Nawiedzony - Linda Winstead Jones - ebook

Nawiedzony ebook

Linda Winstead Jones

3,3

Opis

Gideon Raintree jest detektywem policyjnym w Wilmington (Karolina Północna). Stuprocentową wykrywalność zabójstw zawdzięcza swej nadprzyrodzonej umiejętności porozumiewania się z duchami ofiar. Na miejscu brutalnej zbrodni spotyka przydzieloną mu nową partnerkę – ładną, bardzo niezależną detektyw Hope Malory. Oboje stają się celami dla seryjnej zabójczyni nasłanej przez Ansara. Kontrola energii elektrycznej i dar przewidywania pomogą im przetrwać ataki, ale czy zdążą dostać się do zagrożonej siedziby klanu Raintree, zwanej Sanktuarium? Doskonały thriller z domieszką zdolności nadprzyrodzonych. Plus namiętność i gorące uczucie…

Ciąg dalszy w książce pod tytułem „Sanktuarium”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 236

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (104 oceny)
28
13
39
12
12
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Erristen

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała
00

Popularność




Linda Winstead Jones

Nawiedzony

Tłumaczyła

GIDEON

Nazywam się Raintree. To więcej niż nazwisko, więcej niż miejsce na drzewie genealogicznym. To anomalia w moim DNA.

Piętno przeznaczenia.

Mówiąc krótko, magia istnieje. Otacza nas, ale większość ludzi nie potrafi jej dostrzec. Ja zawsze byłem wyczulony na jej przejawy. Mam magię we krwi. Moich przodków nazywano czarodziejami, magami i wróżbitami. Nazywano ich także demonami i diabłami. I jak tu się dziwić, że wieki temu postanowili ukrywać swoje talenty przed światem. Ukrywać, powiedziałem, a nie je pogrzebać. To wielka różnica. Nie można się wyrzec swojej mocy, uciec od odpowiedzialności tylko po to, by nam się łatwiej żyło.

Każdy członek rodu ma unikalny dar. Niektóre z nich są potężne, inne słabe; są też mniej i bardziej użyteczne. Ale wszystkie są nadprzyrodzone. Mój dar jest związany z energią elektryczną. Mogę okiełznać wszelką elektryczność, która nas otacza. Jestem gromowładny. Często przepalam komputery i żarówki, ale nauczyłem się nad tym panować.

Rozmawiam też z duchami, które są po prostu niepojętą dla nas formą energii elektrycznej. To umiejętność przydatna w mojej obecnej profesji.

Ja, Gideon Raintree, jestem w chwili obecnej jedynym policyjnym detektywem w mieście Wilmington w Karolinie Północnej, który specjalizuje się w wykrywaniu sprawców morderstw.

PROLOG

Niedziela – północ

Poziom adrenaliny podskoczył jej tak szybko, że Tabby nie była w stanie ustać w miejscu. Szybka wspinaczka po schodach na drugie piętro była wysiłkiem niewartym wzmianki. Skrzywiła się na widok zielonych drzwi, z których płatami odchodziła farba, a numer mieszkania był przekrzywiony. Jaki szanujący się Raintree może mieszkać w takiej norze?

Tabby od dawna na to czekała. Czasem wydawało jej się, że od zawsze. Nie należała do osób cierpliwych, ale wstrzymywała się, czekając na właściwy moment. Wielokrotnie słyszała, że zadanie musi być wykonane w ściśle określonym terminie. I oto wreszcie może zrobić coś, do czego się tak długo przygotowywała. Z pudełkiem pizzy w dłoni zapukała do drzwi, mocno i szybko. Planowała wszystko od roku. Nadszedł czas.

– Kto tam? – spytał niecierpliwie kobiecy głos.

– Pizza – odparła.

Osoba po drugiej stronie zdjęła łańcuch, odsunęła zasuwę i drzwi otworzyły się ze skrzypieniem.

Tabby jednym rzutem oka oszacowała stojącą przed nią dziewczynę. Dwadzieścia dwa lata, metr sześćdziesiąt wzrostu, zielone oczy, włosy ufarbowane na różowo. Ona.

– Myślę, że to pomyłka – zaczęła kobieta, ale nie miała szansy dokończyć zdania.

Nowo przybyła wepchnęła ją do środka. Odrzuciła puste pudełko po pizzy i pokazała nóż, który trzymała w lewej ręce.

– Jedno słowo, a zginiesz – zagroziła, zanim Echo zdążyła wydać z siebie głos.

Oczy dziewczyny zrobiły się okrągłe. Dziwne, ale nie było w nich niczego szczególnego. Jej tęczówki były całkiem przeciętne, szarozielone. A tyle słyszała o charakterystycznych zielonych oczach rodu Raintree.

Jeden cios i zadanie zostanie wykonane. Tabby nie chciała się spieszyć, rozkoszowała się każdą minutą. Była empatką, ale zamiast odczytywać uczucia i myśli innych ludzi, karmiła się ich strachem. Nienawiść i przerażenie miały słodki odurzający smak. Wzmacniały ją. W tej chwili spijała każdą kroplę śmiertelnej zgrozy, jaka emanowała z dziewczyny, i czuła się wspaniale. Czuła się potężna, fizycznie i psychicznie. Aż kręciło jej się w głowie.

– Nie mam pieniędzy – jęknęła żałośnie Echo, coraz bardziej przestraszona. – Dam ci wszystko, czego chcesz.

– Wszystko, czego chcę – powtórzyła Tabby, popychając Echo, aż ta uderzyła plecami o ścianę.

Tak się stanie. To, czego naprawdę chciała, kryje się w głowie dziewczyny. Jej dar przewidywania przyszłości. Jeśli naprawdę jest tak potężny, prorokini nie robiła z niego dobrego użytku, sądząc po tym obskurnym mieszkaniu. Jaka szkoda, że zupełnie wyjątkowy talent marnuje się w takiej roztrzęsionej nieudacznicy.

Tabby czasem śniła o tym, że wchłania w siebie wszystkie talenty swoich ofiar. Teoretycznie było to możliwe, powinno jej się kiedyś udać. Na razie nie potrafiła urzeczywistnić swoich snów. Ale nadejdzie taki dzień, kiedy znajdzie zaklęcia czarnej magii, które przeniosą ją na kolejny etap osobniczej ewolucji.

Byłoby dobrze, gdyby dar profetyczny przeniósł się z duszy małej prorokini do jej własnej. Ta myśl ją podnieciła. Tabby przesunęła koniuszkiem noża po smukłej białej szyi. Na skórze pojawiła się krew. Dziewczyna wydała z siebie jakiś zdławiony odgłos, a strach, który wypełnił pomieszczenie, był mocny i aromatyczny.

Mogłaby się zabawiać z Echo Raintree przez całą noc, ale Cael kazał zabić ją szybko i sprawnie. Podkreślił to parę razy. To nie czas na zabawę. Jesteś żołnierzem. Wojowniczką. Trzeba odłożyć na bok prywatne upodobania. Zdecydowanie nie chciała narazić się Caelowi.

Uśmiechnęła się i cofnęła rękę z nożem. Echo nabrała nadziei, a Tabby pozwoliła jej na złudzenie, że to zwykły napad rabunkowy, który zaraz się skończy.

A to był dopiero początek.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Poniedziałek – 3.37 rano

Telefon dzwoniący w środku nocy oznaczał tylko jedno – czyjąś śmierć.

– Gideon Raintree – powiedział zaspanym głosem.

– Przepraszam, że cię budzę.

Zdziwiony, że słyszy głos Dantego, z miejsca oprzytomniał.

– Co się stało?

