Nielubiana - Nele Neuhaus - ebook + książka

Nielubiana ebook

Nele Neuhaus

4,2

Opis

Pierwszy, dotąd niepublikowany tom serii z parą sympatycznych śledczych.

W sierpniowy niedzielny poranek policja znajduje zwłoki prokuratora. Na miejsce przybywa komisarz Oliver von Bodenstein i jego nowa współpracowniczka, Pia Kirchhoff, by już po godzinie udać się na miejsce znalezienia kolejnych zwłok. U stóp wieży Atzelberg w Kelkheim leży kobieta. Początkowo funkcjonariusze nie wiążą ze sobą obu spraw, lecz wkrótce wychodzą na jaw pewne niepokojące fakty. Śledztwo doprowadza policję do luksusowej stadniny koni na obrzeżach Kelkheim, a kolejne pikantne wątki z życia ofiar sprawią, że śledztwo nie oszczędzi rodzin, znajomych, ważnych akcjonariuszy i biznesmenów oraz ich zazdrosnych żon.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 427

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (249 ocen)
108
94
41
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewaqp

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra lektura, kryminał na najwyższym poziomie
00
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

świetna, biorę się za następną
00
Moniczka87

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
00
Yenneferinred

Nie oderwiesz się od lektury

nie można się oderwać, świetna jak cała seria o detektywach Pii i Oliverze. polecam!
00
Kiciunia

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




Tytuł oryginału EINE UNBELIEBTE FRAU

Copyright © Ullstein Buchverlage GmbH, Berlin Published in 2009 by List Taschenbuchverlag Copyright © 2016 for the Polish translation by Media Rodzina Sp. z o.o.

Projekt logotypu Gorzka Czekolada Dorota Wątkowska

Projekt okładki Agata Wodzińska-Zając

Zdjęcie na okładce Shutterstock

Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki — z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych — możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.

ISBN 978-83-8008-204-5

Media Rodzina Sp. z o.o. ul. Pasieka 24, 61-657 Poznań tel. 61 827 08 [email protected]

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer firmy Elibri.

Moim Rodzicom Bernwardowi i Caroli Löwenbergom

Dziękuję. Za wszystko.

NIEDZIELA 28 SIERPNIA 2005

Pia Kirchhoff stanęła przy wybiegu, oparła ręce o ogrodzenie i zadowolona przyglądała się swoim dwóm koniom, które spokojnie chodziły wśród pokrytej rosą trawy, zatrzymując się od czasu do czasu, by skubnąć trochę zielonego, niestrudzone w poszukiwaniu miejsc, gdzie jedzenie będzie najsoczystsze.

W promieniach wschodzącego słońca połyskiwały krople rosy i błyszczała sierść wierzchowców. Pia z uśmiechem patrzyła, jak obydwa ze schylonymi głowami kroczą spokojnie po dużym, otoczonym wysokimi drzewami wybiegu. Westchnęła wzruszona. Z perspektywy czasu rozstanie z Henningiem przyniosło w jej życiu same pozytywne zmiany. Dziś, mając trzydzieści osiem lat, po szesnastu latach w centrum miasta, w luksusowym mieszkaniu w starej kamienicy we frankfurckim Westendzie i w Sachsenhausen, i po tyluż latach odgrywania roli przykładnej małżonki doktora Henninga Kirchhoffa, w końcu mogła być sobą. Szczęśliwym zrządzeniem losu trafiła na niewielkie gospodarstwo tuż obok trasy A66 w kierunku Wiesbaden, gdzie zamieszkała ze swoimi końmi. Kabriolet bmw zamieniła na samochód terenowy, a wolny czas spędzała na porządkowaniu obejścia, czyszczeniu końskich boksów, roznoszeniu słomy i siana oraz remontowaniu domu. Miesiąc wcześniej wróciła do swojej starej pracy w policji kryminalnej. Łut szczęścia, podobny do tego, dzięki któremu stała się właścicielką gospodarstwa w Unterliederbach, sprawił, że trafiła do utworzonego ledwie przed dwoma laty Wydziału Terroru Kryminalnego i Zabójstw K11 w komendzie w Hofheim. W ten weekend dyżur przypadł jej współpracownikowi, Frankowi Behnkemu, lecz kiedy poprosił ją o zastępstwo, bez wahania się zgodziła. Piętnaście po siódmej rano otrzymała wezwanie. Pół godziny wcześniej jeden z hodowców winorośli z Hochheim natrafił w swojej winnicy na zwłoki mężczyzny. Oczyszczanie stajni musiało więc trochę zaczekać. Pia zdjęła robocze dżinsy i włożyła świeże, po czym wsiadła w samochód i ruszyła wysypanym żwirem podjazdem w stronę bramy. Po drodze spojrzała po raz ostatni na konie, upewniając się, że mają na wybiegu dość wody, trawy i cienia. Potem skupiła się już jedynie na sprawie, którą w nowej pracy po raz pierwszy miała poprowadzić samodzielnie.

NIGDY JESZCZE się nie zdarzyło, by przed wyjazdem Cosima nie zapomniała zabrać z biura czegoś niesamowicie ważnego. Dlatego i tym razem Oliver von Bodenstein nie był zaskoczony, kiedy o wpół do ósmej rano tuż przed odlotem jego żona wpadła w panikę, uświadomiwszy sobie, że dokumenty celne niezbędne do odprawy sprzętu filmowego wciąż leżą w sejfie w jej gabinecie. Z tego też powodu trzeba było zrezygnować ze wspólnego śniadania, a z córką i psem Cosima żegnała się już w biegu.

— A gdzie twój brat? — zapytała siedemnastolatkę, która, brutalnie wyrwana ze snu w niedzielny poranek, z potarganymi włosami i zaspanymi oczyma siedziała na najniższym stopniu schodów, szeroko ziewając. Chaotyczne wyjazdy matki i jej wielotygodniowe pobyty w jakichś odległych krajach stały się dla niej z czasem czymś zupełnie naturalnym.

— Pewnie jeszcze nie może dojść do siebie. — Rosalie wzruszyła ramionami. — Tym razem dla odmiany to on dostał kosza od swojej panny. Strasznie to przeżył.

Kolejne sympatie brata zmieniały się jak w kalejdoskopie, więc nie robiło to na niej szczególnego wrażenia. Reszta rodziny też z czasem przyzwyczaiła się do faktu, że po trwającej maksymalnie sześć miesięcy fazie szaleńczego zakochania zawsze następowało burzliwe rozstanie.

— Cosima, musimy już ruszać. — W drzwiach pojawił się Bodenstein. — Jeszcze chwila, a samolot do Ameryki Południowej odleci bez ciebie.

— Uważaj na siebie, kochanie. — Cosima czule pogładziła córkę po głowie. — I chodź do szkoły, nawet gdy mnie nie ma.

— O rany, a czemu miałabym nie chodzić. — Rosalie przewróciła oczyma i wstała, żeby objąć matkę na pożegnanie. — To ty na siebie uważaj. Bo ja dam sobie radę.

Matka i córka spojrzały sobie w oczy i zmusiły się do uśmiechu. Łączyło je zbyt duże podobieństwo, by mogły się naprawdę dobrze rozumieć.

TO BYŁ SUCHY, słoneczny poranek pod koniec lata. Niebo nad Taunusem miało czystą błękitną barwę i jak okiem sięgnąć nie przesuwała się po nim ani jedna chmurka. Słońce rozproszyło delikatną poranną mgłę, obiecując piękny, ciepły dzień.

— Lorenz ma problemy sercowe. — W tonie głosu Cosimy rozbawienie mieszało się ze współczuciem. — W życiu bym nie podejrzewała, że to w ogóle możliwe.

Oliver spojrzał na żonę. Cosima była piękną kobietą o wyrazistych rysach twarzy, fascynująco zielonych oczach i tycjanowskim kolorze włosów. Miała żywiołowy, gwałtowny temperament i przenikliwie precyzyjny umysł, a na świat patrzyła z nieco cynicznym dystansem. Mimo tych wszystkich lat spędzonych razem, kiedy na nią patrzył, wypełniało go poczucie szczęścia. Może to dzięki jej częstym i długim wyjazdom służbowym, a może dzięki niemal całkowitej odmienności charakterów, mimo dzieci i nawału pracy udawało im się zachować ten żar zakochania, który w innych związkach często przygasał, padając ofiarą codzienności.

— A ja w ogóle znałem jego ostatnią sympatię? — zapytał.

— W każdym razie powinieneś. — Cosima wybuchnęła śmiechem. — Mona. Siła spokoju. Rosi z początku myślała, że dziewczyna jest niema. Ja też ani razu nie słyszałam, żeby cokolwiek mówiła.

— Musiała otworzyć buzię choćby po to, by zerwać.

— Niekoniecznie. Mogła mu wysłać SMS-a. — Cosima uśmiechnęła się szeroko. — Tak to się dzisiaj odbywa.

Bodenstein myślami był zupełnie gdzie indziej. Jak za każdym razem, kiedy Cosima wyruszała na kolejną wyprawę filmową, rozpaczliwie pragnął ją zatrzymać. Czuł się trochę jak żona marynarza, która idzie z mężem do portu, a potem odprowadza go wzrokiem, jak oddala się w stronę nieznanej przyszłości. Wyjechali z Fischbach w stronę Ruppertshain. Przed kilkoma laty Cosima wybrała tę niewielką miejscowość w górach Taunus na siedzibę swojej firmy producenckiej, gdyż trzecia podwyżka czynszu sprawiła, że dalsze działanie we Frankfurcie stało się przesadnie kosztowne. W ogromnym, znajdującym się pod pieczą konserwatora zabytków kompleksie dawnego sanatorium dla gruźlików, kilka lat wcześniej kupionym przez grupę inwestorów, którzy w ten sposób uratowali je przed całkowitym popadnięciem w ruinę, powstał wspaniały obiekt mieszkalno-usługowy. W kompleksie o mającej dodać mu prestiżu nazwie Zauberberg — Czarodziejska Góra — znalazło się miejsce dla prywatnych apartamentów, pracowni artystów, gabinetów lekarskich, pomieszczeń biurowych i restauracji, a co najważniejsze, czynsze zostały ustalone na akceptowalnym poziomie. Z tego też powodu dwa lata wcześniej Oliver bez wahania zgodził się objąć stanowisko szefa nowo utworzonego wydziału K11 pod Frankfurtem. W ramach restrukturyzacji heskiej policji regionalna komenda w okręgu Men-Taunus otrzymała własny Wydział Terroru Kryminalnego i Zabójstw, a Bodenstein, po dwóch dekadach w atmosferze miejskiej nerwowości i zabiegania, z radością zaakceptował myśl o przeniesieniu się na prowincję. I nigdy tego nie żałował, bo co prawda jako szef K11 w Hofheim wcale nie miał mniej pracy niż wcześniej we Frankfurcie, ale za to znacząco polepszyły się warunki, w jakich tę pracę wykonywał.

Wjechali na pusty parking przed kompleksem Zauberberg.

— Na lotnisku moglibyśmy zjeść razem śniadanie — zaproponował, wyłączając silnik bmw. — Masz jeszcze sporo czasu na odprawę bagażu.

— Świetny pomysł. — Cosima uśmiechnęła się i wysiadła. — Zaraz wracam.

Bodenstein również wysiadł. Oparł się o błotnik i przez chwilę cieszył oczy niesamowitą panoramą okolicy. Kilka sekund później odezwała się jego komórka.

— Dzień dobry, szefie. — W słuchawce rozległ się głos nowego nabytku K11, Pii Kirchhoff. — Przepraszam, że zawracam głowę w niedzielę rano.

— Nic nie szkodzi — zapewnił ją. — I tak już dawno jestem na nogach.

