Rukawisznikowa, przedstawia pieśniarza wynurzającego się jak ludzki motyl z kokonu, spowitego w całun. Nieomylna symbolika zmartwychwstania. Wołodia odrodzony, jak martwe dziecko centuriona, które siedzi śmiertelnie blade i przestraszone na obrazie w kościółku naprzeciwko, lub jak Łazarz wstający chwiejnie ze swego grobu. (Niektórzy twierdzą, iż rzeźba przedstawia artystę usiłującego się wyrwać z krępującego go kaftana bezpieczeństwa i zdjąć z pleców gitarę). Socrealistyczną głowę naturalnej wielkości obramowuje gitara, niczym powyginana aureola. Ponad instrumentem – głowy dwóch koni, zaprojektowane chyba przez kogoś zafascynowanego rumakami na Panteonie. Trójkątne głowy z rozdętymi nozdrzami, konie w pełnym cwale. „Trochę wolniej, konie, trochę wolniej!” – napisał w jednej ze swych ostatnich ballad. Ale nie zwalniał. A do tego jeszcze ten alkohol i narkotyki. Żółtawy blask metalowego stopu zgasiła patyna, jednak kicz pozostał kiczem. Widać to zwłaszcza na tle gustownych mogił nowobogackich, które wyrosły wokół w ostatnich latach.

Sporo kwiatów: białe kule chryzantem, czerwone róże i goździki, dwubarwne lilie, fiołki alpejskie, jadowicie niebieskie niezabudki… One są tu zawsze. Jakby na przekór krytykom dowodzącym, że słowa Wysockiego dawno już przebrzmiały, że są zrozumiałe tylko dla podstarzałych złodziei, byłych komsomołek i emerytów.

W sąsiedztwie mogiła braci Kwantriszwili zastrzelonych w mafijnych porachunkach oraz grób bankiera Ilji Miedwiediewa i jego ochroniarza. Ze świata kultury w pobliże trafił tylko telewizyjny gwiazdor Wład Listiew, ale i o nim mówi się, że dostał kulę nie za próby zreformowania telewizyjnego molocha, tylko za niejasne interesy na boku.

W starej części nekropolii śpią snem wiecznym Siergiej Jesienin, aktor Andriej Mironow i Bułat Okudżawa. Po drugiej stronie ulicy znajduje się cmentarz ormiański, gdzie z bliżej nieznanych powodów pochowano pisarza Andrieja Płatonowa.

Władimir Siemionowicz Wysocki, rosyjski Hamlet z gitarą, zmarł w Moskwie w 1980 roku, w wieku zaledwie 42 lat, wyniszczony alkoholem i narkotykami, mając na koncie ledwie jeden oficjalnie wydrukowany w ojczyźnie wiersz, zmasakrowany zresztą niemiłosiernie przez cenzurę. Gdyby żył, byłby dziś ponadsześćdziesięcioletnim, zniszczonym przez życie mężczyzną średniego wzrostu, źle ubranym, niemal zawsze podchmielonym, z butelką gorzałki w kieszeni. Nigdy nie był przykładem chodzącego pomnika. „Jak umiał, tak żył – nie zna ludzi bezgrzesznych przyroda” – śpiewał o nim Bułat Okudżawa.

Czy cieszyłby się równie wielką popularnością jak ponad ćwierć wieku po śmierci? Nie wiadomo. W systemie komunistycznym instytucje rządowe i państwowe podejmowały decyzje za obywateli we wszystkich dziedzinach życia, więc gdy nadeszła demokracja, zmuszając ludzi do uczestnictwa i dokonywania wyborów, nie było im łatwo się przystosować. Jak powiedział pewien czeski poeta: „Przez całe życie pisałem dla ludzi, którzy wyszkolili się w czytaniu między wierszami. Teraz możemy pisać wprost, ale ja nie jestem pewien, czy potrafię”.

Dużo większe tłumy w każdym razie otaczają miejsce spoczynku nowego idola, Igora Talkowa, który oddał powołanie barda w partyjną służbę nacjonalistom. Jego mogiła, jak stos ofiarny tonie w świeżych kwiatach, wieńce, jeden na drugim, wznoszą się do wysokości kilku metrów. Ludzie w natchnionym skupieniu słuchają puszczanych na okrągło z taśmy jego piosenek. Talkow nie śpiewał – jak Wysocki – o człowieku. Śpiewał o krwawiącej, skrzywdzonej Rosji, z nowocześnie brzmiącym, rockowym akompaniamentem. Z wyjątkowym wyczuciem udało mu się trafić w swój czas, ale czas trafił również jego. Kulą wystrzeloną z pistoletu ochroniarza zazdrosnej rywalki z estrady.

Proste i, w gruncie rzeczy, banalne prawdy głoszone w piosenkach Wysockiego pozostałyby jedynie słowami, gdyby nie jego temperament, osobowość i głos. Piosenki te, oscylujące niekiedy na granicy kiczowatego wręcz sentymentalizmu, zawierają jednak taki ładunek ciepła, serdeczności i uczucia, że nigdy nie stracą swojej wartości. O podstawowych kwestiach ludzkiej egzystencji pisano wiersze, powieści i kazania, lecz była to tylko literatura, zbiór odległych od życia postulatów moralnych. Nikt nie wykrzykiwał ich z estrady tak głośno, rozpaczliwie, bez owijania w bawełnę, wprost w uszy i serca, jak Wysocki. Nikt nie domagał się tak gwałtownie poszanowania człowieka i akceptacji jego odmienności. Ten enfant terrible rosyjskiej literatury i zarazem jedyny gwiazdor rocka w całym Imperium Zła udowodnił niezbicie, że świat nie potrzebuje papierowych poetów, że wiersze równie dobrze jak deklamować, można śpiewać przy akompaniamencie gitary.

Swoim chrapliwym głosem, tematyką pieśni, pasją wykonania rozsadził ramy tradycyjnego nurtu pieśni autorskiej. Nie mieszcząc się w żadnej konwencji muzycznej, wywoływał entuzjazm słuchaczy, oburzenie krytyków i gniew decydentów. Twórczość Wysockiego stała się fenomenem zarówno kulturowym, jak też społecznym i politycznym, jako głos upodlonego przez zbrodniczy system narodu. Słuchaczom przywykłym do estradowego bełkotu i mizdrzących się artystów, zwyczajnie i po ludzku śpiewał o wierności, przyjaźni, uczciwości, a także o rywalizacji, zdradzie i zemście. Jego pieśni to spuścizna po trudnym wojennym i powojennym dzieciństwie, to etyka ulicy i hałaśliwych przejściowych moskiewskich podwórek, na których najlepszym argumentem była siła pięści, a jedyną alternatywą „ty jego lub on ciebie”. Śpiewał z zapierającą dech prostotą. Zniewalał osobowością, ekspresją i szczerością. Jego przesłanie zrozumiały miliony ludzi i uznały go za swego przyjaciela. Nazywano go „ochrypłym sumieniem Rosji”, chociaż władze Kraju Rad nie pozwoliły mu wydrukować oficjalnie żadnego tomiku wierszy.

Doskonale posługiwał się ironią i humorem. Napisał około tysiąca pieśni i ballad, wykonywanych z gitarą po domach i na publicznych, choć nigdy nie reklamowanych koncertach. Setki piosenek, ballad i wierszy Wysockiego, to istny wszechświat zjawisk, tematów i bohaterów, podpatrzonych i wyłowionych przez niego ze strumienia życia, a następnie utrwalonych jako metafory i wyobrażenia, których nie sposób pomylić z żadnymi innymi. Przy czym autentyczność jego uzdolnień twórczych była tak duża, że wielu ludzi było przekonanych, iż wszystko to on sam przeżył. Lepili biografię artysty z jego pieśni: walczył na froncie, żeglował, był alpinistą, pracował jako szofer, szukał złota, omal nie zatonął w łodzi podwodnej i siedział w więzieniu. Tworzyła się legenda, żywa do dziś. Wyłącznie umiejętnością pisania wierszy nie da się tego wytłumaczyć. Tu potrzebny jest talent szczególnego rodzaju, bardzo rzadka cecha ludzkiego charakteru – zdolność utożsamiania się z przedmiotem swojej twórczości, odczucia jego wnętrza, wniknięcia w jego sprawy, potrzeby, zainteresowania. Wysocki nie tylko pisał i śpiewał, nie tylko współczuł, on cierpiał i umierał razem ze swymi bohaterami.

Wielcy artyści są szczęśliwsi niż królowie, mężowie stanu, generałowie i dyktatorzy, bo dla artystów trzeba by odwrócić sentencję Szekspira, głoszącą, że zło, które człowiek czyni, długo jeszcze żyje po jego śmierci, podczas gdy dobro bywa z nim razem pogrzebane. Nie zostawiają po sobie nowych państw ani ujarzmionych cywilizacji, ani nadziei i szans straconych, ani ludów zmiażdżonych lub zamordowanych. W swoich obrazach, rzeźbach, symfoniach, książkach i wierszach zostawiają niezniszczalną spuściznę. Dzięki nim naprawdę, bardziej niż dzięki komukolwiek innemu, „człowiek – to brzmi dumnie”.

„Te piosenki otwierają drzwi domów na całym świecie” – napisał o Wysockim inny wielki bard, Jacek Kaczmarski.

– „Nie wszystkich oczywiście. Tych, gdzie się wierzy w moc i znaczenie słowa. Domów rosyjskich, ukraińskich, polskich, ale i francuskich, australijskich czy amerykańskich. A przecież nie było kampanii promocyjnych, billboardów, teledysków, bogatych sponsorów, wywiadów w wysokonakładowych magazynach. Były, przez całe lata, zakazy i szykany”.

Wysocki zawsze podkreślał swą odrębność i niezależność. Nigdy nie dał się odziać w mundurek i ustawić w szeregu. Jakimkolwiek szeregu. Nawet w szeregu twórców niepokory i buntu. Był samotnym buntownikiem, niepodobnym do innych, idącym własną drogą. Nie poddawał się żadnym naciskom i presjom. Nie ulegał niczyim wpływom. Obce mu były wszelkie mody i trendy. Jeśli zatem jego sława przyćmiła dorobek innych twórców, to stało się tak wyłącznie dlatego, iż na to zasługiwał.

Nieoficjalnie Wysocki był najpopularniejszym człowiekiem w kraju, jego pieśni rozbrzmiewały z co drugiego otwartego okna. Był idolem noszonym na rękach, człowiekiem, dla którego dyspozytorzy lotów mogli zatrzymać kołujący już na pasie startowym samolot do Paryża (nie na kilka minut czy kwadrans, ale na wiele godzin!), prokuratorzy tuszowali prowadzone przeciwko niemu śledztwa, zaś agenci wywiadu celowo dezinformowali centralę, byle tylko umożliwić mu realizację planów twórczych i nie narazić go na represje ze strony władz.

