Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Nie tylko o łajdakach” to powieść o dojrzewaniu, o poszukiwaniach i próbach oswojenia szczęścia.
Z pozoru lekka, zmusza do przemyślenia życiowych decyzji i wartości, którymi się kierujemy. Nastka – główna bohaterka – ucieka od problemów, od niemiłości i opuszcza miasto, by napisać na wsi pracę magisterską oraz rozpocząć dorosłe życie. Na swojej drodze spotyka ludzi, którzy uczą ją, że świat, chociaż pełen łajdaków, daje sporo powodów do radości. Szybko zaczyna rozumieć, że należy z nich korzystać, gdy tylko jest ku temu okazja.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 383
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Magdalena Kulus
Nie tylko o łajdakach
www.wydawnictwosol.pl
2014 © Magdalena Kulus
2014 © Wydawnictwo SOL
Redakcja i korekta:
Karina Stempel-Gancarczyk
Redakcja techniczna, skład, typografia, eBook:
Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux
ISBN 978-83-62-405-85-5
Warszawa 2014
Wydawca:
Wydawnictwo SOL
Monika Szwaja • Mariusz Krzyżanowski
05-600 Grójec, Duży Dół 2a
Babci Tosi z podziękowaniami
za pogodę ducha
za świadectwo
za cudowne wspomnienia
i za buraczki
Mojej Rodzinie – za inspiracje
– Po świętach zostaję na wsi – oświadczyłam przy obiedzie.
– Chyba sobie nie wyobrażasz, że sprowadzisz tam tego swojego artystę? – Mama od razu podjęła temat i spojrzała na mnie gotowa do ataku.
– Olek wyjeżdża w plener, do Zakopanego. – Starałam się być spokojna, ale już się wewnętrznie zagotowałam i makaron z niedzielnego rosołku stawał mi w gardle.
– Bez ciebie?
– Tłumaczyłam ci, że nie jestem jego dziewczyną...
– To niby z jakiej racji leżysz przed nim goła całymi dniami?
– A studia rzucasz? – zapytał tata. O dziwo, bo w sumie to miałam wrażenie, że od dawna nie interesuje go moje życie.
– Wezmę laptopa i będę pisać magisterkę. Mam książki, notatki i kserówki, po co miałabym tu siedzieć, jak mogę pooddychać świeżym powietrzem? Zabiorę psy. – Wszystko dokładnie przemyślałam.
– Nie wiem, czy to jest dobry pomysł. – Tata jak zwykle był sceptyczny.
– Na pewno chcesz go tam potajemnie sprowadzić – rzekła z przekonaniem mama.
Przecież ja od niego uciekałam...!
Olek pojawił się w moim życiu nagle – zadzwonił pewnego wieczoru z prośbą o spotkanie, chociaż znaliśmy się tylko z widzenia. Mieliśmy wspólnych znajomych, spotykaliśmy się podczas różnego rodzaju imprez, ale nigdy nie rozmawialiśmy. Jego telefon zdziwił mnie więc, ale wygrała ciekawość – poszłam, mimo że kobieca intuicja podpowiadała mi, iż nie chodzi o romantyczną kolację, a raczej o interes. Nie myliłam się. Olek nie owijał w bawełnę – od razu wyłożył kawę na ławę, jak to on. Wpadła mu w oko moja przyjaciółka – Luiza, zwana przez wszystkich Lu, czarnowłosa i zjawiskowo piękna, dookoła której nieustannie krążyły tłumy mężczyzn. Olkowi trudno się było przebić, postanowił więc zrobić to przy pomocy mojej skromnej osoby.
Ujął mnie tym, że był szczery, nie kręcił i miał fenomenalne poczucie humoru – jego misternie wymyślony plan bardzo mnie rozbawił. Wiedziałam, że u Lu nie ma szans. Ona wolała panów w eleganckich garniturach, a nie artystów, czego oczywiście przed nim nie ukrywałam.
– Chcę spróbować – upierał się.
Od tej pory spędzaliśmy ze sobą sporo czasu – zabierałam go na imprezy i wypady, w których uczestniczyła Lu. Odpuścił dopiero, gdy zobaczył ją w towarzystwie właściciela jednego z najbardziej popularnych klubów w mieście, wsiadającą do wypasionego bmw. Miał złamane serce, nieustające problemy finansowe, wielkie artystyczne ambicje i kłopoty rodzinne. Wpadał pogadać, wyżalić się, pooglądać filmy. Staliśmy się nierozłączni, ja się zakochałam, a jemu po prostu tak było wygodnie.
Westchnęłam.
– I będziesz go tam utrzymywać na nasz koszt. – Mama kontynuowała rozpoczęty wątek.
– On wyjeżdża w góry. – Czułam, że zaczyna mi brakować cierpliwości.
– W każdym razie pamiętaj, że nie życzę sobie tego nieroba w moim domu!
Rodzice postanowili wyjechać z Maszkarki w nocy. Było stosunkowo ciepło, w końcu nadeszła wiosna. Biegałam w niebieskim swetrze i getrach z domu do auta, a psy za mną. Obydwaj – Bruno i Fuks – uważali, że to świetna zabawa.
– Zamykaj na noc bramę na łańcuch.
– Słuchaj, czy hydrofor się nie psuje.
– Nie pal ogniska.
– Sprawdzaj pompę od kanalizacji.
– Uważaj na gaz.
– Nie jedz na noc.
Czułam, jak puchnę od środka, i marzyłam o chwili, gdy samochód zniknie za zakrętem. Maszkarka stała się moim wybawieniem, azylem i ucieczką. To tu postanowiłam zacząć moje dorosłe, w końcu samodzielne życie i zrobić sobie małe, regenerujące wakacje. Wszystko zapowiadało się znakomicie.
Pojechali.
Wyłączyłam komórkę, zjadłam pół słoika nutelli, poczytałam książkę i poszłam spać, mając kompletnie w nosie hydrofor. W dali słychać było pociąg – minęła czwarta rano.
– Nastka! – Obudził mnie jej wrzask, a darła się jak prawdziwa wiejska baba. – Nastka!
Spojrzałam na zegarek. Pierwsza po południu. Oczywiście psy spały, jakby był środek nocy. W końcu jaki pan, taki kram. Odsłoniłam rolety i słońce wlało się do pokoju.
Wrzask dobiegał zza drzwi wejściowych. Otworzyłam.
– Cholera, myślałam, że umarłaś – oświadczyła Gośka. Oczywiście przelazła przez płot, bo bramę zamknęłam na łańcuch, jak przykazano. – Nie strasz mnie tak.
– Wchodź – zaprosiłam ją z pewnymi wyrzutami sumienia, bo wyobraziłam sobie, co powiedziałaby moja mama, gdyby wiedziała, że wpuściłam kogoś do takiego bałaganu. Na stoliku stały brudne naczynia, łóżko było niepościelone, a na krzesłach wisiała malowniczo moja garderoba.
– Dzwonią do mnie od rana, że wyłączyłaś telefon – powiedziała, podążając za mną do kuchni.
– Kawusi?
– Chętnie.