– W kasynie wybuchł pożar. Mogło być gorzej, ale i tak jest wystarczająco źle. Nie chciałem, żebyś zobaczył to w porannych dziennikach telewizyjnych i niepokoił się o mnie. Zadzwoń za parę godzin do Mercy, daj jej znać, że nic mi się nie stało. W najbliższych dniach będę miał tu urwanie głowy.

Gideon usiadł, całkowicie obudzony.

– Jeśli mnie potrzebujesz, jestem do twojej dyspozycji.

– Dziękuję, ale nie trzeba. Nie powinieneś latać samolotami w tym tygodniu, poza tym wszystko jest w porządku. Chciałem ci dać znać, zanim wpadnę w taki wir rozmów z policją, inspektorami i agentami ubezpieczeniowymi, że nie będę miał ani chwili na telefon.

Gideon przeczesał palcami włosy. Za oknem fale Atlantyku rozbijały się o brzeg i cofały. Ponowił propozycję przyjazdu do Reno. Mógłby wziąć samochód. Ale Dante tylko powtórzył, że ze wszystkim sobie poradzi, i zakończył rozmowę. Gideon nastawił budzik na piątą trzydzieści. Rano zadzwoni do Mercy. To musiał być ogromny pożar, skoro Dante oczekuje, że wzmianka o nim trafi do ogólnokrajowych wiadomości.

Opadł na łóżko. Może jeszcze zdoła zasnąć? Wsłuchał się w monotonny szum fal. Za tydzień będzie letnie przesilenie; energię elektryczną, która go przepełniała, było coraz trudniej opanować. Jej niespodziewane erupcje oznaczały najczęściej obecność jakiegoś ducha w pobliżu, ale w najbliższych dniach nawet bez duchów Gideon będzie stanowił śmiertelne zagrożenie dla wszelkich elektronicznych urządzeń. Może powinien wziąć parę wolnych dni i trzymać się z dala od komendy?

Przymknął oczy i zasnął.

Pojawiła się bez ostrzeżenia, unosiła się nad brzegiem łóżka i uśmiechała do niego. Miała prostą białą sukienkę i rozpuszczone ciemne włosy. Emma, tak się przedstawiła, bo takie imię będzie nosiła pewnego dnia, pojawiała się zawsze pod postacią dziecka. Nie przypominała innych duchów, które go nawiedzały. Przychodziła tylko we śnie i była nietknięta trudami ziemskiego bytowania. Nie domagała się sprawiedliwości, nie dręczyło jej poczucie, że zostawiła jakieś niezałatwione sprawy, nie miała złamanego serca. Zamiast tego przynosiła ze sobą światło, miłość i pokój. Upierała się, by go nazywać tatusiem.

– Dzień dobry, tatusiu.

Gideon westchnął i usiadł. Emma nawiedziła go po raz pierwszy trzy miesiące temu, ale od tego czasu jej wizyty stawały się coraz częstsze. Kto wie? Może w którymś z poprzednich wcieleń był ojcem, ale z pewnością w tym życiu nie miał dzieci i nie zamierzał ich mieć.

– Dzień dobry, Emmo.

– Jestem taka szczęśliwa – rzekła i zaśmiała się. Jej śmiech brzmiał dziwnie znajomo, a radość była zaraźliwa. Powtarzał sobie, że to miłe uczucie zażyłości nie ma żadnego znaczenia.

– Czemu jesteś szczęśliwa?

– Już niedługo przyjdę do ciebie, tatusiu.

– Emmo, kochanie. Powtarzałem ci wiele razy, że nie zamierzam mieć dzieci, więc możesz przestać mnie nazywać tatusiem.

– Nie bądź niemądry, tatusiu. Przecież masz mnie.

Dziewczynka, która mu kiedyś powiedziała, że na tym świecie będzie nosiła imię Emma, miała zielone oczy jego rodziny, jego ciemnobrązowe włosy i miodową cerę. Ale i tak nie zamierzał wierzyć świadectwu własnych oczu. Przecież to tylko sen.

– Przykro mi, kochanie, ale żeby zostać dzieckiem, trzeba mieć mamusię, a nie tylko tatusia. Tymczasem ja nie znam nikogo, z kim chciałbym się ożenić, więc tym razem musisz sobie wybrać innego ojca.

– Jesteś taki uparty – stwierdziła dziewczynka beztrosko. – Niedługo przybędę, tatusiu. Sam się przekonasz. Będę w księżycowym promieniu.

Gideon nie stronił od kobiet, ale jego związki nie trwały długo. Zbyt wiele rzeczy musiał ukrywać, by dopuścić partnerkę do prawdziwej bliskości. Żona i dziecko? Mowy nie ma. Wystarczy, że musi się liczyć z nowym szefem, swoją rodziną i nawiedzającymi go duchami. Nie chciał ponosić odpowiedzialności za kolejne osoby. Dlatego kobiety przychodziły i odchodziły, a Gideon pilnował się, by żadna nie stała się dla niego ważna i nie postanowiła zostać na stałe.

To Dante ma obowiązek kontynuować ich ród, spłodzić potomstwo. Gideon spojrzał na szafkę, gdzie leżał ostatni talizman z zaklęciem na płodność, już gotowy do zapakowania i wysłania bratu.

Z chwilą, gdy urodzą się dzieci Dantego, Gideon przestanie być następcą dranira, głowy rodu Raintree. Nie był stworzony do roli przywódcy. Rola dranira przerażała go prawie tak samo, jak rola męża i ojca.

Starszy brat ma teraz wiele innych spraw na głowie, więc należy poczekać parę dni z wysyłką amuletu.

– Uważaj. – Emma zbliżyła się, jakby przesunął ją powiew wiatru. – Ona jest bardzo zła, tatusiu. Bardzo zła. Musisz być wyjątkowo ostrożny.

– Nie nazywaj mnie tatusiem. – I po zastanowieniu dodał: – Kto jest bardzo zły?

– Wkrótce się dowiesz. Uważaj na mój księżycowy promień, tatusiu.

– Promień księżyca – mruknął cicho. – Co za głupstwa...

– Właśnie się zaczęło – szepnęła Emma, rozpływając się w powietrzu.

Zaterkotał budzik i wyrwał Gideona ze snu. Co za dziwaczne majaczenia. Spojrzał do góry, spodziewając się zobaczyć tam małą zjawę. Halucynacje na pograniczu snu i jawy bywają niezwykle realistyczne i trudno się z nich otrząsnąć.

Podszedł do przeszklonych drzwi i otworzył je na oścież. Prowadziły na taras wychodzący na plażę. Widok oceanu dodawał mu sił. Czasem mu się zdawało, że uderzenia fal są zsynchronizowane z biciem jego serca, a w oceanie było tyle elektryczności, że odbierał ją wszystkimi zmysłami.

Musi zadzwonić do Mercy, opowiedzieć jej, co stało się w kasynie. Będzie się martwiła, choć Dantemu nic się nie stało.

Potem powinien pojawić się w pracy. Był pewien, że to Frank Stiles zamordował Johnny’ego Raya Blacka, ale nie miał na to żadnych dowodów. Właściwie powinien wziąć parę dni wolnego, dopóki nie skończy się letnie przesilenie. Mógłby zabrać akta do domu i popracować nad nimi w spokoju.

Wtedy przypomniały mu się ostatnie słowa Emmy, jakby znowu szepnęła mu je do ucha: „Właśnie się zaczęło”.

