Nasza klasa, dalsze zmagania - Ewa Lenarczyk - ebook + audiobook + książka

Nasza klasa, dalsze zmagania ebook i audiobook

Ewa Lenarczyk

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Do rąk Czytelnika trafia kolejny tom powieściowy Naszej klasy, w którym wspólnie z bohaterkami przemierzamy meandry miłości, przyjaźni, nadziei, rozczarowania. Słowem – jak to w życiu.

I tym razem opowieść osnuta jest wokół portalu społecznościowego, który wprawdzie – jak podkreśla Autorka – wprowadza zamęt, ale przywraca również wiarę w marzenia.

Obok postaci znanych już z pierwszej części, pojawiają się również nowi bohaterowie, a wraz z nimi nowe, fascynujące wątki oraz nieoczekiwane rozwiązania.


Ewa Lenarczyk z domu Borkowska, z rodu Jasińskich (ur. 1956, Elbląg). W 1975 roku przeniosła się do Gdańska, gdzie między innymi zarządzała Halą Targową na Zaspie. Obecnie zajmuje się marketingiem sieciowym Polskiego Kolagenu. Blisko 15 lat mieszkała w malowniczej kaszubskiej wsi, a obecnie znów powróciła do Trójmiasta.

Jako pisarka zadebiutowała w styczniu 2010 roku ponadczasową powieścią „Zojda z Bieszczad”. Na jesieni tego samego roku opublikowana została obyczajowa powieść „Nasza klasa i co dalej”. Kolejny rok zaowocował wydaniem powieści „W poszukiwaniu szczęśliwego domu”, a w 2012 roku ukazał się bułgarski romans przewodnikowy „Kochaj mnie od morza do morza”. W kolejce wydawniczej czeka już historyczny romans „Ognista miłość”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 576

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 38 min

Lektor: Joanna Domańska

Oceny
3,8 (4 oceny)
0
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ 1Monika w Nowym Jorku

 

 

Lot trwał ponad dziewięć godzin. Minimalne spóźnienie samolotu przez ocean do lotniska JFK w Nowym Jorku spowodowało, że musieli przyjąć go w jakiejś luce. Przez to cztery razy kołowali nad długą wyspą Long Island. Ogólnie lot był miły, bez wrażeń i jakichkolwiek szarpnięć czy komplikacji. Kilka posiłków, dwa filmy, jakieś zdawkowe rozmowy z pasażerami, obserwacje oceanu oraz bezmiar myśli i niepewności.

Przy wysiadaniu z samolotu Monika weszła jeszcze do toalety. Później drogę do wyjścia zatarasowali ludzie przesiadający się na lotniskowe wózki inwalidzkie, bo ich osobiste musiały lecieć jako bagaż. Przez to Monika została z tyłu za grupą wszystkich pasażerów. Wyszła powoli z gejtu na korytarz zupełnie sama. Szła wolno, przystawała kilka razy, obserwując, jak rozładowują bagaże z samolotu. „O matko, ile tu tego. Jedzenie, woda, no i jeszcze fekalia. Człowiek w ogóle nie zdaje sobie sprawy z tego, ile mieści się w takim samolocie” – myślała, stojąc przy wielkim oknie. Nie musiała się spieszyć, bo według planu i tak do spotkania było ponad dwie godziny. Uśmiechała się do swoich myśli i faktu, że jest w Ameryce. „Boże, to takie proste i takie niemożliwe dla wielu”.

Pozostała jeszcze kwestia wizy wjazdowej i związana z tym niepewność. Słyszała, że czasem może się zdarzyć, iż mimo wizy wbitej w paszport w ambasadzie amerykańskiej, na miejscu jednak nie wpuszczają.

„Przecież ten głupek tyle się odgrażał, że Tomek ma znajomości w Pentagonie, że jej nie wpuszczą i co?”. Powoli ogarniało ją przerażenie, jednak ciekawość wzięła górę. Chociażby, na jaki czas wystawią jej wizę pobytową, no i najgorsza sprawa – język. „Jak tu się dogadać z tymi strażnikami czy celnikami”. Szła długim korytarzem, dukając pod nosem napisy nad bocznymi drzwiami.

Tymczasem wylądował kolejny samolot i grupa pasażerów w turbanach na głowach mijała Monikę. Przyspieszyła więc kroku i przed nimi doszła do olbrzymiej sali, w której znajdowało się sporo stanowisk. Sala była podzielona według typu podróżujących. „Visitors, to chyba tacy jak ja?” – zastanawiała się. Tam niestety był największy tłok. Kolejne stanowiska były dla tych z zieloną kartą, dla dyplomatów i dla rezydentów, czyli obywateli USA.

Ogonek, w którym cierpliwie stała, dość szybko się posuwał wąską ścieżką, zygzakiem między wyznaczonymi liną dróżkami, więc nie stała długo w miejscu. Na końcu kolejki mężczyzna o ciemnej karnacji z mikrofonem kierował przyjezdnych do poszczególnych stanowisk, w których dokonywano odprawy wizowej. Gdy podeszła, ręką wskazał jej drogę i wylądowała prawie naprzeciwko wejścia, a tuż za nią stanął jakiś hindusko wyglądający człowiek w garniturze, ale z turbanem na głowie. Przed nią starsza pani podchodziła do urzędnika siedzącego na stanowisku przypominającym bufet. Monika chwilkę stała i obserwowała ludzi przy sąsiednich miejscach odpraw. Chciała się zorientować, o co w tym wszystkim chodzi.

Robiono zdjęcia, skanowano odciski palców i o czymś rozmawiano. „No tak, tragedia. Co ja powiem?” – zastanawiała się i układała w głowie jakieś teksty. Wtem urzędnik pomachał na nią ręką. Na moment skóra jej ścierpła ze strachu.

Starsza pani stała trochę zagubiona, a urzędnik w ciemnym mundurze zaczął coś do niej mówić. Monika ledwie zrozumiała pytanie o znajomość języka i drżącym głosem wypowiedziała swoje pierwsze słowo na amerykańskim kontynencie:

– Small.

Potem olśnienie, jakoś poszło. Urzędnik prosił o pomoc w rozmowie ze starszą panią. Trzeba było powiedzieć, do kogo przyleciała i na jak długo. O to samo zapytał później i ją. Po chwili wahania wypaplała wszystko jak należy. Zeskanowano jej palce, zrobiono zdjęcie. Na koniec przystawili pieczątkę i życzyli miłego pobytu. Kiedy Monika zerknęła w bordową książeczkę paszportu, aż odsapnęła. „Hura!! Wiza na 6 miesięcy. Boże, nic się nie dzieje. Nic, a ten dupek tak mnie straszył, że ze mnie szpiega zrobi, że mnie zamkną”. Uśmiechała się do swoich myśli i szła dalej przez kolejny hol. Odebrała z taśmociągu swoją niebieską walizkę i podeszła do bramki celnika. Wybrała przejście, gdzie było kilka osób, żeby osłuchać się z pytaniami, jakie zadają. Gdy podchodziła, sama sprawnie, bez zbędnych pytań odparła jednym ciągiem, że nie ma alkoholu ani cygaretów, ani food, czyli jedzenia. Niestety celnik, jak wytresowana małpka, wyrecytował swoją wyuczoną klauzulę, a potem skierował Monikę dalej. Trzeba było położyć na taśmociągu cały bagaż, obejść wyznaczoną trasę i odebrać go z drugiej strony z maszyny prześwietlającej.

Stał tam olbrzymi stół, w pobliżu którego zgromadziło się kilku celników ubranych w szare mundury, na rękach mieli gumowe rękawiczki. Sprawdzali walizy poprzednich podróżnych. Wyciągali kiełbachy, konserwy i różności, które wrzucali do koszy ustawionych na środku ich stanowiska kontroli. Przejrzeli kilka walizek i odwrócili się do siebie, o czymś dyskutując. Monika stała chwilkę. Czekała na rozwój sytuacji, aż jakiś następny podróżny kazał jej położyć walizkę na stole. Sam wtaszczył swoją torbę i zaczął otwierać, a ona dalej stała, obserwując urzędników. Stała i czekała, a potem obrażona brakiem zainteresowania odwróciła się i poszła do wyjścia, nie odwracając głowy.

„Jak będą chcieli mnie zawrócić, to i tak to zrobią, i tak przejrzą bagaż, a co tam. Nic nie mam oprócz ciuchów”. Szła powoli aż do zakrętu, który prowadził do hali, gdzie na swoich przyjezdnych oczekiwali tutejsi ludzie. Tłum z tabliczkami, uśmiechnięte twarze i dużo radości. Szła do przodu. W końcu nikt na nią nie czekał. Wiedziała, że jeszcze ponad godzinę spędzi sama, gdy nagle zobaczyła rozradowaną, kochaną buzię. Zrobiła krok. Pierwsze wtulenie się i już było dobrze. Minęło zmęczenie, pozostało tylko zmieszanie i napięcie.

Po pierwszym uścisku Franiu wziął walizkę i trzymając się za rękę przeszli dość szybko na parking, do samochodu. Monika nawet nie miała czasu obejrzeć się za siebie, popatrzeć na terminal lotniczy. W samochodzie ponownie uścisk dłoni, uśmiech i kilka miłych słów, a potem trasa z lotniska. Pierwsze tablice reklamowe, drogowskazy, rozjazdy i nieudolne dukanie. Franek poprawiał nazwy i tłumaczył niezrozumiałe skróty.

Przed samym dojazdem do domu krótkie wyjaśnienie, jak się zachować na miejscu i w końcu widok kondominium tak dobrze znajomy ze zdjęć. Wjazd przez bramkę na osiedle i do garaży. Przejście do windy, kamery i czerwony korytarz tak długi, że każdy krok był wiecznością, a czas jakby się zatrzymał ze strachu, że ktoś coś zobaczy. Potem drzwi i wreszcie mieszkanie, w którym można spokojnie wtulić się w utęsknione ramiona, tak by nikt nie mógł nic podejrzeć.

Chwilka wytchnienia i zwiedzanie mieszkania, szampan i objęcia. Szalona kanapa, na której Franiu odpoczywa, marzy i tęskni. Długa rozmowa, pieszczoty, pocałunki, aż wreszcie stado motyli rozbudziło pragnienia tak, że wszystko przestało się liczyć, a świat przestał istnieć. Chwile ciągnęły się przez nieskończone godziny i pory dnia, bez patrzenia na zegar albo na świat za oknami. Nowy Jork zamknął się w ramionach obojga.