Gdy zasiadłyśmy na werandzie z kubkami w rękach, Gośka zapytała:
– Co z tą twoją komórką?
– Nic. – Wzruszyłam ramionami. – Potrzebuję trochę spokoju.
– Tak mam im powiedzieć?
Właściwie zamierzałam włączyć ten głupi telefon rano, ale wpadłam na genialny pomysł.
– Powiedz, że nie wzięłam ładowarki.
Ha!
– W porządku. – Wzruszyła ramionami, nie zadając zbędnych pytań. – Jak tam chcesz.
***
Pobyt w moim SPA postanowiłam rozpocząć od wycieczki rowerowej. Wyciągnęłam stary składak i ruszyłam na orzeźwiającą wyprawę – tak mi się przynajmniej wydawało.
Przez pierwsze pół godziny myślałam tylko o tym, czy na pewno wszystko dobrze pozamykałam. Potem zaczęłam dogorywać, bo zrobiło się dosyć ciepło, a moja kondycja pozostawiała wiele do życzenia. Towarzyszący mi Bruno, piękny golden, zatrzymał się w cieniu i sapał, a Fuksiu, mały, czarny kundelek, biegał nerwowo dookoła z wywalonym językiem.
– Chłopaki, przerwa. – Rzuciłam się na trawę i polałam im do pysków wodę mineralną, przezornie zabraną z domu.
Niedługo potem wracałam z poczuciem klęski – spocona, zdyszana i wykończona. Jak na pierwszy raz ta eskapada była zdecydowanie za długa. Czekałam, kiedy zacznę charczeć i wypluwać płuca.
Prowadząc rower, z daleka zobaczyłam, że przy Maszkarce stoi samochód i jakiś mężczyzna.
– Wujek! – Szczerze się ucieszyłam. Bo o furtkę opierał się wujek Stasiek.
– Ciocia ci przesyła. – Wręczył mi reklamówkę z obijającymi się o siebie słoikami. – Na ile przyjechałaś?
– Na długo. Do czerwca, może dłużej. Jak się obronię, to muszę szukać pracy.
– Wpadnij do nas na obiad w niedzielę.
– Wpadnę.
Włączyłam sobie jakiś film, zabrałam do łóżka Brunona i marmoladę przywiezioną przez wujka. Zawsze to zdrowsze niż nutella. Męczyło mnie jednak, że nie sprawdziłam pompy od kanalizacji, więc po filmie ruszyłam na dwór. Było koszmarnie ciemno, a na niebie roiło się od gwiazd. Zwierzaki rozbiegły się po ogrodzie.
– Nastka! – usłyszałam od płotu. – Myślałam, że śpisz. Mama do ciebie dzwoni.
Przejęłam komórkę od Gochy.
– Hello, mamo!
– Cześć. Co z tą twoją ładowarką?
– Nie wiem, nie ma jej.
– A w szafie sprawdzałaś?
– Tak.
– A pod szafą?
– Nie.
– To poszukaj. Prosiłam ciocię Alę i wujka Stasia, żeby ci tam pomogli, jakby co.
– Zaprosili mnie na obiad.
– Jak nie znajdziesz tej ładowarki, to tata ci przywiezie w weekend.
– Nie!!! Znajdę na pewno!!!
I tym sposobem zostałam zmuszona do włączenia komórki. Jej wyświetlacz pikał jak oszalały od razu po przywróceniu go do życia. Sześć nieodebranych połączeń od mamy, jedno od Lu, esemes od Jerzyka, kumpla ze studiów, jak zwykle mroczny i pesymistyczny, z prośbą o pożyczenie książki (Jerzyk kontaktował się ze światem tylko w stanie wyższej konieczności, czyli wtedy, gdy czegoś potrzebował) i jedno nieodebrane połączenie od Olka.
Ostatni raz widzieliśmy się przed Wielkanocą, tuż przed moim wyjazdem. Był nadąsany, nie lubił świąt i skutecznie obrzydzał je także mnie. Zawsze kupowałam mu z tej okazji jakiś drobny upominek i liczyłam na najmniejszy gest z jego strony. Ale mój wybranek – zarówno podczas Wielkanocy, jak i Bożego Narodzenia – wpadał w depresję. Nic nie pomagał mój optymizm, niespodzianki i pogoda ducha. Święta według Olka trzeba było przeczekać. Oczywiście z depresją łączył się też chroniczny brak pieniędzy na prezent nie tylko dla mnie, ale też dla jego rodziców czy rodzeństwa. Dlatego trochę mi ulżyło, gdy okazało się, że w tym roku wyjeżdżamy na wieś, a on, od razu po świętach, ma jakiś studencki wypad do Zakopanego.
Olek każdego ranka wysyłał mi sygnał komórką – taki mieliśmy zwyczaj. Ja wstawałam zazwyczaj wcześniej, więc to on dawał znać, że oto rozpoczął dzień. Obydwoje prowadziliśmy aktywny tryb życia – ja pomagałam w fundacji na rzecz zwierząt i stale załatwiałam sobie jakieś praktyki, Olek malował, balował, chodził rekreacyjnie po górach. Nie ograniczaliśmy się nawzajem, ale ten sygnał rano musiał być.
Nie zdarzyło się, bym mu nie odpowiedziała – wtedy, gdy wyłączyłam komórkę na całą dobę, to był pierwszy raz. Pierwsza oznaka mojego buntu.
Sprawdzając nieodebrane połączenia, uświadomiłam sobie, że o wyjeździe nie zawiadomiłam Lu. W przypływie żywej tęsknoty postanowiłam, że zadzwonię do niej następnego dnia, bo już było za późno na pogawędki – moja przyjaciółka chodziła spać z kurami, ponieważ dbała o cerę. Także z myślą o cerze spożywała ogromne ilości soku marchwiowego, a na imprezach tylko udawała, że pije wódkę. Ja niespecjalnie dbałam o cerę, a także o tłuszcz, który według Lu nieustannie wędrował w kierunku naszych brzuchów.
W środku nocy zgłodniałam i zorientowałam się, że nie kupiłam chleba. Zjadłam więc pasztet, kawałek ciasta i schab ze śliwką. Cudowne niezdrowe jedzenie o niedozwolonej porze – to lubiłam najbardziej, w przeciwieństwie do Lu, która stale była na diecie.
***
Poranek zaskoczył mnie deszczem i sygnałem od Olka – jak widać, moje milczenie niespecjalnie zrobiło na nim wrażenie. Odpowiedziałam tym samym. Smętnie chodziłam od okna do okna, przydeptując piżamę i popijając owocową herbatę. W końcu wróciłam do łóżka i opatulona kołdrą wybrałam numer przyjaciółki.
– Hello, Lu!
– Hello, kochana! Co z tobą? Nie mogłam się dodzwonić.
– Jestem na wsi i trochę poza zasięgiem.
– Kiedy wracasz?
– Nie wiem...
– Uciekłaś?
– Nooo... Przyjedziesz do mnie?
– Przyjadę. Ale nie w tym tygodniu, bo poznałam superfaceta. Za tydzień. Zrobimy sobie babską imprezkę.