Oficjalnie natomiast Wysocki nie istniał. Najzwyczajniej w świecie – nie istniał. W Związku Radzieckim nie było takiego artysty. Na całym olbrzymim obszarze czerwonego imperium próżno byłoby szukać afiszy, zwiastujących jego występ, czy najkrótszej choćby publikacji w prasie. Był konsekwentnie pomijany milczeniem przez radio i telewizję. Odwoływano jego koncerty, zdejmowano z afisza spektakle, nieliczne płyty miały umyślnie ograniczane nakłady, nieraz łatwiej je było kupić w Warszawie niż w Moskwie. Utwory Wysockiego i najlepsze sceny z jego udziałem starannie wycinano z filmów (jak na przykład Ucieczka mister McKinleya), inne obrazy na długie lata odkładano na półkę. Tak znakomite dzieła, jak chociażby Krótkie spotkania czyInterwencja, weszły na ekrany blisko dwadzieścia lat po śmierci artysty.

Gdy w Teatrze na Tagance trwały przygotowania do premiery spektaklu Chrońcie wasze twarze (zdaniem wielu obserwatorów najpiękniejszego spektaklu Taganki), z rewelacyjną sceną, w której Wysocki śpiewał swoje osławione Polowanie na wilki, cenzorzy z miejsca zaznaczyli: „Wyrzućcie scenę z wilkami, a zezwolimy wam na wystawienie. W przeciwnym razie do premiery nie dojdzie”.

Radio i telewizja udawały, że ktoś taki jak Wysocki w ogóle nie istnieje. Dochodziło przy tym do sytuacji wręcz absurdalnych. Kiedy w 1977 roku do Paryża przyjechała delegacja radzieckich poetów i pisarzy, Francuzi z własnej inicjatywy włączyli do tej grupy Wołodię, korzystając z jego obecności nad Sekwaną. Występ barda wzbudził ogromny entuzjazm siedmiotysięcznej publiczności. W relacji telewizji radzieckiej z tego wydarzenia pokazano szereg stojących na scenie poetów, których po kolei prezentował lektor, mówiąc: „W wieczorze poezji radzieckiej w Paryżu udział wzięli: Witalij Koroticz, Jewgienij Jewtuszenko, Bułat Okudżawa, Konstanty Simonow.”. Gdy na ekranie pojawiła się twarz Wysockiego, lektor zamilkł na dłuższą chwilę, po czym, gdy kamera powędrowała ku kolejnemu uczestnikowi wieczoru poetyckiego, jak gdyby nigdy nic wyliczał dalej: „.Olżas Sulejmenow, Robert Rożdiestwienski…”. Wysocki był w tej relacji – i w całym swoim życiu – swoistą czarną dziurą, czy może raczej białą plamą.

Jeszcze dziwniejsze zdarzenie miało miejsce, gdy koncerty Wysockiego w Paryżu zbiegły się w czasie z francuskim tournee moskiewskiego Teatru Bolszoj. „Liberation”, „Le Figaro” i inne gazety zapowiadały na swych łamach występy znanego barda. Prasa radziecka nie wspomniała o nich ani słowem. Za to na pierwszych stronach donosiła: „Do francuskiej stolicy przybył osławiony Teatr Bolszoj. Moskiewscy artyści zaprezentują w Paryżu najlepsze pozycje ze swego repertuaru…”. Koncerty Wysockiego we Francji prasa radziecka zupełnie zignorowała. Za to prasa francuska ani słowem nie wspomniała o tournee Teatru Bolszoj.

A jednak, mimo że nikomu nie zależało na tym, by go lansować, fascynujący, ochrypły głos Wołodii znany był milionom. Ludzie radzili sobie, nagrywając amatorsko domowe koncerty, które dawał w gronie przyjaciół i znajomych, a potem kopiowali je niezliczoną ilość razy z jednego magnetofonu szpulowego na drugi. Pieśni barda rozchodziły się z szybkością huraganu. Kopia nagranej w sobotę w prywatnym moskiewskim mieszkaniu taśmy, mocno zdarta i trudno czytelna po wielokrotnym przegrywaniu na marnej jakości sprzęcie, w poniedziałek docierała do Władywostoku. Słychać było śmiechy i dogadywania słuchaczy, brzęk szkła, niespodziewany dzwonek telefonu, ale na pierwszym planie gitarę. I głos. Głos, a więc to, co najważniejsze – słowa.

Trudno dziś uwierzyć, że w ten właśnie zadziwiający sposób Wysocki stał się w Związku Sowieckim idolem mas. Do dziś cytatami z jego piosenek można się porozumieć z pewnymi ludźmi na całym ziemskim globie niby pięknym szyfrem, który nie skrywa żadnych mrocznych i wstydliwych tajemnic; koduje natomiast siłę prosto i szczerze wyrażonej myśli o ludzkich postawach wobec pułapek barbarzyńskiej historii i bezwzględnej egzystencji. O upadkach i wzlotach papierowych żołnierzyków. O ironii jako ostatniej broni bezradnych. O nadziei w beznadziei, o znaczeniu ludzkich odruchów w nieludzkim świecie. O koleinach, w które wpadamy, i horyzontach, które pragniemy przeskoczyć.

Zycie i twórczość „przeklętego poety” składały się na pewien niemożliwy do zrealizowania ostateczny wzór nieustannego, zachłannego i szczodrego zarazem istnienia w pędzie, na najwyższych obrotach i nad krawędzią przepaści, w uzależnieniu od kaprysu nieokiełznanych koni. Jeśli śmiech, to pełną gębą, jeśli krzyk, to do krwotoku krtani, jeśli ból, to bezdenny.

„Poezja Wysockiego ma charakter impresjonistyczny – napisała doktor Marlena Zimna, autorka jedynej na świecie habilitacji dotyczącej twórczości słynnego barda. – Rzeczywistość pokazuje on zawsze w sposób bardzo konkretny, niezwykle precyzyjny, sugestywny, subiektywny i zmysłowy. Dlatego, niczym Czechow, potrafi wyrazić w jednym zdaniu to, do opisania czego inni pisarze potrzebowaliby co najmniej kilku stron. Jego obrazy są bardzo wieloznaczne i budzą wiele skojarzeń. Impresjonizm Wysockiego przejawia się również w jego fascynacji chwilą, przy czym jest to zwykle chwila, w której stąpa się po ostrzu noża, po napiętej, wysoko zawieszonej linie, po grani nad stromą przepaścią. Fascynują go sytuacje skrajne, pełne napięcia, w których bohaterowie wystawieni są na ciężką próbę, gdy zagląda im w oczy śmierć, gdy krok w lewo lub krok w prawo może oznaczać koniec. Nic zatem dziwnego, że w poezji Wysockiego tak wiele jest utworów o górach i alpinistach, morzu i sztormach, o pełnej wewnętrznej dramaturgii rywalizacji sportowców”.

Niektóre ballady brzmiały bardzo niepokojąco. Wysocki nie unikał tematów drażliwych i niewygodnych, zawsze był szczery, czasami aż do bólu. Jako jedyny rosyjski poeta napisał o tragedii Powstania Warszawskiego i historycznym „spóźnieniu” Armii Czerwonej, o zdławionym powstaniu w Budapeszcie i Pradze, o milczącej obojętności, z jaką radzieckie elity przyglądały się tym dramatycznym wydarzeniom:

Rzeczywistości – strasznej, oszalałej –

Dziwna nieśmiałość zadawała kłam,

Jak dziwka nas bezwstydnie zdobywała,

Na kłódkę zamykając usta nam.

(tłum. Marlena Zimna)

Nikt poza Wysockim nie miał odwagi, by podjąć te trudne, czy wręcz niebezpieczne wówczas tematy. Dlatego nie można odmówić mu racji, czytając jego słowa: „Wy się śmialiście cicho, / A ja na cały głos!”.

Jeżeli coś go zirytowało, rozgniewało, zaciekawiło – pisał piosenkę. Dziesiątki, setki tych piosenek składały się na panoramę życia ludzi z krwi i kości w systemie nieludzkiej teorii powszechnej szczęśliwości. Tylko u Wysockiego wilkom ogradzano drogę do wolności czerwonymi flagami, a psy zlizywały mózg zastrzelonego zbiega z łagru. Tylko u niego można było znaleźć wstrząsające słowa obozowego strażnika, żałującego, że uciekający więzień nie przeżył obławy:

Trupa kopnął ktoś nogą:

Zdechła świnia.

Mógł żyć,

Za żywego – nagroda,

A za śmierć nie ma nic!

(tłum. Marlena Zimna)

Tak naprawdę Wysocki wcale nie pisał o komunizmie, a przynajmniej nie tylko. Ludzka krzywda nie jest wyłącznym wynalazkiem sowieckiego systemu. Towarzyszy człowiekowi od zawsze. Pisał o ludziach usiłujących żyć i przeżyć w niesprzyjającym dla życia świecie. Oczywiście, był odbierany politycznie. Uderz w stół, a nożyce się odezwą – mówi popularne przysłowie. Chcemy czy nie chcemy, polityka jest istotnym elementem egzystencji każdego z nas.

Nie był dysydentem, nie myślał o opuszczeniu ZSRR, ale wydźwięk jego pieśni i ich pełne żaru, charyzmatyczne wykonanie sprawiały, że otaczała go legenda twórcy niepokornego. Władza go nie lubiła, śledziła jego kroki w Polsce i emigracyjne kontakty w Paryżu, chociaż jej niektórzy, wysoko postawieni przedstawiciele, mieli podobno do niego słabość. Temu po części, jak również obawie przed wywołaniem międzynarodowego skandalu, zawdzięczał większą od innych niezależność, względny spokój, a także paszport umożliwiający wyjazdy. Władze radzieckie wprawdzie odsądzały go oficjalnie od czci i wiary, jednak w istocie pozwalały mu na to, na co nie pozwalały nikomu innemu: liczne wojaże zagraniczne, tournee po USA i Kanadzie, za które zarobił blisko 40 000 dolarów, wywiady dla zachodnich stacji telewizyjnych i radiowych, pijaństwa i bijatyki na Zachodzie, wwożenie do ZSRR nielegalnej literatury, publiczne pokazywanie się ze skazanymi na banicję dysydentami, pobieranie za koncerty honorariów ustalanych według cen umownych, a nie według stawek zatwierdzonych przez Ministerstwo Kultury ZSRR. Wybaczono mu również znalezienie w bagażu skór sobolich podczas kontroli na lotnisku Szeremietiewo przed wylotem do Francji. Jak zauważył dr Mark Tsibulsky:

„Nawet za jeden podobny wybryk normalny radziecki obywatel na zawsze pożegnałby się z zagranicą. I to w najlepszym razie. Najpewniej trafiłby do więzienia. Tymczasem Wysockiemu wszystko wspaniałomyślnie wybaczano”.