Kolejny dzień był wspaniałym przystosowaniem się do zmiany czasu, tak by organizm nie odczuł sześciogodzinnej różnicy. Śniadanie z obiadem, kolacja ze śniadaniem, a pocałunki z szaleństwem uczuć łączyły dwa kontynenty, dwie dusze, by dać upust tęsknocie i szalonej miłości.

Dopiero niedziela pozwoliła im na wyrwanie się z objęć. Ruszyli na podbój miasta. Monika pełna obaw, lekko pozostając z tyłu, dla niepoznaki przeszła do garażu. Tam troszkę potrwało zanim Franek przestawił samochody, bo mieli używać auta jego żony. Przy wyjeździe poza obręb kondominium Monika prawie chowała się w fotel, bo nie chciała narażać reputacji Franciszka.

Najpierw był przejazd przez Qeens, potem mostem na drugą stronę, na Manhattan, na jego wschodnią część. Pozostawili samochód na parkingu w hausingu, gdzie Franek pracuje. To jest taki zespół kilku wysokich budynków, często trzyskrzydłowych z szarobrązowej cegły. Budynki są jakby komunalne, bo podlegające administracji miejskiej, niezbyt ładne. Większość z nich budowano za czasów Roosevelta, który w ten sposób wyciągnął Stany Zjednoczone z wielkiego kryzysu gospodarczego. Mieszkają w nich przeważnie kolorowi.

Stamtąd przeszli nabrzeżem, pod Manhattan Bridge wzdłuż wody w kierunku zachodnim. Tam dość szybko minęli See Port, który zostawili sobie na zakończenie dnia, i poszli bezpośrednio na Brodway. Monika jak wszyscy turyści łapała za rogi i jądra wielkiego byka z brązu, który jest pomnikiem przedstawiającym potęgę Ameryki. Franciszek nieustannie pstrykał jej zdjęcia. Kolejne miejsce godne zobaczenia to Batery Park, bo stamtąd najlepiej widać Statuę Wolności. Potem powędrowali na miejsce, gdzie runęły bliźniaki World Trade Center, a obecnie pnie się pod niebo srebrzysty Freedom Tower. Z powrotem przeszli na skróty między wieżowcami aż do See Port. Tam Monika zachwycała się widokiem.

– Niesamowite! – Westchnęła. Cofnęła się o krok i wtuliła we Frania.

Piękne, stare żaglowce przycumowane do nabrzeża, przy którym wznoszą się potężne wieżowce ze stali i szkła. Każdy inny, błyszczący w słońcu i reklamujący bogactwo firm tam rezydujących. Takie połączenie dwóch światów.

ROZDZIAŁ 2Święty, święty

 

 

Budzik przeraźliwie hałasował, stawiając cały dom na nogi. Rozalia przekręciła się na drugi bok. Kołdrę naciągnęła wyżej, aż na głowę, tak by zapalone światło nie raziło ją w oczy.

– Wstawaj i zrób mi śniadanie! – Teofil klepnął ją po plecach. – Nie zmówiłem wczoraj różańca, więc klęknę na chwilę, a potem polecę do kościoła – mówił, ściągając piżamę.

– Jak chcesz zostać świętym, to trochę umartwienia nie zaszkodzi. Możesz nie jeść śniadania.

Rozalia odwróciła się i patrzyła krytycznie na męża, który nie myjąc się, zakładał wczorajsze, nieświeże gatki.

– Ten syf zakładasz też w ramach umartwiania?

– Jaki syf? – oburzył się Teofil.

– A ile nosisz już te gacie? Kto wytrzyma stać przy tobie w kościele?

Rozalia podniosła się na łokciu i patrzyła na ubierającego się męża. Wkurzała się wielokrotnie, gdy pan mąż nie zmieniał bielizny.

– Czego się czepiasz od rana?! Nie czuć, nie są brudne, to po co marnować wodę?

– Boże! Człowieku.

– Kobieto, grzeszysz. Nie używaj imienia Pana Boga nadaremno. Lepiej byś uklęknęła i pacierz zmówiła.

– Wystarczy, że ty się modlisz. Mnie do szczęścia wystarczy niedzielna msza. Trzeba czynami chwalić Pana, a nie po próżnicy klepać paciorki.

– A co ty tam wiesz. Rób śniadanie, a nie gnijesz w wyrze, a bebcon ci rośnie.

Rozalia ze złością podniosła się z łóżka, bo mąż trafił w jej czuły punkt. Od roku ciągle tyła i nie umiała opanować swojego apetytu. Owszem, usiłowała stosować różne diety, ale bez żadnych efektów. Czym więcej się pilnowała, to apetyt rósł jej coraz bardziej i po raz kolejny nie mieściła się w swoich ubraniach.

Ze złością zawinęła się w szlafrok i klapiąc starymi kapciami, poszła do kuchni. Otworzyła lodówkę, wyjęła kostkę masła, wędlinę i dwa pomidory. Szybko pokroiła wszystko, a potem zrobiła kanapki. Sama podjadła dwie kromki z samym masłem.

– Znowu żresz. – Teofil nakrył ją w kuchni.

Rozalia popatrzyła na niego i z wściekłością wzięła jeszcze dwie kromki chleba, posmarowała grubo masłem i stojąc z uśmiechem przed mężem, wepchała pół kromki do ust.

– Żrę? A co? Zarabiam, to żrę, a ty jak masz ochotę coś zjeść, to sobie sam zrób.

Po tych słowach ominęła męża i poszła do pokoju. Miała się rozebrać i pójść do kąpieli, gdy usłyszała trzaśnięcie drzwi w łazience.

– Łukasz czy Tymek? – Wyjrzała do przedpokoju.

– Łukasz! – chłopak odparł chrapliwie zza drzwi. – Zaraz cię puszczam, umyję tylko zęby, bo jak ty zajmiesz wannę, to już nikt się nie dorwie do łazienki.

– Jasne – odwarknęła. – Temu też przeszkadzam. Co za chłopy! – Odkryła kołdrę i ponownie się położyła. Miała jeszcze sporo czasu do wyjścia do pracy, a nie chciała wchodzić w drogę swoim trzem mężczyznom. Wyciągnęła się na płasko i patrzyła na sufit. Z kąta pokoju dobiegł głos Teofila, który miarowo odmawiał kolejną zdrowaśkę różańca. Przekręciła się na bok i popatrzyła na męża. „Mały, chudy i wiecznie zagoniony. Jak nie praca, to kościół, a pogadać to nawet nie łaska. Breloczek Pana Boga. Powiesić księdzu przy sutannie i niech się dynda”. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Nie podnosiła się. Patrzyła, jak drugi syn poszedł do łazienki. Czekała na swoją kolej. Uwielbiała poleżeć choć chwilę w wannie, by nabrać siły do walki z całym dniem.

Od dwunastu lat pracowała w Akademii Medycznej w laboratorium i co drugi tydzień chodziła do pracy dopiero na 13.00. Wtedy miała czas na sprzątanie, gotowanie, na zakupy, bo nikogo nie było w domu i nikt jej nie krytykował ani nie podglądał. Zawsze też znajdowała czas na klikanie w komputerze i najczęściej zaczynała od sprawdzania swojej poczty, a potem z wielką pasją oglądała znajomych na nowym portalu społecznościowy, na Naszej Klasie. Pisała do ludzi, zapraszała wszystkich i podglądała znajomych, ich znajomych oraz znajomych męża.

Dziś po wyjściu wszystkich nie miała specjalnych obowiązków, więc poleżała dłużej w wannie, potem zamierzała nastawić pranie, bo znów góra ciuchów leżała na podłodze przed pralką.

„Jak to jest? Stary gaci nie zdejmuje, a chłopaki po trzy razy dziennie”. Nachyliła się nad stertą brudów i zaczęła wkładać po kolei wszystko do pralki. Najpierw sprawdzała kieszenie w spodniach, bo już raz się zdarzyło, że wyprała nowiutkie dwieście złotych starszemu synowi. Kłócił się strasznie, jak znalazł je pomięte i w kawałkach, wyzywał wszystkich, ale nigdy nie wziął się sam za pranie.

Włożyła już dwie pary spodni chłopców i ze zdziwieniem popatrzyła na ciemne dżinsy męża.

„Łał! No proszę, jednak chłop coś zrozumiał” – pomyślała. Sięgnęła za spodnie i już miała je wcisnąć do pralki, ale najpierw włożyła rękę do tylnej kieszeni, sprawdzając zawartość, a potem do przedniej. Wyciągnęła małe zawiniątko. Nie patrzyła, tylko odruchowo wrzuciła wszystko do umywalki. Wepchnęła spodnie do pralki, dołożyła skarpetek, wsypała proszek i nastawiła pranie. Opierając się ciężko na kolanach, wyprostowała się i dopiero wtedy zerknęła do umywalki, na to coś, co przed chwilą wyjęła z mężowskich spodni. Nachyliła się niżej i otworzyła szeroko oczy. Potem ze zdziwieniem, sztywnymi palcami rozchyliła barową serwetkę i skrzywiła ze zgrozą usta.

– Boże... Co…? Fuj. – Popatrzyła na swoje ręce i natychmiast odkręciła wodę przy wannie. Umyła je kilka razy i stanęła oparta o ścianę. Wzroku jednak nie mogła oderwać od nieświeżej, pełnej prezerwatywy zawiniętej w białą, barową serwetkę. „Prezerwatywa? Przecież on nie używa prezerwatyw. Mnie gada, że religia zabrania, a to co?”. W głowie jej huczało i nie potrafiła pozbierać myśli. „Może to nie były jego spodnie tylko Łukasza. Tak, Łukasza”. Wyłączyła pralkę i natychmiast otworzyła drzwiczki, wylewając sporo wody na podłogę. Ze złością wyciągnęła wszystko, żeby sprawdzić spodnie jeszcze raz. Złapała mężowskie dżinsy, podniosła je i wpatrywała się w nie, sprawdzając, czy aby się nie pomyliła. „No, przecież to na pewno jego spodnie, ale ta prezerwatywa? No, no… no, jak to, taki święty, a…”. Raptem poczuła, jak żołądek jej się ściska i nogi robią się całkiem wiotkie. Puściła jedną ręką spodnie i kurczowo złapała się za umywalkę, bo nogi zrobiły się jak z waty. Gdy trzasnęła kolanem o mokrą posadzkę, aż syknęła z bólu. To ją oprzytomniło i po kilku głębokich wdechach podniosła się z podłogi.