ROZDZIAŁ DRUGI

Poniedziałek – 10.46 rano

Małe mieszkanie było całkowicie zdewastowane. Rozbite szkło połyskiwało na beżowym dywanie; książki i bibeloty zostały zrzucone z półek na podłogę, obok nich leżało puste pudełko po pizzy. Ktoś porżnął ostrym narzędziem obicie czerwonej skórzanej kanapy stojącej na środku pokoju. Czy użyto w tym celu tego samego noża, którym została zabita Sherry Bishop? Tego jeszcze nie wiedział.

Gideon patrzył na ciało Sherry, a kobieta za jego plecami mówiła zdenerwowanym, piskliwym głosem.

– Myślałam, że Echo ma zamiar wrócić wcześniej i zamówiła pizzę przez telefon. Nie przyszło mi do głowy... – Parsknęła z irytacją. – Idiotka ze mnie. Moja mama mnie zabije, jak się dowie, że wpuściłam tę świruskę do mieszkania.

Sherry Bishop musiała często używać tej frazy, bo teraz nawet nie zastanowiła się, jak bardzo jest nieodpowiednia. Czy zdawała sobie sprawę z tego, że już nie żyje? Moja mama mnie zabije...

Wyglądała niemal tak, jakby była z ciała i kości, a nie z astralnej materii. Miała na sobie spłowiałe dżinsy biodrówki i koszulkę z dziurą na pępku, by lepiej było widać kolczyk.

Echo znalazła jej ciało rano, po powrocie z Charlotte. Natychmiast do niego zadzwoniła. Diabli wzięli planowany wolny tydzień. Gideon wezwał ekipę techników policyjnych przez telefon, w drodze na miejsce zbrodni. Po przyjeździe uspokoił Echo, wysłuchał jej zeznań i powstrzymał niedoświadczonego mundurowego przed wejściem do pokoju i zadeptaniem śladów. Teraz chłopak służbiście prężył się w korytarzu i tylko zerkał do środka z zaciekawieniem. Ileż minęło czasu od chwili, gdy sam był taki młody?

Czuł na plecach spojrzenia młodszych kolegów. To go nie niepokoiło. Zapracował sobie na opinię dziwaka i było mu z tym dobrze.

– Znałaś ją? – Ciągle nie mógł uwierzyć, że morderstwo i cały ten bałagan były dziełem kobiety, choć dobrze wiedział, że wszystko jest możliwe. Nawet rzeczy niewiarygodne. „Ona jest bardzo zła, tatusiu. Bardzo zła”. Kiedy Emma nawiedziła go we śnie, Sherry Bishop nie żyła już od kilku godzin. Jej ciało zostało okaleczone. Miała odcięty palec wskazujący prawej dłoni, a także wycięty kwadratowy kawałek skóry na głowie, razem z ufarbowanymi na różowo włosami.

– Otworzyłam, wpadła do środka, powiedziała, że nic mi nie zrobi, jeśli będę siedziała cicho, a potem... – Dziewczyna z niedowierzaniem dotknęła szyi i spojrzała na ciało na podłodze. Jej własne ciało. – Ta suka mnie zabiła, prawda?

– Przykro mi. Pomóż mi i opowiedz wszystko, co pamiętasz.

Sherry przyjrzała się zwłokom uważniej.

– Odcięła mi palec? Jak teraz będę grać na perkusji?! – Z westchnieniem opadła na kanapę. – Tak, wiem. Jestem martwa.

– Detektywie Raintree? – Jeden z policjantów zajrzał do pokoju. – Dobrze się pan czuje?

– Jasne. – Nawet się nie odwrócił.

– Wydawało mi się, że coś pan mówił.

Tym razem Gideon zmierzył chłopaka nieprzyjaznym wzrokiem.

– Mówię do siebie. Proszę dać mi znać, gdy się pojawi ekipa techników śledczych.

Usłyszał w korytarzu szlochanie swojej kuzynki. Wszyscy policjanci rzucili się ją pocieszać. Wiedział, że Echo robi to celowo, by mu pozwolili pracować w spokoju. Nie było na świecie faceta, który by nie chciał użyczyć jej swego męskiego ramienia.

– Nie widzą mnie, prawda? – upewniała się ze smutkiem Sherry.

– Nie.

– Ale ty widzisz?

Skinął głową.

– Dlaczego?

Krew. Geny. Klątwa. Dar. Elektrony.

– Nie mamy czasu rozmawiać o mnie. – Nie wiedział, ile jeszcze czasu duch Sherry pozostanie na tym świecie. Może parę minut, a może kilka godzin czy nawet dni. Niektóre duchy czekały uparcie, aż ich morderca zostanie ukarany, aż się stanie sprawiedliwość. Nigdy nie był pewien. Duchy są całkowicie nieprzewidywalne. – Opowiedz mi wszystko co wiesz o kobiecie, która na ciebie napadła.

Detektyw Hope Malory wbiegła po schodach starej kamienicy na drugie piętro. Przed drzwiami kłębił się mały tłumek: sześciu policjantów i kilkoro sąsiadów. Wszyscy starali się zajrzeć do środka, jakby to było widowisko. Tylko drobna młoda kobieta z jasnymi włosami, od których odbijały jaskraworóżowe pasemka, trzymała się z tyłu, jakby bała się koszmarnego widoku.

Hope odetchnęła głęboko i wygładziła granatowy żakiet. Zawsze dbała o profesjonalny wygląd. Miała na sobie spodnie, jak wszyscy jej koledzy. W kaburze przy pasku nosiła pistolet, a na szyi zawiesiła odznakę, by uniknąć zbędnych tłumaczeń.

Jedynym ustępstwem na rzecz kobiecości był delikatny makijaż i wysokie obcasy. Chciała wywrzeć dobre wrażenie. Przecież to jej pierwszy dzień w nowej pracy. Z plotek wywnioskowała, że niezależnie od tego, co zrobi, jej nowy partner nie będzie uszczęśliwiony.

Przepchnęła się obok policjantów. Jeden z nich starał się ją powstrzymać.

– Nie może pani tam wejść.

Zatrzymała się w drzwiach i obserwowała detektywa Gideona Raintree przy pracy.

Dokładnie przestudiowała jego akta osobowe. Był nie tylko dobrym policjantem – jego wskaźnik rozwiązanych spraw przyprawiał o zawrót głowy. Klęczał przy zwłokach i mówił coś do siebie półgłosem. Zapalona lampa skierowana była na niego jak teatralny reflektor. Wszystkie rolety były zasunięte, więc w pokoju panował półmrok. Scena zbrodni pozostała niezmieniona od wczorajszego wieczoru.

Fotografia Gideona w aktach nie oddawała mu sprawiedliwości. Mogła to stwierdzić, chociaż widziała tylko jego plecy. Był bardzo przystojny, a dobrze skrojony garnitur jedynie to podkreślał. Trochę za długie ciemnobrązowe włosy dodawały mu wdzięku. Zawsze miała słabość do mężczyzn obdarzonych bujną czupryną.

Garnitur wyglądał na drogi; ciekawe, jak sobie mógł pozwolić na taką fanaberię z policyjnej pensji. Może żywi się przez cały rok makaronem z serem? Buty z prawdziwej skóry także nie należały do tanich. Na zdjęciu miał bródkę i wąsy, które nadawały mu wygląd pirata. Gdyby nie odznaka i pistolet, nikt nie wziąłby go za policjanta.

Bezceremonialnie weszła do pokoju, ignorując ostrzeżenia. Gideon poderwał głowę.

– Przecież prosiłem... – Nie dokończył zdania. Patrzył na nią niebywale zielonymi oczami, zdziwionymi i inteligentnymi.

Hope po raz pierwszy miała okazję przyjrzeć mu się z bliska. Takie rzęsy u mężczyzny powinny być zakazane, wiele kobiet zapłaciłoby za nie majątek.

Za jej plecami z trzaskiem pękła żarówka.