— Dobrze się składa, bo mamy robotę — oznajmiła Pia. — Hodowca winorośli z Hochheim znalazł rano w winnicy zwłoki. Jestem już na miejscu. Mężczyzna, najprawdopodobniej samobójstwo.

— W takim razie do czego ja jestem pani potrzebny? — zapytał Bodenstein zdziwionym tonem.

— Bo zna pan denata — wyjaśniła Pia Kirchhoff ściszając głos. — To prokurator Joachim Hardenbach.

— Co proszę?! — Bodenstein wyprostował się gwałtownie i poczuł, jak dostaje gęsiej skórki. — Jest pani pewna?

Prokurator naczelny, doktor Joachim Hardenbach, był bez wątpienia największym wrogiem przestępczości i przestępców we Frankfurcie. W środowiskach kryminalnych wzbudzał prawdziwy strach, i słusznie, bo uchodził za pozbawionego poczucia humoru jastrzębia o wyraźnych politycznych ambicjach. Nikt nie miał wątpliwości, że w wypadku wygranej CDU we wrześniowych wyborach do Bundestagu i związanej z nimi przeprowadzki obecnego ministra sprawiedliwości Hesji do Berlina, to właśnie on, Joachim Hardenbach miałby zająć jego miejsce. Bodenstein starał się pozbierać myśli. Hardenbacha znał od ponad dwudziestu lat, a kiedy pracował we Frankfurcie, często miał z nim do czynienia, przekonując się, że nie było przesady w opowieściach o jego pedantycznym przywiązaniu do litery prawa i braku litości.

— Całkowicie pewna — potwierdziła Pia. — Strzelił sobie w usta z broni myśliwskiej.

Bodenstein spojrzał na Cosimę, która szybkim krokiem zmierzała w jego stronę. Z żalem pożegnał się z myślą o wspólnym śniadaniu na lotnisku.

— Za pół godziny będę na miejscu — poinformował nową pracownicę wydziału. — Gdzie panią znajdę?

— Coś się stało? — zapytała Cosima, kiedy zakończył rozmowę. — Coś jest nie tak?

— Żebyś wiedziała. — Bodenstein otworzył jej drzwi samochodu. — Prokurator Hardenbach popełnił samobójstwo. Musimy odwołać nasze pożegnalne śniadanie.

W drodze do Hochheim Bodenstein milczał. Niezliczoną ilość razy oglądał miejsca zbrodni i widywał zwłoki w każdym stanie rozkładu i w każdy sposób zbezczeszczone, lecz nigdy nie pozbył się związanego z tym nieprzyjemnego uczucia. Wciąż zadawał sobie pytanie, czy kiedyś będzie tak wyprany z emocji i tak pełen rutyny, że gdy dostanie wezwanie na miejsce znalezienia zwłok, nie poczuje zupełnie nic.

PIA KIRCHHOFF rozmawiała właśnie z szefem zespołu techników zabezpieczających ślady, kiedy na ścieżce między krzewami winorośli zobaczyła przełożonego. Szef z kamienną twarzą zmierzał w jej stronę. Jak zawsze jego garderoba była na wskroś poprawna: koszula w prążki, krawat, jasny lniany garnitur. Była bardzo ciekawa, jak to będzie z nim współpracować. Dotychczas prawie nie mieli okazji do rozmowy.

— Dzień dobry — przywitała się. — Bardzo mi przykro, że psuję panu niedzielę, ale pomyślałam, że będzie lepiej, jeśli pan osobiście przejmie nadzór nad sprawą.

— Dzień dobry — odparł Bodenstein. — Nie ma o czym mówić. To potwierdzona informacja? To znaczy, to na pewno Hardenbach?

Pia miała metr siedemdziesiąt osiem, była więc dość wysoka, a jednak kiedy mówiła do Bodensteina, musiała zadzierać głowę.

— Zgadza się — potaknęła. — Bez najmniejszych wątpliwości. Co prawda niewiele zostało z jego twarzy, ale miał przy sobie aktówkę.

Oliver ruszył dalej, by obejrzeć zwłoki prokuratora, zmasakrowane strzałem ze śrutówki. Ktoś już zdążył przykryć je kawałkiem materiału, a technicy centymetr po centymetrze badali i fotografowali teren dookoła.

— Pani Pia Kirchhoff? — Pia odwróciła się. Miała przed sobą szczupłą rudowłosą kobietę, która przyglądała jej się ciekawie. Skinęła głową.

— Jestem Cosima von Bodenstein — przedstawiła się nieznajoma i z uśmiechem podała dłoń. Pia uścisnęła ją zaskoczona.

— Miło mi panią poznać — powiedziała, zastanawiając się gorączkowo, co żona szefa robi o tej porze na miejscu znalezienia zwłok.

— Mnie również — odparła Cosima von Bodenstein. — Niestety nie mam zbyt wiele czasu. Jechaliśmy na lotnisko, kiedy pani zadzwoniła do męża. Miałaby pani coś przeciwko, żebym rzuciła okiem na zwłoki?

Pia w ostatnim momencie przymknęła buzię, żeby nie wyglądać jak idiotycznie zdziwiona dwunastolatka. Najwyraźniej małżonka szefa w najmniejszym stopniu nie przypominała owej wymuskanej eterycznej istoty, jak ją przedstawiano. Cosima dostrzegła zaskoczenie policjantki i uśmiechnęła się szeroko.

— Spokojnie, widziałam już naprawdę wiele zwłok — wyjaśniła. — To należało do moich obowiązków, kiedy jeszcze miałam etat w telewizji. Zakrwawione, rozczłonkowane ciało porozrzucane po autostradzie, zwłoki w rowach melioracyjnych… a raz nawet sama znalazłam ludzką głowę. To był wypadek motocyklowy, pod górą Feldberg.

Pia zaniemówiła.

— Przy okazji, tak właśnie poznałam mojego męża — zdradziła Cosima. — U stóp samobójcy, jeśli mogę tak powiedzieć. Jakiś człowiek powiesił się w biurze. Pojechałam na miejsce z moją ekipą, a tam spotkałam mojegoprzyszłego męża, który właśnie wtedy dopiero zaczynał pracę w policji. To były jego pierwsze zwłoki, no i żołądek mu nie wytrzymał. A ja poratowałam go chusteczkami.

Pia zagryzła zęby, żeby się nie uśmiechnąć, bo właśnie wrócił szef.

— No i? — zapytała go żona. — To naprawdę Hardenbach?

— Niestety — odparł Bodenstein i się skrzywił. — Mogłabyś pojechać na lotnisko taksówką? To będzie duża sprawa.

Pia odsunęła się dyskretnie, by umożliwić szefowi pożegnanie z żoną. Czyli ten idealny i nieskazitelny komisarz von Bodenstein też był człowiekiem, który zwymiotował na widok pierwszych zwłok. Niby zwykła słabostka, a sprawiła niespodziewanie, że szef wydał się Pii sympatyczniejszy.

WDOWA PO PROKURATORZE Hardenbachu nie była w stanie z nimi rozmawiać, kiedy, najdelikatniej jak się dało, przekazali jej tragiczną wiadomość o samobójczej śmierci męża. Na dodatek nie mogli zostać i poczekać, aż kobieta poradzi sobie z pierwszym szokiem, bo dyżurny z centrali wezwał ich na miejsce znalezienia kolejnych zwłok. Cóż za piękny sierpniowy poranek! Bodenstein zostawił rozpaczającą kobietę i jej zapłakane dzieci pod opieką sąsiadki i znajomego lekarza, a sam z Pią ruszył w stronę Taunusu. Niedaleko góry Atzelberg, między Ruppertshain a Eppenhain, para młodych ludzi natrafiła na zwłoki jakiejś kobiety. W trakcie jazdy Bodenstein zadzwonił do dyrektora Nierhoffa, swojego bezpośredniego przełożonego, i przekazał mu najważniejsze wiadomości na temat sprawy Hardenbacha, prosząc jednocześnie, by przejął prowadzenie zaplanowanej na trzynastą konferencji prasowej w komendzie głównej policji we Frankfurcie.

— W razie czego mogę sama pojechać do Ruppertshain — zaproponowała Pia, kiedy Bodenstein zakończył rozmowę. — Ta konferencja prasowa jest przecież ważniejsza…

— O nie, nie — zaprotestował szybko Oliver. — W sprawach takich jak ta ustaliliśmy z dyrektorem Nierhoffem bardzo jasny podział obowiązków. W przeciwieństwie do mnie, on wprost uwielbia światła fleszy. Szczególnie w wypadku tak prominentnych… interesantów.

— Interesantów?

Na spiętej twarzy Bodenstein pojawił się delikatny uśmiech.

— Brzmi lepiej niż „zwłok”, prawda?

PÓŁ GODZINY PÓŹNIEJ, tuż przed wjazdem do Eppenhain, Pia i Bodenstein zobaczyli radiowóz zaparkowany na poboczu, a po krótkim odcinku leśnej drogi dotarli do polany z wieżą widokową, przy której parkował kolejny radiowóz i mercedes kabriolet.

Zatrzymali się i wysiedli.

— O, pan komisarz, dzień dobry — przywitał się jeden z umundurowanych policjantów, wysoki mężczyzna o kanciastej szczęce Michaela Schumachera i twarzy poznaczonej bliznami po trądziku. — Mógł pan sobie oszczędzić porannej wycieczki, bo to zwykłe samobójstwo.

— Witaj, Schöning. — Bodenstein wiedział z doświadczenia, że wielu kolegów z firmy z reguły każdy przypadek śmierci klasyfikowało bezrefleksyjnie jako samobójstwo lub wypadek, więc w żaden sposób nie skomentował jego słów.

W cieniu wysokich drzew panował chłód, a trawa była jeszcze mokra od porannej rosy.

— Dzień dobry. — Bodenstein przywitał lekarza, który klęczał obok zwłok. Mężczyzna odpowiedział zdawkowym skinieniem głowy. Kobieta leżała w trawie z lewą ręką podgiętą pod plecy i z podkurczonymi nogami. Jej jasne włosy niczym welon okalały pobladłą twarz, a z szeroko otwartych oczu wyzierało martwe spojrzenie. Bodenstein uniósł głowę i popatrzył na wieżę. To była masywna, drewniana konstrukcja, wznosząca się wysoko w niebo, sporo ponad czubki okolicznych drzew. Pia oparła dłonie na biodrach i przyjrzała się denatce.

— Samobójstwo? — zapytała nieufnie i przeniosła wzrok na lekarza, który znów nachylił się nad martwą kobietą.

— Nie wiem. Nie ma żakietu ani torebki, za to szpilki na dziesięciocentymetrowych obcasach. Nieszczególnie dobrane obuwie do spacerów po lesie.

— No pewnie, że samobójstwo — wtrącił się niegrzecznie Schöning. — Jasna sprawa.

— Jakoś nie chce mi się wierzyć — zaprotestowała Pia. — Samobójcy odruchowo wybijają się przy skoku, przez co lądują stosunkowo daleko. Tutaj mamy zwłoki bezpośrednio przy samej wieży. Ona raczej nie skoczyła.

Schöning uniósł kpiąco brew, a jego zarozumiały uśmiech stał się nieprzyjemny.

— Jakieś ustalenia? — Bodenstein spojrzał pytająco na lekarza.

— Hm. Ona nie żyje — odparł mężczyzna.

— To przechodzi ludzkie pojęcie — oznajmiła Pia lodowato. — Naprawdę nic więcej nie udało się panu ustalić?

Lekarz spojrzał na nią urażonym wzrokiem. Podniósł się. Bodenstein zauważył, że sięga jego współpracowniczce ledwie do brody. Krasnal, który najwyraźniej swój mikry wzrost rekompensował uwagami nie na miejscu.

