Najlepsze anegdoty o sławnych ludziach - Opracowanie zbiorowe - ebook

Najlepsze anegdoty o sławnych ludziach ebook

3,7

Opis

Zabawny zbiór krótkich historyjek z życia znanych ludzi. Autor zestawił je w grupy związane z zawodem czy rolą, jaką dana osoba odegrała w historii świata. Są wśród nich władcy i politycy, wodzowie i wojskowi, duchowni i święci, uczeni i wynalazcy, filozofowie, pisarze, poeci i dziennikarze, malarze, rzeźbiarze, muzycy, aktorzy i piosenkarze, gwiazdy telewizji i sportu. Książka wzbogaca naszą wiedzę o życiu prywatnym znanych osób, jest też miłą i pełną humoru lekturą relaksującą.
Antologia zawiera około 1500 anegdot, podzielonych na 14 rozdziałów. Na końcu książki znajduje się indeks z krótkim opisem występujących w niej osób.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 546

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (7 ocen)
2
2
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Re­dak­cja

Elż­bie­ta Spa­dziń­ska-Żak

Ko­rek­ta

Ze­spół

Fo­to­gra­fie na okład­ce

© Wi­ki­me­dia Com­mons

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład i ła­ma­nie

Grze­gorz Bo­ciek

Da­mian Wa­la­sek

Wy­da­nie I, Cho­rzów 2012

Wy­daw­ca: Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA

41-500 Cho­rzów, Ale­ja Har­cer­ska 3 c

tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35, fax 32-348-31-25

of­fi­ce@vi­de­ograf.pl

www.vi­de­ograf.pl

© Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA, Cho­rzów 2012

ISBN 978-83-7835-085-9

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

WŁAD­CYKRÓ­LO­WIECE­SA­RZE

Przed kró­lem Spar­ty Age­zy­la­osem sta­nę­ło pew­ne­go dnia kil­ku moc­no po­zna­czo­nych bli­zna­mi wo­jow­ni­ków.

– Te rany, kró­lu, są do­wo­dem, że nie ucie­ka­li­śmy przed nie­przy­ja­cie­lem – za­czę­li się chwa­lić.

– Wie­rzę – od­po­wie­dział Age­zy­la­os. – Wo­lał­bym wsze­la­ko mieć na służ­bie tych, któ­rzy was tak po­kie­re­szo­wa­li.

Car Alek­san­der I Ro­ma­now otrzy­mał raz od bied­ne­go jesz­cze wte­dy po­ety Chea-ple­ra to­mik po­ezji z de­dy­ka­cją. Po­dzię­ko­wał mu w ten spo­sób, że ka­zał zwią­zać set­kę bank­no­tów sto­ru­blo­wych na kształt książ­ki i – umie­ściw­szy na kar­cie ty­tu­ło­wej na­pis: „Po­ezje Alek­san­dra I” – po­słał ją Che­aple­ro­wi. Na­za­jutrz po­eta od­pi­sał:

„Po­ezje te po­do­ba­ły mi się tak bar­dzo, że pra­gnął­bym czym prę­dzej prze­czy­tać tom dru­gi”.

Po kil­ku dniach otrzy­mał to, o co pro­sił, jed­na­ko­woż na koń­cu prze­sył­ki od cara zna­la­zły się sło­wa:

„Ko­niec tomu dru­gie­go i ostat­nie­go”.

Kie­dy 4 kwiet­nia 1886 roku Dy­mitr Ka­ra­ko­zow do­ko­nał w Pe­ters­bur­gu nie­uda­ne­go za­ma­chu na ży­cie cara Alek­san­dra II, ten w pierw­szym po­ry­wie wy­krzyk­nął do poj­ma­ne­go:

– Ty Po­lak?

– Nie – od­parł Ka­ra­ko­zow.

– To za co? – za­py­tał zdu­mio­ny car.

Król Ka­sty­lii Al­fons X, zwa­ny Mą­drym, od­zna­czył kie­dyś jed­ne­go z uczo­nych naj­wyż­szym or­de­rem kró­le­stwa.

– Dzię­ku­ję Wa­szej Kró­lew­skiej Mo­ści za krzyż, na któ­ry w peł­ni za­słu­ży­łem – po­wie­dział uczo­ny.

– Jak to jest – za­py­tał nie­co zdzi­wio­ny ta­kim bra­kiem skrom­no­ści mo­nar­cha –  że wszy­scy do­tąd prze­ze mnie od­zna­cza­ni, dzię­ku­jąc za uho­no­ro­wa­nie mó­wi­li, że na wy­róż­nie­nie nie za­słu­gu­ją?

– Praw­dę szcze­rą mó­wi­li – pa­dła od­po­wiedź.

Au­gust II Moc­ny sły­nął ze swej siły fi­zycz­nej. Bę­dąc pew­ne­go razu w po­dró­ży, za­je­chał do przy­droż­nej kuź­ni, aże­by mu ko­wal pod­kuł ko­nia. Kie­dy pod­ko­wa zo­sta­ła już zro­bio­na, król wziął ją do ręki, zła­mał i od­rzu­ciw­szy na bok, po­wie­dział:

– Kiep­ska!

Kie­dy przy­szło do pła­ce­nia, wrę­czył jed­nak ko­wa­lo­wi ca­łe­go ta­la­ra, co na owe cza­sy było sumą do­syć znacz­ną. Ko­wal wziął mo­ne­tę, zła­mał ją w pal­cach i rzu­ciw­szy kró­lo­wi pod nogi, rzekł:

– Kiep­ska!

Po­dob­no za­sko­czo­ny Au­gust dał dow­cip­ne­mu ko­wa­lo­wi jesz­cze kil­ka ta­la­rów.