Trzymając mokre spodnie, poszła do pokoju. Usiadła na kanapie i nieprzytomnie patrzyła na ścianę. – To niemożliwe?! – powtarzała ciągle.

ROZDZIAŁ 3Kilka dni później w Nowym Jorku

 

 

Franiu pomimo urlopu, jaki wziął na cały pobyt Moniki, miał jeszcze inne obowiązki. Usiłował za jej namową ukończyć rozpoczęte studia i teraz pojechał na uczelnię, na Manhattan, zdać egzamin. Monika została sama w domu. Na dworze mocno się rozpadało. Zaczęła w samotności analizować wrażenia z Ameryki. Zawsze była realistką i bez nadmiernego zachwytu wszystko oglądała.

„Jednak Europa to Europa. Tu wszystko jest za duże, za proste i za młode” – myślała. „Nawet zabytki. Niby wielka katedra w starym, neogotyckim stylu, a całkiem nowiutka”.

– Monisiu, przecież ten kraj ma tylko 200 lat, więc smarkateria. – Pouczał Franciszek, gdy dyskutowali, zwiedzając kolejne zakamarki Manhattanu.

– Z tej twojej Ameryki Manhattan robi największe wrażenie, ale wiesz co? Na to byłam nastawiona, że drapacze są pod samiuśkie niebo i to jeden na drugim, ale nie pomyślałam, że przeciągi między nimi są takie okropne. Wieje mało głowy nie urwie. – Franiu objął Monikę, osłaniając od wiatru.

– A co najbardziej ci się podoba?

– Mosty – odparła krótko.

– Jest tego sporo, bo Nowy Jork to przecież wyspy. Mostów jest dużo i jak widzisz są wysokie, potężne. Niektóre nawet dwupoziomowe – tłumaczył Franiu.

– A wiesz? Najbardziej szokująca dla mnie i naszych polskich, a może nawet europejskich mentalności, jest możliwość szybkiej zmiany organizacji na niektórych mostach. To, co ostatnio widziałam, zaszokowało mnie.

– No. Musieli jakoś to rozwiązać, a i tak rano, gdy ruch jest największy w stronę Manhattanu, to nawet przesterowanie kilku pasm nie zmniejsza tłoku.

– Niesamowite, jak oni tę górną kładkę, wszystkie pasy jadące na Manhattan szybko zmienili w drugą stronę. Ja myślałam, że mi się w oczach coś pomieszało.

– Nie, kotku. Wtedy tylko dolny, jeden pas jest w przeciwną stronę, a po rozładowaniu korków wszystko wraca na miejsce, by po południu zrobić odwrotnie.

– A w tunelach też tak jest?

– Nie i tunele są płatne. Widziałaś sama z tamtej strony Manhattan. Nie ma żadnych mostów ze stałym lądem z New Jersey. Tylko ten na samym dole Verrazano, do niedawna najdłuższy na świecie. Przez Verrazano Bridge, dalej przez Staten Island można dojechać do New Jersey. I na północy przez George Washington Bridge też można przejechać na stały ląd.

Monice przypomniało się, jak Franiu tłumaczył jej wszystko bardzo cierpliwie, pokazując miejsca najbardziej atrakcyjne. Mimo to, po wycieczce poza Nowy Jork, stwierdziła, że tam dalej jest raczej kiepsko. Domki jak z tektury i to w różnym stanie technicznym. Ładniejsze, brzydsze, ale wszędzie zadbane i czyściutkie. Bez płotów i bram jak u nas. Za to przed wszystkimi domkami była pięknie wypielęgnowana zieleń. Trawniczki przycięte i całe mnóstwo akurat kwitnących rododendronów.

Niesamowitym jak dla niej zjawiskiem w tak wielkim mieście okazał się Central Park. „To nie taki parczek jak ten na Gdańskiej Zaspie albo przy katedrze w Oliwie. Tu jest wszystko wielkie, a przy tym wymuskane z wieloraką infrastrukturą i różnorodnym środowiskiem” – myślała, spacerując alejkami. Podziwiała skały bazaltowe wypiętrzające się tu i tam. Usiadła na chwilkę przy jednym z pięknie zagospodarowanych stawów, obserwowała ludzi. Ktoś biegał ze słuchawkami w uszach, inni rozkładali się na kocach, na wydzielonych trawnikach. Jakaś parka młodych ludzi szła z całą sforą psów na smyczach, wyprowadzając je zarobkowo. Przy samej fontannie bawiły się dzieci. Dla nich zbudowano małe zoo i tam bezpiecznie mamy albo opiekunki przesiadywały całymi godzinami.

Monika posiedziała trochę i przeszła dalej koło kortów tenisowych do głównej alejki, na której po obu stronach postawiono mnóstwo ławeczek. Niektóre sponsorowane, z tabliczkami w stylu: „Tu pan taki a taki z panią taką a taką poznali się” lub rozkwitła tu ich miłość.

– Fajny pomysł, ale pewnie kosztowna taka pamiątka miłości – skomentowała kiedyś, gdy usiedli na chwilkę, spacerując po parku.

Ogólnie podobało się Monice w Central Parku i często czekając na Franka spacerowała po nim, odkrywając coraz to nowe niesamowite miejsca. „Krok za płot i człowiek jakby przenosi się w inny świat. Świat wielkich drapaczy chmur” – gadała do siebie i cieszyła się, przechodząc z parku na słynną 5. Avenue. Podobała jej się ta zmiana środowiska z natury na niespotykaną architekturę Manhattanu. Podobały jej się również liczne niewielkie skwerki z zielenią i różnymi rzeźbami. Zawsze można było tam usiąść i chwilkę odpocząć albo kupić sobie kawę w pobliskim sklepiku, a do tego bajgla. Choć to akurat niezbyt smakowało Monice.

Najbardziej zadziwiała ją czystość, jaka panowała na ulicach, oraz wielkie, jak na Amerykę przystało, śmietniki. „A u nas, to jak na lekarstwo” – pomyślała, wrzucając serwetkę po bułce.

Zachwycało ją rozwiązanie topografii miasta. Naprawdę trudno było zabłądzić na Manhattanie, bo strity, czyli ulice, w poprzek zaczynając od dołu na mapie, od południa. Aveniu, nazywane tutaj ewniami, to ulice wzdłuż Manhattanu. Do tego na każdym skrzyżowaniu jest słup z tablicą, a na nim obie nazwy. To znaczy numery stritów i ewni. „Przecież trzeba być totalnym głupcem, żeby się zgubić w Nowym Jorku” – myślała i wędrowała ulicami, kontrolując numery na słupach, tak by za bardzo nie oddalać się od Central Parku. Tylko na samym dole nie czuła się zbyt pewnie, bo tam ulice nie były tak symetryczne, ale tamte okolice zwiedzała z Franiem.

Monika miała ochotę zaliczyć wycieczkę na Statuę Wolności. Silny wiatr kilka razy uniemożliwił rejs statkiem, gdyż zbytnio bujało i Franciszek odwiódł ją od tego pomysłu, tym bardziej że wjazd na górę Statui był cały czas zamknięty z obawy przed terroryzmem. Za to wybrali się kiedyś nad ocean, na Long Island.

Było jeszcze pusto na plaży i jak zwykle dość mocno wiało, ale wszędzie bardzo czysto. Wszystko zadbane, cała infrastruktura przygotowana już do sezonu. Drewniane pomosty prowadzące prawie do samej wody, spore parkingi i toalety. Tam dopadły ją wspomnienia z lat młodzieńczych, kiedy spędzała sporo czasu z Frankiem nad miejscową rzeką. Patrzyła na niego i zastanawiała się, jak to wszystko się zmieniło. Czas, miejsce, a nawet osoby. Niby tacy sami, a jednak już inni.

Za to słynny Greenpoint ją dosłownie zbulwersował. W tym miejscu Ameryki, w samym centrum Nowego Yorku ludzie, Polacy mogą właściwie żyć, nie znając języka. Weszli kiedyś na obiad do restauracyjki i już od progu słychać było tylko język polski, a w karcie dań wszystko co polskie. Zaczynając od pierogów, a kończąc na klasycznym schabowym z kapustą i żurkiem. Również w sklepach mówiło się tylko po polsku i kupowało tylko polskie produkty.

Monice aż się nie chciało wierzyć, że jest po drugiej stronie oceanu. Patrzyła i podziwiała: polski Lech, polska wódka, polski chleb, polskie przyprawy, majonez, soki, woda. Wszystko jak w każdym polskim sklepie, tylko kosmetyki i chemia już nie krajowa, ale jadło wybitnie swojskie, nasze, polskie.

ROZDZIAŁ 4Kasia wyjeżdża na ferie

 

 

Grażyna, jak zwykle nadopiekuńcza mamusia, starannie układała wyprasowane ubrania w wielkiej Kasinej walizce. Na sam wierzch położyła duży ręcznik kąpielowy i przyciskając walizkę kolanem usiłowała zasunąć zamek.

– Mamo, a coś tam nakładła? Kto to będzie dźwigał? – Kasia delikatnie odsunęła mamę od walizki. – Przepraszam, może sama zadecyduję, co mam zabrać ze sobą? – Otworzyła wieko walizki i uśmiechnęła się do matki.

– Ręcznik kąpielowy, przecież nie jadę na Bahama, tylko w góry, do Szklarskiej Poręby.

– A czym się będziesz wycierała?

– Teraz w pensjonatach są ręczniki i nie potrzeba tego dźwigać – tłumaczyła i wyjmowała rzeczy z walizki. – A po co mi dwie piżamy na jeden tydzień?

– Ale jedna jest ciepła, a druga taka normalna, a skąd wiesz, czy nie będzie ci zimno?

– Mamo! – krótko skomentowała Kasia i odłożyła na bok ciepłą, frotową piżamę. Potem wyjęła jeszcze kilka par skarpet, kilka majtek, grube rajstopy, kilka bluzek i dwie spódnice.

– A w czym ty będziesz chodziła Kasiu? – Grażyna załamała ręce.