— Zwłoki należą do młodej, dwudziestokilkuletniej kobiety — zaczął medyk, kiedy zauważył, że jego poczucie humoru nie przypadło im do gustu. — Złamany kręgosłup i przerwany rdzeń na odcinku szyjnym, liczne obrażenia powstałe na skutek upadku z trzydziestu metrów. W pełni rozwinięte stężenie pośmiertne, co oznacza, że śmierć nastąpiła przynajmniej dziesięć godzin temu, gdyż mówi się, że…

— Plamy opadowe? — przerwała mu Pia.

— Jeszcze ustępujące pod naciskiem. — Krasnal był wyraźnie niezadowolony. — Jest martwa nie dłużej niż dwadzieścia cztery godziny. W mojej ocenie zgon nastąpił wczoraj wieczorem, między dwudziestą a dwudziestą trzecią.

— Czy cokolwiek wskazuje na udział osób trzecich? — wtrącił się Bodenstein.

— Nie. — Krasnal pokręcił głową. — Wygląda na samobójstwo. I to nie pierwsze tutaj. Ludzie ciągle skaczą z tej wieży.

Schöning uśmiechnął się z zadowoleniem i pokiwał głową.

Oliver przyjrzał się denatce. Spróbował sobie wyobrazić, jak wyglądała za życia. Miała skórę jasną i delikatną jak porcelana, wyraźnie zaznaczone kości policzkowe i niewielki nos. Nawet gwałtowna i brutalna śmierć nie mogła zniszczyć idealnej symetrii jej twarzy. Nachylił się nad zwłokami. Dostrzegł kolczyk w pępku, a nieco wyżej tatuaż przedstawiający delfina. Pia przykucnęła przy stopach martwej kobiety i przyjrzała się butowi na jej lewej nodze.

— Manolo Blahnik — stwierdziła. — Miała bardzo dobry gust.

Potem wstała i zaczęła przeszukiwać trawę dookoła.

— Czego pani szuka? — zapytał Bodenstein.

— Brakuje drugiego buta.

— Możemy brać się do roboty? — zapytał jeden z pracowników firmy pogrzebowej, którą wezwał na miejsce starszy sierżant Schöning.

— Nie — odparł Bodenstein i zamyślony przyjrzał się ciału. — Co się stało z butem?

— Jakim znowu butem? — odwarknął Schöning niegrzecznie.

— Ma na nodze tylko jeden but — wyjaśniła Pia. — Przecież nie biegała po lesie w jednej szpilce, prawda? A na wieży wasi ludzie niczego nie znaleźli.

— No właśnie. I tak przy okazji, to jak się tu dostała? — dodał Oliver. — Dziesięć godzin temu była dwudziesta druga i raczej dość ciemno. Czy gdzieś w okolicy stoi samochód, którym mogła przyjechać?

— No właśnie, stoi! — zawołał Schöning tryumfująco, bo w jego przekonaniu to wystarczyło, by potwierdzić teorię o samobójstwie. — Na parkingu Landsgraben stoi porsche cabrio. Zamknięty.

Bodenstein skinął zamyślony głową, a potem zwrócił się do pozostałych funkcjonariuszy:

— Wszyscy natychmiast opuścić miejsce zdarzenia. Schöning, proszę sprawdzić numery rejestracyjne auta, a pani, koleżanko Kirchhoff, proszę wezwać na miejsce techników.

Schöning z trudem hamował wściekłość. Pia wyjęła telefon komórkowy i wezwała zespół techników, którzy dopiero co skończyli pracę na miejscu znalezienia zwłok prokuratora Hardenbacha. Potem wróciła na polanę.

— Zapiszę w karcie zgonu, że przyczyna śmierci jest nieznana. — Lekarz akurat rozmawiał z Bodensteinem. — Tak będzie w porządku?

— Jeśli ma pan jakieś wątpliwości, to proszę tak zapisać — odparł policjant, nie kryjąc sarkazmu. — No chyba że wygląda to panu na śmierć z przyczyn naturalnych?

Krasnal zrobił się czerwony jak burak.

— Jest pan arogancki — prychnął.

— Po prostu nie lubię pracować z dyletantami — odparł Bodenstein ostrym tonem, a Pia nie mogła powstrzymać uśmiechu. Jej pierwsza sprawa na prowincji zapowiadała się całkiem zabawnie. Bodenstein wyjął z kieszeni marynarki lateksowe rękawiczki i podał Pii jedną parę. Potem przykucnęli obok zwłok i zaczęli sprawdzać zawartość kieszeni spodni. W tylnej Pia znalazła plik banknotów i kilka karteczek. Pieniądze przekazała szefowi, a sama zaczęła ostrożnie rozkładać papierki.

— Paragon ze stacji benzynowej — oznajmiła i podniosła wzrok. — Wczoraj o szesnastej pięćdziesiąt pięć jeszcze żyła, bo tankowała wtedy na stacji Aral na A66 w stronę Wiesbaden. Poza tym kupiła jeszcze trzy paczki papierosów, loda i red bulla.

— No to przynajmniej mamy jakiś punkt zaczepienia. — Bodenstein wstał i przeliczył banknoty. — Pięć tysięcy euro! Nieźle! — zdziwił się.

— Mamy jeszcze kwitek do odbioru z pralni w Bad Soden, wystawiony dwudziestego trzeciego sierpnia. — Pia sięgnęła do przedniej kieszeni spodni. — I kluczyki do samochodu.

Podała szefowi kluczyki z emblematem porsche.

— Prawdę mówiąc, coraz mniej wierzę w samobójstwo — oznajmił Oliver. — Ktoś, kto w kieszeni spodni nosi pięć tysięcy euro, tankuje samochód do pełna, kupuje trzy paczki papierosów i oddaje kiecki do prania, raczej nie planuje odebrać sobie życia.

— Samochód o numerach rejestracyjnych MTK-IK 182 — wtrącił się Schöning — jest zarejestrowany na niejaką Isabel Kerstner, zamieszkałą w Kelkheim przy Feldbergstrasse 128.

— To będzie ona. — Bodenstein pokiwał głową. — W kieszeni miała klucze do porsche.

— No więc… — zaczął Schöning, ale Bodenstein nie dał mu dokończyć.

— Jedziemy tam — zdecydował. — Poza tym wezwę dyżurnego prokuratora. Konieczna będzie sekcja zwłok.

SAMOBÓJCZA ŚMIERĆ prokuratora Hardenbacha stała się newsem numer jeden we wszystkich stacjach radiowych. W czasie konferencji prasowej dyrektor Nierhoff nie ujawnił w zasadzie nic poza suchymi faktami zgodnymi z aktualnym stanem postępowania. Dziennikarze dowiedzieli się jedynie tego, że pan prokurator sam odebrał sobie życie, lecz zgodnie z przewidywaniami Bodensteina, w mediach momentalnie rozpoczął się festiwal najbardziej wydumanych spekulacji.

Dom przy Feldbergstrasse 128 w Kelkheim nie wyróżniał się niczym szczególnym. Zbudowany w prostym stylu lat pięćdziesiątych został nieco zmodyfikowany poprzez ogród zimowy i duży wykusz od frontu, co miało mu zapewne dodać trochę indywidualizmu. Pod wiatą na podjeździe stał tylko jeden rower górski i dwa kontenery na śmieci. Zapuszczony ogród od ulicy otaczały dawno nie cięte tuje, trawnik od dłuższego czasu błagał o skoszenie, a brak jakiegokolwiek oporu wykorzystało zielsko, podbijając bez reszty rabaty kwiatowe. Przed drzwiami stał rowerek dziecięcy i kilka par butów. Pia i Bodenstein wysiedli z samochodu i stanęli przed drewnianą furtką, z której płatami schodziła biała farba. Na tabliczce obok dzwonka odczytali napis: „Dr Michael Kerstner”. Bodenstein wyjął ze skrzynki na listy pokaźny plik korespondencji, wśród której znalazło się kilka egzemplarzy lokalnej prasy i jakieś pisma urzędowe. To oznaczało, że przynajmniej od wczoraj nikt nie odebrał poczty. Po raz drugi tego dnia musiał zmierzyć się z przykrym obowiązkiem stanięcia twarzą w twarz z niczego nie podejrzewającymi ludźmi i w to piękne letnie przedpołudnie zniszczyć im życie, przekazując wiadomość o śmierci bliskiej osoby.

— Miejmy to już za sobą — powiedział zdecydowanie i nacisnął dzwonek. W domu dalej panował bezruch. Również po drugim i trzecim dzwonku nie doczekali się żadnej reakcji.

— A co tak dzwonicie, pali się, czy co? — odezwał się ktoś zza ich pleców. Oboje się odwrócili. — I tak nikogo nie ma w domu.

Zza żywopłotu okalającego pedantycznie zadbany trawnik domu po przeciwnej stronie wyglądała staruszka o siwych włosach i pomarszczonej twarzy. W jej oczach ciekawość mieszała się z nieufnością. Przecisnęła się między krzaczkami żywopłotu, podeszła kawałek. Na widok zapuszczonego ogrodu sąsiadów pokręciła głową z dezaprobatą.

— Tych Kerstnerów to nigdy nie ma — zaczęła poufałym tonem. — Bo pan doktór to zawsze z kurami wstaje i zaraz jedzie Bóg jeden wie jak wcześnie, a potem wraca dopiero po nocy. Mój mąż, Kalleinz, to on od początku mówił, że takiej baby, co ta jego, nie utrzyma przy sobie. No i co, nie miał racji? Miał! Pan doktór to już w ogóle przestał się pokazywać, jak ta jego panna puściła go kantem. No i co, wygląda tu, jak wygląda. Szkoda pana doktora.

— A kiedy to doktór został bez panny? — Pia bez oporów dostosowała się do sposobu mówienia starowinki, wywołując rozbawiony uśmiech Bodensteina.

— No tak co do dnia to nie powiem — mruknęła sąsiadka Kerstnerów i schyliła się odruchowo, by wyrwać chwast, jaki zauważyła przy nogach. — A bo to ona pierwszy raz zniknęła? A gdzie tam, po kilka dni jej nie było. Pan doktór to się więcej dzieciakiem zajmował niż ta lafirynda.

Staruszka nawet nie próbowała ukryć antypatii do sąsiadki.

— Świeciła gołym tyłkiem na tarasie, jak akurat nie była w stajni albo gdzieś na tańcach — parsknęła pogardliwie. — Bidny pan doktór ręce sobie dla niej urabiał po łokcie! Dzień i noc harował!

— Czy wie pani może, gdzie znajdziemy doktora Kerstnera? — Do rozmowy włączył się grzecznie Bodenstein.

— Pewnie w tej swojej klinice siedzi, a gdzie by indziej. Ciągle tam robi. Bo nasz pan doktór to naprawdę dobry i pomocny człowiek. — Sąsiadka najwyraźniej planowała wygłosić laudację, lecz policjant wszedł jej w słowo.

— W klinice? — zapytał zdziwiony.

— No a jak. Końskiej takiej. W Ruppertshain. Doktór Kerstner leczy zwierzęta — wyjaśniła staruszka i chyba dopiero w tym momencie zaczęła się zastanawiać, czego nieznajomy mężczyzna w towarzystwie nieznajomej kobiety mogą chcieć od jej sąsiada w niedzielny poranek. Uświadomiła to sobie dopiero, kiedy tajemnicza dwójka wracała do samochodu.

— A państwo to czego właściwie chcecie od doktora? — zawołała za nimi, lecz nie otrzymała już odpowiedzi.

BODENSTEIN JECHAŁ przez Fischbach, by po raz trzeci tego ranka skręcić w stronę Ruppertshain. Jego myśli krążyły wokół Cosimy. Znów odzywało się znajome uczucie samotności i porzucenia, na równi z cichym marzeniem, że pewnego dnia jego żonę przestaną pociągać te pełne przygód i wyczerpujące wyprawy. Za nic na świecie nie chciał prosić, żeby zrezygnowała z ekspedycji, w czasie których kręciła filmy i dokumenty, bo zbyt dobrze wiedział, jak bardzo to kocha i jakie odnosi sukcesy. Mimo to z trudem znosił wielotygodniową rozłąkę.