Król Au­gust II Moc­ny je­chał przez Pod­la­sie. Miej­sco­wi wie­śnia­cy nie mo­gli ta­kiej oka­zji prze­oczyć, nig­dy prze­cież mo­nar­chy nie wi­dzie­li. Tym­cza­sem Au­gust zmę­czo­ny za­snął w ką­cie ka­re­ty, a w oknie po­wo­zu po­ja­wi­ła się gło­wa wy­glą­da­ją­ce­go bul­do­ga.

– Jaki ten Naj­ja­śniej­szy Pan do psa po­dob­ny – sko­men­to­wał je­den z wi­dzów.

Król Da­nii Chri­stian X przy­był kie­dyś na otwar­cie por­tu w mie­ście Aar­hus. Po dro­dze wi­ta­ły go na uli­cy tłu­my dzie­ci, wzno­sząc okrzy­ki na cześć wład­cy i ma­cha­jąc cho­rą­giew­ka­mi.

– Skąd tu się wzię­ło aż tyle dzie­ci? – za­py­tał mo­nar­cha to­wa­rzy­szą­ce­go mu bur­mi­strza.

– Ach, Wa­sza Kró­lew­ska Mość – od­parł za­gad­nię­ty – toż na tę uro­czy­stość przy­go­to­wy­wa­li­śmy się już od kil­ku lat.

Ślub Ma­ry­ny Mnisz­chów­ny z Dy­mi­trem Sa­mo­zwań­cem od­był się 27 li­sto­pa­da 1605 roku w kra­kow­skim ko­ście­le Naj­święt­szej Ma­rii Pan­ny. Był to tak zwa­ny ślub per pro­cu­ra. Udzie­lił go bi­skup kra­kow­ski Ber­nard Ma­cie­jow­ski, a w za­stęp­stwie pana mło­de­go wy­stą­pił ro­syj­ski po­seł, Ata­na­zy Wła­siew. Gdy przy­stą­pio­no do ce­re­mo­nii za­ślu­bin, bi­skup za­py­tał zgod­nie ze zwy­cza­jem, czy Dy­mitr nie ślu­bo­wał już komu in­ne­mu wia­ry mał­żeń­skiej.

– A czy ja wiem? – od­po­wie­dział szcze­rze Wła­siew. – Pod tym wzglę­dem nie udzie­lił mi żad­nej in­struk­cji.

Król An­glii Edward VII, jesz­cze jako ksią­żę Wa­lii, czę­sto po­pa­dał w fi­nan­so­we kło­po­ty. Pew­ne­go razu zwró­cił się li­stow­nie do mat­ki, kró­lo­wej Wik­to­rii, z proś­bą o prze­sła­nie mu dzie­się­ciu fun­tów szter­lin­gów. Zna­na z su­ro­wych za­sad wład­czy­ni oczy­wi­ście nie tyl­ko, że nie prze­ka­za­ła mu ocze­ki­wa­nej kwo­ty, ale na­pi­sa­ła jesz­cze dłu­gi list pe­łen do­brych rad i po­uczeń. Po paru dniach otrzy­ma­ła od­po­wiedź:

„Dro­ga Ma­tecz­ko! Dzię­ku­ję Ci za cen­ny dla mnie list, któ­ry ze wzglę­du na nie­zwy­kłą treść uda­ło mi się sprze­dać zbie­ra­czo­wi au­to­gra­fów kró­lew­skich za dwa­dzie­ścia fun­tów!”.

Po­dró­żu­jąc kie­dyś in­co­gni­to przez Szko­cję, król Edward VII za­trzy­mał się w pew­nym ma­łym ho­te­li­ku. Rano, kie­dy wła­ści­ciel przy­niósł do po­ko­ju go­rą­cą wodę, za­stał kró­la przy go­le­niu.

– Pań­ska twarz – po­wie­dział – wy­da­je mi się zna­jo­ma. Czy pan cza­sem nie po­zo­sta­je w służ­bie u kró­la?

– Zga­dza się – od­po­wie­dział Edward VII. – Wła­śnie golę Jego Kró­lew­ską Mość.

Edward VII był bar­dzo su­ro­wy dla swo­ich dzie­ci, uwa­ża­jąc to za waż­ny ele­ment wy­cho­wa­nia. Pew­ne­go razu, pod­czas uro­czy­ste­go obia­du, jego syn – póź­niej­szy król Je­rzy VI – usi­ło­wał zwró­cić na sie­bie uwa­gę ojca:

– Ta­tu­siu – za­czął, ale nie zo­stał do­pusz­czo­ny do gło­su.

– Dziec­ko po­win­no tyl­ko od­po­wia­dać na py­ta­nia – usły­szał. – A ja o nic nie py­ta­łem.

Do­pie­ro po skoń­czo­nym obie­dzie król udzie­lił swej po­cie­sze gło­su.

– No i cóż ta­kie­go waż­ne­go chcia­łeś mi po­wie­dzieć? – za­py­tał.

– Już za póź­no – od­rzekł ma­lec.

– Jak to za póź­no?

– Za póź­no. Bo w sa­ła­cie, któ­rą ta­tuś zjadł, była gą­sie­ni­ca.

Gdy król Edward VII był jesz­cze mło­dym czło­wie­kiem, zo­stał na lek­cji re­li­gii su­ro­wo skar­co­ny przez księ­dza:

– Niech Wa­sza Kró­lew­ska Wy­so­kość nie za­po­mi­na, że jest jesz­cze coś wyż­sze­go od kró­la!

– Wiem! – za­wo­łał Edward. – As.