– Tylko pamiętaj, że ja muszę pilnować domu.
– A kto powiedział, że nie będziemy pilnować? Kończę, bo szef się gapi.
– Pa.
Poleżałam jeszcze chwilę, jednak rozsądek zwyciężył. Zamknęłam w domu moich pupili i ruszyłam po prowiant – tym razem pieszo, bo nie miałam kurtki przeciwdeszczowej i musiałam zabrać parasol. Lało jak z cebra. Skierowałam się do sklepu w centrum wsi. Dotychczas jeździłam tam autem, z rodzicami. Nie sądziłam, że jest tak daleko. Szłam, szłam i jedną ręką ściskałam w kieszeni telefon. Może do niego zadzwonić? W gruncie rzeczy wyjechałam bez słowa. Wystukałam numer Olka i wraz z pierwszym sygnałem usłyszałam za sobą gromkie:
– Przyjechaliście!
Szybko się rozłączyłam i schowałam komórkę. Z wyciągniętymi ramionami zmierzała do mnie pani Kozikowa.
Pani Kozikowa rzuciła się na mnie i malowniczo zawisła na mojej szyi.
– A kiedy przyjechali?
– Na święta.
– A co tak sama?
– Rodzice wrócili do Tychów, a ja tu zostałam, piszę pracę magisterską.
– Ooo... To niedługo odwiedzę. Pośpiewa z nami pod kapliczkami dla Matki Boskiej?
– Ekhe, ekhe... eee... mmm... taaa... ekhe... tak, jasne.
W sklepie kupiłam sobie parę smakołyków, ale ku mojej rozpaczy nie znalazłam żadnych mrożonek ani gotowych dań, byłam więc skazana na grilla.
***
Przez kolejne dni cały czas padało. Czytałam książki, przeglądałam notatki i... głodowałam. To znaczy – tęskniłam za obiadem, porządnym, solidnym obiadem. Niestety, kompletnie nie potrafiłam gotować. Za nic w świecie nie zadzwoniłabym do mamy z prośbą o wskazówki, bo wielokrotnie wysłuchiwałam, jaka to jestem nieporadna kulinarnie (życiowo zresztą też). W sobotę pojechałam do sklepu i kupiłam sztukę mięsa. Następnie usiadłam przy laptopie i poszukałam w Internecie przepisów.
Że też wcześniej nie wzięłam się za gotowanie z wujkiem Google!
Wprawdzie nie miałam goździków, które były przewidziane przez autora przepisu, jednak wyszło nieźle. Trochę za mało pikantne, trochę za twarde, ale mięso to mięso. Usmażyłam sobie do tego ziemniaki i zrobiłam sałatkę z pomidorów. Miodzio! Była szansa, że u wujków nie rzucę się na obiad niczym wygłodniały zwierz.
***
W niedzielę obudziłam się w południe, czyli dokładnie w tym momencie, gdy w najbliższym kościele kończyła się ostatnia tego dnia msza. Wypełzłam z domu na podwórko – słońce świeciło i wyglądało na to, że będzie pogoda. Psiaki zachęcały mnie do zabawy, więc zaczęłam rzucać im patyki, kiedy nagle uświadomiłam sobie, że przecież od razu po mszy miałam jechać do wujków! Pod moją bramą, jak za skinieniem różdżki, pojawił się biały mercedes i wysiadł z niego Michał.
1) Tekst Andrzeja Piasecznego do piosenki Roberta Chojnackiego pt. Budzikom śmierć.
– Czekałem na ciebie pod kościołem. Chora jesteś? – Zmierzył wzrokiem moją różową piżamę.
– Zaspałam... – wyznałam ze skruchą w głosie. – A ty kiedy wróciłeś? Myślałam, że jesteś w Irlandii.
– W sierpniu mamy ślub, postanowiliśmy wrócić z Baśką i wszystko przygotować. Ubieraj się, bo moja mama czeka.
Szybko założyłam strój wizytowy (beżowy kostium), zrobiłam delikatny makijaż, włosy związałam w koński ogon i ruszyliśmy w drogę. Michał był elegancki, pachnący i raczył mnie swoimi planami na najbliższe trzydzieści lat.
– Od jutra maluję pokoje, już zamówiłem łóżka. To będzie fantastyczne gospodarstwo agroturystyczne. Mama jest wniebowzięta, bo będzie miała komu piec i gotować. Chcę kupić młodego konia, bo mój Abraham jest za stary, żeby wszyscy mogli na nim jeździć. Oczywiście zostawimy świnie, kury, kaczki, z czasem tylko dobierzemy jakieś nietypowe gatunki.
Uświadomiłam sobie wtedy, że na tej wsi żyją nie tylko seniorzy i starzy kawalerowie (z tego była znana w całej Polsce!), ale też ludzie młodzi. Może więc warto zostać na stałe? Miałam świadomość, że w życiu nie dorobię się mieszkania w mieście, a funkcjonowanie z rodzicami na małej przestrzeni stało się naprawdę uciążliwe.
Na powitanie wybiegł nam Klemens – jamnik o pięknych oczach. Szczekał jak oszalały i skakał na Michała, gdy ten otwierał bramę. Doszłam do wniosku, że zrobił się z niego przystojny facet (z Michała, nie z Klemensa) – wysoki, o szerokich barach i silnych dłoniach. Spoglądał na mnie orzechowymi oczami, a ja się zastanawiałam, czemu on nie żeni się ze mną…
– Co tak długo? Wszystko gotowe! – pokrzykiwała ciocia Ala.
Zasiedliśmy do stołu w małym saloniku. Ciocia nie rozczarowała mnie kulinarnie – był i rosołek z marcheweczką, i fantastyczne piersi z kurczaka, o surówkach nie wspominając. Do tego kompocik z wiśni, a na koniec sernik z pianką.
– Teraz to ja mam profesjonalną kuchnię, zgodnie z przepisami! – chwaliła się. – Sporo było z tym roboty, ale prawie wszystko jest zapięte na ostatni guzik. A jak tobie się tam samej mieszka? – zatroskała się. – Nie boisz się?
– Nie, mam psy. No i sąsiadów. A gdzie twoja narzeczona? – zapytałam Michała, bo od początku dziwne mi się wydawało, że Baśki nie ma.
– Pracuje – wyjaśnił krótko.
– Wiecznie marudzi – poskarżyła się ciocia.
– Mamo, daj spokój – westchnął.
Gdy poszliśmy oglądać pokoje przewidziane w przyszłości dla turystów, zapytałam wprost:
– Czemu Baśka marudzi?
Michał wyglądał przez okno.
– Bo chciała zostać w Irlandii. Tam mieszkaliśmy sami, nikt się do niczego nie wtrącał, mieliśmy pieniądze.
– A ty nie chciałeś?
– Nastka, popatrz. – Pociągnął mnie za rękę do okna. Widać było przez nie budynki gospodarskie, spacerujące kury i wylegujące się leniwie koty. Po prawej stronie wzrok przyciągał sad, a w nim kwitnące jabłonie. Dalej były pola, aż po horyzont, aż po błękitne niebo. – Rozumiesz?