Ten wywód kanadyjskiego biografa wygląda jednak atrakcyjnie wyłącznie na papierze. Wysocki na pewno nie kreował własnych cierpień, nie epatował publiczności swą autodestrukcją i nie podbijał jej serc wizerunkiem rzekomo prześladowanego, w istocie zaś nieźle prosperującego artysty. A już z całą pewnością nie był „pieszczoszkiem władz”. W odniesieniu do Wołodii realizatorzy żelaznej woli „czerwonych dożów” zastosowali metodę wyjątkowo perwersyjną. Śpiewał o tym Jacek Kaczmarski w swym cudownym Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego, napisanym niejako w imieniu rosyjskiego barda i stanowiącym rodzaj wędrówki – niczym w Boskiej komedii Dantego – po kręgach piekielnych:

Po mnie nikt nie wyciągnie okrutnych rąk,

Mnie nie będą katować i strzyc.

Dla mnie mają tu jeszcze ósmy krąg,

Ósmy krąg, w którym nie ma już nic!

Poetę wykańczano w naprawdę wyjątkowo wyszukany sposób, bo też nawet wśród największych z największych Wysocki był postacią absolutnie wyjątkową. Krzywda wyrządzana Wołodii nie polegała bynajmniej na pomijaniu jego nazwiska przy przydziale talonów na nowe auta, czy też na braku zaproszeń na rauty z udziałem prominentów. Niszczono go dużo bardziej perwersyjnie i okrutnie. Olbrzymi dramat Wysockiego polegał na tragicznym pęknięciu, potwornej dwoistości jego istnienia. Można by rzec, iż władze zafundowały mu swoiste rozdwojenie jaźni, ósmy krąg.

Zycie Wysockiego nie skończyło się na wbitym w sufit haku, czy raczej – jak to było w przypadku Mariny Cwietajewej – na solidnym, nieco zakrzywionym gwoździu, chociaż podejmował w swym życiu co najmniej kilka prób samobójczych (pierwszą już w 1964 roku). W swojej książce Kto zabił Wysockiego? Marlena Zimna solidnie udowadnia tezę, że poeta sam nie sięgnął po narkotyki, lecz celowo go od nich uzależniono w czasie przymusowego leczenia szpitalnego. A ponieważ Wołodia okazał się fenomenem także w sensie medycznym – zażywał monstrualne dawki i za nic nie chciał zejść z tego świata – sprawę postanowiono przyśpieszyć.

Podsumowując szykany władz w odniesieniu do Wysockiego, wybitny izraelski tłumacz jego poezji na język angielski, George Tokarev, napisał w reakcji na książkę Marleny Zimnej:

„W pełni zgadzam się z tezą, iż Wysocki został zabity przez KGB. Został zabity przez KGB, nawet jeśli w tym konkretnym przypadku umarł sam”.

Najlapidarniej chyba podsumowała ten problem Marina Vlady, mówiąc:

„Wołodii nie prześladowano, nie aresztowano go, nie zamknięto w łagrze, nie torturowano go, nie skazano na banicję. Łamano go jak kawałek chleba. Tak długo, dopóki sam się wreszcie nie złamał”.

W warunkach, w których żył, być dosłyszanym przez bliźniego, doświadczyć przyjaźni, lojalności, solidarności w duchowym, a i często fizycznym zniewoleniu i upodleniu, mogło oznaczać szansę przetrwania. Śpiewał o tym w sposób następujący:

Jeśli brakło ci sił lub zbłądziłeś we mgle,

Kiedy nocna przeraża cię cisza,

Gdy doskwiera cierpienie i ból – wezwij mnie,

Ja twój głos nawet z dala usłyszę.

(tłum. Marlena Zimna)

Wtórował mu inny bard, Bułat Okudżawa w Ostatnim trolejbusie:

Ach, otwórz podwoje: przechodzień czy gość.

Ja wiem, że tonącym wśród nocy

ktoś z twych pasażerów, z załogi tej ktoś

udzieli pomocy.

(tłum. Andrzej Mandalian)

Śpiewali więc obydwaj, choć mogło się to skończyć źle, gdyby w zasięgu głosu znalazł się ktoś, kto ze służbowego obowiązku lub ze zwykłego tchórzostwa zajmował się tropieniem przejawów ludzkiej solidarności – czegoś najnaturalniejszego pod słońcem, ale dlatego właśnie szczególnie prześladowanego przez władze, których siła brała się z rozrywania międzyludzkich więzi.

*

Mieszkanie przy Małej Gruzińskiej wygląda tak samo jak wtedy, gdy on tu mieszkał. W salonie stary zegar z brzozy ka relskiej zatrzymał się o czwartej dziesięć. Tutaj właśnie, o świcie 25 lipca 1980 roku zmarł Włodzimierz Wysocki.

Dzisiaj jego imię nosi tankowiec, planeta, kilka gatunków owoców i warzyw, górskie przełęcze na Dalekim Wschodzie i w Sajanach. Ma kilka pomników, z czego trzy w Moskwie. Każdy sklep muzyczny oferuje płyty z jego utworami. Ulica Wysockiego jest w Swierdłowsku, Kijowie, Krasnojarsku, Nabiereżnych Czełnach, Odessie i Samarkandzie.

Za życia opublikowano mu dokładnie pół wiersza i kilka tekstów piosenek wraz z nutami. W ciągu ponad ćwierćwiecza, które minęło od śmierci barda, w Rosji wyszło 75 tomów utworów Wołodii, w łącznym nakładzie ponad siedmiu milionów egzemplarzy. Niektóre książki miały po dziesięć wydań. Przekłady ukazały się w USA, Francji, Bułgarii, Niemczech, Polsce, Włoszech, Danii, Rumunii, Szwecji i Czechosłowacji (razem 45 tomów). Wysockiego można również przeczytać po fińsku, kirgisku, japońsku, estońsku, ukraińsku, wietnamsku i chińsku! W oparciu o utwory „barda z Taganki” powstały dziesiątki kompozycji scenicznych, trzy balety i operetka. Jego utwory drukowane są w podręcznikach szkolnych jako część programu obowiązkowego.

Z biegiem lat postać Wysockiego obrosła legendą, a strofy jego wierszy, których nikt nie chciał drukować, wykuwano na grobach alpinistów i żołnierzy. Pewnego razu jego matka, Nina Maksymowna, była świadkiem rozmowy telefonicznej syna. Zadzwonili z jakiejś redakcji, że nie będą drukować jego wierszy.

„No cóż – odpowiedział. – Przepraszam za zainteresowanie. – A jednak będą mnie drukować – wypluł z siebie po chwili z wielką pasją. – Choćby po śmieci, ale będą!”.

System, który skazywał ludzi na milczenie, dawno już odszedł do lamusa historii. A my nadal drzemy się na całe gardło, by ktoś usłyszał nasz głos w ogólnym zgiełku, choćby z odległości pięciu kroków. Samotność też nie jest wynalazkiem opatentowanym przez komunizm.

Jednak masowe opętanie Wysockim minęło i prasa rosyjska przypomina sobie o nim dwa razy w roku – w rocznicę urodzin i śmierci. W jednym z wywiadów na pytanie: „Czego pragniesz w życiu najbardziej”, Wołodia odpowiedział: „Żeby pamiętali”.

Pamiętamy.

Rozdział IZ dawnych nut snuta nić…

Wraz ze zdobyciem nieograniczonej władzy nad partią i państwem przez Józefa Stalina, w Związku Radzieckim nastąpiło niesamowite nasilenie terroru. W połowie lat trzydziestych, po zamachu na sekretarza leningradzkiego komitetu partyjnego, Siergieja Kirowa, okrutny dyktator rozpętał masowe represje wobec osób oskarżonych o przestępstwa polityczne, obejmując nimi również członków ich rodzin. Uproszczono prawo karne i przebieg procesów. Wobec podejrzanych stosowano tortury. Przyznanie się do winy uznano za główny i wystarczający dowód do skazania. Karą śmierci szafowano w sposób nieograniczony.

Czystki nabrały większego impetu, gdy aresztowani zaczęli składać zupełnie nieprawdopodobne zeznania, byle tylko uniknąć tortur. Kiedy śledczy bezustannie pytali „kto jeszcze należał do spisku?”, ludzie wymieniali każde znane im nazwisko, a każda nowa lista uruchamiała kolejną lawinę aresztowań. Nikt nie wiedział, kto go może zdradzić. Ktoś, z kim pokłóciłeś się przed laty o jakąś błahostkę, mógł teraz zadenuncjować cię jako wroga ludu, terrorystę albo szpiega, przeciwnika Związku Radzieckiego czy trockistę. NKWD miało długą listę określeń dla zdrajców.

W latach 1936-1938 uwięziono, a następnie zgładzono 80 procent delegatów na zjazdy partii, członków Komitetu Centralnego, starych działaczy partii bolszewickiej i wyższych dowódców wojskowych z osławionym marszałkiem Michaiłem Tuchaczewskim na czele. Najgorzej było od wiosny 1937 do jesieni 1938 roku, kiedy konfidenci NKWD przychodzili do domów, aby zabrać ludzi w środku nocy i oddać ich w ręce oprawców tajnej policji. Ofiary wywlekano z mieszkań i wywożono czarnymi samochodami, zwanymi woronki. Przerażający nowy epitet – „wróg ludu” był na ustach wszystkich. Ofiary czystek znikały w zastraszającym tempie. Sądy wojskowe, orzekające w przyśpieszonym trybie, wydały ponad milion wyroków śmierci. Miliony ludzi skazano na wieloletni pobyt w obozach koncentracyjnych NKWD, zwanych łagrami, usytuowanych na Syberii, Arktyce i na Dalekim Wschodzie, w skrajnie trudnych warunkach klimatycznych.

Dopiero w styczniu 1938 roku pojawiły się pierwsze oznaki przyszłych zmian. Plenum KC WKP(b) potępiło wypaczenia, jakie wystąpiły podczas przeprowadzonych w partii czystek. W powziętej uchwale znalazło się wiele danych o minionych represjach i o likwidacjach mających miejsce w poszczególnych okręgach sowieckiego imperium. Nowa teza głosiła, że do organów bezpieczeństwa wdarli się karierowicze i wrogowie, którzy rozpętali antypartyjną akcję.