Pod­czas jed­nej ze swych po­dró­ży po Fran­cji król Edward VII zło­żył wi­zy­tę mi­ni­stro­wi spraw za­gra­nicz­nych Teo­fi­lo­wi Del­cas­se­mu w jego miesz­ka­niu przy bul­wa­rze Cli­chy. Gdy wy­siadł z po­wo­zu, mała kwia­ciar­ka sto­ją­ca przed do­mem po­de­szła do nie­go i po­wie­dzia­ła:

– Ma pan taką smut­ną minę. Niech pan kupi bu­kie­cik fioł­ków.

Król uśmiech­nął się, wziął bu­kie­cik i dał jej fun­ta szter­lin­ga. Dziew­czy­na za­czę­ła uważ­nie oglą­dać nie­zna­ną jej mo­ne­tę i na­gle krzyk­nę­ła ura­do­wa­na:

– Taka sama gęba jak jego!…

Kró­lo­wa Wiel­kiej Bry­ta­nii Elż­bie­ta II, zwie­dza­jąc ga­le­rię ob­ra­zów, za­trzy­ma­ła się przed por­tre­tem Sa­lo­mo­na Dic­ka. Prze­wod­nik wy­ja­śnił, że był to czło­wiek, któ­ry spro­wa­dził do An­glii ra­bar­bar.

Król Egip­tu (przed re­wo­lu­cją Na­se­ra) Fa­ruk I grał pew­ne­go razu z to­wa­rzy­stwem w po­ke­ra.

– Mam dwie pary, asy na wa­le­tach – za­de­kla­ro­wał przy spraw­dza­niu je­den z gra­ją­cych.

– Brr! Nie lu­bię ra­bar­ba­ru! – od­par­ła kró­lo­wa, pa­trząc z gry­ma­sem na ob­raz.

– A ja trój­kę dzie­sią­tek – oświad­czył dru­gi.

– Ja zaś ka­re­tę dam – po­wie­dział król i za­brał pie­nią­dze.

– Czy mógł­by pan po­ka­zać? – za­py­ta­no go.

– Po co? – zdu­miał się Fa­ruk. – Samo kró­lew­skie sło­wo po­win­no pa­nom wy­star­czyć.

An­zelm Ro­th­schild, syn za­ło­ży­cie­la słyn­ne­go domu ban­kier­skie­go, miesz­ka­ją­cy na sta­łe w Wied­niu, po­sta­no­wił wy­bu­do­wać li­nię ko­le­jo­wą. Mu­siał jed­nak otrzy­mać na to zgo­dę ce­sa­rza Fer­dy­nan­da I, któ­ry go ser­decz­nie nie­na­wi­dził. Kanc­lerz Met­ter­nich dłu­go się wa­hał z przed­ło­że­niem wład­cy pe­ty­cji ban­kie­ra. Kie­dy w koń­cu się na to zde­cy­do­wał, usły­szał ze zdu­mie­niem:

– Dać mu zgo­dę! Na­tych­miast! Mam go wresz­cie. Głu­piec! Nie wie, że tam kur­su­ją dwa omni­bu­sy ty­go­dnio­wo i za­wsze są pu­ste!

I tak po­wsta­ła jed­na z naj­bo­gat­szych i naj­więk­szych sie­ci ko­le­jo­wych Eu­ro­py, któ­rej ak­cje o no­mi­nal­nej war­to­ści 100 gul­de­nów do­szły wkrót­ce do 6000.

Za upo­śle­dzo­ne­go umy­sło­wo Fer­dy­nan­da I rzą­dził prak­tycz­nie kanc­lerz Kle­mens Met­ter­nich. Po wy­pad­kach roku 1848 ce­sarz ab­dy­ko­wał na rzecz bra­tan­ka, Fran­cisz­ka Jó­ze­fa I. Dwa­dzie­ścia lat póź­niej od­wie­dził go w Pra­dze je­den z pań­stwo­wych do­stoj­ni­ków.

– Jak sto­ją na­sze spra­wy we Wło­szech? – za­py­tał go

– Ależ sire, prze­cież stra­ci­li­śmy je – od­po­wie­dział przy­by­ły.

– A na­sze spra­wy w Niem­czech?

– Sire, Niem­cy stra­ci­li­śmy rów­nież.

– Do­praw­dy nie ro­zu­miem, po co zrze­kłem się tro­nu – zi­ry­to­wał się eks­ce­sarz. – Mo­głem rów­nie do­brze jak mój bra­ta­nek od­da­wać jed­ną pro­win­cję po dru­giej.

Gru­pa dwo­rzan sta­ra­ła się prze­ko­nać Fi­li­pa II Ma­ce­doń­skie­go, aby ten usu­nął z dwo­ru oso­bę, któ­ra wy­ra­zi­ła się o nim nie­po­chleb­nie.

Pe­wien dwo­rza­nin kró­la Hisz­pa­nii Fi­li­pa IV po­zwo­lił so­bie kie­dyś wy­ra­zić się o wład­cy bar­dzo nie­przy­chyl­nie.

– Cóż – od­rzekł wład­ca. – Gdy­bym chciał po­zbyć się tych, któ­rzy mó­wią o mnie źle, mu­siał­bym usu­nąć z dwo­ru wszyst­kich.

– Skaż go, kró­lu, na wy­gna­nie – po­ra­dzo­no mu.

– O, tego nie uczy­nię – od­parł Fi­lip.

– A dla­cze­góż to, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie?

– Bo wte­dy bę­dzie mó­wił jesz­cze go­rzej.

Do kró­la Fran­cji Fran­cisz­ka I de Va­lo­is przy­szedł pew­ne­go razu jego bła­zen, na­zwi­skiem Tri­bo­ulet.