– Przepraszam – powiedział, jakby to była jego wina. – Jeszcze nie jestem gotów na wpuszczenie tu ekipy techników. Za parę minut zrobię dla was miejsce.

– Nie jestem z ekipy technicznej.

– W takim razie proszę wyjść.

Hope nie zamierzała pozwolić sobą komenderować. Normalnie przywitałaby go uściskiem ręki, ale miał na sobie białe lateksowe rękawiczki, więc ograniczyła się do wyjaśnienia:

– Jestem Hope Malory, pańska nowa partnerka.

– Mój partner pięć miesięcy temu poszedł na emeryturę. Nie potrzebuję kolejnego. Wychodząc, proszę niczego nie dotykać.

Brakuje tylko, by kazał jej odmaszerować. Gideon zajął się znowu oględzinami zwłok na podłodze, chociaż górne światło było przyćmione. Uwagę Hope przykuły początkowo włosy kobiety. Były mieszanką pasemek jasnych jak słoma i jadowicie różowych. Identyczną fryzurę miała zapłakana dziewczyna w korytarzu. Denatka miała na sobie dżinsy i koszulkę z logo lokalnego festiwalu muzycznego. W jednym uchu cztery złote kolczyki, a w drugim jeden. Na palcach pięć pierścionków. Smukłych palcach u obu rąk. Dziewięciu palcach.

Żołądek podszedł jej do gardła. Ktoś obciął ofierze jeden palec. Na głowie była paskudna krwawa rana, jakby ktoś usiłował zerwać kobiecie skalp.

Ten sam ktoś poderżnął jej gardło.

Hope wzięła głęboki oddech, by się uspokoić, ale najwyraźniej nie był to dobry pomysł. Śmierć nie wygląda ładnie i nie pachnie ładnie. Widziała wcześniej zwłoki ludzkie, jednak nigdy nie były to ciała złośliwie zbezczeszczone, tak świeże. Trudno było zachować zimną krew.

– Widzę, że pani nie ma zamiaru stąd iść – westchnął Gideon Raintree.

Hope pokręciła głową i starała się niepostrzeżenie zakryć dłonią nos i usta.

– W porządku. Ofiarą jest Sherry Bishop, lat dwadzieścia dwa. Samotna, bez stałego partnera. Bez majątku, więc rabunek jest mało prawdopodobnym motywem zbrodni. Była perkusistką w lokalnym zespole muzycznym i kelnerką w kawiarni na bulwarze. To drugie zajęcie było podstawowym źródłem utrzymania.

– Skoro grała w zespole, może prześladował ją jakiś maniakalny wielbiciel – zasugerowała.

– Jej zabójczynią jest leworęczna blondynka z długimi włosami.

– Jakim cudem doszedł pan do tego wniosku w ciągu dwudziestu minut?

– Piętnastu. – Wyprostował się.

Mierzył ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, metr osiemdziesiąt pięć według akt osobowych. Hope musiała zadzierać głowę, by mu spojrzeć w oczy. Miał smagłą cerę, a jego oczy były intensywnie zielone. Broda i wąsy nadawały mu nieco diaboliczny wygląd, co przydawało mu uroku. Kiedy tak patrzył na nią spod przymrużonych powiek, wyglądał na surowego inkwizytora, który ma serce równie twarde jak mordercy, których ściga. Hope opuściła wzrok na jego niebieski jedwabny krawat.

– Kąt zadania rany wskazuje na to, że morderczyni trzymała nóż w lewej ręce – wyjaśnił. – Jestem pewien, że sekcja to potwierdzi.

Z tego, co jej mówiono, Gideon zawsze był pewny siebie. I zawsze miał rację.

– Powiedział pan „morderczyni”. Skąd pewność, że to kobieta?

– Na ubraniu ofiary jest jeden długi jasny włos. Byłoby możliwe, ale bardzo mało prawdopodobne, że należy do mężczyzny. Dlatego zakładam, że była to kobieta.

W porządku. Trzeba przyznać, że jest spostrzegawczy. Zna się na rzeczy.

– Skąd tyle detali na temat prywatnego życia tej dziewczyny? – Perkusistka, bez chłopaka, kelnerka w kawiarni. Rozejrzała się po pokoju, ale nie znalazła niczego, co pozwoliłoby na wyciągnięcie podobnych wniosków.

– Sherry Bishop była współlokatorką mojej kuzynki Echo.

Hope starała się udawać, że zbrodnia nie wywołuje na niej wrażenia, ale zapach krwi przyprawiał ją o mdłości.

– To pani pierwsze zabójstwo?

Hope przytaknęła.

– Jeśli jest pani niedobrze, proszę wymiotować w korytarzu. Nie chcę, żeby pani zanieczyściła moje miejsce zbrodni.

– Z pewnością nie utrudnię zbierania dowodów.

– Świetnie. Jeśli chce pani zostać, proszę przesłuchać sąsiadów. Może ktoś coś słyszał wczoraj w nocy albo dziś nad ranem.

Hope wykonała w tył zwrot i uciekła z pokoju, zostawiając Gideona z martwą kobietą. Najwyraźniej czuł się lepiej w jej towarzystwie niż w towarzystwie swojej nowej partnerki.

Pani detektyw zajęła się wścibskim sąsiadem, a technicy robili zdjęcia i zbierali ślady na miejscu zbrodni. Gideon przysiadł z Echo na schodach prowadzących na trzecie piętro.

– Jest tutaj? – spytała cicho kuzynka.

Nikt nie zwracał na nich uwagi, ale oboje wiedzieli, że to nie potrwa długo.

– Siedzi tuż za nami.

Echo zerknęła przez ramię, chociaż nie spodziewała się zobaczyć ducha.

– Przykro mi. Powinnam była się domyślić.

Jego kuzynka miała dwadzieścia dwa lata. Była niebywale utalentowana – zarówno jako gitarzystka, jak i prorokini – chociaż miała zbyt mało kontroli nad swoim darem. Nie potrafiła wskazać miejsca, w którym znajdował się zgubiony portfel, albo odpowiedzieć na pytanie, czy w przyszłym roku stanie na ślubnym kobiercu. Niczym starożytna Kasandra przewidywała katastrofy. We śnie widziała trzęsienia ziemi i powodzie. Wszystkie jej koszmary spełniały się w rzeczywistości.

Gideon miał słabą zdolność do jasnowidzenia i nie był w stanie wpływać na rzeczywistość. Jego intuicja i instynkt były odrobinę bardziej wyostrzone niż u normalnego człowieka, ale nie miewał katastroficznych wizji. Nie śnił o kataklizmach i nie doświadczał ich tak, jakby działy się wokół – a on jako bezsilny świadek mógł je obserwować, a nie był w stanie im zapobiec. W porównaniu z proroczym talentem Echo jego codzienne obcowanie ze zmarłymi było kaszką z mleczkiem.

– Nie cierpiała – zapewnił kuzynkę i przytulił ją do siebie. – To wszystko stało się tak szybko, że nie zdawała sobie z tego sprawy.

– Co za bzdury – zaprotestowała Sherry kwaśno. – Bolało jak wszyscy diabli!

Na szczęście słyszał ją tylko Gideon.

– Dlaczego ktoś miałby zabić Sherry? – Echo przestała szlochać, ale po jej twarzy spływały łzy. – Wszyscy ją lubili.

– Nie wiem. – Miał pewien pomysł i bardzo mu się on nie podobał, ale nie był w stanie pozbyć się uczucia niepokoju. Sherry nie rozpoznała morderczyni.