– W dresach mamo, w spodniach, w kombinezonie.

– Boże, co za czasy! Panienka jedzie na wczasy i w dresach. – Grażyna splotła ręce przed sobą jak do pacierza i tylko kręciła głową, gdy córka dalej wyjmowała rzeczy, tym razem z kosmetyczki.

– No, nie. Nawet szamponu nie bierzesz? Brudem zarośniesz i wszy ci się zalęgną.

– Mamo! Mam dwie saszetki reklamowego szamponu i wystarczą, a balsam do ciała jest potrzebny latem nad morzem. W ogóle ta walizka to tylko obciach. Rozmawiałam z Jerzym, ma podrzucić mi plecak i gogle.

– Google, a co ma przeglądarka internetowa do tego?

Kasia ryknęła śmiechem. Pocałowała mamę w policzek.

– No proszę. Zaskakujesz mnie, ale wiesz co? Gogle to takie okulary narciarskie – wyjaśniła pokrótce i w podskokach pobiegła otworzyć drzwi, bo dzwonek brzęczał, obwieszczając nadejście Jerzego. Grażyna natychmiast zabrała odłożone ubrania i zaniosła do pokoju córki. Gdy wróciła, Jerzy stał na środku pokoju i demonstrował niewielki, ciemnozielony plecak.

– Świetny. Dziękuję, Jerzy! – Kasia uśmiechnęła się do niego.

– Chyba lepszy niż ta waliza? Coś tam chciała napakować? Nie potrzebna taka waliza, wystarczy dobry sweter, jakaś bluzka, dwie pary ciepłych skarpet i ze dwie pary portek.

– I wielki smród zabije wszystkich wkoło – podsumowała Grażyna, zabierając wystawione kosmetyki do łazienki. Poustawiała je na półce i usiadła na brzegu wanny. „Proszę, proszę. Jaka komitywa. Ja ją tyle lat chowałam, a ten powie dwa słowa i już jak najlepszy tatuś doradza, a ja?”. Miała łzy pod powiekami, gdy usłyszała donośny głos.

– Gotowe! Mamuśka, wychodź z łazienki, bo całusek i już zmykamy. Jerzy mnie podrzuci do szkoły, bo zabieramy jeszcze sprzęt.

Pociągnęła więc nosem i wyszła z łazienki. Kasia stała ubrana w kurtkę z zapakowanym plecakiem. Obok, na wersalce, leżała jeszcze sterta ubrań.

– A to? – zapytała Grażyna.

– Nie zmieściło się – krótko odparła córka i pocałowała ją w policzek. – Jak będę na miejscu, to napiszę SMS-a.

– Obowiązkowo – wydukała Grażyna. – I uważaj na siebie!

Chciała jeszcze coś dodać, ale Kasia odwróciła się i szybkim krokiem wyszła z mieszkania. W otwartych drzwiach stanęła i zawołała wesoło:

– To wy uważajcie! Głupio byłoby dzielić pokój z jakimś wrzaskunem.

– Co? – Grażynę zamurowało, ale nie zdążyła nic odpowiedzieć. Drzwi głośno trzasnęły i została sama w domu. Nie zabrała się od razu za chowanie pozostawionych ubrań, tylko usiadła na wersalce i zakrywając dłońmi twarz, rozpłakała się jak dziecko. „Ale wychowałam. Co ona sobie myśli, że ja jestem jakaś rozwiązła kobieta? Przecież ja tylko praca, dom i ona”. Pociągnęła parę razy nosem, a potem poprzekładała pozostawione ubrania na odpowiednie kupki i zaniosła wszystko do pokoju Kasi. Poukładała w jej szafkach i wsuwając majteczki głębiej do szuflady, natrafiła na niewielkie, kwadratowe pudełeczko. Wyjęła je na zewnątrz i zaskoczona otworzyła.

– O matko ty moja! – jęknęła.

„Prezerwatywy. Moje dziecko ma prezerwatywy? Ona już nie jest dziewicą, w tym wieku? To wszystko przez Jerzego, to przez te święta. Upiła się i musiała wpaść w jakieś towarzystwo i co teraz będzie? Jeszcze sobie da dzieciaka zrobić i z brzuchem zostanie. Co my obie zrobimy z tym jej dzieckiem, a szkoła?”. Tym razem nie płakała. Raczej ogarnęło ją przerażenie i gdy tylko Jerzy przyjechał, od razu pokazała mu paczkę prezerwatyw.

– Mądra dziewczyna. Mam nadzieję, że nie zapomniała zabrać ze sobą.

– Jerzy, co ty opowiadasz? Wiesz, ile Kasia ma lat?

– Wiem. W jej wieku to całkiem normalne, że się kocha i w naszym też – to mówiąc, objął ją i pocałował w czoło. Miał ochotę na dalsze pocałunki, ale Grażyna odepchnęła go dość ostro.

– Moja córka? Nie pozwolę! – krzyknęła.

– Grażynko, a co ty masz do pozwalania? Powinnaś jej wytłumaczyć co i jak z miłością. Jak się zabezpieczyć, jak rozmawiać z chłopakami. Sama wiesz, jak to jest. Takie babskie pogaduchy przy wieczornej herbatce. Ty dla niej jesteś przecież najwspanialszą przyjaciółką i nauczycielką, która nigdy jej nie zdradzi, a zawsze wysłucha i doradzi.

– Ale ona jest małą dziewczynką.

– Już nie! – Ostro zaprotestował Jerzy.

– Jak ja mam jej doradzać w miłości? Ja nic nie wiem. Co ja tam przeżyłam?

– Ale możesz jeszcze dużo przeżyć. – Jerzy zniżył głos i ponownie zrobił krok do przodu, by przytulić Grażynę.

– Tak? Ja, stara baba i amory. Jerzy! Już dawno zapomniałam, jak to jest. Zresztą z tobą w ogóle nie było amorów.

– I to trzeba nadrobić. Mamy cały tydzień dla siebie. Ty masz ferie, ja mam urlop, a Kasia wyjechała.

– Co ty sugerujesz? – Popatrzyła na niego z przerażeniem.

– Tylko to, że cię bardzo kocham, moja droga.

Na te słowa Grażynka uśmiechnęła się delikatnie i wreszcie pozwoliła się przytulić. Przez moment słuchała miarowych uderzeń jego serca, a potem podniosła głowę, by coś powiedzieć. Tę chwilę Jerzy od razu wykorzystał i zaczął ją mocno całować, tuląc do siebie. W pierwszym odruchu Grażyna zaczęła się delikatnie wyszarpywać, jakby chciała strzepnąć z siebie nadmiar wody po morskiej kąpieli, ale po chwili poddała się gorącym ustom Jerzego.

Na moment, gdy odsunęli się od siebie, Grażyna nabrała głęboko powietrza i sama przywarła do ust partnera. Zamknęła oczy, poddała się uniesieniu, a nogi robiły jej się coraz bardziej miękkie. Znów odsunęła się od Jerzego i głęboko westchnęła.

– O matko ty moja, ale ty całujesz, aż mi słabo się robi.

– To chodź na wersalkę, bo jak zemdlejesz to niestety, ale nie dam rady cię podnieść.

– Sugerujesz, że jestem gruba?

– Ależ skąd! To mnie brzuch za bardzo wystaje, a ręce za krótkie.

Jerzy śmiał się dość głośno, obejmując Grażynkę. Usiadł na wersalce i poklepał miejsce tuż obok siebie.

– Jerzy, to nie wypada. Ile my mamy lat?

– A co lata przeszkadzają w kochaniu?

– O matko ty moja. Ty naprawdę chcesz się kochać? – Zrobiła tak przestraszoną minę, że jeszcze bardziej rozbawiła Jerzego. – I z czego tak rechoczesz?

– Z twoich poglądów Grażynko. Kasia ma za mało lat, a my jesteśmy za starzy. To jaki wiek jest dobry?

Na to tylko wzruszyła ramionami i posłusznie usiadła koło niego. Zacisnęła obie dłonie w piąstki i spuściła głowę.

– Ja, ja… – zaczęła dukać. – Ja całe wieki nie miałam mężczyzny.

– A mąż? Tata Kasi?

– E tam! Dawno to było i kiepsko to było. Szkoda wspominać.

– I nikogo więcej nie miałaś?

– Miałam. Jeden, to były nasz były sąsiad. Kiedyś się do mnie zalecał i jakoś tak parę razy się nam zdarzyło, ale on taki malutki był, że nawet go nie czułam, więc nie było uniesień i szansy na cokolwiek. Potem, jeszcze w starej szkole z wuefistą jeden raz i koniec moich amorów.

– Moja zakonnica. Trzeba będzie ci pokazać piękny świat miłości, kotku drogi.

Jerzy objął Grażynkę ramieniem i ponownie zaczął całować, aż ledwie dech łapała, a potem odsunął ją od siebie. Wstał i zdjął z siebie sweter. Rozpiął kilka guzików w koszuli i ponownie usiadł tuż przy niej.

– Gorąco ci? To może otworzymy okno?

– Gorąco mi, bo ty mnie kochanie rozpalasz. Do czerwoności.

– To może odpocznij troszkę, ochłoniesz.

– Grażynko, ty tak rozpalasz moje żądze. Przecież jestem zdrowy facet i potrzebuję kobiety. Potrzebuję kochać się, kochać cię. Chcę, żebyś była szczęśliwa, żebyś wreszcie poznała smak pięknej miłości.

– Jeszcze w ciążę zajdę. Nie Jerzy. Dajmy spokój! – Grażyna raptownie wstała. Otrzepała spódnicę, tak jakby zgarniała z niej jakieś prochy, wyprostowała się, odwróciła i wyszła do kuchni.

– Lepiej zrobię kolację – zawołała.

– Kolację to później ja zrobię, a teraz zjem cię całą. Schrupię kawałek po kawałku.

– A dziecko?

– Jakie dziecko? – zapytał podirytowany.

– No, jak zajdę w ciążę?

Jerzy ponownie roześmiał się w głos i wrócił do pokoju, gdzie na stole leżała paczka prezerwatyw znalezionych u Kasi w szufladzie z majtkami. Stanął przed Grażyną, pomachał nimi tuż przed jej nosem.

– A to?

– To Kasi. Nigdy nie ruszałam jej rzeczy.

