Nieobecni - Bartosz Żurawiecki - ebook

Nieobecni ebook

Bartosz Żurawiecki

2,2

Opis

Po rozstaniu z partnerem A. nie może spać, dręczą go koszmary, ma depresję. Utrzymuje kontakty tylko z matką eksa, Marią. Pewnego dnia stwierdza, że nikt go nie dostrzega. Może kraść, zabijać. Tylko Maria go widzi. Wyznaje mu, że jej życie nigdy nie miało sensu i że nienawidzi tego świata. Postanawiają wymordować episkopat polski, co też czynią, a następnie niszczą cały świat. Gdy wracają do domu, Maria powoli znika. A. zostaje sam, szczęśliwy.

 

O AUTORZE

Bartosz Żurawiecki (ur. 1971) – dziennikarz, krytyk filmowy, felietonista, pisarz i dramaturg. Publikuje w „Przekroju", "Replice", "Filmie", „Dialogu”, „Ha!arcie”, „dwutygodniku.com”, na stronach wp.pl i onet.pl. Prowadzi blog filmowy kanału ale kino!. Laureat Nagrody im. Krzysztofa Mętraka dla młodego krytyka filmowego (1996). Autor powieści Trzech panów w łóżku, nie licząc kota(2005) i Ja, czyli 66 moich miłości (2007), a także zbioru dramatów Erotica alla polacca. Nowele dramatyczne (2005). Współautor książek Homofobia po polsku (2004), Autorzy polskiego kina (2004) i Parametry pożądania: kultura odmieńców wobec homofobii(2006).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 151

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,2 (37 ocen)
0
8
6
10
13
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




BartoszŻurawiecki

Nieobecni

Wydawnictwo Krytyki Politycznej

Jeżeli ktoś ma zmartwienie, powinien tylko dolać trochę octu do płukania, a szmaciane chodniki nie stracą koloru.

Tove Jansson „O Filifionce, która wierzyła w katastrofy”

Nieobecni

Od dłuższego czasu A. budził się za wcześnie. Jakieś dwie, trzy minuty przed budzikiem. Coś wyrywało go nagle z i tak płytkiego snu, leżał więc na plecach w przerażeniu, ciężko oddychając. Szczelnie zakryte zasłonami i żaluzjami okna nie wpuszczały do pokoju ni grama światła, zresztą o tej porze nawet latem było jeszcze na dworze ciemno. Najmniejszy promyczek nadziei nie rozpraszał potwornego lęku, ledwo zaś A. zdołał nieco wyregulować swój oddech, chamski dźwięk budzika na nowo wpędzał jego serce w palpitacje. Pot w panice wyciekał na skórę, więc do nosa A. dolatywał w te pędy ostry zapach własnego ciała. I właśnie ów smród połączony z waleniem budzika przywracał mu świadomość. Wiedział już, że znowu tej nocy nie dokonała się żadna przemiana. Wyciągał spod kołdry zdrętwiałą rękę i po omacku szukał budzika, by go zabić. Udawało się to zwykle po trzech pudłach, gdy dłoń A. zaliczała kant stolika, wywracała lampkę nocną i strącała czytaną od miesięcy książkę. Zatrzymany w pół wrzasku budzik z cichym stukotem spadał tarczą w dół. Bo nie był to żaden z tych nowoczesnych, elektronicznych budzików z radiem i odtwarzaczem CD, grający na dzień dobry ulubioną melodyjkę, nie był to alarm w komórce szturchający delikatnie delikwenta jak mamusia budząca do szkoły ukochane dziecię. Nie, był to archaiczny, niezniszczalny i potężny budzik nakręcany made in USSR, który jakimś cudem nie zdołał się przez tyle lat i przez tyle strąceń rozregulować i wciąż chodził punktualnie i rytmicznie jak zdyscyplinowany czerwonoarmista. Miał ten budzik serce wielkie jak młot – miotało się ono rozpaczliwie i wytrwale między dwoma potężnymi, odwróconymi kielichami. Tylko taki budzik był w stanie wyrwać A. co rano do życia. Tylko on odganiał skutecznie wszystkie robaczywe myśli i stawiał do pionu przed faktem dokonanym, że się nie umarło, że trzeba iść do pracy. Chociaż więc A. wciąż jeszcze mocował się z koszmarem przebudzenia, jednocześnie był już całkowicie świadomy tego, że ponownie znalazł się na przegranej pozycji. I ta świadomość sprawiała mu nawet ulgę, wyplątywała go z poskręcanej podczas sennych niepokojów pościeli, podnosiła z łóżka i otwierała oczy na tyle szeroko, na ile pozwalały mroki świtu. Zegar wskazywał 4.31. A. podchodził do okna, odsuwał ciężkie zasłony i podnosił żaluzje, by zerknąć na ten jakże dobrze mu znany krajobraz kloców mieszkalnych, na które latarnie uliczne wciąż jeszcze rzucały spode łba spojrzenia. Gdy niedługo wstanie słońce, oświetli pomalowane na łososiowy kolor fasady bloków zszargane niezrozumiałymi graffiti, których sensu czy bezsensu nikomu już nie chciało się rozszyfrowywać. A. patrzył przez trzy minuty na to wszystko, co można było akurat zobaczyć, jak zwykle z obojętnym smutkiem, po czym zdejmował rozciągnięty podkoszulek, niegdyś biały i elegancki, granatowe spodenki z czerwonymi znakami zapytania – swój strój nocny i wlókł się do łazienki umyć zęby oraz inne części ciała, które akurat uzna za stosowne umyć.