– Rozumiem. – Kiwnęłam głową, bo kochałam tę wieś prawie tak samo jak on.
Kiedy Michał odwiózł mnie na Maszkarkę, po raz pierwszy poczułam się trochę samotnie. Zaprosiłam go na herbatę, ale spieszył się do Baśki. Pobawiłam się z psami, wypiłam kakao, sprawdziłam pocztę i pół wieczoru beczałam. Sprawiło mi to dużą ulgę i satysfakcję, bo w końcu mogłam sobie pochlipywać jawnie, a nie w poduszkę. Byłam jak bohaterka romantycznych komedii – samotna, opuszczona, oczekująca na wielkie zmiany, świetlaną przyszłość i księcia na białym rumaku.
***
Następnego dnia wstałam rześka i wyspana, z postanowieniem, że nie dam się chandrze. Wiosenne słoneczko grzało, więc stwierdziłam, że warto się nieco poopalać. Założyłam czerwone bikini, wyciągnęłam leżak i udałam się do ogrodu. Zaplanowałam maksymalny relaks – włączyłam MP3, założyłam słuchawki na uszy i odcięłam się od świata. Wietrzyk zawiewał, a ja się wylegiwałam. Zrobiło się na tyle przyjemnie, że wpadłam na pomysł, by chociaż chwilę poopalać się topless. Przeciwwskazań nie było, bo Gocha pojechała do mamy, jej mąż – Franek – był w pracy, bliźniaki w szkole, a mój drugi sąsiad przyjeżdżał na swoją działkę tylko w soboty, żeby zadbać o plantację i w spokoju wypić z kolegą piwo. Z jednej strony zasłaniał mnie dom, z drugiej były pola, nie miałam więc obaw, że ktoś mnie zobaczy. Śpiewałam sobie na głos Chłopaki nie płaczą i byłam w pełni szczęśliwa, miałam wszystkich i wszystko dokładnie gdzieś.
W pewnym momencie, w przerwie między piosenkami, usłyszałam szczekanie Fuksa (Bruno – arystokrata nie zniżał się do poziomu pospólstwa i dźwięków z siebie raczej nie wydawał). W popłochu sięgnęłam po stanik i w tym momencie zobaczyłam czerwoną szmatkę za płotem, w polu. Szybko zrozumiałam, że wywiało mi biustonosz. Odwróciłam się więc, zasłaniając leżakiem, i jęknęłam – nie tylko w duchu. Od strony domu zmierzał w moim kierunku... ksiądz!
– Szczęść Boże! – Pomachał do mnie, nic sobie nie robiąc z obskakujących go psów.
– Szczęść Boże... – wydukałam. – Niestety, nie mam jak księdza godnie powitać, bo mi wywiało bieliznę – wyznałam, a ksiądz oniemiał.
– Wywiało? – zapytał i widziałam, że próbuje ogarnąć sytuację.
– Górę od kostiumu mam na polu, więc jak ksiądz ma do mnie sprawę, to proszę skoczyć do domu, tam na kanapie leżą wyprane koszulki. Ubiorę się i pogadamy. – Starałam się nie być nerwowa, ale trudno rozmawia się z osobą duchowną, zasłaniając sobie biust leżakiem.
Ksiądz w końcu pojął, że jestem półnaga, pokraśniał i pobiegł czym prędzej do Maszkarki. Myślałam, że już gorzej być nie może, ale w tym momencie zobaczyłam na moim podwórku panią Kozikową. Psy zajęły się gościem w sutannie, miała więc drogę wolną, mogła zaspokoić ciekawość i mnie odwiedzić.
– Przyniosłam serek... – zdążyła powiedzieć i w tej chwili na ścieżce pojawił się ksiądz, wymachując moją niebieską koszulką.
Miałam wrażenie, że śni mi się koszmar. Teraz wszyscy mieliśmy oblicza w różnych odcieniach czerwieni.
– No, wie ksiądz... – oburzyła się Kozikowa, oglądając moje gołe nogi wystające zza leżaka. – Sodomia i Gomoria... Idę do proboszcza i księdza wyślą do buszu, zobaczy ksiądz! Będzie ksiądz czarnuchów nawracał! – Zrobiła w tył zwrot i ruszyła w kierunku furtki.
Duszpasterz rzucił mi koszulkę i pobiegł za nią. Kiedy wrócił, byłam już kompletnie ubrana, a odzyskany stanik leżał w koszu na pranie.
– Kawy? – zapytałam jakby nigdy nic.
– Chętnie.
Usiedliśmy na werandzie.
– Co ksiądz jej powiedział?
Skrzywił się nieznacznie.
– Nie było sensu tłumaczyć, nie uwierzyłaby i tak, więc...
– Więc?
– Przypomniałem jej, że to ja decyduję, kto daje kwiaty na ołtarz. One bardzo rywalizują o to z Zimowiecką. Każda chce być wyczytana na ambonie. Proboszcz wolał kwiaty od Zimowieckiej, a teraz ja wybieram, bo niestety zajmuję się w tej parafii takimi właśnie duperelami.
– Czyli szantażyk? Milczenie za kwiatki?
– Myślę, że to zadziała. – Uśmiechnął się szeroko. – Już poznałem nieco mentalność tutejszych parafian. Ale przyszedłem w innej sprawie. – Przesunął się z krzesłem do cienia. – A mianowicie twoja ciocia... przepraszam, możemy sobie mówić po imieniu?
– Jasne. Nastka.
– Grzegorz. Twoja ciocia mówiła mi, że masz uprawnienia do pracy z dziećmi...
– Mam – przytaknęłam. Coraz bardziej podobał mi się ten niespodziewany gość.
– Ufff. – Ksiądz błysnął uśmiechem. – Bo widzisz, katechetka mi się połamała, miała wypadek i leży w szpitalu. Na drugim końcu Polski.
– Ale ja jestem polonistką. Właściwie będę nią dopiero w czerwcu, jeśli dobrze pójdzie.
– Nie szkodzi. – Machnął ręką. – Nie potrzebuję nauczycielki, tylko pomocy do organizacji pierwszej komunii. Scenariusz jest, ale trzeba napisać podziękowania i ćwiczyć z tymi dzieciakami. Sam nie dam rady. Nie nadaję się. Potrzebuję kobiecej i polonistycznej ręki – zakończył.
Oniemiałam.
– Oczywiście zapłacę ci.
Ooo!!! To zmieniało postać rzeczy. Kasa – jakakolwiek – była mile widziana.
– Ekhe... – Splotłam dłonie. – Zaskoczyłeś mnie.
– Za miesiąc komunia, niebawem koniec roku szkolnego, wszystkie katechetki wokoło obstawione. – Rzucił mi spojrzenie mopsa.
– Ile tych dzieci?
– Ośmioro.