– Oj ty moja kobietko, kobietko. – Śmiał się i tulił Grażynę do siebie. – Osobiście odkupię jej nawet dwie paczki.

– Co? Ani mi się waż.

– No, to zużywamy. Wtedy Kasia ich nie wykorzysta.

– Jerzy, co ty opowiadasz za głupoty?

– Pewnie, że głupoty. Usiłuję cię namówić na piękne doznania, a ty nic i nic.

– Piękne doznania. – Westchnęła. – Lepiej mnie jeszcze pocałuj, bo jestem zakręcona jak nie wiem. Ja nic z tego świata nie rozumiem.

Jerzy znów objął Grażynkę i zaczął całować. Najpierw tylko w usta, a gdy słyszał jej kolejne westchnienia, przeniósł się z pocałunkami niżej na szyję, rozchylając delikatnie bluzkę schodził aż do krągłych piersi lekko falujących z podniecenia. Jedną ręką cały czas obejmował ją, nie dając sposobności odsunięcia się choćby o centymetr. Gdy potrzebował obu rąk do rozpięcia guzików w bluzce, Grażyna od razu wykorzystała okazję i wywinęła się Jerzemu. Uśmiechnęła się i uciekła do pokoju. Stanęła przed oknem i zalotnie bawiła się firanką. Wtedy Jerzy podszedł do niej i całując po karku, rozpinał bluzkę. Potem włożył obie dłonie w jej stanik i delikatnie masował oba sutki. Grażyna syknęła i odsunęła się, opierając nos o szybę.

– Przepraszam! Zabolało?

– Nie. Ciasno jak tak miętosisz moje piersi.

– Bo są takie piękne i duże. Jak ciasno, to daj rozepnę stanik i będzie swobodnie – powiedział to tak spokojnie, że Grażyna sama zadarła z tyłu bluzkę, ukazując zapięcie biustonosza. Po chwili Jerzy miał już całkowity dostęp do wspaniałych bawidełek. Od tego rozpoczął się piękny taniec dwóch spragnionych ciał, przy czym jedno, mimo wieku, dopiero odkrywało świat miłości, a drugie szalało ze szczęścia, osiągając to, co dawno było niedoścignionym marzeniem młodości.

ROZDZIAŁ 5Sklepy i przemyślenia

 

 

Po kilku dniach Monika inaczej patrzyła na ten kraj. Zaczęła zastanawiać się nad możliwością pozostania.

„Nie. Jednak nie chciałabym mieszkać w Nowym Jorku. Nasze to nasze, pomimo że prowadzenie jakiejkolwiek działalności, jakiegoś biznesu jest tutaj bardzo uproszczone. Oni wszystko robią dla ludzi, którzy chcą płacić podatki. Pracuj, nie będziemy ci przeszkadzać, a nawet pomożemy, ale za to dawaj kasę na government, na drogi, szkoły, na wszystko” – rozważała w duchu, obserwując ludzi w sklepie. „Oszaleli! Wszędzie na cenach podają tylko kwoty netto, a co ja mam przelicznik w oczach?”. Złościła się, gdy na paragonie wyszła dużo większa kwota niż na metkach.

– Franku, to jest okropne, bo tak naprawdę nie wiesz, ile zapłacisz, albo kalkulator w głowie i od razu przeliczaj.

– Ale potem na paragonie masz całość podsumowaną i wyszczególnioną.

– Jak dla mnie głupkowato. – Śmiała się Monika i pakowała zakupione towary do plastikowej siatki, gdy jakaś kobieta podeszła niespodziewanie do Franka.

Monika natychmiast odsunęła się nieco i patrzyła w drugą stronę. „To na pewno jakaś znajoma, potem jeszcze wypapla coś jego żonie”. Przeszła do wyjścia i dopiero stamtąd zerknęła na Franciszka.

Wesoło rozmawiał z kolorową kobietą, jak się później okazało Filipinką, żoną jego przyjaciela. Wolała jednak trzymać się z daleka. Nie miała pojęcia, co dalej będzie w ich życiu, jakie zaczną snuć plany, jakie wyjdą realizacje i w ogóle jak to wszystko ma wyglądać. Gdy kobieta zajęła się swoimi zakupami, Franciszek wyszedł za Moniką i zaraz odjechali. Tym razem zwiedzali markety budowlane i meblowe. Wtedy Monika poczuła się taka dumna z polskich sklepów. „Co tam Ameryka. Oni naprawdę nie dorastają nam do pięt. Asortyment wykończeniowy mieszkań na poziomie naszego komunizmu, a ich wzornictwo, to tragedia” – stwierdziła z satysfakcją.

– Czy u was wszystko musi być takie wielkie i toporne? Te kanapy są chyba dla gigantów. Nie wiadomo, jak na tym usiąść, jak się oprzeć.

– A widziałaś te gigantyczne kobiety w Central Parku?

– No tak, u nas chyba nawet takich dżinsów nie produkują.

Roześmiała się.

– Ale lodówki, kotku, to masakra. Okropne i w bardzo małym wyborze. A kuchenki jak zwykle wielkie, jakby oni codziennie gotowali dla wielkich rodzin albo wieprze obrabiali. A płyt ceramicznych lub indukcyjnych jeszcze nie ma?

– Już ci kiedyś mówiłem, że Ameryka jest big i tu wszystko musi być wielkie i solidne.

– To tak jak kiedyś u Ruskich, gniotsa nie łamiotsa – zaśmiała się Monika.

– Coś w tym stylu, a jak chcesz coś ekstra, to niestety sprowadzasz z Europy.

– A widzisz, to jednak Europa.

– A Europa sprowadza z Chin. – Złośliwie podsumował Franciszek.

Monika była coraz bardziej zadowolona ze swojego kraju. Gdy jeszcze obejrzała wielkie pralki i ciężkie, głośno warczące odkurzacze, to miała już dość amerykańskich atrakcji sklepowych. Ciągle dziwiła się wysokim łóżkom, na które ledwie siadała, a włączniki do światła budziły w niej podziw dla zatwardziałego wzornictwa z epoki powojennej. Przy polskich kolorowych, wymyślnych wzorach to amerykańskie pstryczki były wręcz reliktem elektrycznej techniki.

Takim dziwolągiem były dla niej także wielkie drewniane zbiorniki wodne usytuowane wysoko ponad wieżowcami. To tak śmiesznie wyglądało, że bez przerwy robiła temu wymysłowi technicznemu zdjęcia i podziwiała takie paskudztwo.

– Kto to wymyślił i pozwolił na szpecenie Manhattanu? To jest niesamowite. Budynek ze szkła i stali pnący się do samiuśkich chmur, a na nim, na metalowym stelażu, wielka, okrągła, drewniana beka przykryta również drewnianym daszkiem.

– Ktoś kiedyś wymyślił, podpisał kontrakt i tak jest nadal. W Ameryce jak coś się przyjmie, to trwa.

– Chyba jak ktoś załapie się na umowę rządową.

– Pewnie tak, bo dalej tak robią, tylko teraz już obudowują te zbiorniki. Widziałaś na nowszych osiedlach.

– Myślałam, że to są maszynownie od wind. A po co te beczki, przecież wystarczy nieduży zbiornik wyrównawczy i woda na zasadzie naczyń połączonych sama się wciągnie do góry.

– Ale jeszcze względy pożarnicze. Otwierasz przepusty, zalewasz budynek i po pożarze.

– Aha! – Monika wzruszyła ramionami, ale nie była przekonana i dalej podziwiała beczki na dachach wieżowców, śmiejąc się za każdym razem. „Piękny Manhattan i drewniane beczki. Nieprawdopodobne” – pomyślała.

Nieprawdopodobne były też ich przeżycia w sypialnianym zaciszu, gdy mieli tylko siebie. Kiedy czas stawał, a uniesienia zatrzymywały oddech, nie pozwalały myśleć i przenosiły oboje do tamtych młodych lat, kiedy byli pełni nadziei na wspólne życie. Oboje bali się poruszyć temat, chłonęli siebie i sycili się każdą minutą spędzoną razem. Spędzoną w objęciach, dając sobie nawzajem najwięcej szczęścia.

Przyszedł jednak moment, gdy Monikę coś tknęło za serce i rozum. Pierwsze zwątpienie, otrzeźwienie, refleksja. Siedziała przed komputerem i pisała list do Sabiny, gdy Franiu wszedł do pokoju. Rozmawiał przez telefon, po angielsku. Był bardzo pochłonięty dyskusją, a przy tym miał tak szczęśliwą minę, że Monika zaczęła całkiem rozsądnie patrzeć na świat. Patrzeć na Franciszka. „Boże, jaki on jest tutaj szczęśliwy. Ma znajomych, swoje życie, przyjaciół, problemy, które go pochłaniają, pracę, dom, a ja? Co ja tutaj robię? Mieszam mu we wszystkim. Wystarczy, że sobie namieszałam. Chcę go wyrwać z tego otoczenia, z tego misternie utkanego kokonu codzienności, w imię czego? Czy miłość może być taką potęgą? Przecież on nie rzuci tego swojego świata i nie poleci za mną do Polski. A ja? Czy ja bym mogła tutaj pozostać?”. Skrzywiła usta w grymasie, czym Franiu natychmiast się zainteresował. Powiedział jeszcze kilka słów do słuchawki i zakończył rozmowę. Pocałował ją w czoło i o coś zapytał, ale Monika dalej drążyła swoje myśli. „Co ja bym miała tutaj robić, jak żyć? Byłabym ciężarem, a język, a praca, mieszkanie? Ja nic nie umiem. To jakieś moje wymyślone fanaberie. Nie, trzeba złapać dystans od tego, bo jak inaczej?”.

Po chwili utonęła w ramionach rozradowanego Franciszka, który szczebiotał jej o kolejnej szansie zmiany pracy na lepszą, na lepiej płatną i dającą stabilizację na stare lata. To ponownie zmroziło jej namiętność, bo nie usłyszała żadnego słowa o niej, o jakichś planach we dwoje. Poddawała się pieszczotom i choć dawała i brała najwspanialszą miłość, myślami wracała do siebie samej. „Co dalej? Trzeba będzie wrócić do realności i po prostu żyć. Tylko jak? Jak to poukładać? Ja nie mogę tak czekać jak on na to, co los sam przyniesie. Już nie. Jak wrócę do domu, to…”. Jej myśli przerwały kolejne pocałunki, kolejne pieszczoty i znów świat utonął w pełnym szaleństwie, jakiego nie zaznała dotychczas.