— Powinniśmy byli zapytać o adres tej kliniki, to by nam sporo ułatwiło. — Głos Pii wyrwał go z zamyślenia.

— Niekoniecznie. Wiem, gdzie to jest — odparł policjant.

— Serio? — Pia spojrzała na niego zaskoczona.

— Wychowałem się w okolicy — wyjaśnił Bodenstein. — Rodzice nadal tu mieszkają. Może pani kojarzy, majątek Bodenstein, między Fischbach a Kelkheim.

— No pewnie, że kojarzę. — Pia pokiwała głową. Dotychczas ani razu nie połączyła nazwiska szefa z nazwą majątku ziemskiego z zabytkowym pałacem.

— Odkąd pamiętam, zawsze mieliśmy konie — ciągnął Bodenstein. — A doktor Hansen z Ruppertshain był wówczas jedynym weterynarzem w okolicy. Kilka lat temu zginął w wypadku, a klinikę przejęła jego córka, Inka.

— No proszę. — Pia z ciekawością przyjrzała się przełożonemu. — Idę o zakład, że jeździł pan na polowania na lisy.

— A skąd w ogóle taki pomysł?

— Jak to, skąd? — Pia wzruszyła ramionami. — W takich kręgach konne polowania to przecież popularna rozrywka, prawda?

— W jakich znowu kręgach?

— Hrabina taka i owaka serdecznie zaprasza księcia takiego i owakiego na polowanie na lisy.

— Co za brednie! — Oliver z rozbawieniem pokręcił głową. — Nie wiem, skąd pani czerpie takie stereotypy.

Zwolnił i tuż za wjazdem do Ruppertshain skręcił w prawo.

— Nie spodziewałam się tutaj kliniki dla koni — wyjawiła Pia.

— A to dlaczego? — odparł Bodenstein. — W okolicy jest sporo koni, a przede wszystkim sporo nadzianych koniarzy. Tak przy okazji, stadnina pod lasem należy do Ingvara Rulandta.

— Tego Ingvara Rulandta? — Pia zaniemówiła. — Tego od skoków? No proszę!

Przed kliniką dla zwierząt stał samochód do przewozu koni z opuszczoną rampą. Duża zielona brama wjazdowa również stała otworem, lecz na podwórzu nie było nikogo widać. Wchodząc do środka, Pia zwróciła uwagę na mosiężną tabliczkę z wygrawerowaną informacją: „Specjalistyczna klinika weterynaryjna dla koni. Lek. wet. Inka Hansen, Michael Kerstner, Georg Rittendorf”.

Stanęli pośrodku przestronnego podwórza, nad którym górował rozłożysty kasztanowiec. Po obu stronach znajdowały się boksy z zielonymi, dzielonymi drzwiami, których górne połowy były otwarte. Bodenstein miał wrażenie, że cofnął się w czasie. Ostatni raz odwiedził to miejsce dobrych dwadzieścia pięć lat temu i niespodziewanie przypomniał sobie nawet, z jakim koniem przyjechał wtedy do doktora Hansena. Wiedział jednak, że to tylko pozory, bo choć podwórze wyglądało tak samo, wszystko inne uległo ogromnej zmianie. W miejscu, gdzie dawniej do stajni przylegała duża stodoła, dziś stał nowoczesny, funkcjonalny budynek z płaskim dachem. Z tabliczek informacyjnych wynikało, że znajdują się w nim rejestracja, sala operacyjna, laboratorium, sala do prześwietleń i gabinety. W tym samym momencie z jednego z boksów dla koni wyszła przysadzista piegowata kobieta o ogniście rudych włosach i twarzy mopsa.

— Dzisiaj nie ma wizyt — oznajmiła kategorycznym tonem.

— Dzień dobry. — Oliver podetknął jej pod nos legitymację policyjną. — Nazywam się Bodenstein, jestem z policji kryminalnej z Hofheim, a to moja współpracowniczka, pani Kirchhoff. Chcielibyśmy porozmawiać z doktorem Kerstnerem.

— Policja kryminalna? — Kobieta popatrzyła na niego nieprzychylnie, po czym przeniosła wzrok na Pię. — Pan doktor akurat operuje. Nieprzewidziany zabieg, może trochę potrwać.

— Może zechciałaby pani przekazać doktorowi Kerstnerowi, że przyjechaliśmy zamienić z nim kilka słów? — Bodenstein nie ustępował, choć cały czas mówił bardzo uprzejmym tonem. — To nagląca sprawa.

Kobieta popatrzyła na niego uważnie, odwróciła się na pięcie i pomaszerowała w stronę drzwi znajdujących się z tyłu nowego budynku. Z tablic informacyjnych wynikało, że znajdowały się tam administracja, apteka kliniki i izba przyjęć.

— Wygląda jak dziewczyna Frankensteina — mruknęła Pia.

Bodenstein się uśmiechnął, a kiedy dotarli do wejścia, wpuścił ją przodem do wysokiego na cztery metry lobby o białych ścianach i podłodze pokrytej jasnymi płytkami. Pośrodku pomieszczenia znajdowała się półokrągła lada, a na dwóch ustawionych na niej monitorach wyświetlał się wygaszacz ekranu. Białe ściany obwieszone były oprawionymi w ramki dyplomami, wśród których najbardziej rzucało się w oczy zdjęcie przedstawiające sześć roześmianych osób. Bodenstein stanął naprzeciwko i przyjrzał się fotografii. Uśmiechnął się, bo w jednej z osób rozpoznał Inkę Hansen. Mężczyźni po jej prawej i lewej stronie to najpewniej doktor Kerstner i doktor Rittendorf, pomyślał.

— Proszę usiąść w poczekalni. — Kobieta o urodzie rudego mopsa wskazała na jedne z drzwi. — Automat z kawą jest włączony.

— Dziękuję. — Bodenstein uśmiechnął się przyjaźnie, lecz nie doczekał się życzliwej reakcji. W poczekalni siedział już jakiś starszy mężczyzna i młoda, zapłakana dziewczyna. Kiedy otworzyły się drzwi, oboje zerwali się z miejsc. Pia domyśliła się, że to właściciele operowanego konia.

— Napije się pan kawy? — zapytała szefa, który oglądał liczne zdjęcia na ścianach.

— Bardzo chętnie. Czarną poproszę.

Policjantka podała przełożonemu kubek gorącego naparu, po czym sama również zaczęła oglądać fotografie skaczących przez przeszkody, szalejących i galopujących koni, które miały być dowodem na to, jak wspaniale tutejsi lekarze doprowadzili je do pełnej sprawności. Większość zdjęć opatrzonych było podziękowaniami od właścicieli.

Po chwili znów otworzyły się drzwi. Staruszek i dziewczyna po raz kolejny zerwali się z miejsc i, jak się okazało, tym razem słusznie, bo w progu stanął mężczyzna, którego Bodenstein skojarzył ze zdjęciem w lobby. Jednak od chwili, kiedy zostało ono wykonane, doktor Kerstner bardzo się zmienił. Dziś miał na sobie zielony kitel chirurgiczny, a pod nim dżinsy i koszulę z krótkim rękawem. Na zielonym materiale ubrania ochronnego widać było ślady krwi, a z jego miny dało się wywnioskować, że nie jest zadowolony, że policja przeszkadza mu w pracy. Oliver pomyślał, że albo jest wyjątkowo przepracowany, albo bardzo chory. Jego pociągła twarz była niezdrowo blada, cera ziemista, a pod przekrwionymi oczyma wyraźnie zaznaczały się ciemne cienie. Kiedy Bodenstein chciał się przedstawić, zapłakana dziewczyna skoczyła w stronę lekarza.

— Co z Kirą? — pisnęła wysokim tonem.

Kerstner spojrzał na nią zaskoczony. Wyglądał, jakby potrzebował kilku chwil, by przypomnieć sobie, kim jest Kira.

— Dobrze zniosła operację — wyjaśnił w końcu. — Teraz trafiła do pomieszczenia, gdzie wybudzi się z narkozy. Wszystko wskazuje na to, że znów będzie zupełnie zdrowa.

Ulga była tak ogromna, że dziewczyna zaczęła szlochać i rzuciła się starszemu mężczyźnie na szyję.

— Pan Kerstner? — Bodenstein wyjął z kieszeni odznakę policyjną i przedstawił siebie oraz Pię. — Chcielibyśmy zamienić z panem kilka słów, najlepiej na osobności.

Kerstner spojrzał pobieżnie na legitymację, a potem przeniósł wzrok na twarze nieoczekiwanych gości.

— Tak, oczywiście — mruknął i dał znak głową, żeby ruszyli za nim. Poprowadził ich przez lobby i wszedł do pokoju będącego zapewne pomieszczeniem socjalnym. Pośrodku stał masywny wiejski stół z drewna, a przy nim osiem prostych krzeseł. W jednym z narożników znalazło się miejsce na starą kanapę, na której pośród wygniecionych poduszek leżał wiekowy pies. Zwierzę bez specjalnego zainteresowania spojrzało w kierunku intruzów, po czym zamknęło oczy i z powrotem zapadło w sen. Kerstner obszedł stół i położył dłonie na oparciu jednego z krzeseł. Wyglądało na to, że albo należał do ludzi, którzy nie zaprzątają sobie głowy konwenansami, albo był zbyt zmęczony, by przejmować się uprzejmościami. Pia rozejrzała się po pokoju. Dostrzegła regały pełne skoroszytów i książek, oprawione fotografie i dyplomy, a pomiędzy nimi dziwaczny i wyglądający na stary herb umieszczony na kawałku drewna. Podobne widywała wcześniej w barach odwiedzanych przez studentów. Dwie greckie litery przechodzące w splecione dłonie i przeszywający je miecz. Bardzo… rycerskie. Z tej odległości nie potrafiła jednak odczytać umieszczonej poniżej dewizy.

— Doktorze Kerstner — zaczął Bodenstein. — Czy Isabel Kerstner to pańska żona?

— Tak — potwierdził weterynarz. — Skąd to pytanie? Czy coś się stało?

Zacisnął palce na oparciu krzesła z taką siłą, że pobielały mu kostki.

— Czy pańska żona jeździ srebrnym porsche boxterem? — ciągnął Oliver.

Kerstner stał nieruchomo i z nieprzeniknioną miną patrzył na policjanta. Zadrżała mu szczęka.

— Dlaczego o to pytacie? Miała wypadek?

— Kiedy ostatnio widział się pan z żoną?

Weterynarz nie zareagował na pytanie.

— Powiecie w końcu, co się stało?

— Dziś rano znaleziono zwłoki młodej kobiety. — Bodenstein celowo pominął szczegóły, bo coś w zachowaniu Kerstnera wzbudzało jego nieufność. — W kieszeni spodni miała kluczyki do srebrnego porsche boxtera o numerach rejestracyjnych MTK-IK 182. To samochód zarejestrowany na pańską żonę.

Słowa Bodensteina sprawiły, że mężczyzna pobladł jeszcze bardziej. Wpatrywał się w policjantów, jakby otrzymał cios w głowę, a jego twarz przestała wyrażać jakiekolwiek emocje, jak u kogoś pogrążonego w transie. W pierwszej chwili Oliver pomyślał, że mężczyzna nie zrozumiał jego słów.

— Na ciele kobiety, tuż powyżej pępka, znajdował się tatuaż.

— Delfin — wymamrotał Kerstner głucho. — O Boże…

Przeczesał palcami włosy, po czym osunął się na krzesło i położył dłonie przed sobą na stole, płasko i równo, jakby brał udział w seansie spirytystycznym.

Bodenstein i Pia wymienili pospieszne spojrzenia.

— Czy zechciałby pan udać się z nami do Frankfurtu, by dokonać identyfikacji? — zapytała policjantka.