I tym sposobem zostałam panią od komunii. Może odrobinę pochopnie, bo kompletnie nie wiedziałam, co mnie czeka. Poza tym od jakiegoś czasu – dokładnie od momentu, gdy w moim życiu pojawił się Olek – nie byłam najlepszą katoliczką. Zawsze wychodziłam z założenia, że jeśli już się jest wierzącym i praktykującym, to należy trzymać się zasad. Inaczej chodzenie do kościoła nie ma sensu. Straciłam więc ten sens, gdy zaczęłam sypiać z Olkiem, bo przecież zdawałam sobie sprawę, że pójście do spowiedzi nie rozwiąże problemu. Nie żałowałam moich grzechów ani trochę. Lubiłam te dni, gdy urywaliśmy się z zajęć, żeby pobyć ze sobą. Zazwyczaj spotykaliśmy się u mnie, bo prawdopodobieństwo, że któreś z rodziców wpadnie do domu w godzinach między jedenastą a trzecią, było nikłe. Uwielbiałam atmosferę naszych spotkań, zachłanność Olka i jego stanowczość, lubiłam, jak mnie później rysował, drzemiącą, i jak chodził boso. Czasami, podczas tego rysowania, zasypiałam naprawdę mocno i gdy się budziłam, Olek siedział w fotelu i mi się przyglądał.
– Gapiłeś się, gdy spałam – mówiłam, uśmiechając się.
– Pilnowałem, czy wszystko okej – odpowiadał poważnie.
– A co niby miało być nie okej? – mruczałam pod nosem, wygrzebując się spod koca i zakładając koszulkę.
– Mogłaś spaść albo coś. Dobrze wiesz, że przez sen wierzgasz.
Nie żałowałam niczego, przestałam więc chodzić do kościoła. Czułam, że to nie jest miejsce dla mnie, bo nie dość, że sypiałam z facetem bez ślubu, to na dodatek ten facet nie był moim oficjalnym facetem. Był kimś bliskim, kto chwilowo pomieszkiwał w moim życiu.
W sumie więc byłam bardzo kiepską kandydatką na panią od komunii. Zdawałam sobie z tego sprawę. Ale Grzesiek o tym nie wiedział, a ja pilnie potrzebowałam pieniędzy. Poza tym wyjechałam na wieś, by uciec od Olka, istniała więc szansa, że się nawrócę.
***
Kolejny dzień, zgodnie z planem, poświęciłam magisterce. Dopiero późnym popołudniem wybrałam się na wycieczkę rowerową – postanowiłam z większym zaangażowaniem popracować nad kondycją. Po drodze minęłam pusty jeszcze dom mojej babci – zimę spędzała w mieście, u cioci Trudzi, na wieś miała przybyć lada dzień. Dojechałam aż pod willę wujków i widząc światło w kuchni, postanowiłam wejść. Ciocia piekła ciasto i bardzo się ucieszyła z mojej wizyty.
– Wycieczka rowerowa bez psów? – zapytała.
– Zostawiłam je, bo mają jakieś rewolucje żołądkowe. A gdzie Michał?
– Smaruje świnie.
Wybałuszyłam oczy.
– Świnie mamy chore. Reumatyzm. I trzy razy dziennie je smarujemy – wyjaśniła ciocia, a ja dostałam ataku śmiechu, bo wyobraziłam sobie, jak Michał przekonuje prosiaki, by oddały się zabiegom kosmetycznym i w tym celu wyciągnęły nóżkę.
Ciocia też się roześmiała i pogroziła mi palcem.
– Nie ma się z czego śmiać, tylko robota z nimi i problemy. Co się doprowadzimy do porządku, to znowu musimy do nich iść, bo pora smarowania.
W tym momencie trzasnęły drzwi wejściowe i do środka wtargnął mało przyjemny zapach.
– Pod prysznic! – huknęła ciocia. – Dobrze, że mamy teraz tyle łazienek – uśmiechnęła się.
Wujek i Michał zastali nas przy herbatce i cieście. Oczywiście chwilę później zostałam wyciągnięta na górę, bo wszystko już pomalowano. Michał był dumny ze swego dzieła.
– Jutro przywożą łóżka, a za tydzień resztę mebli. Teraz tylko musimy zrobić zdjęcia na stronę internetową. Znalazłem też piękną klacz, ale nie wiem, jak o tym powiedzieć Baśce...
– Czemu? – zapytałam, siadając na materacu. Był to jedyny mebel w zielonym, ogromnym pokoju, przeznaczonym w przyszłości dla rodziców z dzieckiem.
– Bo żeby ją kupić, muszę sprzedać auto. – Michał poczochrał swoją czuprynę w geście zakłopotania. – Baśki rodzice mają samochód, moi też, a za rok, może za dwa lata kupimy własny. Na dzień dzisiejszy bardziej potrzebuję klaczy, bo jazda konna ma być jedną z atrakcji.
Uśmiechnęłam się.
– Zawsze marzyłeś o stadninie.
Usiadł obok mnie.
– Życie polega na spełnianiu marzeń. Na niczym więcej.
Ciocia przyniosła nam galaretki. Mnie – czerwoną, jemu – zieloną. Poczułam się jak nastolatka, bezpiecznie i radośnie. Wszelkie strachy zostały za drzwiami. Pachniało farbą i wiosną. Jedliśmy na leżąco, wspominając nasze wakacyjne przygody sprzed lat. Michał karmił mnie swoją galaretką, bo twierdził, że zielona jest lepsza.
Tak nas zastała Baśka.
– Miałeś pomagać tacie – powiedziała powoli.
– Pomagałem. – Michał wstał i pocałował ją w policzek.
Powiało chłodem. Michał starał się ratować sytuację, może nawet wydawało mu się, że ją uratował, ale między mną i Baśką wyrósł mur.
***
Na Maszkarce czekały na mnie nie tylko stęsknione psy, ale też niespodzianka. Komórkę po tym, jak zostałam zmuszona do jej włączenia, trzymałam w szafie i zazwyczaj dopiero wieczorem odczytywałam esemesy.
I dzwonił. No proszę, proszę.
Siedziałam na kanapie, psy szalały, bo chciały się bawić, a ja intensywnie myślałam. Miałam ochotę z nim pogadać, ale stwierdziłam, że jeszcze trochę go przetrzymam. Niech tęskni.
Zadzwoniłam za to do mamy i uspokoiłam ją, że nic nie spaliłam, pompa chodzi, hydrofor też, a ja żyję i robię sobie jarskie obiadki (ziemniaki plus kalafior). Lu nie odbierała. Szkoda, bardzo brakowało mi naszych babskich pogawędek.
***
Wiosenne poranki na Maszkarce były chłodne. Po przebudzeniu zakładałam coś na piżamę, wypuszczałam zwierzyniec na ogród, robiłam sobie kakao i zasiadałam w kuchni z książką. Tego dnia zasiadłam z komórką. Zamiast puścić Olkowi sygnał – zadzwoniłam do niego. Skręcało mi żołądek.
– Hello.
– No, helllooo! Kurczę, czemu nie piszesz?
– Odpoczywam od telefonu.
– I jak tam? Nie nudzi ci się?
– Nie. Piszę sobie, czytam, jeżdżę na rowerze.
– Kiedy wracasz?
– Może nigdy.