Nigdy nie podejrzewała, że coś jej może zagrażać. Nie było żadnego logicznego wytłumaczenia, dlaczego leżała martwa we własnym mieszkaniu, tak bestialsko okaleczona. Odkąd przeprowadził się do Wilmington cztery lata temu, nie zdarzyło mu się, by ofiara nie znała wcześniej swojego mordercy. Najczęstszym powodem zabójstw były narkotyki, ale zdarzały się też zbrodnie w afekcie. Psychopatyczny nieznajomy zdarza się rzadko, a tu na prowincji prawie wcale. Pominąwszy kilka wyjątków nagłośnionych w prasie, doświadczenie podpowiadało mu, że sprawców należy szukać w najbliższym otoczeniu denata.

Nie chciał wystraszyć swojej kuzynki, ale nie mógł lekceważyć faktu, że jej życie może być zagrożone.

– Czy miałaś ostatnio wizje, które mogłyby cię narazić na niebezpieczeństwo?

Echo była bardzo bystra.

– Myślisz, że osoba, która zabiła Sherry, tak naprawdę polowała na mnie?

– O jasna cholera! – zaklęła Sherry. – Nie powinnam była farbować włosów na blond i różowo, tak jak Echo. Uznałyśmy, że to będzie dobrze wyglądało na scenie. Znak rozpoznawczy zespołu. – Wydęła wargi. – Myślałyśmy, że to takie słodkie.

– To po prostu jedna z możliwości – zauważył Gideon. – Posłuchaj, i tak nie możesz tu mieszkać przez najbliższe dni. Chcę, żebyś sobie znalazła spokojne miejsce, w którym się zatrzymasz, i została tam, dopóki nie rozwiążę tej sprawy. Gdzie są twoi rodzice?

– W St. Moritz.

Łatwo zgadnąć.

– Trochę za daleko. – Poza tym rodzice Echo wpadali w panikę w kryzysowych sytuacjach. – Zatrzymaj się u mnie na parę dni.

Dziewczyna westchnęła i podparła głowę rękami.

– W przyszły weekend mamy występy, ale do tego czasu jestem wolna. Mogę wziąć urlop w kawiarni, pojechać do Charlotte i do piątku pomieszkać u Deweya.

Dewey. Świetny pomysł. Chłopak był chudym jak tyczka i kompletnie zwariowanym saksofonistą, który od dawna podkochiwał się w jego kuzynce, choć ona zarzekała się, że są tylko przyjaciółmi. Parę dni w jego towarzystwie to z pewnością lepsze rozwiązanie niż pozostanie na miejscu i ryzykowanie, że prawdziwym celem morderczyni nie była Sherry, tylko Echo.

– Przed powrotem zadzwoń. Niewykluczone, że będziesz musiała odwołać występ.

Nawet nie próbowała protestować.

– Może powinnyśmy zawiesić działalność na kołku. Nigdy nie znajdziemy perkusistki tak dobrej jak Sherry. A jeśli nawet, to i tak nie będzie to samo.

Gideon rzadko widywał swoją kuzynkę. Był od niej dwanaście lat starszy, nie mieli wspólnych zainteresowań. W dodatku potrafiła być nieco dzika i miała pomysły, których nie akceptował, chociaż za młodu sam nie był święty. Ale byli rodziną i starał się utrzymywać z nią kontakty. Parę razy poszedł nawet do jakiegoś zadymionego klubu posłuchać jej zespołu. Jak na jego gust, muzyka była za głośna i zbyt agresywna, ale dziewczyny świetnie się bawiły.

Miała rację. Już nigdy nie będzie tak samo.

– Wyglądasz na zmęczoną.

Echo wzruszyła wątłymi ramionami.

– Nie spałam przez całą noc, bo nie chciało mi się wstawać rano, żeby dojechać do domu z Charlotte. Wiesz, jak nie lubię rannego wstawania. A musiałam wrócić, bo po południu przypada moja zmiana w kawiarni. Więc zamierzałam przyjechać, wykąpać się i zrobić coś do jedzenia. – Głos jej się załamał. – Powinnam zadzwonić do Marka i uprzedzić go, że dzisiaj nie przyjdę do pracy, a Sherry nie będzie... no wiesz.

Trudno było powiedzieć na głos, że Sherry Bishop już nigdy tam się nie pojawi.

Gideon podał dziewczynie klucze do domu.

– Przed wyjazdem zdrzemnij się u mnie ze dwie godziny. W tym stanie nie powinnaś prowadzić.

Wsunęła klucze do kieszeni.

– I pilnuj, żeby komórka była zawsze włączona – dodał na pożegnanie.

Nikt z jego rodu nie przyznawał się publicznie do swoich talentów, ale może ktoś zorientował się w profetycznych zdolnościach Echo i pragnął ją uciszyć? Bał się tego, co dziewczyna widziała albo mogła zobaczyć w swoich snach? Ale dlaczego morderczyni odcięła palec i oskalpowała swą ofiarę? Ta sprawa nie przypominała żadnej, z którymi dotąd miał do czynienia. Mógł jedynie stawiać pytania. Budować hipotezy. Wysnuwać z nich kolejne pytania.

Sherry Bishop snuła się za nim krok w krok.

– Znajdziesz kobietę, która mi to zrobiła?

– Taki mam zamiar.

– To jest cholernie niesprawiedliwe. Miałam plany na życie. Wielkie plany. Miałam nadzieję, że któregoś dnia umówisz się ze mną na randkę. Wiem, że jesteś starszy, ale niezłe z ciebie ciacho.

– Dziękuję, to mi pochlebia – wymamrotał.

– I nie miałam szansy włożyć nowych butów. Są odlotowe, a kupiłam je na wyprzedaży. – Westchnęła. – Powiedz Echo, że może je sobie wziąć.

– Powiem jej.

Na podeście schodów przystanął. Jego partnerka rozmawiała ze starszą kobietą o kędzierzawych siwych włosach. Lubił pracować w pojedynkę. Łatwiej mu było rozmawiać ze zmarłymi. Jego ostatni partner traktował głośne mówienie jako dziwactwo swego kolegi i dobrodusznie akceptował fakt, że Gideon często działa na podstawie przeczucia. Hope Malory nie sprawiała wrażenia osoby tolerancyjnej i wyluzowanej. Chyba nie potrafi zaakceptować rzeczy, których nie rozumie.

Lubił kobiety. Nie miał zamiaru żenić się ani szukać poważnych związków, ale to nie znaczy, że prowadził życie mnicha. Większość kobiet miała jakąś cechę, która przykuwała męską uwagę i sprawiała, że chciało się je lepiej poznać. Hope Malory była niezwykle atrakcyjna.

Więcej, była klasyczną pięknością. Czarne włosy do ramion jedwabistymi puklami okalały twarz. Miała bladą karnację i nieskazitelną cerę, wielkie, niemal granatowe oczy o spokojnym spojrzeniu, różowe wargi. Była wysoka, długonoga i szczupła, a jednocześnie zaokrąglona we właściwych miejscach. Miała twarz anioła, wysportowane ciało, a broń nosiła jak osoba, która potrafi jej użyć, kiedy trzeba. Czy nie czyni to z niej chodzącego ideału?

Elektryczność przeszyła jego ciało. Światła w korytarzu zamigotały. Dobrze, że tym razem nie pękła żadna żarówka.

– Złapiesz ją? – upewniała się Sherry.

– Czemu miałbym ją łapać? Nie zamierzam się za nią uganiać. Jest ładna, ale nie w moim typie, a poza tym nigdy nie mieszam pracy z życiem prywatnym.

– Na miłość boską, Raintree. Zacznij myśleć głową, a nie innymi częściami ciała – upomniała go ostro Sherry. – Nie mówię o twojej nowej partnerce, tylko o tej babie, która mnie zabiła.