Znów minęło kilka długich sekund, jakby weterynarz nie od razu zrozumiał, o co im chodzi. Potem wstał gwałtownie i ruszył w stronę wyjścia. Idąc, zerwał z siebie zielony fartuch i rzucił go niedbale na podłogę. Niemal w tym samym momencie rudowłosa pracownica o urodzie mopsa bez pukania otworzyła drzwi.

— Micha, ja… — zaczęła, jednak głos uwiązł jej w gardle, kiedy zobaczyła nieruchomą twarz szefa. Pia zauważyła, że ruda kobieta i weterynarz nie zachowywali zwykłego między pracownikami i przełożonymi dystansu.

— Muszę wyjść — oznajmił Kerstner. — Isabel nie żyje.

— To niemożliwe! — zawołała kobieta. Bodenstein był przekonany, że chodzi jej o fakt śmierci żony doktora Kerstnera, lecz już następne zdanie wyprowadziło go z błędu. — Nie możesz tak sobie wyjść teraz z kliniki! Ta klacz jeszcze się nie wybudziła i…

— Zadzwoń do Georga — przerwał jej Kerstner nieprzyjemnym tonem i bez słowa minął ją w progu.

W CZASIE JAZDY do siedziby Instytutu Medycyny Sądowej w Sachsenhausen doktor Kerstner ani razu się nie odezwał. Siedział milczący i nieruchomy, pogrążony w ponurym, pełnym bólu otępieniu. Instytut Medycyny Sądowej miał siedzibę w pięknej secesyjnej willi przy Kennedy-allee. Bodenstein już z daleka dostrzegł tłum dziennikarzy i kilkanaście wozów transmisyjnych. Szczątki prokuratora Hardenbacha najwyraźniej dotarły do Instytutu przed nimi.

— Niech pan podjedzie do wejścia dla interesantów — powiedziała Pia, na co Oliver spojrzał na nią z rozbawieniem, bo zrozumiał oczywiście, o co jej chodziło. — Na następnym skrzyżowaniu w lewo. Potem proszę się zatrzymać pod zieloną bramą i mnie wypuścić.

Tylko sobie znanym sposobem Pia otworzyła bramę i wpuściła Bodensteina na tyły Instytutu, gdzie stały już trzy inne samochody i jeden karawan. Chwilę później, nieniepokojeni przez nikogo, weszli do budynku. Kerstner bez słowa podążał za Oliverem i Pią do piwnic Instytutu, gdzie znajdowały się sale sekcyjne. Pośrodku pierwszego pomieszczenia stały nosze z ciałem przykrytym zieloną płachtą. W drzwiach pojawił się jeden z pracowników Instytutu, a kiedy ich zauważył, na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.

— Cześć, Pia! — przywitał się. — Dawno cię nie widziałem!

Bodenstein rzucił współpracowniczce zaskoczone spojrzenie, bo nie spodziewał się tak przyjacielskiego powitania, lecz Pia patrzyła w inną stronę.

— Cześć, Ronnie — odpowiedziała ściszonym głosem. — Czy to ta młoda kobieta z Taunusu? Przywieźliśmy jej męża, żeby dokonał identyfikacji.

Ronnie skinieniem głowy przywitał Bodensteina i Kerstnera.

— Nie, to nie ona — zaprzeczył. — Ten tutaj to powód, dla którego hieny z prasy rozpoczęły oblężenie tej szlachetnej instytucji. Chodźcie.

Wewnętrznymi drzwiami zaprowadził ich do sąsiedniego pomieszczenia. W drugiej sali sekcyjnej również stały nosze z przykrytym ciałem. Oliver spojrzał na Kerstnera. Także tutaj, w pokoju wyłożonym białymi płytkami i oświetlonym silnymi lampami dającymi białe światło, jego twarz pozostawała nieruchoma i wyprana z jakichkolwiek emocji. Bodenstein częściej, niżby chciał, musiał towarzyszyć osobom, które poruszone tragedią utraty partnera, członka rodziny czy przyjaciela przeżywały tu dodatkowy szok wywołany specyficzną atmosferą. Sięgające sufitu metalowe szafy, bezduszna i zimna biała poświata jarzeniówek, sterylnie czyste płytki na ścianach i podłoga pokryta łatwo zmywalną wykładziną — to wszystko odzierało śmierć i zmarłych z podniosłości, którą krewni chcieliby zachować w pamięci. Ronnie, pracownik Instytutu Medycyny Sądowej, odkrył twarz denatki. Kerstner przez kilka sekund przyglądał się zmarłej, wciąż nie okazując żadnych uczuć.

— Tak, to ona — powiedział w końcu i się odwrócił. — To Isabel.

Bodenstein nie dał po sobie poznać, jak dziwna wydaje mu się chłodna reakcja Kerstnera. Ronnie zakrył twarz zmarłej, odblokował hamulec przy kółkach i popchnął nosze w stronę metalowej szafy. Kerstner zadrżał, kiedy rozległ się metaliczny trzask, otworzyły się drzwi i do sali sekcyjnej wniknął lodowaty chłód. Pospiesznym krokiem wyszedł za Bodensteinem na korytarz.

CZTERDZIEŚCI PIĘĆ MINUT później Kerstner zajął miejsce po przeciwnej stronie biurka Bodensteina w komisariacie policji w Hofheim i sięgnął po filiżankę kawy, którą podała mu Pia. Nie protestował, kiedy się dowiedział, że cała rozmowa będzie nagrywana, i poproszony przedstawił się, podając swoje dane osobowe. Potem ze spuszczoną głową czekał na dalsze pytania, podczas gdy policjant zgodnie z regulaminem dyktował do mikrofonu, jakiej sprawy dotyczy nagranie i kto jest obecny w pomieszczeniu.

— Jest mi bardzo przykro, ale muszę zadać panu teraz kilka pytań — oznajmił w końcu Oliver, zwracając się do weterynarza. — Mamy podejrzenia, że pańska żona została zamordowana.

— Jak to się właściwie stało? — Kerstner powoli uniósł głowę i spojrzał na śledczego. — Jak… zmarła?

— Pańska żona została znaleziona przy wieży widokowej Atzelbergturm — wyjaśnił policjant. — Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało na samobójczy skok, lecz pojawiły się pewne niejasności.

— Samobójstwo? — Kerstner pokręcił głową. — Dlaczego Isabel miałaby chcieć się zabić?

— Mógłby pan opowiedzieć nam o swojej żonie? — poprosiła Pia. — Była znacznie młodsza od pana, prawda?

Kerstner przez kilka chwil nie odpowiadał, tylko patrzył gdzieś w dal.

— Dzieliło nas dziewiętnaście lat. Była siostrą jednego z moich najlepszych przyjaciół. — Upił łyk kawy. Było widać, jak drżą mu ręce. — Jesienią tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego wróciłem z moją ówczesną narzeczoną z Ameryki. Wtedy właśnie spotkałem Isabel. Pobraliśmy się trzy miesiące później, bo Isabel była w ciąży.

Kerstner pogrążył się we wspomnieniach, a Bodenstein i Pia czekali, aż znowu zacznie mówić.

— Z początku wszystko układało się idealnie, ale krótko po narodzinach naszej córki zaczęły się problemy.

— Jakie problemy? — drążyła Pia.

— Isabel chciała takiego życia, do jakiego była przyzwyczajona — wyjaśnił Kerstner. — Duży luksusowy dom, pieniądze na wyjazdy, konie, zakupy… Jednak ja wolałem inwestować pieniądze w naszą przyszłość. Inka, to znaczy doktor Hansen, szukała wtedy drugiego wspólnika do prowadzenia kliniki, którą przejęła po śmierci ojca. Skontaktował nas nasz wspólny znajomy, Georg Rittendorf. Szybko doszliśmy do porozumienia. Doktor Hansen, podobnie jak ja, studiowała i pracowała w Stanach Zjednoczonych, więc szybko zgraliśmy się jako zespół.

Bodenstein i Pia milczeli, czekając, aż Kerstner sam z siebie zacznie mówić dalej. Zajęło mu to sporo czasu.

— Potrzebne były bardzo duże nakłady na sprzęt, a przebudowa kliniki również nie należała do tanich — ciągnął Kerstner. — Inka dostała wprawdzie pieniądze z ubezpieczenia po śmierci ojca, ale stanowczo zbyt mało na to, co planowaliśmy. Szukając oszczędności, postanowiliśmy ograniczyć liczbę zatrudnionych. W ten sposób księgowością zajęła się matka Inki, żona Georga pracowała jako asystentka, a Isabel miała zająć się rejestracją pacjentów.

Kerstner westchnął ciężko.

— Oczywiście nic z tego nie wyszło.

— Dlaczego nie?

— Nie mogła znieść Georga — odparł Kerstner i potarł zmęczone oczy. — Z wzajemnością zresztą. Na dodatek miała ogromne oczekiwania finansowe w stosunku do mnie. Tymczasem ja wszystkie oszczędności zainwestowałem w rozbudowę kliniki i często zostawałem w pracy piętnaście czy nawet szesnaście godzin, w tym również w weekendy. A jej to nie odpowiadało.

Skrzywił się.

— Długo o nią walczyłem. — Kerstner spoglądał gdzieś daleko przed siebie. — Mimo że coraz wyraźniej czułem, jak bardzo staję się jej obojętny. Bezustannie wybuchały kolejne kłótnie, najczęściej o pieniądze. Zostawiała mnie, potem wracała, ale tylko po to, żeby znów odejść… To było piekło.

— Kiedy żona pana opuściła? I dlaczego?

— Pewnie dlatego, że w pewnym momencie przestałem się starać, by ją zatrzymać. — Kerstner wzruszył ramionami. — Pod koniec maja spakowała swoje rzeczy i kiedy wróciłem, jej już nie było. Wyprowadziła się.

— Zabrała ze sobą córkę? — zapytała Pia.

— Nie, a przynajmniej nie od razu — odpowiedział weterynarz cicho. — Dopiero przed dwoma tygodniami zgłosiła się po nią do przedszkola. Od tamtego czasu nie widziałem Marie.

Bodenstein przyglądał się siedzącemu naprzeciwko mężczyźnie i starał się zrozumieć, kogo tak naprawdę widzi. Załamanego mężczyznę, lecz czy aby na pewno powodem jego łez była śmierć żony?

— Gdzie mieszkała pańska żona po wyprowadzeniu się z domu?

— Nie mam pojęcia.

— A córka? Gdzie jest teraz?

Kerstner podniósł głowę, lecz zaraz ją opuścił. Bez ruchu wpatrywał się w blat stołu.

— Nie wiem… nie wiem, gdzie jest.

— Kiedy widział pan żonę po raz ostatni? — zapytała Pia.

— Wczoraj. — Kerstner niemal szeptał. — Niespodziewanie przyjechała do kliniki.

Pia spojrzała szybko na szefa.

— O której godzinie? — zapytał Bodenstein.

— Za piętnaście szósta mniej więcej — odparł Kerstner, nie podnosząc wzroku. — Wyszedłem akurat z sali operacyjnej, a ona doskoczyła do mnie i powiedziała, że musimy porozmawiać.

— Czego od pana chciała?

Mężczyzna potrząsnął głową.

— Doktorze Kerstner. — Pia mówiła spokojnym, ale zdecydowanym tonem. — Wiemy, że pańska żona zatankowała samochód o szesnastej trzydzieści, pojechała do kliniki spotkać się z panem, a po kilku godzinach już nie żyła. To sprawia, że jest pan jedną z ostatnich osób, które widziały ją żywą. Proszę odpowiedzieć na pytanie.

Kerstner bez słowa patrzył przed siebie. Sprawiał wrażenie, jakby nie usłyszał policjantki.

— Pokłóciliście się? O co poszło? Przecież musiała przyjechać do pana z jakąś konkretną sprawą.