W lutym tego roku odbył się w Moskwie trzeci i ostatni „wielki proces”, zamykający okres tak zwanej „jeżowszczyzny”. Osądzono na nim Nikołaja Bucharina, ostatniego ze współtowarzyszy Włodzimierza Lenina, a także Gienricha Jagodę, wiernego stalinowskiego oprawcę, znającego zbyt wiele sekretów. Trzeci proces moskiewski wieńczył okres budowy socjalizmu. Opublikowanie we wrześniu Historii Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików) otwierało nową epokę. Totalitarne socjalistyczne państwo otrzymało nową biblię.

Ukończono tworzenie społeczeństwa, w którym człowiek całkowicie zależał od państwa, dającego mu zarówno strawę cielesną, jak i duchową. Odebrano człowiekowi również pamięć. Historia stała się najważniejszym instrumentem jego dehumanizacji. Maszyna terroru – wprawdzie nieco mniej okrutnie – szalała jednak jeszcze do początków grudnia, kiedy to na stanowisku narkoma, czyli komisarza spraw wewnętrznych, „krwawego kata” Nikołaja Jeżowa zastąpił „liberał” Ławrientij Beria. Zaczynało się „spokojne” życie. Kraj pełną parą sunął ku wojnie.

*

25 stycznia 1938 roku Moskwę objął w posiadanie siarczysty mróz. Rankiem zaczął padać drobny, kłujący śnieg, bielszy niż kornet zakonnicy. Świt z trudem przedzierał się przez śnieżny całun, zwisający gdzieś wysoko i ginący w odchodzącym mroku nocy. Zgaszone wcześnie latarnie już nie świeciły, ludzie, wydostając się ze swoich domów, brnęli do autobusowych przystanków prawie po ciemku.

Pod apteką przy Pierwszej Mieszczańskiej zgromadził się tłum zagrypionych, kaszlących, zakatarzonych, okutanych w chustki i szaliki klientów. Placówkę otwierano wprawdzie dopiero za godzinę, ale lepiej było zaklepać sobie z góry miejsce. A nuż nie starczy dla wszystkich. Tu była pomoc przeciw wichrom i grypom, przeciw dojmującemu zimnu i przejmującej dreszczem wilgoci. Magia apteki. Porcelanowe słoiki z dziwnie brzmiącymi nazwami i emaliowane tabliczki na szufladach budziły sympatię i zaufanie.

Gigantyczne figury z brązu przed katedrą Świętego Bazylego na Placu Czerwonym, upamiętniające opór Rosjan przed Inwazją Polaków w roku 1610, wyrzucały ręce do góry, jakby chciały odeprzeć napierający chłód. Strażnicy przed Mauzoleum Lenina zastygli w czujnym bezruchu; tylko rzęsy poruszały się bezgłośnie pod wielkimi czapkami. Zasuszona mumia wodza spała spokojnie w swojej szklanej trumnie. Policjant uderzał pałką o szary płaszcz, który wydawał suchy, złowrogi dźwięk. Wysoko nad żółtymi murami Kremla zimny powiew mieszał się z omiatającym plac lotniczym reflektorem. Odnosiło się wrażenie, że skrapla się na łopoczącej dumnie na szczycie baszty Troickiej fladze i sprawia, że faluje ona jak gorący, czerwony płomień.

Tego właśnie dnia, w skutej lodem stolicy wielkiego imperium zaczyna się historia Władimira Siemionowicza Wysockiego. Zaczyna się dokładnie o godzinie 9.40 rano, w domu porodowym numer 8 przy ulicy Trzeciej Mieszczańskiej 61/21. Po kilku dniach będzie kontynuowana w jego domu rodzinnym, małym, ciasnym mieszkanku przy ulicy Pierwszej Mieszczańskiej pod numerem 126, przemianowanej później na Prospekt Mira2.

Mieszkanie znajdowało się naprzeciw dworca Ryskiego, miało wspólną toaletę i łazienkę, z której korzystało całe piętro, a na klatce schodowej unosił się niemożliwy do usunięcia zapach zwietrzałego piwa i gotowanej kapusty. Przed rewolucją budynek był siedzibą hotelu noszącego dumną nazwę „Natalis”. Z dawnej atmosfery nie został jednak do obecnych czasów nawet cień. Nic zresztą nie zostało ze wspaniałych banków, music-halli, wrotnisk, klubów karcianych, domów schadzek, kinematografów, lunaparków i wykwintnych restauracji, gdzie ludzie oszałamiali się muzyką, odbiciem luster, półnagimi kobietami, światłem i szampanem. Sprawiedliwość dziejowa pod nazwą Rewolucji Październikowej położyła w 1917 roku kres tym wszystkim bezeceństwom.

Matka Wołodii, Nina Maksymowna Sieriegina (urodzona w 1912), pracowała w charakterze tłumaczki języka niemieckiego. Ojciec, Siemion Władimirowicz Wysocki (rocznik 1915), był łącznościowcem i oficerem Armii Czerwonej.

Wszystkie źródła podają w tym miejscu, że Siemion był podpułkownikiem, ale swojego stopnia dosłużył się raczej w późniejszym czasie, bowiem trudno przypuścić, że został nim już w roku 1938, czyli w wieku 23 lat.

Dziadek ze strony matki, Maksym Iwanowicz Sieriegin, pochodził ze wsi Ogariew w Tulskiej Guberni, skąd jako czternastolatek przyjechał do Moskwy na zarobek. Tu na początku nosił walizki na dworcach, a potem zatrudnił się jako portier w hotelu „Fantazija”. Umarł w roku 1934. Jego żona, a zarazem babka Wołodii, Jewdokija Andriejewna – gospodyni domowa, odeszła z tego świata trzy lata wcześniej.

Matka Wołodii, Nina Maksymowna, miała dwie siostry: Nadieżdę i Raisę, oraz dwóch braci: Siergieja i Władimira. Raisa była chora na gruźlicę i przeżyła tylko 22 lata, krótkie było również życie Nadieżdy, które skończyło się w 1941 roku. Obaj bracia byli żołnierzami. Starszy, Siergiej, był pilotem. Do wojny kierował eskadrą w stopniu majora. W 1939 roku aresztowano go za to, że przy lądowaniu awaryjnym troszczył się bardziej o pasażerów niż o rzeczy materialne. Jak opowiadała Nina Maksymowna – został osądzony i skazany za „nadmierną humanitarność”. Umarł w 1964 roku, a trzy lata później został oficjalnie zrehabilitowany. Młodszy brat matki, Władimir, był łącznikiem i zginął na zachodniej granicy na początku wojny, jak się można domyślać – w walce z Polakami.

*

Nowo narodzone dziecko to istota całkowicie anonimowa. Nie posiada jeszcze indywidualnych cech i najczęściej nie woła się do niego po imieniu. Po prostu niemowlę. Krewni, którzy przychodzili, by popatrzeć na synka Siemiona i Niny, sprzeczali się, do kogo jest podobny.

– Pokażcie nam maleństwo! – żądali, włażąc do mieszkania.

– Jaki podobny do ojca – mówili jedni.

– Nie, on wygląda zupełnie jak matka – zaprzeczali natychmiast drudzy.

– Ależ co wy za bzdury opowiadacie – wtrącali się jeszcze inni. – Toż to wykapany dziadek, Władimir Siemionowicz.

Olbrzymie postacie pochylały się nad łóżeczkiem. Ogromne oczy, jak młyńskie kamienie, zęby jak płyty chodnikowe. Co chwilę ktoś wybuchał śmiechem, a mały Wołodia, przerażony donośnymi głosami, zaczynał płakać. Do płaczu doprowadzali go także rodzice. Kłócili się zawsze, od samego początku, odkąd tylko pamiętał. Głos z lewej strony, głos z prawej strony, a on sam, zagubiony, gdzieś pośrodku.

Pogodna atmosfera domu to jeden z najpiękniejszych kwiatów na świecie, najdelikatniejszy, najsubtelniejszy i najwspanialszy pokarm, jaki zna natura. Ludzie wyrośli w takiej atmosferze i odżywiani nią wyrastają na typy silne, prawe i zadowolone z życia. Wołodia nigdy nie miał takiego kwiatu.

Siemion Władimirowicz i Nina Maksymowna nie byli praktykującymi chrześcijanami, w związku z czym ich pociecha ochrzczona nie została. Imię dostała po dziadku ze strony ojca i po bracie matki. Dla Siemiona religią był komunizm, a bogiem partia. Tak jak Kościół ma zawsze rację dla katolików, tak dla sowieckich komunistów partia była ponad wszystkim; była jednocześnie matką i ojcem, i najwyższą wyrocznią. Podważanie bolszewickiej władzy lub nieomylności partii było naruszeniem kanonów obowiązku, honoru i oddania. Ojciec Wołodii poświęcił się idei, w którą wierzył bez zastrzeżeń, całym sercem.

Władza radziecka zresztą, począwszy od samego Lenina, głęboko nienawidziła Kościoła, widząc w nim największego rywala komunizmu do władania sercami i umysłami ciemnych mas rosyjskiego chłopstwa. Moskwa powoli stawała się miastem zrujnowanych kościołów. Tylko konkurencyjna religia, która żywiła niewypowiedziany strach wobec ducha, jaki zbudował wielkie kościoły moskiewskie, mogła zemścić się, niszcząc je tak złośliwie. Stare powiedzenie mówi, że kiedyś kościołów w Moskwie było „czterdzieści razy czterdzieści”. Bardziej dokładne dane mówią o liczbie czterystu pięćdziesięciu. Większość, ponad dziewięćdziesiąt procent, zniszczył Stalin, były słuchacz seminarium duchownego.

Kościół Chrystusa Zbawiciela był największy w Moskwie. Wzniesiono go z datków ludzi, by upamiętnić zwycięstwo nad Napoleonem, a sama budowa świątyni zajęła ponad czterdzieści lat. Ukończono ją w roku 1880. Niestety, Cerkow Christa Spasitiela nie spodobała się Stalinowi. Pewnego dnia postanowił ją zburzyć.

Przyszli robotnicy, ale kościół się oparł. Budowały go tysiące ludzi i budowały wyjątkowo solidnie. Ściany wytrzymały atak burzycieli i nie padły. Zadaniem obarczono więc „Czekę3”, tajną policję, poprzedniczkę NKWD i KGB. Wysłani przez nią saperzy podłożyli laski dynamitu. Walnęło tak, że w promieniu kilku kilometrów wyleciały wszystkie szyby. Ale mury się w końcu zwaliły.