– Ob­ra­zi­łem swy­mi żar­ta­mi moż­ne­go pana – przy­znał. – On zaś po­przy­siągł mi krwa­wą ze­mstę. Kró­lu, ra­tuj!

– Nic się nie bój – uspo­ko­ił go wład­ca. – Gdy­by ktoś ośmie­lił się za­bić mego bła­zna, w kwa­drans póź­niej za­wisł­by na szu­bie­ni­cy.

– O, pa­nie – po­wie­dział nie­uspo­ko­jo­ny by­najm­niej do koń­ca tref­niś. – A czy nie moż­na by zro­bić tego kwa­drans wcze­śniej?

W ślad za zło­żo­ną przez Fran­cisz­ka Jó­ze­fa I we wrze­śniu 1880 roku obiet­ni­cą prze­ka­za­nia Wa­we­lu w ręce pol­skie, Kan­ce­la­ria Dwo­ru po­in­for­mo­wa­ła wła­dze Kra­ko­wa, iż – zgod­nie z oso­bi­sty­mi wy­li­cze­nia­mi Naj­ja­śniej­sze­go Pana – zwrot zam­ku ma kosz­to­wać 2 mi­lio­ny 714 ty­się­cy 606 ko­ron i 89 ha­le­rzy.

Ze­bra­na na nad­zwy­czaj­nym po­sie­dze­niu rada mia­sta za­te­le­gra­fo­wa­ła do Wied­nia, iż – przy ca­łym ogro­mie sza­cun­ku dla mo­nar­chy – kwo­ta ta „wy­da­je się nie­co dziw­na”. Po dłu­gich tar­gach Au­stria­cy od­da­li osta­tecz­nie Wa­wel za 2 mi­lio­ny 714 ty­się­cy 606 ko­ron i 50 ha­le­rzy.

Za­osz­czę­dzo­ną kwo­tę ma­gi­strat prze­zna­czył na uro­dzi­no­we kwia­ty pod por­tre­tem mo­nar­chy.

Ge­ne­rał An­to­ni Gal­go­czy, za­rząd­ca oku­po­wa­nej Bo­śni i Her­ce­go­wi­ny, a przez pe­wien czas ko­men­dant twier­dzy Prze­myśl, roz­li­cza­jąc się na żą­da­nie mi­ni­ster­stwa fi­nan­sów z prze­ka­za­nej mu na pew­ną in­we­sty­cję sumy, na­pi­sał:

„Dzie­sięć mi­lio­nów ko­ron otrzy­ma­no, dzie­sięć mi­lio­nów ko­ron wy­da­no”. Mi­ni­ster­stwo za­żą­da­ło jed­nak bar­dziej szcze­gó­ło­wych roz­li­czeń, twier­dząc, że przy­sła­ne przez ge­ne­ra­ła spra­woz­da­nie jest nie­wy­star­cza­ją­ce. Gal­go­czy od­pi­sał:

„Dzie­sięć mi­lio­nów ko­ron otrzy­ma­no, dzie­sięć mi­lio­nów ko­ron wy­da­no. Kto nie wie­rzy, jest osłem”.

Ura­żo­ny mi­ni­ster fi­nan­sów wy­słał to „roz­li­cze­nie” do wglą­du ce­sa­rzo­wi Fran­cisz­ko­wi Jó­ze­fo­wi I. Po kil­ku dniach otrzy­mał je z po­wro­tem, z do­pi­skiem:

– Ja wie­rzę.

W C.K. Au­strii ist­niał swe­go cza­su ty­tuł rad­cy han­dlo­we­go. Ubie­gał się o nie­go fa­bry­kant Na­ssau­er, czło­wiek bar­dzo ni­skie­go wzro­stu. Gdy go w koń­cu uzy­skał, po­pro­sił o au­dien­cję u ce­sa­rza, by mu za to po­dzię­ko­wać. Kie­dy wszedł, Fran­ci­szek Jó­zef I, czło­wiek słusz­ne­go wzro­stu, stał aku­rat od­wró­co­ny ty­łem. Od­wró­ciw­szy się na od­głos kro­ków, mo­nar­cha zo­ba­czył gło­wę przy­by­sza nie na tym po­zio­mie, na któ­rym zo­ba­czyć się spo­dzie­wał. Zdu­mio­ny po­wie­dział więc:

– Ależ wstań pan, po co te ce­re­gie­le!

Gdy Fran­ci­szek Jó­zef I przy­był do Pra­gi, przed­sta­wio­no mu wie­le osób, a wśród nich wi­ce­pre­ze­sa Izby Han­dlo­wej na­zwi­skiem Som­mer­ste­in. Pod­czas pre­zen­ta­cji ce­sarz za­py­tał go ła­ska­wie:

– Som­mer­ste­in? Jest pan za­pew­ne oj­cem ma­jo­ra Som­mer­ste­ina z mo­jej gwar­dii przy­bocz­nej?

Pan wi­ce­pre­zes nig­dy nie sły­szał o ma­jo­rze Som­mer­ste­inie, nie chcąc jed­nak wy­rzec się za­szczyt­ne­go po­wi­no­wac­twa, od­po­wie­dział ostroż­nie:

– Ja, oj­cem ma­jo­ra Som­mer­ste­ina? Wszyst­ko moż­li­we…

Ce­sarz au­striac­ki Fran­ci­szek Jó­zef I zwie­dzał kie­dyś wię­zie­nie. Kie­dy tyl­ko wszedł, na­tych­miast rzu­ci­ło mu się do nóg kil­ku ska­zań­ców, pro­sząc o ła­skę i za­pew­nia­jąc, że są cał­ko­wi­cie nie­win­ni. Sy­tu­acja po­wta­rza­ła się przy każ­dej nie­mal­że celi. Wresz­cie je­den wię­zień nie po­ru­szył się na jego wi­dok.