Następnego dnia, przeglądając książki w bibliotece Franciszka, natrafiła na przewodnik dla Polaków w Ameryce. Przeczytała wszelkie porady prawne, obyczajowe. Przejrzała ogłoszenia mieszkaniowe, firmowe i gdy natrafiła na część turystyczną, zapytała Franciszka:

– A może byśmy pojechali do Waszyngtonu? To chyba nie jest daleko?

– Nie, dwie, trzy godzinki. Kiedy chcesz jechać?

– Może jutro albo pojutrze, przecież niewiele mi zostało czasu.

– No tak. – Skwitował bezmyślnie, ale za chwilę odparł:

– Nie mogę. Mam interview.

– Wiem – powiedziała krótko i położyła przed nim przewodnik. Tu są biura turystyczne z ofertami. Zobacz, może sama pojadę, ale musisz mi pomóc, bo nie wiem, jak to załatwić.

Franciszek był tak zaskoczony, że odebrał książkę i wziął ją na kolana.

– Sama? Kotku drogi, chcesz sama pojechać na wycieczkę i to jeszcze dwudniową?

– Tak. Muszę sobie coś przemyśleć, a ty będziesz miał spokojną głowę i tak bym siedziała sama w domu.

– Jak sobie życzysz – uciął krótko, najwyraźniej był niezadowolony z obrotu sprawy. Pomógł jednak Monice wszystko pozałatwiać, a w dwa dni później zawiózł ją na miejsce zbiórki. Ucałował i wsadził do mikrobusu.

ROZDZIAŁ 6Badania laboratoryjne

 

 

Po jakimś czasie Rozalia podniosła się ciężko z kanapy. Mężowskie, mokre spodnie razem z zużytą prezerwatywą wrzuciła do śmietnika. Posprzątała w łazience i półprzytomna usiadła przed komputerem. Nie włączała od razu swojej poczty, tylko spróbowała wejść do Teofila. Wpisała znane jej hasło i ze zdziwieniem patrzyła, że nic się nie otwiera. Spróbowała ponownie, lecz nie widząc efektu, ze złości walnęła pięścią w blat.

– No proszę, pozmieniał?

Oparła się o fotel, odsapnęła i spróbowała zalogować się na profilu męża, na portalu Naszej Klasy. Gdy nie mogła również tam wejść, spróbowała obejrzeć jego znajomych od siebie. Wystukała swoje hasło i natychmiast z trzęsącymi rękami weszła do profilu męża. Otworzyła poczet jego znajomych i powoli przyglądała się każdej kobiecie, które tam były. „Ciekawe która” – zastanawiała się. „Może to jakaś miłość ze szkoły?”.

Jeszcze raz przeleciała profile kobiet i sprawdzała ich szkoły. Gdy znalazła dwie panie odpowiadające jej kryteriom, bardzo uważnie się im przyjrzała. Spisała ich dane i wściekła wyłączyła komputer. „I co ja mam z tym wszystkim zrobić? On ma jakąś babę i tyle, ale żeby tak po kieszeniach chować zużyte prezerwatywy, to po prostu w głowie się nie mieści, a mnie opowiada, że religia, że wstrzemięźliwość. Kłamstwo na każdym kroku, przecież on ostatnio nawet do komunii poszedł i co?”.

Wszystkie myśli kołatały się po jej biednej głowie. Nie wzięła się za przygotowanie obiadu, tylko zjadła kolejne kanapki z podwójną warstwą szynki, przebrała się w najlepsze spodnie i nowy żakiecik. Taka wystrojona wyszła dużo wcześniej z domu. Nie poszła od razu na przystanek autobusowy, ale przespacerowała się całkiem bezmyślnie między blokami. Mijając cukiernię, weszła do środka i kupiła sobie wielką napoleonkę. Ugryzła dwa kęsy, otarła usta papierem, a pozostałą część zapakowała do torby. „Będzie na później z kawą”. Jednak już w autobusie, siedząc swobodnie na ostatnim siedzeniu zjadła ciastko do końca.

„A co ma się pognieść. Do kawy jeszcze kupię drożdżówkę, przecież i tak obiadu nie jem, to nie utyję, a zresztą co mi zależy. No tak, już nikomu na mnie nie zależy. Do czego ja się nadaję? Stara jestem, gruba, to chłop się za innymi ogląda, a gdzie jego kościołowe przysięgi? Do śmierci i w chorobie” – zastanawiała się, stojąc w krótkiej kolejce za drożdżówkami. „A w nosie, będę gruba i co to kogo obchodzi?”.

W pracy najpierw przywitała się z koleżankami, a potem zeszła do szatni przebrać się w służbowy uniform, tak by zarazków nie wynosić na zewnątrz kliniki. Od czasu jak połączyli ich laboratorium z fizjopatologią, zaostrzono wszelkie normy higieny. Nie można było chodzić po laboratorium w odzieży domowej, a po każdym dniu pracy wszystko oddawało się do dezynfekcji, a ręce dodatkowo trzeba było szorować w jakichś śmierdzących preparatach. Skóra po tym robiła się sucha i swędząca. Niestety, nikt już nie pomyślał o żadnych kremach natłuszczających. „Kiedyś, to chociaż maść witaminową dawali, a teraz wszystko kupuj sobie za własne pieniądze, żeby pensji dołożyli, a nie straszą i straszą zwolnieniami” – ponarzekała w myślach i jeszcze przed zamknięciem swojej szafki sięgnęła po jedną drożdżówkę. „Kurczę, głodna jestem, trzeba było zjeść jakiś obiad, ale dobrze, raz będą musieli sami pomyśleć o jedzeniu” – uśmiechnęła się i ugryzła wielki kęs słodkiej bułki. Oparła się o sąsiednią szafkę z ubraniami i popatrzyła gdzieś przed siebie. Jej wzrok zawisł na ścianie, ale myśli poleciały daleko, daleko. „To jak to teraz będzie? On się łajdaczy, a ja mam mu gotować obiadki?” – coś zaczynało do niej docierać, ale ciągle nie mogła uwierzyć w to, co widziała i dotykała. „To chyba jakaś pomyłka? Nie wierzę. Kiedy i gdzie?”.

Dokończyła drożdżówkę, zamknęła szafkę i powoli człapiąc, ciężko weszła na pierwsze piętro do laboratorium. Tam od razu zabrała się za pracę, zrobiła kilka preparatów z pobranego materiału badawczego i na chwilę zapomniała o porannych wydarzeniach. Wreszcie doznała olśnienia. „O rany! Prania nie wyjęłam”. Podniosła się z krzesła jakby chciała lecieć do domu, ale po chwili usiadła i zamiast pilnować wydruków z komputera, znów utonęła w swoich myślach. „To było całkiem świeże, to pewnie jak ja wczoraj byłam w pracy. Tylko gdzie? W domu, a może na parafii? Nie, na tych spotkaniach Kościelnej Służby Mężczyzn są same chłopy, to kiedy? Skąd on tę babę wytrzasnął? Żeby taki porządny chłop się tak złajdaczył, to się w głowie nie mieści”.

Poczuła klepnięcie po ramieniu i natychmiast wróciła do realności. Popatrzyła na koleżankę, po czym zabrała się za składanie wydrukowanych wyników.

– I co? Masz już gotowe? Profesorka się ciska od rana. Miało być na cito, a dziewczyny rano nie postawiły, bo zabrakło im jakiegoś odczynnika – Helenka tłumaczyła. – Ale ty kiepsko wyglądasz. Dobrze się czujesz?

– Coś mi od rana jeździ po żołądku.

– E, chyba to nie żołądek. Chyba że z nerwów? – Koleżanka uważnie mierzyła wzrokiem Rozalię.

– No właśnie, coś mi leży na wątrobie.

– To weź sobie Raphacholin albo dwa. Od razu ci przejdzie.

– Nie w tym sensie – Rozalia uśmiechnęła się.

– To co się dzieje?

– Uuu… Dużo. Helenko, ty jesteś po rozwodzie. Jak to jest? Jak można się w tym wszystkim połapać?

– Normalnie. Coś się kończy, coś zaczyna i świat leci dalej, czemu pytasz? Roza, co się dzieje? Ktoś w rodzinie, bo przecież nie wy? Wy to jak te święte wniebowzięte. Nic tylko cacy-cacy, kościółek, obiadki. Żyć nie umierać.

– Tak ci się tylko wydaje.

– Ty faktycznie masz jakiś problem, gadaj, ale nie. Dawaj najpierw te wyniki, bo jak gościu jeszcze nam umrze, to profesor kogoś powiesi za jaja.

– Nie nas, bo nie mamy – zażartowała Rozalia.

– Niektóre chłopy też nie mają.

– Mój ma i ostatnio zaczął z nich korzystać.

– No to masz dobrze, a ja poszczę i poszczę.

– A ten twój Ziutek?

– Co ma złoty kutek, ale nie dla mnie – wesoło odparła koleżanka.

– Mój też nie dla mnie – Rozalia tak lekko to powiedziała, że Helena aż zagwizdała. Podeszła bliżej, wyjęła z rąk Rozalii plik karteczek i przejrzała.

– No, ten też już nie poszaleje – skomentowała wyniki i szybko wyszła z laboratorium, a po powrocie przyparła koleżankę do muru.

– No gadaj, co u ciebie, bo widzę, że coś się święci.

– Święci… – roześmiała się Rozalia i szybko opowiedziała poranne wydarzenie w łazience, a kończąc ryczała już na całego. – …to przecież niemożliwe, no powiedz sama. On taki pobożny, baldachim za księdzem nosi, a prezerwatywy zużyte ma w kieszeni.

– Aleś ty głupia. Pobożny, niepobożny, wszystko jedno. Portki nosi, to i jaja w nich ma. Jak się jakaś chętna zaweźmie, to i świętego na drogę grzechu ściągnąć może.

– Co ty mówisz Helena? On przecież…

Miała jeszcze coś powiedzieć, ale łzy uwięzły jej w gardle. Oparła łokcie na blacie, twarz schowała w dłoniach i beczała.

– Roza, przestań. Chłopy nie są warte naszych łez. Weź się za siebie. Schudłabyś trochę, pomalowała włosy, zadbała o siebie. O chłopa trzeba powalczyć.