Na miejscu kościoła planowano wybudować Pałac Rad, zaprojektowany w groteskowym stylu tortu weselnego stalinowskiego baroku. Liczne kondygnacje miały wznosić się na wysokość trzystu metrów i kończyć stumetrowym pomnikiem Lenina. Oczy statuy miały rzucać czerwony promień widoczny na kilometry, jak ideologiczna latarnia morska. Ale nawet nie przystąpiono do realizacji projektu. Teren był w tym miejscu bagnisty i nie mógłby udźwignąć tak potężnej konstrukcji. Zamiast tego wybudowano wielki basen na otwartym powietrzu – gigantyczną chrzcielnicę, w której kąpała się cała Moskwa, nie mogąc jednak zmyć swych grzechów.

Lecz zarówno Lenin, jak i potem Stalin, nie mieli odwagi nakazać całkowitego wykorzenienia duchowieństwa. Obawiali się, że taki krok może spowodować ostry bunt ludności, którego nie opanuje nawet NKWD. Toteż po pierwszej fali przemocy, polegającej na paleniu cerkwi, rabowaniu kościelnych skarbów i wieszaniu diakonów, politbiuro zdecydowało się zmienić taktykę i pokonać Kościół metodą jego dyskredytacji w oczach społeczeństwa.

Imano się najrozmaitszych sposobów. NKWD przejęło na przykład całkowitą kontrolę nad seminariami duchownymi, z których usunięto wszystkich ludzi młodych i inteligentnych, zastępując ich przybyszami z odległych zakątków imperium. Poziom nauczania uległ znacznemu obniżeniu, co wkrótce odbiło się na ogólnym poziomie wykształcenia duchowieństwa.

Większość obiektów sakralnych po prostu zamknięto i pozostawiono na pastwę losu. Pomagali mu budowniczowie metra, czas i korniki też dołożyły swoje. Jeszcze później urbaniści z ochotą pustoszyli miasto. Kościoły zostały przekształcone w fabryki, biura, galerie sztuki i muzea. W rezultacie pod koniec lat pięćdziesiątych czynnych pozostało w Moskwie tylko około siedemdziesięciu kościołów. Pozostających na służbie diakonów zmuszono, by regularnie składali meldunki służbom bezpieczeństwa, a z biegiem lat uczyniono z nich informatorów donoszących na wiernych. Jeśli ktoś chciał ochrzcić dziecko, diakon z jego parafii musiał zameldować o tym fakcie władzom, w efekcie czego człowiek ten tracił swą pozycję społeczną: był wyrzucany ze studiów, otrzymywał niższe i gorzej płatne stanowisko, jego rodzice musieli wynieść się z zajmowanego dotychczas mieszkania. Komuniści po prostu stosowali starą jak świat politykę kija i marchewki, choć zamiast kija używali bata, zaś marchewka była zatruta.

Rodzicom Wołodii, choć gorliwie wyznawali nową, marksistowsko-leninowską religię, nie powodziło się zbyt dobrze. Ale komu wówczas w Związku Sowieckim się powodziło? W Moskwie żywność była racjonowana i kartki obowiązywały na wszystkie towary pierwszej potrzeby, włącznie z mydłem i mąką. System racjonowania był szczególnie ciężki dla ludzi starszych, którym nie przydzielono żadnych kartek i pozostawiono na łasce losu. Rodzinie Wysockich było trochę łatwiej, ponieważ ojciec był oficerem i obok zwykłych kartek miał tak zwany pajok, czyli przywilej kupowania żywności w specjalnych sklepach „za żółtymi firankami”, do których nie mieli wstępu zwykli śmiertelnicy. Można było w nich dostać niewielkie ilości jajek, masła, cukru i mięsa.

Tak więc, pomimo fatalnych warunków, pamiętający dobrze pierwszą połowę lat trzydziestych państwo Wysoccy byli jak najdalsi od narzekania. Narzekanie zresztą było bardzo niebezpieczne i w każdej chwili mogło się źle skończyć. Zycie w latach trzydziestych było ciężką walką. W okresie głodu w latach 1933-1934 w stolicy brakowało żywności, a przyjeżdżający do Moskwy z Ukrainy i środkowej Rosji przywozili przerażające wieści o ludziach konających z głodu. Ukraińcy ponadto twierdzili bezczelnie, że klęska głodu została wywołana umyślnie przez Stalina, żeby ich ukarać. Na prowincję wysyłano wojsko z zadaniem ściągnięcia z każdej wioski określonych kontyngentów zboża w ramach obowiązkowych dostaw. Każda obłast’ (okręg) i każdy rajon (powiat) miał wyznaczoną normę, którą musiał odstawić. Większość oddziałów ściągających kontyngenty wywodziła się z jednostek NKWD. Żołnierze byli dobrze odkarmieni, dobrze uzbrojeni, ubrani w porządne mundury i dowodzili nimi brutalni, silnie umotywowani ideologicznie oficerowie. Mimo to potworny widok matek umierających z wygłodzonymi dziećmi w ramionach i przypadki kanibalizmu sprawiały, że nawet ci oficerowie po powrocie z rekwizycji popełniali samobójstwa lub wpadali w obłęd.

Teraz się zmieniło. Zmieniło się na lepsze. No i pozostawała jeszcze nadzieja. Nadzieja na lepsze jutro. To właśnie obiecywali swoim obywatelom przywódcy kraju. A Józef Stalin nie mógł przecież kłamać.

*

Wszystko, co znają niemowlęta, to pora karmienia, przewijanie pieluszek, ciepło dookoła i dwie twarze, które wyróżniają się spośród wszystkich innych. To dla nich cały wszechświat. Wreszcie przychodzi czas dokonywania odkryć – kojec, podłoga, meble, wszystkie te dziwne przedmioty dookoła. Potem kolej na następne pokoje, a w końcu i na świat na zewnątrz. Ten świat wcale jednak nie był dla półtorarocznego Wołodii przyjazny. Nie był zresztą przyjazny dla kilkuset milionów innych obywateli imperium.

Mały Wysocki był bardzo ciekawym dzieckiem i wcześnie zaczął mówić. Pierwsze zdanie, które wypowiedział, stojąc wieczorem na ganku daczy, brzmiało:

– To on, księżyc. (Wot ona, łuna).

Nim ukończył dwa lata, znał już wiele wierszy i deklamował je z ekspresją. Przychodził do sąsiadów, Klimowów, i wgramoliwszy się na taboret, cytował fragmenty rewolucyjnej poezji o Woroszyłowie. Nie wypowiadał „r” ani „l”, lecz absolutnie nie wpadał z tego tytułu w kompleksy. Raję Klimową i jej koleżanki fascynowały jego długie i gęste rzęsy. Trzy zapałki dało się na nich ułożyć, a one próbowały jeszcze czwartą, dopóki nie przeszkodziła im mama:

– Dziewczęta, nie znęcajcie się nad nim!…

Wołodia nie był ani specjalnie towarzyski, ani też samotny. Właściwie to był z niego taki „towarzyski samotnik”. Raz ciągnęło go na korytarz, popatrzeć na sąsiadów, a innym razem długo siedział w swoim kącie w pokoju z ulubionym konikiem i zabawkowym garażem, w którym parkowały dwa samochody.

*

17 września 1939 roku o godzinie 3 rano wojska dwóch frontów, Białoruskiego i Ukraińskiego, przekroczyły granicę Rzeczypospolitej. Celem tej operacji było szybkie opanowanie wschodnich województw Polski, po ustaloną w tajnym protokole niemiecko-radzieckim (tak zwanym pakcie Ribbentrop – Mołotow) linię Narwi, Wisły i Sanu. Zajęte przez Armię Czerwoną ziemie II Rzeczypospolitej zostały włączone do Białoruskiej bądź Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Wszystkim mieszkańcom nadano obywatelstwo radzieckie i przeprowadzono pobór do wojska.

Siemion Wysocki – póki co – nie wziął udziału w wojnie, nie uczestniczył również w dokonanej pod koniec listopada agresji ZSRR na Finlandię. Cały świat z sympatią obserwował dzielną obronę małego narodu przed agresją potężnego sąsiada. Pomimo przygniatającej przewagi Armii Czerwonej jej natarcie utknęło na Przesmyku Karelskim. Uważane za najlepsze na świecie dywizje pancerne i zmechanizowane nie były w stanie przełamać zaciętego oporu Finów. Panowała wtedy niezwykle sroga zima, a oddziały obrońców przyzwyczajone i przygotowane do działań w takich warunkach, dobrze ponadto znające teren walk, zadawały Rosjanom olbrzymie straty.

Już za kilka lat mróz miał się okazać wielkim sprzymierzeńcem Rosjan w zupełnie innej wojnie.

W marcu 1940 roku wojska radzieckie przełamały wreszcie główną linię obrony fińskiej na Przesmyku Karelskim i ponosząc nadal duże straty, zaczęły posuwać się w głąb Finlandii. 13 marca następnego roku rząd fiński zdecydował się na zawarcie w Moskwie pokoju z najeźdźcą. Finlandia utraciła 10 procent swego terytorium, oddając ZSRR Karelię Północną, kilka wysp w Zatoce Fińskiej i część portu wojennego Wyborg. Poprzestając na zastraszeniu i nie musząc uciekać się do działań zbrojnych, latem 1940 roku Związek Radziecki włączył do swojego terytorium trzy niepodległe państwa: Estonię, Łotwę i Litwę oraz rumuńską Besarabię i Bukowinę Północną.

Ale jak mówi stare porzekadło: nosił wilk razy kilka. Tuż przed świtem, 22 czerwca 1941 roku wojska niemieckie uderzyły na Związek Radziecki. Rozpoczęła się realizacja długo przygotowywanego przez hitlerowców planu „Barbarossa”. W kraju ogłoszono powszechną mobilizację i Siemion Wysocki wyruszył na front. Żona z synkiem odprowadzili go na dworzec. Miasto było pełne żołnierzy, taborów samochodowych i ogromnych parków artyleryjskich z działami pomalowanymi łamanymi liniami w pstre kolory. Grzmiały czołgi i samochody pancerne, wieziono pontony i całe mosty do przepraw. W górze huczały samoloty.

Środkiem Twerskiej szły dwie kompanie wojska w pełnym rynsztunku bojowym, z plecakami, menażkami i łopatkami. Zołnierskie twarze o szerokich kościach policzkowych były znużone i pokryte kurzem. Mały oficer w zielonej bluzie, z nowiutkimi rzemieniami skrzyżowanymi na piersi, co chwila stawał na palce, odwracał się i wrzeszczał:

– Lewa! Lewa!