– Za co tu je­steś? – za­py­tał zdzi­wio­ny wład­ca.

– Za kra­dzież, roz­bój, gwałt, oszu­stwo i mor­der­stwo.

– Po­peł­ni­łeś to wszyst­ko?

– Tak.

Ce­sarz za­wo­łał dy­rek­to­ra wię­zie­nia:

– Pro­szę na­tych­miast wy­pu­ścić tego ło­tra, żeby nie psuł tych wszyst­kich za­cnych lu­dzi, któ­rzy tu sie­dzą.

Ce­sarz Fran­ci­szek Jó­zef I za­pra­szał na wszyst­kie uro­czy­sto­ści dwor­skie or­ga­ni­zo­wa­ne w Bu­da­pesz­cie jed­ne­go z hra­biów wę­gier­skich, swe­go do­bre­go zna­jo­me­go i to­wa­rzy­sza ło­wów. Zda­rzy­ło się, że ów za­pro­szo­ny nie przy­był dwu­krot­nie na uro­czy­stość. Za­uwa­żyw­szy to, ce­sarz po­słał doń ad­iu­tan­ta z proś­bą, aby się zja­wił.

– Jak­że się masz, dro­gi hra­bio? – przy­wi­tał go ce­sarz. – Daw­no­śmy się nie wi­dzie­li. Gdzież ty się po­dzie­wasz?

– Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – od­po­wie­dział hra­bia. – Mam się do­sko­na­le, żyję so­bie ci­cho na zam­ku z dwie­ma sio­stra­mi…

– Czyż nie nud­no ci jed­nak prze­by­wać wy­łącz­nie w to­wa­rzy­stwie sióstr? – do­py­ty­wał się wład­ca.

– O nie, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie, to nie są moje sio­stry.

Król pru­ski Fry­de­ryk Wil­helm I nie lu­bił, gdy się go ktoś bał. Raz, ja­dąc na prze­jażdż­kę, uj­rzał, jak się dwóch Ży­dów przed nim w krza­kach skry­ło. Ka­zał woź­ni­cy sta­nąć i wy­szu­kać ich, po czym za­py­tał:

– Cze­mu­ście się kry­li przede mną?

– Bo­śmy się bali.

– Co!? Ba­li­ście się! – za­wrzał gnie­wem król – Wy­mie­rzyć im po pięć­dzie­siąt ba­tów! I za­pa­mię­taj­cie so­bie, łaj­da­ki, że ko­chać mnie po­win­ni­ście, a nie bać się!

Gdy król Fry­de­ryk Wil­helm I le­żał w roku 1740 na łożu śmier­ci, czy­ta­no mu ustę­py z Pi­sma Świę­te­go, mię­dzy in­ny­mi frag­ment z Księ­gi Hio­ba: „Nago wró­cę do zie­mi”. Król prze­rwał wte­dy czy­ta­nie i za­pro­te­sto­wał:

– Nie­praw­da, bo będę po­cho­wa­ny w mun­du­rze, ja­kom w te­sta­men­cie ka­zał.

Dwie damy dwo­ru kró­la Prus Fry­de­ry­ka II Ho­hen­zol­ler­na, zwa­ne­go Wiel­kim, sprze­cza­ły się w drzwiach, któ­ra z nich jest bar­dziej god­na, aby przejść pierw­sza. Nie mo­gąc osią­gnąć con­sen­su­su, zwró­ci­ły się o roz­strzy­gnię­cie spo­ru do kró­la, któ­ry wła­śnie nad­szedł.

– Nie­chaj pierw­sza wej­dzie ta – za­de­cy­do­wał Fry­de­ryk – któ­ra jest głup­sza.

Razu pew­ne­go w mie­ście Bre­slau pe­wien ka­to­lik do­pu­ścił się kra­dzie­ży pie­nię­dzy z ko­ściel­nej skar­bon­ki. Schwy­ta­ny i po­sta­wio­ny przed są­dem tłu­ma­czył, że otrzy­mał je od sa­mej Mat­ki Bo­skiej, któ­ra tą dro­gą pra­gnę­ła wspo­móc ubo­gie­go. Sąd nie przy­jął tego tłu­ma­cze­nia i wy­dał wy­rok ska­zu­ją­cy. Ska­za­ny od­wo­łał się do kró­la Fry­de­ry­ka II. Ten zwo­łał gre­mium teo­lo­gów, ka­żąc im roz­strzy­gnąć pro­blem, czy rze­czy­wi­ście jest nie­moż­li­we, aby Mat­ka Bo­ska ro­bi­ła po­boż­ne­mu i bę­dą­ce­mu w po­trze­bie ka­to­li­ko­wi tego ro­dza­ju po­da­run­ki.

– Nie ma ta­kiej nie­moż­li­wo­ści – oświad­czy­li po dłu­gich de­ba­tach za­kło­po­ta­ni teo­lo­go­wie. – Ale je­śli go zwol­nisz, Mi­ło­ści­wy Pa­nie, to on w po­czu­ciu bez­kar­no­ści do­pu­ści się ko­lej­nej kra­dzie­ży.

Wów­czas król na­pi­sał pod wy­ro­kiem:

„Uła­ska­wiam pod­sąd­ne­go, ale za­bra­niam mu pod gar­dłem przyj­mo­wać na przy­szłość ja­kie­kol­wiek pre­zen­ty od Mat­ki Bo­skiej i in­nych świę­tych”.