– I ty to mówisz? – Siorbnęła nosem Rozalia.

– Ja to co innego, ale ty? Do księdza idź i powiedz, że mąż na łajdactwa chodzi, że śluby łamie.

– A pewnie, jeszcze będę się ze swoim wstydem po sukienkowych obnosiła. Jak on taki to i ja sobie poszukam jakiegoś i dupek zobaczy, jak to jest zdradzać. – Znów pociągnęła nosem.

– Tak, tak. Od razu kolejka będzie stała pod twoimi drzwiami. Ty popatrz na siebie.

– No co? Ubrana nieźle, zadbana, inteligentna i niezależna, bo przecież pracę mam.

– Tak, tak, to musisz pójść ze mną na takie babskie tańce, zobaczysz, ile tego kwiatu poluje na kawałek męskiego ochłapu.

– Co ty gadasz? Jak będę chciała, to raz dwa pokażę temu dupkowi, co jestem warta. Chłop powinien dobrze zjeść, a ja umiem upitrasić i oni wiedzą, że jak grubaska to siedzi w garach.

– Tak, tak. Oni garów nie potrzebują, bo teraz barów i knajpek jest full, a tylko zdrowa dupa im potrzebna do rżnięcia. Ty się zastanów i pogadaj z tym twoim Casanovą.

– Nie!! – urwała stanowczo Rozalia.

Helena lekko obruszona poszła do swojego stanowiska i zajęła się pracą, a Rozalia, podcierając co chwilę nos, robiła kolejne preparaty. Nabierała materiału na sterylną ezę i pocierała nim maleńkie szklane prostokąty. Potem wkładała je po kolei do specjalnej szufladki, która sama wjeżdżała do komputera laboratoryjnego, a za moment ukazywał się na monitorze wynik. Rozalia czytała go i po zatwierdzeniu natychmiast wyskakiwała zadrukowana karteczka.

Kilka razy powtórzyła czynności i odsunęła swój fotel od biurka.

– Głodna jestem jak diabli, idę do bufetu. Coś ci przynieść?

– Smutku i żalu nie zażresz. Mówiłam ci, weź się za siebie.

– Wiesz co, ty patrz na siebie. Nie będę się tak suszyła dla jakiegoś kolejnego dupka – odwarknęła niegrzecznie. Wyszła z laboratorium. Nie zdjęła nawet fartucha. Klapiąc swoimi drewnianymi chodakami po korytarzu, patrzyła bezmyślnie na chorych i dopiero gdy stanęła za jakimś panem w piżamie, w kolejce przed barem uśmiechnęła się do swoich myśli. „Dzięki ci Boże, że chociaż zdrowie mi dopisuje”.

Kupiła porcję bigosu, dwie bułki i na deser galaretkę owocową z bitą śmietaną. Usiadła przy stoliku i patrzyła po ludziach. „Czego oni tak się opychają, przecież są chorzy, leżą, nie tracą energii, a łażą po bufetach. Potem wyniki mają tragiczne”. Dokończyła w spokoju posiłek i odniosła naczynia. Wychodząc, porozmawiała ze znajomą i po prawie godzinie wróciła do laboratorium. Usiadła naburmuszona na swoim fotelu, zerknęła na blat stołu.

– A to co? – zapytała Helenę.

– Badania okresowe. Była dziewczyna z kadr.

– Znowu? Kurczę, dopiero robiłam, nie mam głowy do tego. Weź mnie dziabnij i będzie po wszystkim, a jutro jak tylko przyjdę zrobię RTG.

– Przecież jadłaś dopiero.

– A tam, co ja zjadłam, trochę kapusty – mówiła, wyjmując z szuflady plastikową strzykawkę i opaskę zaciskową. Podeszła do Heleny i wystawiła ręce.

– W którą wolisz?

– Aleś ty uparta. Wiesz dobrze, że nie lubię kuć ludzi, dlatego tu siedzę. Idź do dziewczyn i będzie po kłopocie.

– One zaraz chcą papierów na podkładkę.

– I mają rację.

– Przecież mam skierowanie z kadr – warknęła Rozalia i wyszła z laboratorium. Po chwili wracała z pełną strzykawką. Szybko usiadła przed swoim stanowiskiem. Wyjęła kilka szybek do robienia preparatów.

– Zrobię sobie jeszcze reumatyczne, bo coś mnie od dawna kręci w kolanach.

– A jak to rozliczysz, przecież to drogie badania?

Rozalia wstawiła wszystkie preparaty do komputera, a w międzyczasie odszukała w stosie papierków jakieś skierowanie z izby przyjęć. Przejrzała zalecone badania i dopisała krzyżyk, przy stosownym badaniu krwi, a potem zerknęła na monitor.

– O kurde!! – jęknęła.

– Co się stało? – od razu zapytała Helena.

– Mam kiepskie wyniki. To wszystko przez ten stres.

Helena już stała za nią i sczytywała wyniki koleżanki.

– Pięknie, pięknie dziewczyno. 400 jednostek? Co ty jadłaś na ten obiad? Nie, nie, to nie obiad, choćbyś całą czekoladę wrąbała, to nie będziesz miała aż takiego cukru. Dziewczyno, to już poważna cukrzyca.

– Przeginasz. Zjadłam tylko galaretkę owocową – tłumaczyła się Rozalia, bo absolutnie nie docierało do niej, że taki wynik jest objawem długo trwającego stanu, a nie jednorazowym doładowaniem cukru do organizmu.

– W poniedziałek na rannej zmianie zrobię jeszcze raz wyniki i zobaczysz, będzie wszystko w porząsiu.

– Dobrze, zobaczymy! Ale pokażesz mi wyniki?

– A co ty jesteś SB, że tak mnie pilnujesz?

– Wiesz co…? – Helena chciała jeszcze coś dodać, ale obrażona wypowiedzią koleżanki ponownie pozostawiła ją samą. Widziała, że do Rozalii nic dziś nie docierało, a na dokładkę jeszcze raz tego dnia schodziła do bufetu tym razem na kawę i ciastko.

– No, to teraz zrób sobie wyniki – dogryzła Helena.

– Spokojnie. Stres wszystko spali. – Usprawiedliwiała się Rozalia. – Nerwy mam takie, że nie wiem. Sama pomyśl, co ja zastanę w domu. Co ja mam powiedzieć, jak tego dupka zobaczę?

ROZDZIAŁ 7Waszyngton

 

 

Kilka zdań z przewodnikiem w rodzinnym języku i Monika usiadła na wyznaczonym miejscu. Pomachała przez okno Frankowi i gdy mikrobus ruszył z miejsca, zanurzyła się w swoich myślach. Była zbulwersowana po wczorajszej lekturze komentarzy pod zdjęciami, jakie umieściła na portalu Naszej Klasy. Kilku znajomych niezbyt pozytywnie coś wpisało, a była sąsiadka bez jakichkolwiek ogródek wyraziła swoje niezadowolenie pod jej zdjęciem na tle Sea Portu:

 

Monika, nie masz się czym chwalić.

 

Tak ją to poruszyło, że o mało się nie popłakała ze złości. Najpierw wszystko pokasowała, a potem z zaciśniętymi zębami napisała długi list do swojej redakcji reklamowej, opisując doznania i przeżycia w Nowym Jorku. Teraz, siedząc z przymkniętymi oczami, analizowała wczorajsze teksty i komentarze.

„To są dupki, w życiu nie będzie ich stać na taki wyjazd, a jeszcze krytykują. Zazdrość ich po prostu wykręca, a ja sama wszystko załatwiłam, sama zarobiłam na wyjazd i sama dałam radę wszystkiemu, a oni? No co oni? Nic tylko potrafią krytykować innych. To tego dupka robota, przecież on by umarł ze strachu tyle godzin w samolocie”.

Przewodnik zaczął opowiadać o mijanych miejscach. Monika patrzyła przez okno, ale jej myśli ciągle wędrowały do kraju. Nie mogła się wyzbyć złości na męża, który ciągle mieszał w jej życiorysie, pomimo takiej odległości. Ocknęła się, gdy wjeżdżali na nowy most łączący Manhattan z lądem w kierunku na Waszyngton. Podziwiała widoki. Tutejsze mosty tak ją fascynowały swoją potęgą, że za każdym razem aż rozdziawiała buzię. „To robi wrażenie”. Uśmiechała się do swoich myśli i słuchała opowieści przewodnika.

– Opuszczamy już Manhattan. To jest wyspa jak państwu wiadomo. Ma długości 21,6 km i szerokości w najszerszym miejscu tylko 3,7 km. Jego powierzchnia wynosi ok. 58,8 kilometrów kwadratowych. Od zachodniej strony opływa go rzeka Hudson, od wschodniej zaś cieśnina zwana East River. Na północy inna cieśnina: Harlem River dzieli częściowo Manhattan od dzielnicy Bronx. To jest jedyna dzielnica Nowego Jorku całkowicie leżąca na kontynencie. Na południe od Manhattanu, co państwo widzicie, mamy Zatokę Nowojorską. Czasem mówią na nią New York Harbor. Drobna cząstka dzielnicy Manhattan o nazwie Marble Hill znajduje się po północnej stronie harlemskiej cieśniny, czyli poza wyspą, już na kontynencie. Jest to wynik przekopania żeglownego kanału w 1895 roku, który odciął przyczółek Marble Hill od właściwego Manhattanu i późniejszego zasypania części starego koryta cieśniny w 1914 roku, co spowodowało połączenie tego rejonu z kontynentem. W skład dzielnicy wchodzi też kilka małych wysp, między innymi: Randall’s Island, Ward’s Island i Roosevelt Island na rzece East River oraz Governors Island i Liberty Island w zatoce. Z graniczącym od zachodu stanem New Jersey łączą Manhattan przede wszystkim tunele Holland Tunnel i Lincoln Tunnel oraz most George Washington Bridge. Z Bronksem zaś kilka mniejszych mostów oraz Triborough Bridge: składający się z trzech części most łączący Bronx, Manhattan i Queens. Z dzielnicami Queens i Brooklyn Manhattan łączą mosty: Queensboro, Williamsburg, Manhattan i Brooklyn Bridge oraz tunele Queens Midtown Tunnel i Brooklyn Battery Tunnel. Pod rzeką East River jest też kilka tuneli, którymi przebiegają linie metra. Z dzielnicą Nowego Jorku, Staten Island, Manhattan łączy bezpłatna linia promowa Staten Island Ferr.