Jakaś elegancko ubrana kobieta patrzyła na maszerujących. W pewnej chwili jej ręka w białej rękawiczce, całkiem nie po marksistowsku, zaczęła ich żegnać znakiem krzyża. Zołnierze przeszli, zasłonił ich potok pojazdów. Na trotuarach było gorąco i ciasno, wszyscy jakby czegoś oczekiwali. Przechodnie zatrzymywali się, słuchali jakichś rozmów i okrzyków, przeciskali się, zadawali pytania i podnieceni odchodzili do innych grup.

Na dworcu panował tłok i bałagan. Perony wypełniali żołnierze ze zmobilizowanych roczników oraz podróżni z tobołkami i z dziećmi. Rozkłady jazdy utraciły jakiekolwiek znaczenie. Wiele pociągów po prostu nie odchodziło. Zawsze i wszędzie pierwszeństwo miały wojskowe transporty. Czuć było zamieszanie już nie w skali jednego dworca, ale w skali całego miasta. Kolejarze starali się zaprowadzić jaki taki porządek, co znakomicie utrudniali im zmobilizowani i odprowadzające ich rodziny. Siemion długo żegnał się z żoną i z małym Wołodią.

Rosjanie w ogóle mają zwyczaj żegnać się długo i z całą powagą. Czy człowiek wyrusza na wojnę, czy w podróż dookoła świata, czy wyjeżdża do sąsiedniego miasta w kilkudniową podróż służbową lub zwyczajnie do krewnych na wieś, jest żegnany długo i solidnie. Jak powiedział poeta: „Ilekroć odchodzisz na chwilę, za każdym razem żegnaj się na wieki”. Tak właśnie postępują. Zapraszają gości, piją, wznoszą toasty za tych, co wyjeżdżają, i tych, co pozostają. Przed wyjściem z domu wypada siąść na chwilę i pomilczeć. A potem na dworcu, w porcie czy na lotnisku całują się długo, płaczą, nie szczędzą różnych błogosławieństw na drogę, machają rękami. W domu Wołodii panował taki zwyczaj, że gdy ojciec wyjeżdżał, chociażby tylko na kilka dni, mama nie zamiatała podłóg, dopóki nie przyszedł telegram zawiadamiający o jego szczęśliwym przybyciu na miejsce. Inni mogą to uważać za bzdurę, lecz Rosjanie lubią cały ten podniosły rytuał, który wyrósł z odwiecznych tradycji oraz przyzwyczajeń i dla nich ma głęboki sens. Albowiem nigdy nie znamy dnia ani godziny.

Wołodia spacerował po peronie, kiedy nagle pociąg ruszył, a ojciec machał do niego z okna chusteczką. Z żalu zabrakło mu siły, żeby dojść do domu, zaniósł go na rękach sąsiad, wujek Misza. A może chłopiec przeczuwał, że ojciec już na Pierwszą Mieszczańską nie wróci?

Państwo Stalina było zupełnie nieprzygotowane do wojny, a przynajmniej do wojny z tak potężnym przeciwnikiem. Szybko wyjaśniło się, że męstwo żołnierza dawnego typu – człowieka ogromnego wzrostu, wąsatego i o bohaterskiej prezencji, umiejącego galopować, rąbać i nie kłaniać się kulom – zupełnie się przeżyło. Na pierwsze miejsce w nowoczesnej wojnie został wysunięty sprzęt techniczny i organizacja tyłów. Od żołnierzy wymagano przede wszystkim, żeby z uporem i posłusznie umierali w miejscach wyznaczonych przez dowódców na mapie.

Zdezorganizowana Armia Czerwona, pozbawiona w wyniku czystek najzdolniejszych oficerów, zupełnie nie potrafiła przeciwstawić się niemieckiej machinie wojennej, odnoszącej sukcesy na trzech frontach. W ciągu czterech miesięcy wróg przemaszerował przez państwa bałtyckie, zdobył Mińsk i Smoleńsk, obległ Leningrad, zajął Kijów i większość Ukrainy. Tylko w ciągu kilku pierwszych dni walk Rosjanie stracili 1 200 samolotów, kilka tysięcy czołgów i dział, a setki tysięcy żołnierzy znalazły się w niewoli. Takiej straszliwej klęski Rosja nie zaznała od czasów kampanii napoleońskiej. Carscy generałowie z lat I wojny światowej, którym sowiecka historiografia zarzucała skrajną nieudolność, nigdy nie ponosili tak druzgocących porażek.

Zaden rozum nie mógł wytłumaczyć, dlaczego ludzkość tępi sama siebie żelazem, dynamitem i głodem. Pękać zaczęły jakieś odwieczne wrzody. Odzywało się dziedzictwo przeszłości, ale i to niczego nie tłumaczyło. Sentymentalne uchwały konferencji haskiej – jaki sposób zabijania jest etyczny, a jaki nieetyczny – zostały po prostu podarte. I razem z rozniesionymi przez wiatr strzępkami papieru rozleciały się nikomu niepotrzebne przeżytki moralnych praw.

Niemcy posuwali się szybko ku Moskwie. Późnym latem 1941 roku ministerstwa oraz ambasady rozpoczęły ewakuację do Kujbyszewa, miasta nad Wołgą, które obecnie nazywa się Samara. 16 października w stolicy wybuchła panika. Sądząc, że wróg lada chwila wkroczy do miasta, ludzie zaczęli grabić sklepy. Utworzono specjalny pułk NKWD, który jak kamikadze miał bronić Moskwy do ostatniego żołnierza.

Z tego właśnie okresu pochodziły pierwsze, mgliste wspomnienia małego Wysockiego. Niemcy bombardowali Moskwę i trzyletni Wołodia udał się wraz z matką do tunelu niedokończonej stacji metra, którą przerobiono na schron. Schody ruchome jeszcze nie działały i musieli bardzo długo schodzić w dół po niekończących się stopniach, aż dotarli do wypełnionych ludźmi długich, ciemnych korytarzy. Przestraszonym ludziom Wowka dodawał otuchy, deklamując wiersze.

„Schodziłam z Wołodią do schronu, a on znajdował tam jakieś podwyższenie i deklamował wiersze, głośno i z uczuciem – wspominała Nina Wysocka. – Kiedyś po takim «występie» podszedł do mnie jakiś starszy mężczyzna, powiedział cicho: «Dziękuję za syna» i pocałował mnie w rękę.

Donośny głos przyszłego barda ujawnił się, kiedy na dach sąsiedniego budynku spadła bomba zapalająca. Mały Wowka wzywał przez tekturową tubę ochotników do gaszenia pożaru. Krótko po tym zdarzeniu został wraz matką ewakuowany ze stolicy.

Październikowe niebo płakało nad rosyjską ziemią, nad głodnym i kostniejącym z zimna miastem, gdzie życie ledwie się tliło w oczekiwaniu jeszcze bardziej beznadziejnej zimy, nad kominami, z których nie unosił się dym, i opuszczonymi halami, skąd robotnicy rozpełzli się po wszystkich frontach. Stare życie się skończyło – jakby ktoś wielką łyżką zamieszał Rosję i zmącił ją – wszystko drgnęło, ruszyło się i upiło wojną.

*

Wysłano ich do Buzułuku, miasta w obwodzie orenburskim, położonego przy ujściu rzeki Buzułuk do Samary (w dorzeczu Wołgi), założonego przez Rosjan w 1736 roku jako forteca graniczna. Od września 1941 do stycznia 1942 roku Buzułuk był siedzibą dowództwa Armii Polskiej w ZSRR, tak zwanej Armii Andersa. Po ewakuacji wojsk polskich (sierpień– wrzesień 1942) tworzono tu oddziały czechosłowackie pod dowództwem generała Ludwika Svobody.

Właściwie to nie zamieszkali w samym Buzułuku, lecz w położonej niedaleko wsi Woroncowka. Zycie wyglądało tu tak samo, jak w tysiącu innych rosyjskich dieriewni, rozsianych po całym wielkim imperium: sad, krowa, gliniana polepa w chałupie, cielę zabrane na zimę do domu, żeby nie zmarzło, gęś wysiadująca jaja, głód. Odwieczny kołowrót niemal pańszczyźnianego życia. Małemu Wysockiemu wyraźnie nie przypadły do gustu uroki wiejskiej egzystencji; z podwórza dochodził smród latryny, koguty darły się jak opętane nad samym uchem już od wczesnego świtu.

Najgorzej było na wsi późną jesienią. Po prostu przeraźliwie nudno. Wiśnie i jabłonie traciły liście, które leżały mokre od nocnego szronu na rozgrzebanych grzędach, skąd powyciągano jarzyny. Zamiast słoneczników, wabiących słońce w maleńkie okienka chat, sterczały tylko zgniłe łodygi. Błoto zalegało wszędzie, aż do samych progów. Oblazłe okiennice skrzypiały i stukały, poruszane zimnym wiatrem. Z zamglonych okien widać było tylko wrony na płocie, ponuro oczekujące, aż gospodyni wyrzuci im na podwórze coś do jedzenia.

Pokój, w którym zamieszkali, prezentował się bardzo skromnie: szafa na ubrania z niemiłosiernie skrzypiącymi drzwiami, stół, cztery rozchwiane krzesła, ogromne łóżko ze stosem pierzyn, przykryte kolorową narzutą, wyliniała kanapa, na której sypiał Wołodia, pamiętająca jeszcze chyba czasy rewolucji, umywalka z zardzewiałą miednicą i fajansowy dzbanek na wodę. Czuć tu było potem, suszonym krowim łajnem, tytoniem, starymi butami i dymem z lampki olejowej.

W kącie przy drzwiach stał mały piecyk obłożony cegłami, z rurą żelazną, ciągnącą się przez całe pomieszczenie. Te piecyki własnej roboty nosiły rozpowszechnioną szeroko nazwę „burżujek” albo „pszczółek”. W czasie trwania komunizmu wojennego uratowały niejedno ludzkie życie. Proste, żelazne, na czterech nóżkach, z małym piekarnikiem, w którym można było upiec placki z fusów po kawie, a nawet, czasami, pieróg z suszoną rybą – grzały, gotowały, piekły i śpiewały odwieczną pieśń ognia przy akompaniamencie wyjącej zimą zamieci.

Najbardziej ze wszystkiego Wysocki nienawidził wszechobecnych pluskiew. Insekty te mają szczególne obyczaje; czekają zwykle, aż świeca zgaśnie, i skoro tylko zrobi się ciemno, wyłażą. Nie kierują się przypadkiem: zmierzają prosto do karku, który przedkładają nad inne części ciała, czasami kierują się ku przegubom rąk, rzadziej dają pierwszeństwo kostkom. Nie bardzo wiadomo, czemu wstrzykują pod skórę śpiącego przykro piekący olejek, którego działanie wzmaga się rozpaczliwie za najlżejszym potarciem.