A. wcale nie musiałby wstawać tak wcześnie. Wcale nie musiałby gnać do pracy o tak nieludzkiej porze. Ale chciał. Uznał, że tak będzie najrozsądniej i najpraktyczniej, bo tylko rozsądek i praktyczność mogą uratować go przed obłędem. Sypiał fatalnie, niezależnie od tego, czy obejrzał wcześniej horror, czy komedię romantyczną, czy pornos, czy nic nie oglądał. Choć nic nie jadł przed snem, choć nic nie czytał, choć wypijał na noc melisę, siemię lniane i dwa kieliszki koniaku oraz wietrzył gruntownie pokój. W nocy najpierw długo nie mógł zasnąć. Właściwie bał się zasnąć, gdyż tuż za progiem świadomości czyhały na niego jakieś potwory, których nawet nie mógł zobaczyć. Przelewały się jak magma przez jego sny, ocierały się o jaźń, zostawiając w niej ślad tyleż przerażający, co niewidzialny. Niezmiennie budził się wyczerpany i zużyty. Zamiast więc męczyć się z tym, na co i tak nie miał wpływu, postanowił brać w robocie wszystkie poranne zmiany, by pracą zabić myślenie i odczuwanie. Niestety, jeden dzień w tygodniu musiał, zgodnie z przepisami, mieć wolny. Wtedy drżał z lęku, zasypiał co parę godzin i budził się natychmiast – przerażony. Jak zbawienia wyglądał dnia następnego, dnia pracy, który przynajmniej na kilka godzin przenosił go w inny wymiar. Ten ponoć rzeczywisty. A. wolał strach codzienny, strach przed życiem i śmiercią, od strachu onirycznego i zagadkowego. Bo pierwszy był znajomy, rutynowy, właściwie wyimaginowany. Wystarczyło przejść przez chłód, który czuł zawsze, gdy wstawał z ciepłej pościeli. Chłód, który ścinał A., by A. nie wierzgał i nie protestował – wystarczyło nie wierzgać i nie protestować, i dawało się jakoś z tym pierwszym strachem żyć jak z wieloma innymi rzeczami, chorobami, zwierzętami czy osobami, z którymi na pierwszy rzut oka nie da się żyć. Ale ten drugi strach, ten nocny, zawsze A. zaskakiwał, mimo że powracał z regularnością i monotonią śmieci składowanych w wiaderku pod zlewem. Był jak one zbędny i niemożliwy do uniknięcia. Był ciężki, namacalny, przygniatający i nieuchwytny. Był nie do nazwania i nie do opisania. Był nie wiadomo czym i nie wiadomo, skąd się brał. Ponieważ A. nie mógł go ani poznać, ani się go pozbyć – choć spał raz wzdłuż, raz w poprzek, zmieniał położenie łóżka, nocował poza domem, a nawet poza miastem – uznał, że jedynym sposobem będzie go unikać. To jak ze starym małżeństwem. Małżonkowie mieszkają pod jednym dachem, ale każde ma osobny pokój i osobny telewizor. Spotykają się czasami przy kolacji, może nawet w łóżku. On i strach spotykali się właśnie w łóżku.