Po takiej porcji wiadomości do jej zachwytu nad mostami doszła jeszcze usystematyzowana wiedza. Była prawie usatysfakcjonowana. Nawet nie słuchała dalszych opowieści o autostradzie, czyli tutejszym Hayweju i mijanych po kolei miejscowościach. Dopiero gdy wjechali na kolejny most, ocknęła się i słuchała dalej.

– Mijamy rzekę Delaware i jesteśmy proszę państwa w stanie Pensylwania. Tam daleko mamy widok na Filadelfię. Z greckiego to miasto braterskiej miłości, bo „phylos” oznacza: kochany, kochający przyjaciel, a „adetphos” – brat. Dlatego czasem mówią, że jest to The City of Brotherly Love, ale nie znam żadnych zapisków związanych z tą nazwą. Mówiąc krótko, bo jak państwo widzą, mijamy Filadelfię dalekim łukiem, miasto jest handlowo-edukacyjnym i kulturowym ośrodkiem Stanów Zjednoczonych, niegdyś drugim po Londynie miastem w imperium brytyjskim i centrum geograficzno-politycznym z trzynastu kolonii. Duży wkład w rozwój miasta włożyła działalność Benjamina Franklina. Powstało tu wiele idei związanych z rewolucją i niepodległością Stanów Zjednoczonych. Było to również największe miasto USA i jego pierwsza stolica, aż do utworzenia Waszyngtonu.

„Nawet nie wiedziałam, że była jakaś inna stolica” – pomyślała Monika i zamknęła oczy, pogrążając się w swoich myślach, bo mikrobus mknął znów prostą, szeroką autostradą osłoniętą pasem wysokich drzew od jakichkolwiek widoków na okolice. Przewodnik coś dalej opowiadał, a ona wróciła myślami do domowych spraw, do swojego tajemniczego wyjazdu, gdy to siedziała zamknięta w pokoju, żeby Józek nie wiedział, kiedy naprawdę wylatuje. Po jego pogróżkach bała się. Obawiała się, że gdzieś doniósł i zatrzymają ją jako sowieckiego szpiega.

„Głupie gadanie jak wszystko. On ciągle tylko mnie straszył i taka była ta jego miłość. Czy tak zawsze jest? Przecież mężowie dbają o żony, dogadzają im, a ten co? Pewnie, że zawaliłam mu cały świat, bo uciekła mu służąca, praczka, sprzątaczka, kucharka, doradczyni i jeszcze dupa do rżnięcia. To jednak nie powód, żeby tak się zachowywać, tak mścić. Sama mu powiedziałam, nie okłamywałam tak jak inne żony robią latami, a ten po prostu zadarł ogona i poleciał szukać szczęścia u innych kobiet. I taka była ta jego miłość przez lata” – podsumowała wszystkie swoje żale. „Tylko co dalej? Co dalej z moim życiem? Co z Franciszkiem, z Ameryką?”. Nie umiała znaleźć odpowiedzi na żadne z tych pytań, a ciągle bała się otwarcie zapytać. Chyba oboje unikali jakiejkolwiek rozmowy na temat przyszłości. Może nie byli gotowi na jakieś decyzje, na jakieś kroki.

– Leży na północnym brzegu rzeki Potomak, graniczy ze stanami Wirginia na południowym zachodzie oraz Maryland. Ma 599 657 stałych mieszkańców, jeżeli zaś uwzględnić dojeżdżających do pracy z sąsiednich osiedli, liczba ludzi przebywających w jego obrębie wzrasta w dni robocze do ponad miliona.

„O czym on mówi?”. – Monika wyrwana ze swoich myśli nie słyszała początku wypowiedzi i teraz nieprzytomnie patrzyła na mijany cmentarz.

– Przed nami największy cmentarz Arlington. Został założony jeszcze podczas wojny secesyjnej wskutek wykupienia posiadłości Arlington House należącej wcześniej do Mary Ann Lee, żony generała wojsk konfederacji Roberta E. Lee.

Przewodnik na chwilkę przerwał opowieść i wysiedli z mikrobusu. Ruszyli alejką między rzędami jednakowych grobów. Trawa pięknie wykoszona i niesamowita cisza. Tylko głos przewodnika dalej informował o miejscu:

– Na terenie nekropolii pochowani są weterani ze wszystkich wojen, w których brały udział Stany Zjednoczone w całej swej historii, począwszy od rewolucji amerykańskiej, a skończywszy na ostatnich konfliktach zbrojnych w Afganistanie i Iraku. Poza tym jest to miejsce pochówku niewielkiej liczby cywilów, którzy w jakiś sposób byli związani z armią lub polegli w czasie pełnienia obowiązków, nawet cywilnych kobiet. Na Cmentarzu Narodowym w Arlington miały również miejsce pogrzeby państwowe. Są tutaj pochowani William H. Taft, John Kennedy, Robert Kennedy oraz gen. John Pershing, a do roku 1992 na cmentarzu znajdował się grób Ignacego Jana Paderewskiego – z dumą dodał przewodnik. Potem ruszyli dalej, pod górkę aż do byłego domu generała Lee. Tam ponownie przystanęli i znów kolejna porcja wiadomości oraz sesja zdjęciowa przed grobami prezydenta Stanów Zjednoczonych Johna Fitzgeralda Kennedy’ego i jego brata Roberta Kennedy’ego.

– Proszę państwa idziemy szybko, bo czas ucieka. – Przewodnik zbierał swoją garstkę turystów i mówił dalej:

– Cmentarz jest położony na zachód od miasta Waszyngton. Tuż obok widzicie państwo budynek Pentagonu. Teraz zejdziemy niżej i w południe obejrzymy zmianę warty przy Grobie Nieznanych Żołnierzy.

Gdy przeszli na kolejny pagórek, zatrzymali się tuż przed wierzchołkiem, bo ceremonia zmiany warty właśnie się rozpoczęła i nie wolno było przeszkadzać w celebrowaniu pamięci poległych. Teraz przewodnik mówił szeptem, więc wszyscy przysunęli się bardzo blisko.

– Są tu szczątki niezidentyfikowanych amerykańskich żołnierzy, ofiar I wojny światowej, II wojny światowej oraz wojny koreańskiej i wojny wietnamskiej. Przez 24 godziny i 365 dni w roku utrzymywana jest warta honorowa.

Monika nie słuchała dalszych opowieści. Odsunęła się od grupy i spacerkiem podeszła do miejsca, gdzie sznurem oddzielony był plac między amfiteatrem a urnami i publicznością. Stanęła w cieniu drzewa i patrzyła na specyficzny balet, jaki się odbywał. Żołnierze tak śmiesznie chodzili i machali nogami, że chciało jej się śmiać, więc odeszła nieco dalej i patrzyła na potężny budynek Pentagonu.

„No i co panie Tomku? Tyle się sadziłeś, opowiadałeś, a ja też jestem w Waszyngtonie i mam Pentagon przed nosem. Jacy oni wszyscy ważni, mądrzy za państwowe pieniądze”. Monice przypomniały się opowieści mężowskiego kolegi, uśmiechnęła się i wróciła do grupy.

Właśnie kończyła się uroczystość i teraz wszyscy szli z powrotem do mikrobusu. Przewodnik dalej opowiadał o mieście, a ludzie jak na komendę przekręcali głowy na prawo i lewo. To Kapitol, a tam mauzoleum Lincolna. Ogólnie mieszanka stylów, kultur, ale wszystko niskie, nie takie drapacze chmur jak w Nowym Jorku.

– A teraz wysiadamy i bardzo proszę o zachowanie spokoju. Idziemy przed najbardziej znany budynek na świecie. Wszędzie są kamery i policja od razu reaguje, jeśli tylko ktoś zachowuje się nie tak. Można robić zdjęcia, można filmować, ale absolutnie nie wolno wchodzić na płot, żeby lepiej widzieć – przewodnik poinstruował i ruszyli wzdłuż ulicy. – Po prawej mamy najważniejsze ministerstwo, żeby prezydent miał pod ręką i nie musiał daleko chodzić – zażartował.

– Obrony. – Ktoś szybko podpowiedział.

– Absolutnie nie. To ministerstwo finansów. Ludzie, przecież Ameryka to kraj podatków federalnych, stanowych, miejskich. Tu za wszystko tylko się płaci i płaci – dodał uszczypliwie. – A tam – wskazał ręką na okazały budynek – jest hotel The Willard, gdzie zatrzymują się największe sławy świata. Głowy koronowane i prezydenci, w tym i nasi, pożal się Boże, włodarze. Żebyście państwo nie byli gorsi od tych ze świecznika, to wracając wstąpimy tam i będziecie mieli okazję obejrzenia, jak co niektórzy za wasze podatki pomieszkują w luksusach.

Monika słysząc taki tekst, aż parsknęła ze śmiechu. „Oj widać pan jest nieźle nastawiony do polskich władz. No tak, przecież to emigrant, więc coś go z kraju ojców musiało wygnać na obczyznę i nie może mieć dobrego zdania o rządzących”.

Gdy stanęła naprzeciwko znanego widoku na Biały Dom, aż westchnęła.

– Jakie to małe, a w telewizji taki wielki. – Skwitowała i poprosiła kogoś o zrobienie zdjęcia.

„Jeszcze mi nie uwierzą, że tu byłam, a zresztą, kogo to obchodzi?” – pomyślała.

Monika patrzyła przez kraty na ogród i biały owalny front budynku. „W życiu nie przypuszczałam, że mogę tutaj być, na drugim końcu świata”. Czuła taką satysfakcję, że wreszcie przestała myśleć o swoich przyziemnych sprawach. Potem jeszcze bardziej się cieszyła, gdy spacerowała po pięknych korytarzach tak wychwalanego hotelu. Nawet skorzystała z toalety i posiedziała na kanapie w jednym z wielu holi. Obserwowała ludzi. „Jakie to osobistości, wcale nie wyglądają na jakieś VIP-y świata”. Wzruszyła ramionami i poprosiła o zrobienie zdjęcia. „Jak dama, to dama i to w takim hotelu. Jak Wałęsa może albo Kaczor to ja też”. Śmiała się, pozując do zdjęć.