– Będę się starał – odparł, nie odrywając wzroku od notującej coś Malory.

– Echo twierdzi, że jesteś najlepszy.

– Naprawdę?

– Tak. I lepiej się pospiesz.

Gideon odwrócił się w kierunku Sherry Bishop. Stawała się coraz bardziej przezroczysta. Niedługo się rozpłynie, znajdzie wieczny spokój i szczęśliwość. Taka jest kolej rzeczy, ale kiedy już przejdzie do innego wymiaru, komunikacja z nią stanie się bardzo trudna albo zupełnie niemożliwa.

Malory skierowała się w jego stronę. Poruszała się z gracją i pewnością siebie. Był przekonany, że sporządzane przez nią notatki były zawsze czytelne, uporządkowane i kompletne.

– Niestety, pani Tarleton, która mieszka obok, jest prawie całkowicie głucha, a drugi sąsiad wrócił do domu nad ranem. Nikt niczego nie widział ani nie słyszał. Wszyscy lubili Sherry Bishop i pannę Raintree, nawet jeśli są, jak to określiła pani Tarleton, młode i narwane. Może powinnam przesłuchać teraz pańską kuzynkę.

– Nie.

Spojrzała na niego pytająco.

– Już rozmawiałem z Echo.

– Jest pan z nią spokrewniony, a to wyklucza obiektywizm. Poza tym jest pan mężczyzną.

– Czy to grzech?

– Chciałam tylko powiedzieć, że mnie może się zwierzyć z czegoś, co przed panem zataiła.

– Wątpię.

To ją zirytowało.

– Czy nie powinien pan komuś przekazać tej sprawy? Jest pan w nią osobiście zaangażowany.

– Spotkałem Sherry Bishop raz, a może dwa razy w życiu. Trudno to nazwać osobistym zaangażowaniem.

– Mówię o pańskiej kuzynce. Dopóki tego nie wykluczymy, jest naszą główną podejrzaną.

– Moja kuzynka nie jest zdolna do wyrządzenia krzywdy drugiemu człowiekowi.

– Co ona sobie wyobraża! – wtrąciła się Sherry. – Jak śmie insynuować, że Echo jest zbrodniarką?

– Nie jest pan bezstronny – upierała się Malory.

– Jeśli to panią uspokoi, w pierwszym rzędzie ustalimy alibi mojej kuzynki. Kiedy wyeliminujemy ją z listy podejrzanych, zarzut braku obiektywizmu stanie się bezprzedmiotowy.

– Nie widzę powodu, żeby był pan gburem.

Gideon pochylił się ku niej i przyciszył głos.

– Detektywie Malory, jeśli uparła się pani zostać moją nową partnerką, to chyba nic na to nie mogę poradzić. Przynajmniej nie w tej chwili. Ale proszę zrobić nam obojgu przysługę i zacząć się zachowywać jak detektyw, a nie mała dziewczynka.

Nozdrza jej zadrgały. Trafił w czuły punkt.

– Nie jestem małą dziewczynką, to pan jest...

– Gburem. To słowo nie jest używane przez prawdziwych mężczyzn.

– W porządku – stwierdziła ostro. – Od teraz będę chrząkać i spluwać, i drapać się po tyłku. Może wtedy będę pasowała do środowiska prawdziwych mężczyzn.

– Założę się, że laska taka jak ona nigdy się nie drapie po tyłku – zachichotała Sherry.

Raintree nie zamierzał przyznać, że zachowanie Hope Malory nie ma tu większego znaczenia. Chodzi o to, że był gotów stracić dla niej głowę. Musi się jej pozbyć. Jak to mówią – co z oczu, to z serca. W końcu nie jest jedyną ładną kobietą w całym mieście.

Nie potrzebował partnera, zawsze był samotnikiem. To się nie może udać.

Malory się długo nie utrzyma na tym stanowisku.

ROZDZIAŁ TRZECI

Poniedziałek – 2.50 po południu

– Lunch? – Gideon zerknął na swoją partnerkę i włączył kierunkowskaz.

Podmuch wiatru zniszczył starannie ułożoną fryzurę Hope Malory. Powinien podnieść dach swojego kabrioletu, ale nie zamierzał jej ułatwiać życia. Uparła się, że z nim pojedzie, a on uparł się, że będzie prowadził. Lepiej, żeby się nie dowiedziała z pierwszej ręki, co by się stało z jej nowym, naładowanym elektroniką autem, gdyby Gideon znalazł się zbyt blisko w nieodpowiednim momencie.

– Myślałam, że chciał pan porozmawiać z właścicielem klubu! – Podniosła głos, by przekrzyczeć hałas.

– Nie zastaniemy go przed czwartą. – Zdążyli już przesłuchać Marka Nelsona, który prowadził kawiarnię, w której Bishop i Echo pracowały przez ostatnich siedem miesięcy. Nie wniósł niczego do sprawy, ale Gideon zamierzał rozejrzeć się tam wieczorem. Może zabójca przyjdzie, ciekawy reakcji otoczenia na śmierć Sherry.

– W porządku – zgodziła się niechętnie Hope Malory. – Właściwie mogę coś zjeść.

Gideon mógł tylko się domyślać, że widok zamordowanej kobiety skutecznie odebrał jej apetyt.

Po kilku skrętach w wąskich staromiejskich uliczkach zaparkował przed kawiarnią Mama Tanya’s. Było późne popołudnie, więc większość stałych bywalców zdążyła zjeść lunch wcześniej. Parking był opustoszały.

– Gdzie właściwie jesteśmy? – spytała podejrzliwie Hope, mierząc wzrokiem cementowy bunkier, któremu przydałaby się solidna renowacja.

– U Mama Tanya’s – odparł. – Najlepsza afro-amerykańska kuchnia w całym mieście.

Szła za nim, choć wysokie obcasy zapadały się w miękką ziemię.

– Jeśli stara się pan mnie zniechęcić... – zamruczała z pogróżką w głosie.

Gideon zignorował to i wszedł do kiepsko oświetlonego pomieszczenia. Nie żartował, chwaląc restaurację. To miejsce miało dobrą aurę, przychodzili tu dobrzy ludzie. Nawet duchy zmarłych były tu szczęśliwe.

– Detektyw Raintree – powitała go Tanya we własnej osobie, z szerokim uśmiechem na pokrytej zmarszczkami twarzy. – Podać to co zwykle?

– Jasne. – Skierował się do swojego ulubionego stolika.

– A dla pani, młoda damo? – Tanya przyjrzała jej się bacznie.

– Sałatę. Z sosem winegret.

Na twarzy szefowej kuchni odbiło się zdziwienie. Gideon tylko machnął ręką.

– Dla niej to samo co dla mnie.

Hope chciała zaprotestować, ale powstrzymała się.

– A jeśli nie będzie mi smakować? – powiedziała, gdy Tanya zniknęła w kuchni.

– Nie ma obawy.

Po raz pierwszy znaleźli się sami, w spokojnym miejscu. Gideon przyjrzał się swojej towarzyszce. Włosy miała potargane po przejażdżce kabrioletem. Przygładziła je ręką, ale nie szukała lustra, by sprawdzić, jak wygląda. Miała zarumienione policzki, bystre spojrzenie. Czujna i bezlitosna. Niezwykle atrakcyjna.

I wściekła.

– Co pani tu właściwie robi? – zapytał.

– Czekam na sałatę.

– Co robi kobieta taka jak pani w Wilmington? To mały posterunek. Znam tu wszystkich detektywów i wszystkich policjantów. Nie jest pani tutejsza, więc kto wpadł na ten idiotyczny pomysł i przydzielił mi taką partnerkę?