Król Prus Fry­de­ryk II lu­bił za­da­wać swo­im roz­mów­com kło­po­tli­we py­ta­nia. Na szczę­ście nie obu­rzał się, gdy od­po­wia­da­no mu śmia­ło i w do­brym du­chu. Pew­ne­go razu zwró­cił się do swe­go oso­bi­ste­go le­ka­rza:

– Iluż to lu­dzi, dok­to­rze, uśmier­cił pan w cią­gu ca­łe­go swo­je­go ży­cia?

– Oko­ło trzy­stu ty­się­cy – wy­znał szcze­rze me­dyk. – Ale to i tak dużo mniej niż Wa­sza Kró­lew­ska Mość.

Na­dwor­ny le­karz Fry­de­ry­ka II wy­brał się do nie­go w od­wie­dzi­ny. Zo­stał jed­nak za­trzy­ma­ny przez kró­lew­skie­go se­kre­ta­rza, któ­ry po­in­for­mo­wał go, że nie może dziś zo­stać przy­ję­ty.

– A to z ja­kie­go po­wo­du? – za­py­tał me­dyk.

– Po­nie­waż Jego Kró­lew­ska Wy­so­kość nie czu­je się dziś zdrów.

Do Fry­de­ry­ka II przy­szedł kie­dyś mło­dzie­niec pro­sić o po­sa­dę.

– Skąd po­cho­dzisz, mło­dy czło­wie­ku? – za­py­tał król

– Z Ber­li­na, Wa­sza Wy­so­kość.

– Wszy­scy Ber­liń­czy­cy są nic nie­war­ci! – za­kpił mo­nar­cha.

– Znam jed­nak­że dwa wy­jąt­ki – od­parł pe­tent.

– Ja­kie?

– Naj­ja­śniej­szy Pan i ja.

Zda­rzy­ło się pew­ne­go razu Fry­de­ry­ko­wi II, że wy­wró­ci­ła się ka­re­ta, któ­rą je­chał. Zde­ner­wo­wa­ny król ka­zał przy­dzie­lić woź­ni­cę do in­nej służ­by.

Kil­ka dni póź­niej, spa­ce­ru­jąc po pa­ła­co­wym par­ku, uj­rzał swe­go po­przed­nie­go woź­ni­cę prze­wo­żą­ce­go ma­łym wóz­kiem gnój. Za­trzy­mał się więc i spy­tał z prze­ką­sem:

– Te­raz ci le­piej niż wten­czas, gdyś mnie wo­ził?

– Mnie tam bez róż­ni­cy, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – od­parł woź­ni­ca.

Fry­de­ryk Au­gust, król Sak­so­nii i ksią­żę war­szaw­ski, miał fry­zje­ra, któ­ry po­dob­nie jak i on nie uzna­wał wstrze­mięź­li­wo­ści. Któ­re­goś dnia pod­czas go­le­nia fry­zjer ska­le­czył kró­la.

– To wszyst­ko przez ten prze­klę­ty al­ko­hol! – krzyk­nął wście­kły mo­nar­cha.

– Tak, tak – zgo­dził się po­tul­nie fry­zjer. – Al­ko­hol czy­ni skó­rę taką szorst­ką…

Król Fran­cji Hen­ryk IV pa­so­wał kie­dyś na ry­ce­rza przed­sta­wi­cie­la zna­ko­mi­te­go rodu szla­chec­kie­go, choć do jego oby­cza­jów i za­cho­wa­nia miał wie­le za­strze­żeń.

– Pa­nie, nie je­stem go­dzien tego za­szczy­tu – ry­cerz wy­gło­sił tra­dy­cyj­ną for­mu­łę.

– Wiem, wiem, żeś nie­go­dzien – wy­szep­tał, po­chy­la­jąc się nad nim król. – Ale moi przy­ja­cie­le i cała two­ja ro­dzi­na nie da­wa­li mi już od daw­na spo­ko­ju…

Hen­ryk IV od­wie­dził raz pew­ną damę, któ­rą już od daw­na da­rzył nie­skry­wa­nym uczu­ciem. Na proś­bę wład­cy ko­bie­ta opro­wa­dzi­ła go po apar­ta­men­tach swe­go pa­ła­cu, po­mi­nę­ła jed­nak skrzęt­nie sy­pial­nię.

– A któ­rę­dyż wie­dzie dro­ga do pani kom­na­ty sy­pial­nej? – nie­dwu­znacz­nie spy­tał król.

– Tyl­ko przez oł­ta­rze, Wa­sza Wy­so­kość – od­par­ła dama, skła­da­jąc ni­ski ukłon.

Bę­dąc już w star­szym wie­ku, król Hen­ryk VI po­sta­no­wił oże­nić się z mło­dą kró­lo­wą Ne­apo­lu. Wy­słał więc do niej po­słów, któ­rzy mie­li zba­dać spra­wę na miej­scu i za­raz po po­wro­cie przed­sta­wić kró­lo­wi szcze­gó­ło­wy opis po­sta­ci i cha­rak­te­ru kan­dy­dat­ki. Po­sło­wie wy­wią­za­li się z za­da­nia zna­ko­mi­cie. Taka była treść ich re­la­cji:

– Naj­ja­śniej­szy Pa­nie! Kró­lo­wa jest ład­na i bar­dzo na­tu­ral­na. Oczy ma brą­zo­we, cerę świe­żą, nos kształt­ny. Nie za­uwa­ży­li­śmy ani jed­ne­go wło­sa koło jej ust. Ręce ma ład­ne, pal­ce dłu­gie, biust w sam raz, jest też w mia­rę wy­so­ka. Nie ob­ja­da się, wina nie nad­uży­wa. Wy­da­je się, że ma bar­dzo do­bry cha­rak­ter. Jest we­so­ła, miła, a przy tym roz­sąd­na. Nie ma oczy­wi­ście czło­wie­ka bez wad, więc i kró­lo­wa ma pew­ną drob­ną przy­wa­rę, a jest nią upór. Upar­ła się mia­no­wi­cie, że nie po­ślu­bi Wa­szej Kró­lew­skiej Mo­ści…

Król An­glii Hen­ryk VIII za­pro­po­no­wał jed­ne­mu ze swych dwo­rzan sta­no­wi­sko am­ba­sa­do­ra przy dwo­rze kró­la Fran­cji – Fran­cisz­ka I. Wy­czu­wa­jąc nie­ja­kie oba­wy kan­dy­da­ta, za­po­wie­dział:

– Nie bój się, je­że­li coś ci się sta­nie, ze­tnę gło­wy dwu­na­stu Fran­cu­zom.