Przed chwilą A. skończył toaletę. Wypijał szybko rozpuszczalną kawę, której zresztą nie znosił, ale od dłuższego czasu jakoś nie chciało mu się parzyć kawy w ekspresie. Zakładał świeże skarpetki i świeżą bieliznę, a na to przeważnie wczorajsze ciuchy, wyciągał rower z balkonu, zjeżdżał z nim pięć pięter niżej i ruszał do pracy ulicami Poznania usłanymi gołębim łajnem. Nie rozglądał się na boki, nie rozmyślał zanadto, skupiał się na tym, by wymijać samochody – dość jeszcze nieliczne o tej porze – i rozdrażnionych przechodniów zdążających do pracy w sklepach i fabrykach. Po dotarciu na miejsce mówił „dzień dobry” zaspanemu portierowi, przytwierdzał rower do kaloryfera i jechał windą na dziewiąte piętro. Tam już czekał na niego niecierpliwie, paląc papierosa, technik z nocnej zmiany. Wymieniali kilka uwag na tematy ogólne i służbowe. Punktualnie o szóstej rano A. żwawym głosem rzucał w eter znad konsolety: „Tu Radio Złoty Wiek! Przeboje z lat, gdy należał do was świat! Wkraczacie w Złoty Wiek na 706,5 FM!”. Następnie zaś włączał serwis z nagranymi wczoraj wieczorem wiadomościami.

Praca A. nie była zbyt wymagająca. Musiał od czasu do czasu wygadywać radosne idiotyzmy („Kto rano wstaje, temu żona daje”), przeprowadzać konkursy („Powiedz nam, kto śpiewał ostatnią piosenkę, a dostaniesz kupon na darmową colę w Pizza Hut”), zapowiadać kolejne zestawy utworów zaprogramowane wcześniej na podstawie badań słuchalności i sondaży na reprezentatywnej próbce potencjalnego targetu radia oraz wychodzić o pełnej godzinie na trzy minuty ze studia, by zrobić miejsce dla osoby czytającej wiadomości. Tą osobą był albo Marcin (którego A. lubił), albo Wojtek (którego A. nie lubił), albo Dorota (do której A. miał stosunek obojętny, zresztą i tak pracowała tu dorywczo, na umowę o dzieło). Gdybyśmy zapytali A., co sądzi o swojej pracy, być może przyznałby niechętnie, że jest kretyńska i poniżej jego aspiracji. Ale najprawdopodobniej tylko krzywo by się uśmiechnął. Od pewnego czasu nawet sam przed sobą unikał tego tematu. Starał się – nie bez powodzenia – traktować swoją robotę w sposób rozsądny i praktyczny. Ani to dobre, ani złe, ani mądre, ani głupie. Po prostu jest, jakie jest, a on wykonuje, co mu nakazuje odgórnie ustalona konwencja rozgłośni. I bierze za to pieniądze marne, lecz regularne. Okres buntu i pogardy dla samego siebie minął dawno temu. Pogodził się z myślą, że nie zmieni tej pracy ani ona nie zmieni jego. Choć przecież w dzisiejszych czasach ludzie zmieniają pracę nawet kilka razy do roku, przenoszą się, awansują, emigrują. On nie. Przestał wnikać w przyczyny, przestał stawiać sobie pytania na tematy służbowe. Był też przygotowany, że być może któregoś dnia radio albo zostanie zamknięte, albo zrezygnuje z jego usług. I skończy się Złoty Wiek A. Albo zacznie. „Wszystko się może zdarzyć, gdy głowa bez marzeń” – parafrazował tekst jednej z piosenek, która często się powtarzała w porannych blokach wypuszczanych w eter.

Do reszty radiowego personelu też nie żywił ani nadmiernej niechęci, ani zbytniej sympatii. Irytowała go jedynie Marzena, jedna z sekretarek, dobranych według wzorca długonogiej blondynki. Śmiała się często piskliwym sopranem i strasznie była przemądrzała. Gdy A. prosił ją o jakąś przysługę, na przykład otwarcie drzwi na korytarz, bo zostawił w studiu kartę magnetyczną, najpierw udzielała mu tym swoim nieznośnym głosikiem nagany i pouczała, że kartę trzeba zawsze nosić ze sobą, a najlepiej powiesić ją na szyi. „Sama się powieś!” – myślał sobie wtedy A., ale nic nie mówił, jedynie cierpliwie czekał na zakończenie kazania. Za to z drugą sekretarką, mniej krzykliwą Magdą, lubił sobie czasami pożartować z innych członków redakcji („Zapił wczoraj dokumentnie, posłuchaj tylko, co bełkocze na antenie”). Ona jednak miewała głównie dyżury popołudniowe, więc A. rzadko ją widywał.