– Przeniosłam się z Raleigh. Pracowałam przez dwa lata w obyczajówce.

To zaskakujące. Nie wyglądała na osobę, która zdążyła mieć dwuletnią praktykę w policji.

– Ile właściwie ma pani lat?

– Dwadzieścia dziewięć. – Nie wyglądała na urażoną tym obcesowym pytaniem.

Szybko awansowała. Ambitna, inteligentna, może nawet odrobinę zbyt nastawiona na karierę.

– Czemu się pani przeniosła?

– Moja matka mieszka w Wilmington. Tęskniła, więc zdecydowałam się wrócić do domu.

– Choruje?

– Nie. – Hope źle się czuła w tym krzyżowym ogniu pytań. Kręciła się na krześle, wyraźnie nienawykła do omawiania swoich prywatnych spraw z obcym.

– W zeszłym roku upadła. Było więcej strachu niż rzeczywistej szkody. Skręciła nogę w kostce i przez parę tygodni kuśtykała o kulach.

– Niepokoiła się pani o nią. – Oczywiście, że tak. Hope Malory jest odpowiedzialna, poważna i bezkompromisowa. Jeśli cokolwiek złego działo się z jej matką, czuła się za to osobiście odpowiedzialna. Decyzja o przeniesieniu się wydawała się naturalną konsekwencją jej charakteru.

– Martwiłam się – przyznała. – A co z panem? – Szybko zmieniła temat. – Ma pan w pobliżu rodzinę? Poza kuzynką Echo, oczywiście.

Ludzie zadający zbyt wiele pytań zawsze działali mu na nerwy. Co ją obchodzi jego rodzina? Z drugiej strony, pierwszy wszedł na tematy osobiste. Zamiana ról była w tym wypadku usprawiedliwiona.

– Mam siostrę i małą siostrzenicę. Mieszkają w zachodniej części stanu, parę godzin jazdy stąd. Mój brat mieszka w Nevadzie, a bliżsi i dalsi kuzyni są wszędzie, gdzie tylko się obrócę.

Wreszcie uśmiechnęła się do niego. Bardzo miło. Może nie jest taka śmiertelnie poważna, za jaką chce uchodzić.

– A rodzice?

– Nie żyją.

Raptownie spoważniała.

– Przepraszam.

– Zostali zamordowani, kiedy miałem siedemnaście lat – odparł, nie okazując emocji. – Chciałaby pani jeszcze o coś zapytać?

– Nie zamierzałam wtrącać się w nie swoje sprawy.

Oczywiście, że nie miała takiego zamiaru, ale jego bezceremonialność skutecznie zabiła rozmowę. Ulżyło mu. Ta kobieta bez wysiłku mogłaby wywrócić jego życie do góry nogami. Przerażające.

Tanya postawiła przed nimi dwa talerze wypełnione po brzegi i dwie wysokie szklanice z mrożoną herbatą.

– Raintree – szepnęła Hope Malory, choć Tanya nie mogła ich usłyszeć – wszystko na moim talerzu poza sałatką z rzepy jest smażone.

– Jasne – odparł. – I pyszne.

Zabrali się za jedzenie. Hope nie była przekonana, czy będzie jej smakowało, ale po paru kęsach wyraźnie się odprężyła i jadła z apetytem. Gideon z ulgą powitał chwilę ciszy, choć teraz z kolei dziwiło go, jak dobrze się czuł w jej towarzystwie.

Nie chciał mieć partnera. Leona tolerował przez trzy i pół roku i pod koniec stworzyli całkiem zgrany zespół. Gideon prowadził dochodzenie i rozwiązywał zagadki; Leon załatwiał całą papierkową robotę i brał na siebie różne drobiazgi. Pod koniec dnia każdy miał poczucie dobrze wykonanej roboty i wszyscy byli szczęśliwi. Z Hope Malory nie pójdzie tak łatwo.

– Ona już wcześniej zabijała ludzi – stwierdził nieoczekiwany przybysz.

Przy sąsiednim stoliku pojawiła się nagle Sherry Bishop. Jej postać była bardzo rozmazana, ale ciągle rozpoznawalna.

– Ta kobieta, która mnie zabiła – kontynuował duch – wcale się nie denerwowała. Nie była nawet niespokojna, tylko niecierpliwa. Jakby nie mogła się doczekać, tak jak my z dziewczynami przed występem. Myślę, że zadawanie bólu sprawia jej przyjemność.

– Raintree, dobrze się pan czuje? – spytała zaniepokojona Hope.

Gideon podniósł ostrzegawczo palec, by wymusić milczenie.

– Jeśli będzie mi pan wygrażał palcem, to go złamię – prychnęła wściekła policjantka.

Sherry Bishop zniknęła równie niespodziewanie, jak się pojawiła. Gideon odwrócił się do rozzłoszczonej kobiety.

– Przepraszam. Starałem się myśleć.

– Ma pan dziwny sposób myślenia.

– Już mi to mówiono.

Coś w jej twarzy się zmieniło. Zmiękł wyraz oczu, złagodniał wyraz zaciśniętych ust, ale pojawiło się coś gorszego niż gniew. Ciekawość.

– Najwyraźniej to działa. Jak pan to robi?

– W jaki sposób myślę? – Dobrze wiedział, o co go spytała, ale to była strefa tabu.

– Nigdy nie spotkałam się z detektywem, który doprowadził do końca każde śledztwo i złapał każdego zabójcę. Poza jedną sprawą w zeszłym roku ma pan piękny dorobek: stuprocentową wykrywalność.

– Wiem, że mordercą w tamtej sprawie jest Stiles. Tylko nie potrafię tego udowodnić. Jeszcze nie.

– Skąd pan to wie?

Najłatwiej byłoby udzielić wykrętnych odpowiedzi. Powołać się na umiejętność dostrzegania drobiazgów, które inni przeoczyli, wybitne zdolności dedukcyjne, zawziętość, z jaką rozpracowywał każdą sprawę. Wszystko to prawda, ale nie mógł pominąć najważniejszego.

– Rozmawiam ze zmarłymi.

Hope zareagowała spontanicznie, acz przewidywalnie. Wybuchem śmiechu. Ten śmiech w czarujący sposób zmienił jej twarz. W oczach zamigotały wesołe iskierki, policzki się zarumieniły, a kąciki różowych ust uniosły do góry. Gideon znowu uświadomił sobie, że w jej towarzystwie czuje się tak, jakby znali się od zawsze. Nawet śmiech wydawał się znajomy. Mógłby do tego wszystkiego przywyknąć, a właśnie na to nie mógł sobie pozwolić.

Na widok domu należącego do Gideona w Hope odżyły różne nieładne podejrzenia.

Dwupiętrowy jasnoszary budynek w stylu kolonialnym, tak charakterystyczny dla Karoliny, stojący wśród podobnych willi tuż przy plaży, nie mógł zostać zakupiony z pensji policjanta. To była najładniejsza miejscowość na całym wybrzeżu, a Gideon miał jeden z największych i najelegantszych domów. Hope przeprowadziła już wcześniej własne dochodzenie i wiedziała, ile za to miejsce zapłacił cztery lata temu.

Na końcu krótkiego asfaltowego podjazdu znajdował się garaż na trzy samochody. Sprawdziła, że miał mustanga z 66 roku, czyli ten kabriolet, którym przyjechali, niebiesko-kremowego chevroleta z 57 roku i dodge’a challengera w kolorze czerwonym.