– Co???
– Żartuję. Wrócę po obronie. W czerwcu.
– Przyjechać do ciebie?
Mama się wścieknie.
– Hm. Ale ja piszę.
– To ja sobie pomaluję.
– A kiedy?
– Może w weekend?
– Wyjdę po ciebie na dworzec.
Tak właśnie wyglądała moja asertywność, jeżeli chodziło o Olka. Wiedziałam, że wyniknie z tego rodzinna afera, ale bardzo się cieszyłam, że przyjedzie.
Zajrzałam do lodówki. Pustki. W portfelu też. Olek jadł jak smok, więc nie miałam wątpliwości, że marmoladą go nie wykarmię. Stypendium powinnam mieć już na koncie, postanowiłam więc przy najbliższej okazji wybrać się do miasta. Może z Michałem, który często jeździł do pobliskich Krzepic.
Emocje zrobiły swoje, moje tętno szalało, ale w domu panowało przejmujące zimno, stwierdziłam więc, że muszę napalić w obydwu piecach. Odziałam się niczym prawdziwy wiejski chłop i ruszyłam do szopki. A tam – końcówka węgla. Naładowałam więc drewna i przytargałam cały kubeł do domu. Kubeł niewiele mniejszy ode mnie. Zrobiło mi się tak gorąco, że palenie w piecach jakoś straciło sens.
Kolejne pół dnia spędziłam jednak na usilnych próbach rozniecenia ognia, bo siedzenie w takiej temperaturze na dłuższą metę nie wchodziło w grę. Nie mówiąc o spaniu. W końcu poprosiłam o wsparcie Gośkę.
– No, pali się – powiedziała zadowolona, gdyż ogień pojawił się niemal natychmiast po tym, jak wzięła się do roboty.
Nie miałam nic do jedzenia, a nie mogłam wyjść, bo bałam się, że znowu mi zgaśnie! Ugotowałam ziemniaki w mundurkach i wróciłam do moich książek. Gratulowałam sobie teraz wyboru tematu pracy magisterskiej: powieści dla dziewcząt czytało się szybko i miło. Zadzwoniłam też do Michała. Ucieszył się z perspektywy wspólnego wypadu do miasta.
***
Intensywnie wdrażałam się w sprawy dotyczące komunii. Część materiałów Grzesiek przysłał mi na maila, ale czekała mnie jeszcze wielka próba – spotkanie z rodzicami dzieci.
– Musimy to przeżyć niczym wyrywanie zęba – stwierdził Grzegorz, gdy przybyłam na plebanię. – Im szybciej się ich pozbędziemy, tym lepiej.
Po takim wstępie nie było mi wesoło. Rodzice – to znaczy siedem mam i jedna babcia – stawili się punktualnie. Część pań była nieco podminowana, bo jak się okazało, dzień wcześniej odebrano gotowe stroje dla dziewczynek.
– Proszę księdza – zabrała głos młoda, czarnowłosa dziewczyna. – Mówiłyśmy wyraźnie, że kokardki mają być białe!
– A jakie są?
– Różowe! – oznajmiła z taką miną, jakby to była tragedia narodowa.
– Ale to chyba nie jest problem? – zapytał ze spokojem Grzegorz.
– Jak nie?! – huknęła biuściasta dama siedząca pod oknem. – Moja córka to nie jakaś Doda elektroda! Jaskółkowa specjalnie to zrobiła! Ona składała zamówienie i zmieniła kolor!
Jaskółkowa, która faktycznie przypominała małego ptaszka, pokraśniała.
– Pani Jaskółkowa – westchnął Grześ – jak to było z tym zamówieniem?
Winowajczyni przygryzła wargi.
– Być może… Być może… ja… – Zaczęła wyłamywać palce u rąk i coraz bardziej się czerwienić. – To Michalakowa mnie namówiła. Że tak będzie bardziej elegancko.
– Wiedziałam! – zasyczała młoda czarna. – To niech teraz Michalakowa płaci za te sukienki! Proszę bardzo! Nie dołożę ani grosza!
Michalakowa – niska kobieta o zaciętych, wąskich ustach, początkowo szła w zaparte, a potem się rozpłakała, że przecież ona ma tylko trzy kury i krowę i z jednej renty trójkę dzieci utrzymuje, i nie stać jej, by wszystkim fundować sukienki. Burzliwa dyskusja o tym, kto ma zapłacić, trwała prawie godzinę. Przeciwniczki różu były nieugięte.
– Drogie panie – powiedział w końcu ksiądz – jeśli nie zapłacicie za stroje, to zapewniam, że nikt nie będzie dopytywał, dlaczego tak się stało, ale wszyscy zapamiętają, że dzieciak poszedł ubrany w coś, co do niego nie należało. Wiecie, jacy są ludzie.
I to właściwie sprawę załatwiło, chociaż po minach kobiet widać było, że to tylko chwilowe pojednanie. Pojawił się jednak inny problem. Jedna z mam po odczytaniu harmonogramu uroczystości oświadczyła:
– Mariusz nic nie będzie robił.
– Dlaczego? – wyrwało mi się. Dotychczas przemawiał tylko Grzegorz.
– Bo on się nie nadaje.
Zerknęłam na Grześka. Nie wspominał, że któreś dziecko jest chore.
– Niech pani nie przesadza, poniesie sztandar z Emilem – powiedział.
– Nie. Znowu mi wstydu narobi.
– A... ekhe... ekhe... a co mu jest? – zapytałam.
Matka Mariusza spiorunowała mnie wzrokiem.
– A co niby ma mu być?
– Pomyślałam, że jeśli nie może uczestniczyć jak inne dzieci w uroczystości to... eee... yyy... że coś mu jest – wyjaśniłam mało dyplomatycznie.
– Dzieciak normalny, jeśli pani o to chodzi, tylko mazgaj i fajtłapa. Wszystko zepsuje. Chodzące nieszczęście, nic przy domu ani przy zwierzakach nie zrobi.
– Niesienie sztandaru nie jest skomplikowane – wybąkałam.
– Mówię nie, to nie! – huknęła.
Grzesiek dał mi znak oczami, żebym sobie darowała wszelkie uwagi.
Gdy zostaliśmy sami i wyszliśmy przed kościół, westchnęłam.
– Mam nadzieję, że dzieci są milsze niż ich rodzice.
– Dzieci – jak to dzieci. Nie licz, że będzie łatwo.
– Teraz mi to mówisz?
– Ale pamiętaj o wypłacie – uśmiechnął się przebiegle. W jego błękitnych oczach odbijały się piękne stare lipy, które rosły wokół drewnianej, wiekowej świątyni.
***
Z ulgą i poczuciem dobrze spełnionego obowiązku wróciłam na Maszkarkę. Zrobiłam sobie grilla i czytałam książki, huśtając się w ogrodzie oraz esemesując.
(Oszalał??? A co z narzeczoną?).
***
– Jakiego gościa? – zapytał Michał następnego dnia o świcie, czyli około godziny dziewiątej. Był jak zwykle w wyśmienitym humorze. Stał w drzwiach łazienki oparty o framugę i patrzył, jak tuszuję oko.