Podobnie zresztą jak kierownictwo radia w osobie redaktora naczelnego, Jarka, i sekretarza redakcji, Basi. Oboje przychodzili do pracy z reguły między dziesiątą a dwunastą, gdy A. kończył swój dyżur. Jarek zamykał się w gabinecie, a jego praca polegała głównie na unikaniu kontaktów z kimkolwiek poza przedstawicielami działu reklamy i działu marketingu. Basia – drobna czterdziestolatka o krótkich, mocno siwiejących włosach – programowała piosenki zgodnie z wytycznymi i miała zwyczaj wychodzić nagle z pomieszczenia, gdy się do niej coś mówiło:

– Wczoraj dwa razy poleciała ta sama piosenka w kolejnych blokach.

– O rany! – śmiała się kokieteryjnie – starzeję się!

– Ciągle robisz się na młódkę. Fajne spodnie! Nówka?

– Kupiłam w H&M z przeceny. Tylko trzydzieści dziewięć dziewięćdziesiąt.

– Super! Polecam ci też wyprzedaże w Spring...

Ale ona wstawała z krzesła i już jej nie było.

A. nigdy nie wiedział, czy to lekceważenie, roztargnienie, czy przepracowanie. Czy może wszystko naraz.

Czasem wpadał też prezes, by opowiedzieć coś mętnie o redukcji kosztów i umacnianiu pozycji na rynku. Nigdy nie pamiętał imion pracowników, więc i jego imię tutaj pominiemy.

A. kończył pracę o trzynastej. Wracał rowerem do swojego dwupokojowego mieszkania, często klnąc pod nosem, gdyż miasto przez te osiem godzin zdążyło się już wypełnić ludźmi i maszynami. Samochody stały w korkach albo przekraczały dozwoloną prędkość, jeżeli parkowały, to w tak przedziwny sposób, że trzeba było bardzo manewrować, by je wyminąć, tramwaje wjeżdżały na autobusy, autobusy wymuszały pierwszeństwo; jezdnie były dziurawe, brakowało ścieżek rowerowych, a na tych kilku istniejących całą szerokością spacerowali przechodnie, złorzecząc pod adresem A., gdy chciał przejechać. Itede, itepe.

A. zatrzymywał rower przed sklepem osiedlowym i robił skromne zakupy – tylko podstawowe produkty: chleb krojony, woda, kilka plastrów sera i szynki konserwowej, czekoladowe precelki na deser, jakiś alkohol. W domu, choć był zmęczony, starał się nie zasypiać, bo sny w jasny dzień miewał równie mroczne jak w nocy, a nawet mroczniejsze. Najpierw więc nerwowo przerzucał kolekcję sidi, diwidi, diwiksów, empetrójek, empegów, awiwów, fałhaesów i analogów; imponujący zbiór – od Bajmu do Bergmana, od Stockhausena do braci Farrelly. Ciężko jednak było mu się zdecydować. Najczęściej każdą wziętą do ręki płytę odrzucał gestem znużenia. Koniec końców, nastawiał Radio Złoty Wiek i onanizował się przy pornosie niedawno ściągniętym z internetu. Coś jadł, jeśli akurat był głodny. Niekiedy prał, sprzątał albo (bardzo rzadko) prasował. Czytał gazety, dwie do pięciu stron jakiejś książki, przeważnie śmiertelnie nudnej i przyprawiającej go o senność, której starał się przecież unikać. Chciał pisać. Rok temu, gdy skończył czterdziestkę, zdał sobie sprawę, że to być może już ostatni moment, by czegoś dokonać. Zdobyć sławę lub przynajmniej zostawić po sobie ślad inny niż plama spermy na prześcieradle. Podsumować, zweryfikować, zmienić, pójść dalej. „Może ludzie – myślał A. – zechcą wysłuchać mojej historii, jeśli będzie ciekawie opowiedziana? Tyle osób teraz pisuje, choćby blogi. Tyle osób je czyta...”. I właśnie wtedy, w dniu swoich czterdziestych urodzin, zasiadł przed komputerem i zapisał pierwsze zdanie: „Od dłuższego czasu budzę się wcześnie”. Po miesiącu dodał do ostatniego słowa „j”. I na tym poprzestał. Przez rok nie posunął się ani o literę do przodu. Czasami włączał komputer, sadowił się na krześle, odbierał mejle, na które z rzadka odpisywał. A potem już tylko wpatrywał się w napisane przez siebie pierwsze i jedyne zdanie swojego dzieła. Ręce A. spoczywały bez ruchu na klawiaturze, gotowe do działania. Zdarzało się nawet, że wystukiwał słowo czy dwa, lecz zaraz je kasował. I znowu tylko patrzył w ekran komputera. Tak zastawał go wieczór. A. wyłączał komputer i z trwogą myślał o pójściu do łóżka. Walczył jak mógł z opresją snu. Oglądał głupie, ale hałaśliwe programy w telewizji, pił kawę, masturbował się raz za razem i biegł potem brać zimny prysznic. W końcu jednak sen dopadał go koło północy i jak zwykle gwałcił.