– Oba­wiam się, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – od­rzekł dy­plo­ma­ta – że żad­na z nich nie bę­dzie pa­so­wa­ła do mo­jej szyi.

Mię­dzy hoł­dow­ni­czy­mi li­sta­mi zło­żo­ny­mi kró­lo­wi Ara­go­nii Ja­ku­bo­wi I, zwa­ne­mu Zdo­byw­cą, znaj­do­wał się je­den, w któ­rym ży­czo­no mu, aby pa­no­wał tak dłu­go, jak dłu­go świe­cić będą słoń­ce i gwiaz­dy.

– Da­li­bóg – po­wie­dział na to król. – Mój syn mu­siał­by wów­czas pa­no­wać przy świe­cach.

Ja­kub I szedł któ­re­goś dnia na spa­cer ze swym ulu­bio­nym bła­znem. Bła­zen szedł po pra­wej stro­nie obok kró­la, któ­ry dłu­go nie zwra­cał na ten fakt uwa­gi. Wresz­cie nie wy­trzy­mał.

– Nie znio­sę tego, by bła­zen szedł obok mnie po pra­wej stro­nie! – wark­nął. Bła­zen prze­szedł na­tych­miast na lewą stro­nę, mó­wiąc:

– Och, mnie to zu­peł­nie nie razi!

Za­raz po elek­cji Jana III So­bie­skie­go na tron pol­ski zgro­ma­dzi­ła się wo­kół nie­go grup­ka szlach­ci­ców, pro­sząc o roz­ma­ite ła­ski i be­ne­fi­cja.

– A ja­kie­go ro­dza­ju ła­skę mnie uczy­nisz, Mi­ło­ści­wy Pa­nie? – za­py­tał je­den z nich.

– Cie­bie mia­nu­ję cy­gań­skim kró­lem – od­parł żar­to­bli­wie So­bie­ski.

– Mi­ło­ści­wy Pa­nie – skrzy­wił się ura­żo­ny nie­co szlach­cic. – Jesz­cześ nie po ko­ro­na­cji, zresz­tą i ko­ro­na pol­ska moc­no nie­pew­na. Ra­dził­bym więc za­trzy­mać ko­ro­nę cy­gań­ską w re­zer­wie i nie da­wać jej ni­ko­mu.

Świad­ko­wie tej sce­ny aż za­nie­mó­wi­li z wra­że­nia na taką bez­czel­ność. Po chwi­li za­czę­li ostro kar­cić zu­chwa­łe­go śmiał­ka, na co ten za­wo­łał:

– Mi­ło­ści­wy mój Pan ob­ran jest kró­lem pol­skim, mnie zaś mia­no­wał cy­gań­skim. Król z kró­lem się po­kłó­ci i król z kró­lem się po­go­dzi. Wy zaś mię­dzy dwóch kró­lów się nie wtrą­caj­cie!

Jan III So­bie­ski przy­jął pew­ne­go dnia w Wi­la­no­wie szlach­ci­ca na­zwi­skiem Go­mu­ła, któ­ry z tej oka­zji ubrał się nie­zwy­kle bo­ga­to i ele­ganc­ko. Król na­to­miast ubra­ny był po do­mo­we­mu, w żu­pan. Na­gle pod­szedł słu­żą­cy i oznaj­mił, że ja­kiś fran­cu­ski mar­kiz pro­si o wi­dze­nie. So­bie­ski ka­zał pro­sić do po­ko­ju.

Gdy mar­kiz wszedł, nie zna­jąc pol­skie­go kró­la, skło­nił się przed tym, któ­ry był le­piej ubra­ny i roz­po­czął:

– Sire…

Na to szlach­cic, wi­dząc po­mył­kę go­ścia:

– Ten jest syr – wska­zał na kró­la Jana. – A ja je­stem jeno Go­mu­ła.

Po śmier­ci Zyg­mun­ta III Wazy na tron wstą­pił Wła­dy­sław IV. Zgod­nie z re­gu­łą, jego bra­cia mu­sie­li, klę­cząc, zło­żyć mu przy­się­gę na wier­ność Rze­czy­po­spo­li­tej. Na to Jan Ka­zi­mierz za­py­tał mar­szał­ka Opa­liń­skie­go, czy wy­jąt­ko­wo mo­gli­by wła­sne­mu bra­tu przy­się­gać, sto­jąc. Ten stwier­dził, że dla po­wa­gi tego aktu jed­nak na­le­ży przy­klęk­nąć.

– Na­wet wła­snym żo­nom przy­się­ga­my, sto­jąc – za­pro­te­sto­wał kró­le­wicz.

– No i dla­te­go czę­sto je zdra­dza­my – od­parł mar­sza­łek.

Tuż po wstą­pie­niu na tron an­giel­ski Je­rze­go II pe­wien lon­dyń­ski dzien­ni­karz, chcąc mieć wcze­śniej od in­nych tekst mowy tro­no­wej, sam ją uło­żył i wy­dru­ko­wał.