Milczenie.

— Gdzie był pan wczoraj wieczorem? — zapytał Bodenstein. Sytuacja niespodziewanie się zmieniła. W oczach policjanta zrozpaczony wdowiec w jednej chwili zmienił się w podejrzanego o popełnienie morderstwa. Miał motyw — więcej niż jeden. Odrzucone uczucie, rozczarowanie, zawód, zazdrość.

— Nie musi pan mówić niczego, co mogłoby pana obciążyć. Czy chce pan zadzwonić po adwokata?

Mężczyzna podniósł głowę i spojrzał na niego z niedowierzaniem.

— Chyba nie chce pan powiedzieć, że ja… że ja ją…?

— Widział ją pan ledwie kilka godzin przed śmiercią — odparł Bodenstein. — Żona pana porzuciła, a pan nie wie nawet, gdzie od tego czasu mieszkała. To musiało wzbudzać w panu wściekłość i zazdrość.

— Nie! To oczywista nieprawda! — Kerstner nie dał mu dokończyć. — Nie byłem na nią zły i nie byłem zazdrosny… już nie.

— Dlaczego — już nie?

— Bo… — zaczął, ale przerwał i zamilkł.

— Proszę nam po prostu powiedzieć, czego wczoraj od pana chciała.

Kerstner zacisnął usta i opuścił głowę. Niespodziewanie zaczął płakać. Wstrząsnął nim bolesny, pełen rozpaczy szloch, a on nie próbował nawet ocierać łez ściekających po twarzy.

PONIEDZIAŁEK 29 SIERPNIA 2005

Kolejny tydzień pracy rozpoczął się o siódmej rano odprawą dla wszystkich pracowników K11. Po stosunkowo spokojnym okresie pojawiły się dwie sprawy naraz, przy czym samobójstwo prokuratora Hardenbacha miało zostać przejęte przez LKA — Krajową Policję Śledczą. Bodenstein ucieszył się z tego, bo przeczuwał, że sprawa Hardenbacha łatwo może zmienić się w rozgrywkę polityczną, więc bez żalu przekazał ją wyższej instancji. Przysłuchiwał się, jak jego podwładni przedstawiają pierwsze ustalenia w sprawie oznaczonej kryptonimem „Isabel”. Miał nadzieję, że szybko uda się złożyć wszystkie fragmenty układanki w całość. Zaraz po nim najwyższym rangą pracownikiem zespołu był Frank Behnke, który do Hofheim trafił dwa lata wcześniej razem z szefem. Dla urodzonego we Frankfurcie funkcjonariusza wszystko, co znajdowało się poza granicami miasta, było głęboką prowincją. Komisarz Kai Ostermann zbliżał się do czterdziestki. Dziesięć lat wcześniej stracił nogę w czasie akcji oddziału specjalnego, którego był członkiem. Smutny wyrok losu sprawił, że wylądował za biurkiem w wydziale wewnętrznym. Kiedy Bodenstein przenosił się do Hofheim, poprosił o przydzielenie mu Ostermanna, na co dostał zgodę. Od tamtej chwili Kai ze swoim wybitnie analitycznym umysłem i komputerową niemal pamięcią stał się nieodłącznym członkiem zespołu, a Bodenstein nie wyobrażał sobie pracy bez niego. Czwartą osobą był najstarszy funkcjonariusz w zespole, Andreas Hasse, od lat na tym samym stanowisku. Miał pięćdziesiąt kilka lat, siwe włosy zaczesywał, zasłaniając łysinę na środku głowy, przez co wyglądał, jakby nosił tupecik, i ubierał się zawsze w brązowe garnitury oraz brązowe buty na gumowej podeszwie. W czasie zmian administracyjnych dwa lata wcześniej żywił nadzieję, że zostanie kierownikiem nowo wyłonionego wydziału K11, lecz znów został pominięty przy awansach i musiał obejść się smakiem. Bodensteina denerwowało, że Hasse stara się za biurkiem dotrwać do emerytury. Najmłodszą członkinią zespołu była aspirantka Kathrin Fachinger, chuda i blada dziewczyna po dwudziestce, która do K11 trafiła zimą i okazała się bardzo przydatną osobą. Jeszcze poprzedniego wieczoru Kai Ostermann rozpoczął poszukiwania w Internecie i wszystkich dostępnych policyjnych bazach danych i ustalił, że z ich punktu widzenia Isabel Kerstner nie była osobą anonimową. Prawo jazdy odebrane za jazdę pod wpływem alkoholu, problemy z narkotykami, jazda bez uprawnień, kradzieże w sklepach, wzbudzanie publicznego zgorszenia — dziewczyna miała co nieco za uszami. Bodensteinowi udało się przekonać prokuraturę, że konieczne będzie pilne przeprowadzenie sekcji zwłok, by wyjaśnić okoliczności śmierci denatki, a przygotowaniem wstępnego raportu dla prokuratora zajęła się Pia Kirchhoff. Z akt policjantki Bodenstein się dowiedział, że wcześniej pracowała w K11 we Frankfurcie, jednak nie w jego dawnym wydziale. Po siedmiu latach przerwy wróciła do firmy, jednak zamiast do Frankfurtu, trafiła do Hofheim. Tyle na temat kariery, bo o jej prywatnym życiu Bodenstein nie wiedział zupełnie nic. Lecz niezależnie od tego, cieszył się, że jest wsparciem dla jego zespołu.

— Sekcja zwłok Isabel Kerstner została wyznaczona na dzisiaj, na dziesiątą rano — oznajmił właśnie Kai Ostermann. — Szefie, będzie pan na miejscu?

— Nie, ja nie dam rady. — Bodenstein pokręcił głową. — Chcę podjechać do kliniki i porozmawiać z pracownikami i wspólnikami Kerstnera. Frank, ty się tym zajmiesz.

— Koniecznie ja? W zeszłym roku trzy razy brałem udział w sekcji — zaprotestował Behnke.

— Szefie, jeśli nie ma pan nic przeciwko, to ja się zgłaszam na ochotnika — powiedziała Pia, na co Bodenstein uniósł brwi. Nie wiedział, czy chciała się mu podlizać, czy raczej zrobić przysługę Behnkemu? Nikt nie lubił odwiedzać Instytutu Medycyny Sądowej i każdy bronił się przed tym, jak mógł, lecz prawo wymagało, by przy sekcji zwłok był obecny zarówno przedstawiciel policji, jak i prokuratury.

— Kai, zajmij się, proszę, odtworzeniem życiorysu zmarłej — powiedział Bodenstein. — Rodzice, przedszkole, szkoły, wykształcenie… sam wiesz, wszystko. Koleżanko Fachinger, pani i kolega Hasse pojedziecie do Kelkheim porozmawiać z sąsiadami. Dobrze, czy wszystko jasne?

— No to kto w końcu jedzie na sekcję? — zapytał Behnke.

— Koleżanka Kirchhoff — odparł Oliver, nie patrząc w jego stronę. — Pan zajmie się laboratorium. Proszę ustalić, jak są daleko z badaniem samochodu. No to do roboty! Spotykamy się o szesnastej na kolejnej odprawie! Chcę usłyszeć pierwsze ustalenia!

Wszyscy skinęli głowami i wstali, żeby zabrać się do pracy.

— Koleżanko Kirchhoff, jeśli mogę prosić na słówko — powiedział Bodenstein.

Pia opadła z powrotem na krzesło. Bodenstein oparł się wygodniej i spojrzał na nią uważnie.

— Jak już się pani zapewne przekonała — zaczął, kiedy pozostali wyszli z sali — nie przepadam za stylem autorytarnym. Jednak w każdym zespole musi być ktoś, kto ustala zasady. W naszym zespole tym kimś jestem ja. I oczekuję, że moje polecenia będą realizowane.

Pia nie odwróciła wzroku. Wiedziała, o co mu chodzi.

— Nie chciałam podkopywać pana autorytetu, szefie — oznajmiła. — Zauważyłam po prostu, że Behnkemu nie uśmiecha się wycieczka na sekcję. A że ja mam całkiem spore doświadczenie w tej materii i sekcje nie robią na mnie wrażenia, zaproponowałam, że mogę to zrobić za niego.

Bodenstein skinął głową.

— No cóż. — Odsunął krzesło i spojrzał na nią z uśmiechem. — Rzeczywiście, wczoraj zauważyłem, że Instytut Medycyny Sądowej nie ma przed panią tajemnic. Doskonale pani wiedziała, jak się tam dostać i jak się po nim poruszać.

— Zgadza się. — Pia skinęła głową. — Przez szesnaście lat byłam żoną doktora Henninga Kirchhoffa. Mieszkaliśmy niedaleko Instytutu, a że Henning jest pracoholikiem, musiałam spędzać tam sporo czasu, jeśli chciałam być blisko niego. Stąd też moje spore doświadczenie, jeśli chodzi o sprawy związane z medycyną sądową.

— Była pani mężatką? — Bodenstein momentalnie wyczuł sposobność, by dowiedzieć się czegoś więcej o prywatnym życiu swojej współpracowniczki.

— Wciąż jestem — wyjaśniła Pia. — Ale niemal rok temu rozstaliśmy się z mężem. Nie jest pan na mnie zły?

— Oczywiście, że nie — zaprotestował Bodenstein i uśmiechnął się szeroko. — Chociaż bardzo chciałem, żeby Behnke poszedł tam i uczestniczył w sekcji. Nie wiem, jak on to robi, ale za każdym razem udaje mu się jakoś wymigać.

— PIA! Wspaniale cię znowu widzieć! — Profesor Thomas Kronlage, szef Centrum Medycyny Sądowej we Frankfurcie, miał pięćdziesiąt kilka lat, figurę wysportowanego trzydziestoparolatka i krótko obcięte siwe włosy. Na widok Pii wchodzącej do pomieszczenia, w którym miała się odbyć sekcja zwłok Isabel Kerstner, uśmiechnął się serdecznie i rozłożył ramiona.

— Cześć, Tommy. — Pia odpowiedziała uśmiechem i pozwoliła się objąć. — Też się cieszę, że cię widzę.

Przez jakiś czas miała wrażenie, że Thomas Kronlage jest jej bliższy niż własny mąż. Był mimowolnym świadkiem jej bezskutecznych prób ratowania małżeństwa z Henningiem Kirchhoffem, zastępcą szefa Instytutu Medycyny Sądowej we Frankfurcie. Przy czym wciąż aktualny mąż Pii nie był zwykłym pracownikiem Instytutu: o nie, był jednym z niewielu specjalistów antropologów sądowych w Niemczech i bezdyskusyjną gwiazdą w swojej dziedzinie. Współpracownicy nazywali go za jego plecami „Bogiem Śmierci” i, jak się okazało, to niejako śmierć doprowadziła do zniszczenia ich małżeństwa, bo Henning nie potrafił zostawić pracy za drzwiami mieszkania. Jako wybitny naukowiec i specjalista cieszył się powszechnym uznaniem i szacunkiem. Pia również podziwiała męża i darzyła go niemalże nabożną czcią, lecz kiedy złapała się na tym, że w pustym domu zaczyna rozmawiać z samą sobą, uznała, że przez małżeństwo z geniuszem stacza się w samotność. I kiedy przed rokiem wyjechał do Austrii na miejsce katastrofy kolejki gondolowej, uprzednio nawet nie pożegnawszy się z żoną, uznała, że miarka się przebrała. Spakowała swoje rzeczy i opuściła mieszkanie w kamienicy przy Kennedyallee we Frankfurcie. Henning dopiero po dwóch tygodniach zorientował się, że jej nie ma.

— Co u ciebie słychać? — Kronlage odsunął Pię na odległość ramion i przyjrzał się jej serdecznie. — Świetnie wyglądasz. Słyszałem, że cię przywiało do Wydziału Terroru Kryminalnego i Zabójstw?