– Miłego – uśmiechnęłam się.
– Aha – powiedział ze zrozumieniem.
– Ale nie mów swojej mamie, bo moja nie może się o tym dowiedzieć.
– To będzie trudne. Nastka, to jest wiocha, nic nie ukryjesz.
– Ewentualnie powiem, że przyjechał niespodziewanie. A na razie potrzebuję dużo jedzenia.
Pojechaliśmy do Krzepic, najbliższego miasteczka o niskich domkach. Kochałam je równie mocno, jak Maszkarkę, i chłonęłam jego niepowtarzalną atmosferę. Podobno do zamieszkania takie miasteczka są najgorsze – jest bardziej anonimowo niż na wsi, ale równie mało w nich rozrywek.
Już sama podróż była – jak to z Michałem – przemiła.
– Teeego chciałam, byś zniknął raz na zawsze, to dostałam... – śpiewał. – No, Nastka! Śpiewaj! Śpiewaj!
Śmiałam się i śpiewałam razem z nim, chociaż żadne z nas nie powinno tego robić. Wyliśmy koszmarnie, a mercedes mknął asfaltówką wśród pól, które zrobiły się zielone i soczyste. W Krzepicach kupiliśmy potrzebne produkty i poszliśmy na rynek na Najlepsze Lody na Świecie, robione według specjalnej receptury. Zawsze mi się wydawało, że gdybym zjawiła się tam za sto lat, w budce z lodami sprzedawałaby ta sama kobieta. Była tam, odkąd pamiętam.
– Jesteś z tym facetem czy zamierzasz być? – zapytał Michał.
No właśnie, Olku – jestem z tobą czy zamierzam być?
– Trudno powiedzieć.
– Ta odpowiedź nie wróży dobrze.
– Owszem, nie wróży. Mogę na tobie wypróbować naleśniki?
– Właściwie tak. Do Baśki przyjeżdża kuzynka, więc wieczór mam wolny.
***
Przed przybyciem Michała nieco posprzątałam i kupiłam wino marki wino w naszym wiejskim sklepie. Cieszyłam się, że w końcu nie będę sama.
W życiu nie smażyłam naleśników, ale wydawało mi się to łatwe, tym bardziej że miałam nowy blender. Mama sprezentowała go tacie do okazjonalnego robienia piątkowych jarskich obiadów, ale skończyło się na planach i blender leżał w kredensie.
Michał przyjechał, gdy zaczynałam robić ciasto.
– Poradzisz sobie? – zapytał, bo właśnie walczyłam ze sprzętem.
– Jasne.
– To ja włączę komputer, pokażę ci naszą stronę i tę klacz, którą chcę kupić.
Blender zepsuł się po paru minutach. Właściwie to się spalił.
– Co tak śmierdzi? – zawołał z pokoju Michał.
– Kurczę, to dziadostwo się zjarało! Rodzice mnie zabiją.
– Za długo chodził.
– No jak za długo? Chwilę. Lewy był.
– Pokaż. – Michał obejrzał blender, włożył go do zlewozmywaka i rozrobił ciasto ręcznie. – Usmażysz?
– Spróbuję – skrzywiłam się.
Nie dowierzał mi i nadzorował, co robię. Na szczęście. Smażenie naleśników nie jest łatwe. Naleśniki są złośliwymi stworzeniami, które wychodzą za grube, za cienkie albo w kawałkach, ewentualnie nieco się przypalają.
– Nie wiedziałam, że tak dobrze radzisz sobie w kuchni – powiedziałam, gdy jedliśmy to, co ocalało dzięki Michałowi.
– Byłem w Irlandii bez mamy, nie zapominaj o tym. W tych naleśnikach coś jest... Tfu.
– Co niby?
Michał przyjrzał się temu, co wyciągnął z ust.
– Folia.
– Chyba oszalałeś. – Ukroiłam sobie spory kęs i po chwili stwierdziłam: – Rzeczywiście.
Zarechotałam. Michał popatrzył na mnie rozbawiony.
– Nie zdjęłam folii ochronnej z blendera. I dlatego się spalił. Naleśniki z folią tylko u Anastazji!
Sprzątnęłam ze stołu nieszczęsne danie i zrobiłam to, co zawsze mi się udawało – sałatkę z pomidorów.
– Moja babcia gotuje fenomenalnie, moja mama też, a mnie jakoś nic nie wychodzi. To niesprawiedliwe – narzekałam.
– O, widzisz, to ona. – Michał w ogóle mnie nie słuchał i pokazywał w Internecie piękną klacz o mniej ładnym imieniu Bela. – W sam raz. Patrz, tu jest ujęcie z boku.
Pół wieczoru mówił tylko o niej, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. Opowiadał z pasją, a ja myślałam o tym, że ten interes naprawdę może mu wypalić. Entuzjazmem, optymizmem i pomysłami na agroturystyczne atrakcje Michał mógłby obdzielić pół wioski.
***
Gdy następnego dnia zadzwonił budzik, byłam niewyspana (przyzwyczaiłam się do siedzenia po nocach i spania do południa), ale tak podekscytowana, że wyskoczyłam z łóżka pełna energii. Ranek był słoneczny, a moje psy zdziwione wczesną pobudką.
Stojąc na dworcu, powtarzałam sobie, że nie mogę okazywać emocji. Wiedziałam, że nic nie przysłuży się bardziej mojej relacji z Olkiem, jak lekki dystans.
Ale sekundę po tym, jak wysiadł z pociągu, całowaliśmy się jak wariaci.
– Tęskniłam, tęskniłam, tęskniłam – powtarzałam, zapominając o tym, że miałam być twarda. Nie rejestrowałam zupełnie, że gapi się na nas cały peron, jedyny zresztą na tej maleńkiej stacji.
Oczywiście po wejściu do domu Olek zapytał, co mamy dobrego do jedzenia. Sam nie przywiózł nawet marnej kiełbaski, ale dyplomatycznie to przemilczałam. Zrobiliśmy sobie grilla. Potem huśtaliśmy się i wygrzewaliśmy na słońcu.
– Może przejdziemy się z psami? – zapytałam.
– Nie, nie chce mi się. Myślę, że tu milej spędzimy czas – uśmiechnął się i przyciągnął mnie do siebie stanowczym gestem.
To był sympatyczny dzień. Przekomarzaliśmy się, całowaliśmy jak licealiści, rozmawialiśmy (naprawdę!) i leniuchowaliśmy. Jakby nic nie istniało poza nami i Maszkarką. Usilnie starałam się nie myśleć o mamie i jej licznych komentarzach, które by się pojawiły, gdyby tylko mogła zobaczyć naszą sielankę.
***
– Dlaczego my na to nie wpadliśmy wcześniej? – zapytał Olek około trzeciej w nocy. Cicho grało radio, paliła się mała lampka. Leżeliśmy przytuleni, nadzy, nakryci lekkim kocem. Jeszcze było nam gorąco.
– Na co?
– Błąkaliśmy się, to u mnie, to u ciebie, wszędzie stada ludzi, a tu mamy dla siebie cały dom.