Swędzenie, które obudziło Wołodię już pierwszej nocy, było tak żywe, że zapalił świecę i pobiegł do lustra obejrzeć rozlaną pod dolną szczęką czerwoność, usianą białymi punkcikami. Ale świeca świeciła licho, zwierciadło było mętne, wzrok przyćmiony sennością. Położył się z powrotem, wciąż trąc; zgasił świecę, na nowo zapalił w pięć minut potem, gdy pieczenie stało się nie do zniesienia. Wylał na miednicę trochę wody z dzbanka, zmoczył w niej chustkę i przyłożył ją na przekrwione miejsce. Trochę pomogło, więc zgasił świecę i ponownie udał się na spoczynek.

Ulga, jaką przyniósł mu chłodny kompres, była niestety bardzo krótka. Do ogólnych niewygód dołączył się również zmoczony przez chustkę kołnierz jego koszuli nocnej. Wyskoczył z łóżka i po raz kolejny zapalił świecę.

– Wowka, do jasnej cholery! – rozległ się głos matki. – Dlaczego tłuczesz się jak Marek po piekle i porządnym ludziom spać nie dajesz?

– Bo… tu… tu jest pełno jakichś robaków – usprawiedliwił się.

– To są pluskwy! – wyjaśniła szanowna rodzicielka. Zdziwił się, że nie przyszło mu to wcześniej do głowy, ale znał te obrzydliwe stworzenia jedynie z nazwy.

– Ale one gryzą – zapłakał.

– No i co z tego? – mruknęła, przekręcając się na drugi bok Nina Maksymowna. – Pluskwy są, to i gryzą. Śpij, nic na to nie poradzisz. Jutro kupimy w aptece specjalny proszek.

– Do jutra to ja chyba nie dożyję! – zawołał zrozpaczony, lecz odpowiedziało mu tylko głośne pochrapywanie matki.

Sparaliżowany ze wstrętu, zaczął szukać pluskiew na sobie, co jest podstawowym błędem wszystkich ludzi, którzy po raz pierwszy mają do czynienia z tymi odrażającymi stworzeniami. Nie znalazł nic, również na prześcieradle, ale zanim położył się z powrotem, wpadł na pomysł, aby podnieść wałek pod poduszką.

– Tu jesteście! – wykrzyknął do trzech maleńkich czarnych „pastylek”, które na jego widok szybko schowały się w fałdzie prześcieradła.

Postawił świecę na łóżku i rozpoczął polowanie. Rozchylił fałd. Aż pięć potworków schowało się tam przed jego wzrokiem.

– Zapłacicie mi teraz za moje cierpienia! – zawył.

– Wowa! Idźże, synu, spać! – przebudziła się znowu Nina Maksymowna.

– Już idę, mamo – obiecał. – Tylko rozprawię się z tymi pluskwami. Znalazłem wszystkie pięć.

– To nic nie da – sapnęła rozespana matka, nakrywając głowę poduszką. – Jutro kupimy proszek.

– Obejdzie się bez żadnych proszków – szepnął Wołodia.

– Drżyjcie, robale, dzień sądu nadchodzi!

Zgarnął gwałtownie insekty do nocnika i nasikał na nie. Przez kilka chwil patrzył z zadowoleniem i okrucieństwem jak się miotają, po czym zgasił świecę i położył się.

Prawie natychmiast intensywność swędzenia podwoiła się. Diabli wiedzą, skąd pojawiły się następne pluskwy. Tym razem na karku. Zrozpaczony zapalił światło. Wstał i zdjął tym razem koszulę, aby obejrzeć swobodnie kołnierz. Wreszcie znalazł biegnące niemalże niedostrzegalnie wzdłuż szwu punkciki. Zgniótł je na płótnie, zostawiając czerwone ślady krwi.

– Swołocz! Chujnia! – strzelił w nie najgorszymi przekleństwami, jakie dotąd zdołał poznać. – Plugawe bydlęta! Takie małe, a jakież zajadłe!

Dmuchnął na świecę i położył się. Ale wkrótce potem, kiedy na nowo uchylił wałek, odkrył dwie kolejne. Wściekły do ostatnich granic, zdjął wałek, odsunął prześcieradło i zaczął szukać metodycznie. Teraz zdawało mu się, że widzi je wszędzie, ale w sumie złapał tylko cztery i natychmiast ukarał śmiercią.

Położył się i zaznał godziny spokoju. Potem pieczenie wróciło. Puścił się jeszcze raz na polowanie. W końcu, przekonawszy się, że jeżeli nie drapać, to pieczenie uśmierza się dosyć szybko – dał za wygraną. O świcie ostatnie pluskwy, opite po uszy jego krwią, ostatecznie go opuściły.

Z pobytu w Woroncowce Wołodia zapamiętał też inne, wielce nieprzyjemne dla niego zdarzenie. Jeden z sąsiadów, imieniem Wasyl, chudy i wysoki jak topola, posadził go na krowie. Początkowo nawet mu się podobało. Siedząc na zwierzęciu, zobaczył dookoła znacznie więcej rzeczy niż zwykle. Widać było drogę, pola i budynki miasta. Gdy tak patrzył w dal, krowa nagle zamuczała. Drgnęła potężnie i wydała z siebie głęboki, przeraźliwy ryk. W jednej chwili poczciwa krasula zamieniła się w potwora o wielkich, pulsujących bokach. Chłopiec odniósł wrażenie, że czas stanął pomiędzy dwoma uderzeniami jego serca.

Krowa odwróciła swój olbrzymi łeb i spojrzała na Wołodię. Serce w nim dosłownie zamarło. Zobaczył przed sobą pysk potwora. To nie była już znajoma i przyjacielska istota, która daje mleko. To był straszliwy smok, jak z najgorszego sennego koszmaru. A on nie był w stanie się odwrócić ani nawet zamknąć oczu. Był tak nieprzytomny z przerażenia, że nawet się nie poruszył ani nie rozpłakał. Siedział sztywno na tym potworze i czekał, żeby go sąsiad jak najszybciej zdjął i uratował. Ale chudy Wasyl zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tego, co się dzieje. Nie miał pojęcia, że tę małą figurkę na krowim grzbiecie sparaliżował śmiertelny strach. Siedział tak zupełnie bezradny, aż w końcu Wasyl zdjął go z krowy, nie zauważając nawet, jak Wołodia drży.

*

Z rosnących na okolicznych polach burakach pędziło się spirytus na paliwo do czołgów i samolotów. Buraczanymi wytłokami karmiło się inwentarz. Któregoś dnia robotnica niechcący poruszyła dźwignię i do paszy wlało się dobrych kilka litrów alkoholu. Zwierzęta miały tego wieczoru prawdziwą zakrapianą kolację. Na wiejskich drogach krowy goniły się i bodły z końmi, które pląsały w szalonym tańcu i przeskakiwały ogrodzenie. Świnie tarzały się po ziemi i kwiczały jak zarzynane, kury, gęsi i kaczki usiłowały wznieść się w powietrze. Przerażeni gospodarze miotali się jak w ukropie, na próżno usiłując zagnać zwierzęta do zagród. Udało się to dopiero wtedy, gdy zmęczone figlami i harcami zapadły w głęboki, pijacki sen. Wioska wyglądała jak zaczarowany las z bajki. Jak okiem sięgnąć, krowy, konie, kury i świnie leżały pokotem i chrapały w najlepsze. Zupełnie jak u Orwella:

„W kilka dni po tych obchodach, świnie w piwnicach domu właściciela natrafiły na skrzynię whisky (…) Tej samej nocy z kwatery świń rozległy się dźwięki bardzo głośnych śpiewów, wśród których, ku zdumieniu wszystkich, błąkała się melodia hymnu Bracia Zwierzęta. Około wpół do dziewiątej poznano wyraźnie Napoleona, który w starym meloniku Jones’a wyszedł tylnymi drzwiami, przegalopował dookoła podwórza i znowu zniknął w domu. Nazajutrz głębokie milczenie zaległo dom właściciela. Żadna ze świń nie dawała znaku życia. Dochodziła dziewiąta, gdy wreszcie ukazał się Krzykała, mocno speszony i ledwo trzymający się na nogach, z osłupiałym wzrokiem i zwisającym, sflaczałym ogonem. Wyglądał na ciężko chorego”. [George Orwell – Folwark zwierzęcy, Odnowa, Londyn 1974].

Po kilku miesiącach pobytu na wsi, gdzie pracowała w gorzelni imienia Czapajewa, Nina Maksymowna znalazła zatrudnienie w zakładach gazowniczych i wraz z synem przeniosła się do nieco większego mieszkania, tuż pod miastem. Tam z kolei były pchły. Przez całą noc Wołodia drapał się, obracał i kręcił, nie mogąc zasnąć. Czuł, jak obrzydliwe insekty biegają mu po nogach, łaskoczą go w lędźwie, przyprawiają o gorączkę. Ponieważ skórę miał delikatną, od ukąszeń tworzyły się natychmiast wypukłe guziczki, które Wołodia rozogniał, drapiąc się z dzikim zapamiętaniem. Kilka razy zapalał światło, wstawał, zdejmował koszulę i wkładał ją z powrotem, nie zdoławszy zabić ani jednej. Ledwie tylko je spostrzegł, błyskawicznie uciekały. Kiedy w końcu jedną złapał, ta najpierw udała nieżywą, a potem wzdęła się w jednej chwili i wyskoczyła w górę.

– Wowa, skaranie boskie z tym dzieciakiem! – ofuknęła go matka. – Czegóż ty znowu rozrabiasz po nocy?

– Bo tutaj znowu mnie coś gryzie – poskarżył się. – Jakieś parszywe pluskwy, tylko takie trochę mniejsze.

– Zadne pluskwy, tylko pchły – rzeczowo wyjaśniła Nina Maksymowna. – Śpij, jutro kupimy w aptece specjalny proszek.

Jedyne, co mogło się podobać w Buzułuku, to było letnie niebo, przybierające niekiedy barwę prawie czarną, usiane gwiazdami niby płatkami śniegu, z Małą Niedźwiedzicą krążącą tuż nad głową. Piękne były tu również przedświty, gdy szara mgiełka nocy poczynała blednąć i prawie niedostrzegalnie zmieniać swój odcień. Przed samym wschodem, zanim rąbek słońca wyjrzał zza horyzontu, nabierała perłowego koloru. Wtedy zrywał się przedranny wiatr, świeży, chłodny, spadający z góry na ostygłą z żaru płaszczyznę. Barwy ziemi stawały się wówczas zupełnie inne niż za dnia. Mniej kontrastowe, o pastelowych odcieniach, zacierały się granice kolorów.