— Dobrze słyszałeś. Od miesiąca pracuję w K11 w Hofheim.

Pia się uśmiechnęła. W tej samej chwili rozległo się pukanie i w otwartych drzwiach sali sekcyjnej stanął młody mężczyzna.

— Dzień dobry — przywitał się krótko.

— O, pan prokurator! — zawołał Kronlage radosnym głosem. — W takim razie możemy zaczynać.

Pia podała mężczyźnie dłoń i się przedstawiła.

— Jörg Heidenfeld, prokuratura we Frankfurcie.

— Pierwsza sekcja? — zapytał Kronlage i znad półokrągłych okularów spojrzał uważnie na młodego prawnika. Heidenfeld skinął niechętnie głową.

— To się dobrze składa — orzekł mężczyzna i dał znak asystentowi, który wprawnym ruchem zdjął narzutę przykrywającą ciało. — Bo pańskie pierwsze zwłoki są świeżutkie i całkiem atrakcyjne.

— Świeżutkie i atrakcyjne zwłoki? — Heidenfeld spojrzał na niego nieufnie.

— Kiedy będzie pan asystować przy zwłokach, które przeleżały cztery tygodnie w zamkniętym mieszkaniu, z tęsknotą pomyśli pan o tych dzisiejszych — wyjaśnił niezrażony Kronlage.

— Rozumiem — mruknął młody prokurator i pobladł.

On i Pia w milczeniu przysłuchiwali się uwagom, które profesor Kronlage wypowiadał do zawieszonego na szyi mikrofonu w trakcie zewnętrznych oględzin ciała.

— No dobrze, Flick, jak określiłby pan czas zgonu, bazując jedynie na stanie zwłok? — zapytał asystenta.

— Plamy opadowe nie ustępują pod naciskiem. — Młody lekarz przesuwał dłońmi w rękawiczkach po dolnej części pleców i po łopatkach denatki. — A to oznacza, że śmierć nastąpiła co najmniej dwadzieścia cztery godziny temu. Stężenie pośmiertne w pełni rozwinięte, brak widocznych oznak początku rozkładu.

Pociągnął nosem, starając się poczuć woń zwłok.

— …ale też zgon miał miejsce nie więcej niż trzydzieści sześć godzin temu. Powiedziałbym, że… hm… to była sobota wieczór.

— Dobrze, bardzo dobrze. — Profesor pokiwał głową i sięgnął po skalpel, którym wykonał cięcie sięgające od prawego ramienia do mostka, a potem drugie, od lewego ramienia do mostka i dalej, w dół brzucha. Oba razem miały kształt dużej litery Y. — Myślę, że ma pan rację.

Pochwała profesora sprawiła, że blada twarz młodego lekarza znów nabrała kolorów. Mężczyzna nachylił się nad otwartym ciałem i przyjrzał mu się uważnie.

— Taka ładna dziewczyna. — Kronlage z żalem pokręcił głową. — Zdrowa jak rydz, a jednak nie żyje.

Do prokuratora Heidenfelda docierały wprawdzie plotki o czarnym humorze medyka sądowego, lecz znacznie łatwiej przyszłoby mu żartować, gdyby nie stał przy stole ze stali nierdzewnej i nie przyglądał się sekcji zwłok. Trzask żeber ciętych elektrycznymi nożycami sprawił, że śniadanie — które przezornie zjadł bardzo skromne, mając w perspektywie takie obowiązki — zaczęło niebezpiecznie szybko wędrować w górę przełyku. Szukając ratunku, spojrzał na Pię, lecz policjantka zdawała się być całkowicie odporna na makabryczne widoki i tylko uśmiechnęła się do niego, by dodać mu otuchy.

— Teraz wyjmiemy serce i dokonamy jego pomiarów — oznajmił profesor Kronlage, zwykłym tonem, jak rzeźnik w zielonym fartuchu. — Teraz płuca… ostrożnie, Flick, żebyś znów mi czegoś nie upuścił!

Tego było już prokuratorowi za wiele. Mrucząc niezrozumiałe usprawiedliwienie, wypadł na korytarz, przyciskając dłonie do ust.

BODENSTEIN ZATRZYMAŁ SIĘ na parkingu przed kliniką. Bmw było jedyną ekstrawagancją, na jaką sobie pozwalał, i nie przejmował się tym, że już wcześniej, kiedy wysiadał z niego pod siedzibą policji we Frankfurcie, wywoływał zazdrosne spojrzenia współpracowników. W czasie długoletniej kariery nieraz docierał do niego wypowiadany za jego plecami zarzut, że do policji wstąpił z nudów, bo praca nie jest mu do niczego potrzebna. Kłam tym złośliwym insynuacjom zadawał oddaniem i ciężką pracą, która przynosiła efekty w postaci wielu sukcesów. W społeczeństwie wciąż jeszcze pokutowało przekonanie, że jeśli ktoś nosi arystokratyczne nazwisko, musi pławić się w luksusie. Bodenstein wysiadł z samochodu i się rozejrzał. Inka Hansen i jej wspólnicy rzeczywiście musieli zainwestować bardzo dużo pieniędzy w przebudowę i rozbudowę starego gospodarstwa. Wszedł na dziedziniec.

— Oliver?

Bodenstein odwrócił się i natychmiast rozpoznał Inkę Hansen. Kobieta wsiadała właśnie do samochodu terenowego, lecz widząc go, wysiadła i zatrzasnęła za sobą drzwi. Mimo ponad dwudziestu lat, jakie upłynęły od ich ostatniego spotkania, Bodenstein od razu sobie uświadomił, dlaczego przez wiele miesięcy Inka była obiektem jego tęsknych westchnień i marzeń. Byli w tym samym wieku, więc musi mieć teraz czterdzieści cztery lata, pomyślał, lecz ani ciężka praca, ani upływ czasu nie wyrządziły jej urodzie żadnej szkody. Była naturalną blondynką, miała jasną, przyjazną twarz, wydatne kości policzkowe i błyszczące oczy. Obcisłe dżinsy i dopasowana różowa koszulka polo podkreślały jej wysportowaną sylwetkę.

— Witaj, Inko! — odpowiedział Bodenstein. — Cudownie cię widzieć!

Choć na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech, sposób, w jaki się poruszała i jak stała, wyrażały chłód i dystans. Zażyłość minionych dni jednak nie pozwalała na serdeczniejsze powitanie, więc Bodenstein podał jej dłoń.

— Też się bardzo cieszę — powiedziała tym samym zachrypniętym głosem, jaki zapamiętał. — Mimo że powód spotkania do radosnych raczej nie należy.

Przyglądali się sobie uważnie i ostrożnie, ale z nieudawanym zainteresowaniem.

— Świetnie wyglądasz — stwierdził w końcu Bodenstein.

— Dzięki! — Inka się uśmiechnęła i zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. — Po tobie też nie widać upływu czasu. Mój Boże, ile to już lat minęło?

— O ile dobrze pamiętam, po raz ostatni widzieliśmy się na weselu Simone i Martina — odparł Bodenstein. — Czyli dobrych dwadzieścia, jak nie więcej. Zaraz potem wyjechałaś do Ameryki.

— Dwadzieścia dwa dokładnie — poprawiła go. — To był lipiec osiemdziesiątego trzeciego.

— Święta racja. Niewiarygodne… nic się nie zmieniłaś. Wyglądasz tak samo jak wówczas.

Inka oparła się o maskę samochodu. Na siedzeniu pasażera czekały na nią dwa terriery jack russel i z uwagą śledziły jej każdy ruch.

— Oliver von Bodenstein — powiedziała niemal z delikatną kpiną w głosie. — Jak zawsze szarmancki i uroczy. Co cię do nas sprowadza? Micha dzisiaj nie pracuje.

— Wiem. Chciałem porozmawiać z tobą i twoim drugim wspólnikiem — wyjaśnił Bodenstein. — To sam początek dochodzenia, więc chcemy zebrać jak najwięcej informacji o Isabel Kerstner. Mogłabyś powiedzieć o niej coś bliższego?

Inka Hansen spojrzała na zegarek.

— Isabel bardzo rzadko tu bywała. Ja jej właściwie nie znałam. — Wzruszyła ramionami. — Wiem jedynie, że mocno utrudniała życie swojemu mężowi. Najlepiej będzie, jeśli pogadasz z Georgiem. On i Micha znają się chyba od zawsze.

— Super. — Bodenstein pokiwał głową. — Dzięki.

Dziwne, że przez tyle lat ani razu o niej nie pomyślał, tymczasem kiedy stali naprzeciwko siebie, w głowie wirowały mu tysiące pytań, na które chciał poznać odpowiedzi, choć nic a nic nie powinny go obchodzić.

— Wybacz, ale muszę już lecieć. — Inka otworzyła drzwi do auta. — Świetnie było cię znów spotkać, Oliver. Jeśli będziesz w okolicy, wpadnij na kawę.

ZA KONTUAREM w holu kliniki siedziała ruda kobieta o twarzy mopsa. Dziś miała na sobie zielony fartuch z plakietką, z której Bodenstein odczytał, jak się nazwa: Sylvia Wagner.

— Doktora Kerstnera dzisiaj nie będzie — poinformowała Bodensteina, zanim zdążył się przywitać.

— Dzisiaj akurat chciałem porozmawiać z doktorem Rittendorfem — odparł policjant niezrażony.

— Jest zajęty.

Zadzwonił telefon.

— Ja również. — Zmusił się do przyjaznego uśmiechu. — Więc może byłaby pani tak miła i dała mu znać, że czekam?

— Już, zaraz. — Kobieta podniosła słuchawkę i odebrała połączenie od właściciela któregoś z pacjentów kliniki. A potem kolejnego. Szybko i rzeczowo ustalała terminy wizyt i zapisywała daty. Pracowita dziewczyna.

— Znała pani Isabel Kerstner? — zapytał Bodenstein, kiedy ruda pomoc skończyła rozmowę.

— Oczywiście — potwierdziła kobieta zaskakująco energicznie. — I nie cierpiałam jej. Nawet jeśli o zmarłych nie powinno się źle mówić, to mam to gdzieś. Isabel była arogancką, nadętą krową i nie zasługiwała na takiego mężczyznę jak Micha.

— Dlaczego nie?

— Micha… to znaczy doktor Kerstner… od rana do nocy urabia sobie ręce po łokcie, żeby rozkręcić klinikę — wyjaśniła. — To naprawdę świetny weterynarz.

Po raz kolejny odezwał się telefon, lecz tym razem Sylvia Wagner zignorowała to.

— Isabel to nic nie obchodziło. — Zrobiła chmurną minę. — Ona miała w głowie tylko przyjemności: dyskoteki, imprezy, zabawę i jazdę konną. Tutaj nawet nie kiwnęła palcem.

W holu pojawił się ciemnowłosy mężczyzna w okularach w okrągłej rogowej oprawce.

— O, Georg! — zawołała Sylvia Wagner. — Pan z policji kryminalnej chce z tobą rozmawiać.

Bodenstein skinieniem głowy przywitał się ze wspólnikiem Inki i Kerstnera.

— Dzień dobry — powiedział weterynarz i przyjrzał mu się ciekawie. — Oczywiście, zapraszam.

Doktor Georg Rittendorf był rówieśnikiem doktora Kerstnera i pewnie właśnie stuknęła mu czterdziestka. Miał pociągłą, przyjazną twarz, a wzrostem niemal dorównywał Bodensteinowi. Pośród ciemnych, gęstych włosów dało się dostrzec pierwsze oznaki siwizny, a zza grubych szkieł okularów spoglądały na policjanta żywe, błyszczące niebieskie oczy. Doktor Rittendorf wydawał się bardzo pewnym siebie człowiekiem, bo Oliver nie dostrzegł w nim nawet śladu nerwowości, którą zazwyczaj wzbudzał w ludziach niestykających się na co dzień z policją kryminalną.