Policjant nie może być tak nieomylny jak Gideon. Większość morderstw, z którymi miał do czynienia, wiązała się z handlem narkotykami. Może jakiś wysoko postawiony i majętny diler kupił sobie swojego człowieka w policji? Czyżby jej nowy partner był na usługach bossa podziemia narkotykowego w Wilmington?

„Rozmawiam ze zmarłymi”. W życiu nie słyszała większej bzdury!

Domy stojące na morskim wybrzeżu były imponujące, ale ziemia w tej okolicy była wyjątkowo droga, więc stawiano je blisko siebie. Jeden kolorowy budynek obok drugiego. Pomalowany na jasnoszary kolor dom Gideona wyróżniał się dobrym smakiem. Czy nikt do tej pory nie zadawał pytań na temat luksusu, w jakim żyje?

Każdy znany jej detektyw chciał pracować w wydziale zabójstw. To jest najbardziej prestiżowy dział w każdej komendzie. A jednak pięć miesięcy po odejściu jego partnera na emeryturę nie przydzielono mu nowego detektywa. Szef jej powiedział, że inni policjanci nie chcieli z nim pracować. Uważali, że musieliby zawsze grać drugie skrzypce, gdyż to Gideon będzie niekwestionowaną gwiazdą w tym zespole. Poza tym było tajemnicą poliszynela, że Raintree zawsze pracuje sam i nikt nie chciał psuć czegoś, co przynosi tak dobre efekty.

Hope nie miała takich oporów. Zamierzała patrzeć mu na ręce i zadawać kłopotliwe pytania.

Może istniało jakieś dobre wytłumaczenie dla wszelkich jej wątpliwości, ale na razie go nie usłyszała. Musi dotrzeć do jądra prawdy, zanim się zaangażuje w to partnerstwo. Zanim mu zaufa i w pełni go zaakceptuje.

Jej mały paluszek mówił jej, że Raintree kłamie. Łże zawsze jak najęty. Jest mężczyzną – innego dowodu nie potrzebowała. Należy tylko zapytać, jak bardzo jest uwikłany we własne kłamstwa.

Zaparkowała swoją niebieską toyotę przy ulicy, przed domem, w którym odbywało się jakieś przyjęcie i jeden więcej samochód nie zwróci niczyjej uwagi. Do domu Gideona ruszyła spacerkiem. Było już późno, więc pewnie nie wpadnie na nic podejrzanego, ale ciekawość nie dawała jej spać. Matka i tak nie kładła się przed drugą w nocy, a mieszkanie nad sklepem nie należało do największych, więc trudno było zasnąć, nawet gdy człowiek był zmęczony.

Dom, drogie garnitury, samochody... Raintree zdecydowanie macza w czymś palce.

Jego poprzedni partner, Leon Franklin, był czysty jak łza. Miał trochę pieniędzy w banku, ale nie za dużo. Jego dom był niewielki. Wszyscy w wydziale powiedzieli jej, że to Gideon stanowił w tym duecie mózg. Dostawali wszystkie morderstwa w Wilmington i jak roboty dostarczali sprawców. To nienormalne.

Ukryła się w ciemnym przejściu między domem Gideona a jaskrawożółtym domem po sąsiedzku. Ubrała się na czarno, by się wtapiać w cień. Nie zamierzała zaglądać mu przez okno do sypialni, ale im więcej będzie wiedziała o tym facecie, tym lepiej dla niej.

Jej uwagę zwrócił jakiś ruch na plaży. O wilku mowa. Gideon Raintree wracał z nocnej kąpieli w oceanie. Mokre włosy przylegały mu do czaszki, woda kapała z mokrego ciała. Prosto z piasku wskoczył na chodnik prowadzący prosto na taras.

Kiedy znalazł się w kręgu światła, na moment wstrzymała oddech. Był półnagi. Miał na sobie tylko mały srebrny talizman na piersi i dżinsy opierające się na biodrach, z nogawkami obciętymi w połowie.

– Gideon! – zawołał do niego śpiewny głos z żółtego domu. Zatrzymał się w pół kroku i uśmiechnął do blondynki, która pozdrawiała go z balkonu. Przez cały dzień, który spędzili w swoim towarzystwie, do niej w ten sposób ani razu się nie uśmiechnął.

– Witaj, Honey.

– Urządzamy przyjęcie w sobotę wieczorem. Dasz się zaprosić?

– Dziękuję, ale pewnie nie będę mógł. Prowadzę śledztwo.

– Ta dziewczyna, o której mówili w wiadomościach? – Uśmiech zniknął z twarzy blondynki.

– Tak.

– Do soboty będziesz miał sprawę rozwiązaną. – Do rozmowy włączyła się brunetka, która stanęła obok Honey.

– Jeśli tak, na pewno wpadnę.

Obie kobiety wychylały się z balkonu. Miały na sobie mikroskopijne kostiumy bikini i obie wdzięczyły się do swojego sąsiada.

Gideon jest łakomym kąskiem dla takich bezmózgich salonowych laleczek, które nie mają nic innego do roboty, jak całymi dniami pielęgnować swą opaleniznę. Ma wszystko, czego szukają w mężczyznach: prezencję, konto, wdzięk i pewność siebie. A do tego zielone oczy, pięknie zarysowane kości policzkowe i wygląd boga seksu, który właśnie wyszedł z morskiej piany. Dosyć, by przyprawić o drżenie serca każdą niemądrą kobietę.

Hope nigdy nie była niemądra.

– A może wpadniesz teraz na drinka? – zapytała Honey, jakby właśnie wpadła na ten pomysł, chociaż przyszedł on jej do głowy wtedy, gdy przez okno zobaczyła sąsiada wracającego z plaży.

– Dziękuję, ale nie mogę. Mam towarzystwo. – Spojrzał w miejsce, gdzie stała Hope, choć przecież nie mógł jej zobaczyć w ciemnościach.

Hope wstrzymała oddech. Z pewnością nie chodzi o nią. Czeka na kogoś innego albo powiedział tak, by się wykręcić. Swoją drogą, jaki mężczyzna odrzuciłby zaproszenie na „drinka” w towarzystwie Honey i jej czarnowłosej towarzyszki?

– Towarzystwo?

– Tak. Mojego nowego partnera.

Hope zaklęła pod nosem, a on uśmiechnął się, jakby ją usłyszał. To wszystko jest nieprawdopodobne. Jakim cudem domyślił się, że tu stoi?

– Przyprowadź go. Im więcej gości, tym lepiej – zawołała brunetka.

– Ją – odparł, nie podnosząc głowy. – Mój nowy partner jest dziewczyną.

Hope nie miała wątpliwości, że powiedział „dziewczyną”, by ją zirytować. Mimo to starała się nie zareagować na zaczepkę.

– Och! – westchnęła zawiedziona Honey. – Możesz ją przyprowadzić. – Jej głos stracił entuzjastyczne zabarwienie.

– Dziękuję, ale musimy omówić sprawy zawodowe. Prawda, pani detektyw Malory?

Nie ma sensu dłużej się ukrywać. Hope postąpiła parę kroków do przodu.

– Owszem – potwierdziła.

– Od dawna pani tam stoi? – zaciekawiła się Honey.

– Parę minut.

– I była pani tak cicho.

– Podziwiałam widoki.

– Świetnie to rozumiemy – westchnęła brunetka.

Hope się zaczerwieniła. Miała na myśli plażę, a ta pustogłowa panienka – Gideona. Do diabła, nie chciała, by Raintree pomyślał sobie, że dołączyła do grona jego wielbicielek.

– Lubię ocean.

– Ja też – stwierdził Gideon. – Proszę wejść. Jak rozumiem, chce pani omówić sprawę Sherry Bishop.

– Mam nadzieję, że nie ma mi pan za złe wizyty bez uprzedzenia?