A. nie miał wielu znajomych i przyjaciół, choć paru może by się znalazło. Wolny czas spędzał jednak najczęściej sam, ewentualnie w towarzystwie Pani Marii. Pani Maria dzwoniła późnym popołudniem i proponowała A. wyprawę na zakupy następnego dnia.

– Jeśli nie możesz – mówiła głosem pełnym pretensji, choć A. nie zdążył jeszcze nic powiedzieć – to poproszę którąś z koleżanek.

A. dobrze jednak wiedział, że Pani Maria też nie ma koleżanek, a te, które ma, wcale nie mają ochoty się z nią spotykać. Przystawał więc na propozycję, mimo że łażenie po sklepach z ciuchami niespecjalnie go bawiło. Lubił za to perfumerie. Ochoczo pryskał się rozmaitymi testerami, a Pani Maria chętnie dawała się wciągać w tę zabawę. Wąchała kolejne pachnidła na jego przegubie i orzekała, które mu najbardziej pasuje. A. raz na ruski rok kupował sobie jakąś wodę toaletową, bo nie był zbyt zamożny. Pani Maria również – jako emerytowana urzędniczka i wdowa – nie miała dużych dochodów. Dorabiała sobie jednak parę razy w miesiącu u znajomej w sklepie z bielizną damską. Budziła zaufanie zarówno młodych dziewczyn spragnionych najmodniejszych egzemplarzy, dojrzałych pań stawiających na wygodę, jak i panów szukających „czegoś seksownego” dla swoich kobiet. Była zbyt stara, by stanowić konkurencję dla tych pierwszych, odpowiednio doświadczona, by doradzić tym drugim i wciąż na tyle atrakcyjna, by nie odstraszać tych trzecich. Odkąd zresztą przeszła na emeryturę i straciła męża, który trzy lata temu padł nagle na zawał podczas obierania młodych ziemniaków, jakby odzyskała stracony czas. Zbliżała się do sześćdziesiątki, ale wyglądała góra na czterdzieści pięć. Przy czym ta przemiana nastąpiła nagle, w ciągu kilku miesięcy, gdy Pani Maria przebolała stratę męża, podjęła znowu pracę – wreszcie taką, którą sprawiała jej przyjemność – i odkryła, że ma mnóstwo wolnego czasu dla siebie. Kiedyś lekko przy kości, dzisiaj budziła podziw doskonałą figurą. Gęste, siwiejące włosy układała w idealnie poskręcana loki i dokładnie pokrywała czarną farbą. Nosiła się ze smakiem, bez ostentacji, ale i bez starczego zaduchu. Starannie wypielęgnowanymi dłońmi codziennie robiła dyskretny makijaż. Ciągle miała dobry wzrok, ale mimo to dla dodania powagi i prestiżu zakładała często na nos okulary, które wcześniej kołysały się na złotym łańcuszku w okolicach wciąż jędrnych piersi. Doskwierał jej jedynie brak towarzystwa. Wcześniej, przy mężu, nie prowadziła osobnego życia, rodzinę miała na drugim końcu kraju, a po zgonie małżonka wspólni znajomi gdzieś się rozproszyli. Nieliczne koleżanki zajęte były głównie niańczeniem wnuków lub zgoła już nie żyły.

Dlatego Pani Maria dzwoniła do A. często, co parę dni, by się wygadać. Wypad na zakupy proponowała mu najmniej raz na dwa tygodnie. Umawiali się wczesnym popołudniem przed Starym Browarem.

– Jak tam u ciebie z bielizną? – rzucała na powitanie.

I zaraz sobie odpowiadała:

– Pewnie nie najlepiej.

Po czym wciskała A. w rękę zapakowane majtki albo podkoszulek, szepcząc mu na ucho nazwę producenta. Uwielbiała marki i markowe ciuchy. Mogły to być nawet podróbki, byle miały odpowiednią metkę.

– To przez komunę – przyznała się kiedyś wstydliwie przez telefon. – Wiesz, wtedy takich rzeczy nie było. Wtedy w ogóle niczego nie było – jakby A. sam nie pamiętał.

Pani Maria uzależniła się od tego regularnego łażenia po sklepach. Nie musiała za wiele kupować, ogromną frajdę sprawiało jej za to dobieranie ubrań dla A. i decydowanie, czy mu dana rzecz pasuje, czy nie.

– Weź to, weź koniecznie! – niemal krzyczała z