– Nie rozśmieszaj mnie, znasz moją mamę. Rodzice w ogóle nie wiedzą, że tu jesteś.
– Domyślam się.
– Zachowują się, jakbym była dzieckiem. Zrób herbatę – zaproponowałam, bo nie chciało mi się wstawać.
– Nie.
– No, idź.
– Nie, tutaj jest ciepło i miło – uśmiechnął się i pocałował mnie namiętnie.
Bywało, że bardziej lubiłam go w łóżku niż w życiu. Seks opanował w stopniu zadowalającym, chociaż czasami miałam wrażenie, że postępuje ze mną według od dawna stosowanego i wypróbowanego schematu. Nie dopuszczałam do siebie myśli na temat tego, z iloma kobietami ten schemat przećwiczył, ale intuicja mi mówiła, że było ich wiele.
– Przy okazji dołożysz do pieca, żeby nam nie zgasło – zachęcałam dalej.
– Ooo! I to jest jakiś argument. – Palenie w piecu było dla Olka nie lada rozrywką i robił to z wielkim zaangażowaniem.
– Tylko porządna ta herbata, nie sikacz, jak zwykle! – zawołałam za nim.
– Będzie, jaka będzie! – odpowiedział z kuchni swoim ulubionym hasłem.
– Porządna!
– Wymieszam owocową z miętą, ostatnio taką piłem.
– Nie!!!
– Tak!
Przyniósł mi parujący kubek, a ja w międzyczasie założyłam jego koszulkę, bo akurat była pod ręką. Usiadłam po turecku i oparłam się o ścianę, gorącą od pieca, który stał z jej drugiej strony i przyjemnie buzował. Upiłam łyk herbaty i oczy niemal wyszły mi z orbit. Smakowała jak słodki rosół, po prostu obrzydliwie.
– Co? – zapytał. – Znowu coś nie tak? Znowu coś nie pasuje? – zdenerwował się i zabrał mi kubek, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. Wypił trochę i natychmiast opluł pół pokoju. – O fuj! Co to jest?!
– Nie zdążyłam cię ostrzec – roześmiałam się.
– Ohyda, ohyda, ohyda. Ale to była normalna herbata – owocowa i mięta. Moja jest dobra, spróbuj.
– Nie! – wzbraniałam się. – Jakoś mi się odechciało.
Dopiero później okazało się, że Olek tę herbatę posolił. Sam nie słodził i dlatego jego była w porządku. Cały Olek – roztargniony, zapominalski, trochę nieporządny, co doprowadzało do szału moją mamę, bo zdarzało mu się często coś wylać, pobrudzić, zepsuć. Kiedyś nawet pokroił (i tym samym zniszczył) jej teflonową patelnię. Awantura była nieziemska. Tata natomiast się wściekał, bo Olek nigdy nie zakręcał coca-coli (przez co uciekały bąbelki) i nie chował chleba (który szybko wysychał i tracił świeżość).
Rozmyślając o tym wszystkim i uśmiechając się do wspomnień (większość Olkowych wpadek była naprawdę zabawna), zrobiłam sobie kakao.
Potem poszliśmy obejrzeć wschód słońca, bo horyzont bez wątpienia był jedną z najważniejszych zalet tej mojej wsi. Z jednej strony wyrastał ciemny las, ale wokół niego rozciągały się pola i człowiek miał poczucie przestrzeni i nieograniczoności.
– Wywalili mnie z uczelni – powiedział Olek. Siedziałam mu na kolanach, schowana w jego objęciach.
To była dobra pora na takie wiadomości. Wiedział, że nie mam siły się wściec. Chcąc nie chcąc, od jakiegoś czasu żyłam jego egzaminami i studiami, przepytywałam go, pilnowałam, przypominałam.
– Jak to – wywalili? Przecież sesję zdałeś całkiem nieźle.
– No, tak. Zapomniałem oddać indeks. I mnie skreślili.
Spojrzałam na niego głęboko zadziwiona.
– Olek, wytłumacz mi, jak można zapomnieć oddać indeks?
– Można. Wiesz, miałem dużo spraw, ten wyjazd i w ogóle... Tak wyszło.
– Tylko tobie się zdarzają takie historie. I co teraz?
– Hm. Nie wiem.
– Jak to nie wiesz?! Nie napisałeś odwołania?
– Coś tam napisałem.
– Jesteś kompletnie niepoważny.
– Jestem – przyznał bez skruchy. – Nie marudź.
– Nie mogę porządnie marudzić, bo czuję, że zaraz tu zasnę – ziewnęłam.
– To idziemy do łóżka.
Zasypiałam niemal szczęśliwa. Uwierzyłam, że nasz dziwny układ oparł się o jakieś fundamenty, że za dobrze mu ze mną jest, by chciał szukać czegoś innego. Kładłam się do łóżka spokojna i nawet przez myśl mi nie przyszło, że oto nadchodzi jeden z najgorszych dni w moim życiu.
***
Naprawdę nie wiem, co mnie obudziło – szczekanie Fuksa, pukanie do drzwi, dzwoniąca komórka czy klakson. Wyczołgałam się z łóżka, przedarłam się przez moje psy do drzwi wejściowych i otwarłam je na oścież.
– Cześć, kuzynka – uśmiechnął się Mareczek. – Już miałem wchodzić kominem. Ty jak zwykle w betach. A świat cię wzywa.
2) Tekst Andrzeja Brzeskiego pt. Za pierwszą chmurą wykonywany przez Marylę Rodowicz.
– O. Widzę, że biba była. – Omiótł spojrzeniem duży pokój.
Mówiłam, że chłopak spostrzegawczy i w lot wszystko łapał. Pokój wyglądał fatalnie – wszędzie leżały brudne naczynia, nasza garderoba wisiała na krzesłach, na stole stała butelka po winie, a w łóżku leżał Olek. Goły, ale tego Mareczek na szczęście nie wiedział.
– Hej. – Pomachał mu.
– Hej – wymamrotał mój półprzytomny ukochany. – Nastka, co jest?
– Nie chciałbym was martwić – rzekł powoli Marek – ale zaraz tu będzie babcia. I reszta towarzycha. Radzę szybko działać.
– Trzymaj. – Podałam mu klucze od bramy. – Tylko otwieraj długo, liczę na ciebie!
– Okej, kumam – powiedział z uśmiechem i zniknął na dworze.
Rzuciłam w Olka ubraniami.
– No, ruszaj się!
– Ale ja dalej nie rozumiem...
– Nie ma co rozumieć. Kontrola w postaci ciotki Trudzi. – Zbierałam szybko naczynia, żeby zanieść je do zlewozmywaka. – Katastrofa. Patrz, jaki tu syf. Spadaj do łazienki! – huknęłam, widząc, że Olek nie wykazuje żadnych żwawszych ruchów. Jak dziecko!
Zdążyłam zgarnąć ubrania do szafy i już w drzwiach stanęła ciocia w towarzystwie moich uszczęśliwionych wizytą gości psów.
Przywitałyśmy się ciepło.