Okres ewakuacji musiał odbić się na psychice chłopca. Chociaż Nina Maksymowna miała pracę, nie powodziło im się wcale dobrze. Ze wspomnień matki wynika, że już wtedy Wołodia przejawiał dobre serce i chętnie dzielił się jedzeniem z innymi dziećmi, często będącymi w jeszcze gorszym niż on położeniu:

„Czasami przynosiłam mu z pracy kubek mleka, a on oddawał go innym dzieciakom, mówiąc przy tym: «One nie mają tu mamy i nikt im niczego nie przyniesie». Często pytana jestem o to, skąd syn tak dobrze znał wojnę, życie w tamtych latach, przecież kiedy wojna się skończyła, nie miał nawet siedmiu lat. W jego dziecięcej pamięci wojna odcisnęła się trudami niezwykle długich przejazdów w wagonach towarowych, wycieńczonymi twarzami rannych i głodujących ludzi, niedojadaniem, bombardowaniem i śmiercią bliskich. Jego wuj, a mój młodszy brat – Wołodia, i ciocia, moja starsza siostra – Nadieżda, zginęli zaraz na początku wojny. Nie bez znaczenia, oczywiście, było również to, że ojciec Wowki, Siemion Władimirowicz, był zawodowym żołnierzem. Bronił Moskwy, wyzwalał Lwów i Pragę, szturmował Berlin”.

W czasie wojny więc, a także bezpośrednio po jej zakończeniu, Wysocki nieustannie ocierał się o śmierć, cierpienie, samotność i sieroctwo. Być może dlatego właśnie tak często pisał później o wojnie w swoich wierszach.

*

Ofensywę w celu zdobycia Moskwy podjęli Niemcy dopiero w październiku 1941 roku, po zajęciu Smoleńska i okrążeniu Leningradu. W listopadzie, w warunkach szybko nadchodzącej zimy, wojska hitlerowskie zbliżyły się na odległość 32 kilometrów do stolicy ZSRR. Ich natarcie zatrzymało się na przedpolach miasta, a 6 grudnia oddziały Armii Czerwonej przeszły do kontrnatarcia. Walki były prowadzone w warunkach surowej rosyjskiej zimy, do której Wehrmacht nie był przygotowany. Mróz i śniegi sparaliżowały niemiecki trans port. Wróg został odepchnięty na odległość 250 kilometrów na zachód od stolicy.

Jesienią 1943 roku Moskwa była już bezpieczna. Po wielkich bitwach pod Stalingradem w styczniu i lutym oraz latem pod Kurskiem, niemieckie wojska znalazły się w odwrocie i było pewne, że już nigdy nie podejdą tak blisko, żeby znów zbombardować miasto. Z końcem 1943 roku Nina z Wołodią wrócili do domu.

Wydarzeniem, które wbiło się głęboko w dziecięcą pamięć wkrótce po powrocie, była niezwykła defilada. Parę dni po szóstych urodzinach Wołodii władze ze względów propagandowych ogłosiły, że przez ulice Moskwy przemaszerują wzięci do niewoli Niemcy. W gazetach pojawiły się artykuły wstępne, w których przypominano, jak Niemcy napadli na miłujący pokój Związek Radziecki, ale zostali powstrzymani i pobici. O układzie Ribbentrop-Mołotow taktownie nie wspominano. Gazety wzywały mieszkańców stolicy, żeby przyszli obejrzeć pokonanego wroga.

Poszli z matką popatrzeć. Była to zaiste niezwykła defilada. W suchy, chłodny dzień, przez miasto szła niekończąca się kolumna mężczyzn ubranych w poszarpane i wymięte mundury. Pilnowali ich nieliczni żołnierze uzbrojeni w pepesze. Gęste szpalery mieszkańców Moskwy patrzyły w ciszy. Nikt nie gwizdał, nikt nie rzucał niczym w idących. Nikt nawet nie mruczał. Publiczność nie wiedziała, jak się zachować. Być może odkryli w Niemcach ludzi takich samych jak oni, tylko w innych mundurach. Niektórzy nawet współczuli w głębi serca złapanym, pilnowanym i prowadzonym w nieznane jak bydło na rzeź. Wielu jeńców miało twarze pełne smutku wyciśniętego przez śmierć. Wiedzieli, że ponurą defiladę urządzono tylko po to, żeby ich poniżyć i wzbudzić nienawiść w widzach, ale tłum nie widział w nich wrogów i zachował spokój. Przemarsz był jednak wielkim sukcesem propagandowym, bowiem nakręcony wówczas film wyświetlano potem w wielu krajach świata, gdzie świadczył, że Moskwa nigdy nie poddała się hordom hitlerowskiego najeźdźcy.

Wołodia czekał z utęsknieniem na powrót ojca, od którego tylko od czasu do czasu przychodziły z frontu listy, coraz rzadziej jednak i rzadziej. Wydarzeniem formalnie zamykającym okres drugiej wojny światowej, mimo że trwały jeszcze walki z Japonią na Dalekim Wschodzie, była konferencja w Poczdamie na przedmieściach Berlina, która odbyła się w dniach 7 lipca-2 sierpnia 1945 roku. Tłumy ludzi ciągle biegały na dworzec, by witać pociągi z żołnierzami. Pierwszy wrócił ojciec Tomy Matwiejewej, po nim inni ojcowie, synowie i bracia – ci, którzy przeżyli. Wojna skończyła się, lecz tata Wołodii wciąż nie wracał.

Wkrótce okazało się, że w ogóle nie wróci. Siemion Władimirowicz poznał na froncie ognistą Ormiankę, Jewgienię Stiepanowną Lichołatową, i z nią to właśnie, a nie z Niną Maksymowną, postanowił spędzić resztę życia.

Wysocki z matką zmuszeni byli odstąpić część mieszkania innym lokatorom. W takich apartamentach można było żyć całkiem przyzwoicie, jeśli tylko nie miało się przesadnych wymagań, jak umywalka czy wieszak. Mieszkanie znajdowało się w ponurej, ogromnej kamienicy o czarnych ścianach i wąskich, zastawionych żywnością oknach; jednym z tych moskiewskich domów przypominających łodzie ratunkowe tonące od nadmiaru rozbitków, w których na pierwszy rzut oka widać, że mieszka tutaj czterokrotnie więcej ludzi niż zawiera on pomieszczeń, łącznie ze schodami, piwnicami, suterenami oraz strychem.

Z drewnianych schodów, zakurzonych, o szarych wgiętych stopniach, cuchnących kocimi odchodami, wchodziło się przez wyjęte z zawiasów drzwi do ciemnego korytarza prowadzącego do pojedynczych pokoi ongiś dużego mieszkania. Suchotnicza żarówka oświetlała co znaczniejsze przeszkody, jak przewrócona balia, blaszana wanienka dla niemowląt, jakieś rury, resztki wyrzuconych sprzętów, skrzynie na węgiel, wyżymaczkę, drabinę i wózek bez jednego kółka.

Szczególnie w sobotę wieczorem i w niedzielę w wielu mieszkaniach słychać było pijacki śpiew na zmianę z awanturami, które przeważnie kończyły się pobiciem kogoś. Niejeden raz zdarzało się, że ktoś oberwał nożem i albo się wylizał z ran, albo przenosił do wieczności.

Zycie towarzyskie koncentrowało się na podwórku. Wieczorem mężczyźni siadali grupkami na poobtłukiwanych murkach i paląc papierosy, omawiali wypadki dnia. Kobiety, siedząc na wyniesionych z domu stołeczkach, gryzły pestki dyni i obmawiały swych bliźnich.

Obszar, na którym znajdowała się Pierwsza Mieszczańska, rozciągający się na północ od Teatru Wielkiego, obejmował wiele krętych uliczek i urokliwych zakątków, kilka teatrów oraz ulubione miejsce Wołodii – Stary Cyrk przy Bulwarze Kwiatowym, niedaleko stacji metra Cwietnoj Bulwar. Przed cyrkiem znajdował się plac z fontanną, w której bawili się kamienni klauni.

Budownictwo mieszkaniowe było prawdziwym utrapieniem stalinowskiego systemu polityki socjalnej. W tej dziedzinie państwo rzeczywiście zrobiło niewiele dla zabezpieczenia potrzeb relatywnie szybko wzrastającej populacji miejskiej. Przed rewolucją miasto liczyło około 800 tysięcy mieszkańców, ale szybkie przemiany społeczne i gospodarcze oraz rozwój przemysłu sprawiły, że zaludnienie wciąż wzrastało. W połowie lat trzydziestych tylko około sześciu procent rodzin w Moskwie użytkowało więcej niż jedną izbę, co czwarta rodzina dzieliła jedno pomieszczenie z kilkoma innymi rodzinami, co czwarta osoba mieszkała w hotelu robotniczym, a około pięć procent mieszkańców stolicy nie dysponowało żadnym lokalem mieszkalnym, sypiając w kuchniach, łazienkach, korytarzach lub na klatkach schodowych.

Zniszczenia wojenne doprowadziły pod tym względem do sytuacji wręcz dramatycznej, a pierwsze odczuwalne zmiany na lepsze w budownictwie mieszkaniowym w ZSRR zaczęto obserwować dopiero w połowie lat pięćdziesiątych. Dla Stalina i jego najbliższych współpracowników ważniejsze niż problem braku mieszkań były wielkie prestiżowe budowy, pochłaniające niewyobrażalne sumy pieniędzy i trudno dostępne materiały. W Moskwie jeszcze na długo przed wojną zbudowano ogromnym nakładem sił i środków metro, którego każda stacja przypominała podziemny pałac – po wojnie zaś wzniesiono tam wiele potężnych, wysokich gmachów, w których znalazły siedzibę zbiurokratyzowane instytucje państwowe.

Nowe bloki budowano tylko dla wyższych urzędników państwowych i oficerów. Większość ludzi stłoczono w starym budownictwie, w mieszkaniach, z których wyeksmitowano wcześniej burżujów. Taki burżuj rozpierał się dotąd w lokalu posiadającym cztery sypialnie, salon, jadalnię i służbówkę. Teraz w każdym pokoju gnieździła się jedna rodzina, a wszyscy gotowali w tej samej kuchni i korzystali ze wspólnej łazienki i toalety. Pokoje, kuchnie i łazienki zaludniły się do granic wstydu oraz psychicznej odporności. Biologia masakrowała poczucie jednostkowej godności, a także futryny i armaturę sanitarną.

W takich to warunkach przyszło żyć Ninie Maksymownej i Wołodii Wysockiemu. Na pociechę pozostawał tylko fakt, że mieszkania były stosunkowo tanie – na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych wysokość czynszu z reguły nie przekraczała ośmiu procent przeciętnej płacy robotnika.