— Proszę, może przejdziemy do pomieszczenia socjalnego — zaproponował. — Napije się pan kawy?

— Z przyjemnością. — Bodenstein ruszył za nim i zajął miejsce przy tym samym stole, przy którym przekazywał Kerstnerowi wiadomość o śmierci małżonki. Rittendorf podszedł do ekspresu.

— Dotarła już do pana informacja, co się stało z żoną pańskiego wspólnika?

— Tak — przyznał weterynarz. — Paskudna sprawa. Mimo to nie będę udawał, że jest mi przykro. I tak dla nikogo nie było tajemnicą, że nie znosiliśmy się z Isabel.

— Czy przychodzi panu do głowy ktoś, kto mógłby mieć powód, żeby chcieć ją zabić? — pytał policjant.

— Żeby to jedna osoba! — Rittendorf żachnął się z pogardą. — Choćby ja, na przykład.

— Doprawdy? Dlaczego akurat pan? — Bodenstein przyglądał się uważnie wysokiemu, ciemnowłosemu mężczyźnie i starał się wyrobić sobie o nim zdanie. Jakkolwiek by patrzeć, był bardzo inteligentny.

— Ta kobieta zmieniła życie mojego przyjaciela w piekło. Nie znosiliśmy się.

Bodenstein rozejrzał się po pokoju i zatrzymał wzrok na herbie wiszącym pośród oprawionych zdjęć i dyplomów. Dwie splecione litery i przeszywające je ostrze.

— Bractwo studenckie? — zapytał i mrużąc oczy, usiłował odczytać umieszczoną poniżej łacińską sentencję.

— Ach, to. — Rittendorf się odwrócił. — Herb. Tak, zgadza się. Byliśmy z Michą na uniwersytecie w tym samym bractwie. Zresztą do dzisiaj ich wspieramy, już jako absolwenci i filistrowie oczywiście.

— Fortes fortuna adiuvat — odczytał Bodenstein. Jako dziecko chodził do szkoły o profilu humanistycznym i co nieco z łaciny jeszcze pamiętał. — Śmiałym szczęście sprzyja.

— Bo taka jest prawda. — Rittendorf uśmiechnął się lekko i postawił przed Bodensteinem filiżankę. — Mleko? Cukier?

— Nie, dziękuję. — Bodenstein odwzajemnił uśmiech i upił łyk gorącego naparu. — Opowiedziałby mi pan coś o pracy kliniki?

Rittendorf usiadł naprzeciwko i zapalił papierosa. Zamrugał, bo dym podrażnił mu oczy.

— Naprawdę to pana interesuje? Przecież, zdaje się, przyszedł pan porozmawiać o Misze?

— Racja. — Bodenstein znów uśmiechnął się przyjaźnie. — W takim razie oszczędźmy sobie wstępów. Od jak dawna się znacie?

— Od pierwszego semestru na studiach — odparł Rittendorf. — Niemal dokładnie dwadzieścia cztery lata.

— Czyli to oznacza, że nie jesteście tylko wspólnikami czy współpracownikami?

— Nie, nie tylko. Jesteśmy przyjaciółmi. Bardzo dobrymi przyjaciółmi. — Rittendorf zaciągnął się papierosem marki Gauloises, a w jego oczach pojawił się wyraz delikatnego rozbawienia. — No i członkami jednego bractwa, a to zobowiązuje.

— Od jak dawna jesteście wspólnikami?

— Od pięciu lat.

— Sporo pieniędzy władowaliście w rozbudowę kliniki — stwierdził Bodenstein.

— Sporo. — Rittendorf uśmiechnął się słabo, lecz jego oczy pozostały poważne. Z uwagą przyglądał się policjantowi. — Majątek. Ale wszystko się zwróci.

— Tylko że z braku pieniędzy małżeństwo doktora Kerstnera legło w gruzach — dokończył Bodenstein. W jasnobłękitnych oczach weterynarza pojawił się niezrozumiały błysk. Mężczyzna skrzywił się lekko.

— Tam nie miało co lec w gruzach — mruknął z sarkazmem. — Isabel od samego początku okłamywała Michę. Okłamywała i zdradzała. I wiedziała, że ja ją od razu przejrzałem.

— Przejrzał ją pan? Nie rozumiem?

— Wie pan — Rittendorf wzruszył ramionami — może powinien pan zapytać o to samego zainteresowanego?

— Może. Ale pytam pana. — Bodenstein uśmiechnął się miło.

— W życiu każdego, kto był na tyle nierozsądny, żeby zadawać się z Isabel, ta dziewczyna zostawiała pas zniszczeń, jak tornado — wyjaśnił Rittendorf. — Była wyrachowana i skupiona jedynie na sobie. Latem, zanim Micha wpadł w jej łapska, zaczęła kręcić z naszym wspólnym znajomym. Jego żona była w zaawansowanej ciąży, ale to jej nie przeszkadzało. Po jakimś czasie nasz znajomy jej się znudził i powiedziała mu o tym, a on wziął i się powiesił w domu, który budował dla swojej powiększającej się rodziny.

Rittendorf zamilkł i pokręcił głową.

— Pan naprawdę jej nie znosił — stwierdził Bodenstein.

— To złe słowo. — Rittendorf zaśmiał się lodowato. — Nienawidziłem jej.

W tej samej chwili otworzyły się drzwi i w progu pokoju socjalnego stanął doktor Kerstner. Rittendorf zerwał się z miejsca.

— Micha, przecież nie musiałeś dzisiaj przychodzić do pracy. Ja i Inka wszystkim się zajęliśmy.

Bodenstein dostrzegł w jego zachowaniu prawdziwą troskę i oddanie.

— Musiałem — odparł Kerstner. — Inaczej bym zwariował.

— O, WITAMY Z POWROTEM — powiedział profesor Kronlage, kiedy do sali sekcyjnej wrócił prokurator Heidenfeld, wciąż jeszcze zielony na twarzy. — Już powoli zbliżamy się do końca. Przy okazji udało nam się wydrzeć naszej miss kilka tajemnic.

— Doprawdy? — zapytał prokurator głuchym głosem.

— Całkiem niedawno miała skrobankę — wyjaśnił profesor. — W mojej ocenie jakieś trzy do czterech tygodni temu. Ale znacznie bardziej interesujące jest to, że w żadnym razie nie zabił jej upadek.

— To pewne? — Prokurator Heidenfeld był zaskoczony.

— Całkowicie. Już wcześniej była martwa — wyjaśnił lekarz, a Heidenfeld, robiąc wszystko, by nie patrzeć na opróżnione z wnętrzności ciało na stole sekcyjnym, spojrzał na ramię Isabel Kerstner. — Na nadgarstkach, przedramionach i ramionach stwierdziliśmy wylewy podskórne. Ktoś musiał ją bardzo mocno przytrzymywać. Jednak najbardziej interesujące jest co innego, a mianowicie świeże wkłucie dożylne.

Opuścił ramię denatki.

— Jestem gotów zaryzykować hipotezę, że to wkłucie miało coś wspólnego z jej śmiercią. Ktoś przemocą podał jej truciznę.

— Wcześniej kilkakrotnie miała problemy z prawem właśnie przez narkotyki — zauważyła Pia. — Czy to możliwe, że sama coś sobie wstrzyknęła?

— Nie, to anatomicznie wykluczone — zaprzeczył profesor. — Kobieta była praworęczna. A gdy osoba praworęczna daje sobie zastrzyk, to prawą dłonią w lewe ramię, a nie na odwrót, prawda? Poza tym samemu nie robi się wkłucia pod takim kątem, pod jakim to tutaj zostało wykonane.

— A co jej podano? — zapytał prokurator Heidenfeld. — Da się to jeszcze ustalić?

— Pobraliśmy próbki, które są teraz badane toksykologicznie — odparł profesor Kronlage. — Szybkim badaniem przesiewowym da się ustalić występowanie około trzech tysięcy substancji. Więc jeśli moje podejrzenia się potwierdzą, to szybko będziemy wiedzieli, co ją zabiło.

— Rozumiem. — Prokurator skinął głową. — W porządku.

Profesor Kronlage dyktował dalej fachowe zwroty do mikrofonu na szyi i z pomocą skalpela badał ramię dziewczyny.

— Tak nieudolnie wykonane wkłucie zazwyczaj prowadzi do wylewu krwi, jednak tylko wtedy, jeśli dana osoba żyje. W naszym wypadku wylew jest śladowy, co oznacza, że musiała umrzeć krótko po podaniu zastrzyku.

Pia z zadowoleniem skinęła głową. To było jednoznaczne potwierdzenie jej teorii. Nie mieli do czynienia z samobójstwem ani z wypadkiem, lecz z morderstwem.

BODENSTEIN PRZYGLĄDAŁ SIĘ doktorowi Kerstnerowi. Weterynarz był cieniem samego siebie i w niewielkim stopniu przypominał uśmiechniętego mężczyznę ze zdjęcia w lobby kliniki.

— Mogę zadać panu kilka dodatkowych pytań?

— Tak. Oczywiście. — Kerstner usiadł na krześle, które wcześniej zajmował jego wspólnik, i z nieobecnym wyrazem twarzy spojrzał na policjanta. Oliver przez chwilę podejrzewał, że weterynarz jest na środkach uspokajających.

— Jak to możliwe, że pańska żona mogła sobie pozwolić na kupno porsche? — zapytał.

Za oknem, gdzieś na podwórzu, rozległ się stukot końskich kopyt. Dwie młode kobiety wyprowadzały dorodnego siwka z przyczepy do przewozu zwierząt, a jakiś starszy mężczyzna prowadził gniadosza, który nerwowo przebierał nogami i co chwila rżał głośno. Kerstner zdawał się tego w ogóle nie zauważać; być może tak się przyzwyczaił do tego typu odgłosów, że przestał je słyszeć. Wyjął papierosa z paczki, którą Rittendorf zostawił na stole, i zamyślony obracał go przez chwilę w palcach, by w końcu włożyć sobie do ust. Tymi samymi palcami, pomyślał Bodenstein, Kerstner przeprowadzał skomplikowane operacje. Czy zamordował nimi swoją żonę?

— W sobotę widziałem to auto po raz pierwszy — wyjaśnił weterynarz gorzkim tonem. — Może pieniądze na nie dostała od któregoś ze swoich… kochanków? Od samego początku mnie zdradzała. I tylko ja zbyt długo nie chciałem tego widzieć.

— Zechciałby mi pan opowiedzieć trochę o swojej żonie i waszym małżeństwie? — poprosił Bodenstein, lecz Kerstner nie zareagował od razu. Przez dobrą minutę w pokoju panowała cisza.

— A co tu jest do opowiadania? — Weterynarz wzruszył ramionami. — Isabel nigdy mnie nie kochała. Dziś muszę to w końcu powiedzieć głośno, choć to strasznie upokarzające, że byłem dla niej jedynie środkiem do celu. Znałem ją jako siostrę mojego kolegi Valentina, i to od dziecka. Kiedy wróciłem z Ameryki, Isabel była już w ciąży i musiała szybko znaleźć jakieś rozwiązanie dla swojego problemu. A że ja byłem pod ręką…

Kerstner zdusił papierosa w popielniczce i zaraz zapalił kolejnego.

— Wyszła za mnie z czystego wyrachowania. Ale to nie tak, że mnie nienawidziła. Ja byłem jej po prostu kompletnie obojętny. I właśnie to boli chyba najbardziej.

Na podwórzu podniósł się rwetes. Głośne rżenie, dziki stukot kopyt, podniesione głosy i trzask bramy — lecz Kerstner nawet nie spojrzał w stronę okna. Zachowywał się, jakby myślami i ciałem był gdzieś bardzo daleko i żaden z tych hałasów do niego nie docierał. Kciukiem i palcem wskazującym lewej dłoni potarł oczy.