– Obie­cu­ję, Wa­sza Wy­so­kość, że czło­wiek ten zo­sta­nie za swój czyn su­ro­wo uka­ra­ny – za­pew­nił kró­la mi­ni­ster spra­wie­dli­wo­ści.

– Ależ nie – za­pro­te­sto­wał Je­rzy II. – Wy­da­je mi się, że ów dzien­ni­karz nie­wie­le za­wi­nił. Po­rów­na­łem jego mowę z moją i wi­dzę, iż jego jest dużo lep­sza.

Wpły­wa­ją­ce­go do por­tu Fa­le­ron na grec­kim krą­żow­ni­ku „He­lios” kró­la Je­rze­go II po­wi­ta­ło sto je­den salw ar­mat­nich.

– Ja­sna cho­le­ra! – wy­krzyk­nął je­den z an­ty­ro­ja­li­stów. – Jak oni mie­rzą? Sto je­den strza­łów i ża­den nie tra­fił!

Król Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii Je­rzy V jesz­cze jako ksią­żę Wa­lii od­by­wał służ­bę na okrę­cie wo­jen­nym. Na peł­nym mo­rzu ka­pi­tan po­le­cił mu okre­ślić po­ło­że­nie geo­gra­ficz­ne, w któ­rym ak­tu­al­nie znaj­du­je się okręt.

Na­stęp­ca tro­nu wziął się ostro do pra­cy i po go­dzi­nie przed­sta­wił ka­pi­ta­no­wi ar­kusz z ob­li­cze­niem. Ten spoj­rzaw­szy na nie, rzekł:

– Wa­sza Ksią­żę­ca Mość, pro­szę na­tych­miast zdjąć czap­kę!

– Dla­cze­go ka­zał mi pan zdjąć na­kry­cie gło­wy? – za­py­tał Je­rzy V, speł­nia­jąc po­le­ce­nie.

– Po­nie­waż zgod­nie z pań­skim wy­li­cze­niem znaj­du­je­my się w tej chwi­li przed głów­nym oł­ta­rzem Ka­te­dry św. Paw­ła w Lon­dy­nie.

Ce­sarz Ka­li­gu­la sły­nął ra­czej z okru­cień­stwa niż z po­czu­cia hu­mo­ru. Kie­dy więc w trak­cie dys­ku­sji z dwo­ma kon­su­la­mi wy­buch­nął na­gle nie­po­ha­mo­wa­nym śmie­chem, zdzi­wie­ni roz­mów­cy za­py­ta­li go o przy­czy­nę tej na­głej we­so­ło­ści.

– Śmie­ję się – od­parł, krztu­sząc się, Ka­li­gu­la – bo wła­śnie przy­szło mi do gło­wy, że mógł­bym ka­zać po­de­rżnąć wam gar­dła.

Jean Ber­na­dot­te, mar­sza­łek na­po­le­oń­ski i za­ło­ży­ciel dy­na­stii szwedz­kiej, w okre­sie Re­wo­lu­cji Fran­cu­skiej był sier­żan­tem i zgod­nie z ów­cze­sną modą ka­zał so­bie zro­bić ta­tu­aż na ra­mie­niu.

Wie­le lat póź­niej, już jako Ka­rol II, za­cho­ro­wał i le­karz uznał, że na­le­ży pu­ścić krew. Za­bieg ten wy­ko­ny­wa­no na le­wym ra­mie­niu, któ­re król miał wy­ta­tu­owa­ne. Ber­na­dot­te opie­rał się roz­pacz­li­wie, ale gdy le­karz stwier­dził, że nie bie­rze od­po­wie­dzial­no­ści za jego ży­cie, zgo­dził się na za­bieg pod wa­run­kiem, że dok­tor ni­ko­mu nie po­wie, co zo­ba­czył.

Gdy chi­rurg od­wi­nął rę­kaw ko­szu­li, uj­rzał re­wo­lu­cyj­ną czap­kę fry­gij­ską i na­pis: „Śmierć kró­lom”.

Ksią­żę Ja­kub (póź­niej­szy król Ja­kub II), wra­ca­jąc z ło­wów, spo­tkał swe­go bra­ta, kró­la An­glii, Szko­cji i Ir­lan­dii Ka­ro­la II, sa­mot­nie spa­ce­ru­ją­ce­go po par­ku. Ja­kub nie omiesz­kał prze­strzec bra­ta przed nie­bez­pie­czeń­stwem sa­mot­nych prze­cha­dzek. Jed­nak­że Ka­rol do­bro­dusz­nie po­ki­wał gło­wą i od­parł:

– Bądź spo­koj­ny, bra­cie. Nikt w ca­łej An­glii nie bę­dzie chciał mnie za­bić po to, żeby cie­bie osa­dzić na tro­nie!

Jan Sti­ge­lius, po­eta nie­miec­kie­go re­ne­san­su, ofia­ro­wał kie­dyś ce­sa­rzo­wi Ka­ro­lo­wi V po­emat ła­ciń­ski z czo­ło­bit­ną de­dy­ka­cją. Po pew­nym cza­sie otrzy­mał na­pi­sa­ną w imie­niu ce­sa­rza od­po­wiedź:

– Po­emat bar­dzo spodo­bał się Jego Ce­sar­skiej Wy­so­ko­ści. Niech po­eta pro­si, o co tyl­ko chce. Otrzy­ma wszyst­ko, cze­go­kol­wiek za­żą­da. Je­że­li pra­gnie przy­kła­do­wo szla­chec­twa, zo­sta­nie szlach­ci­cem. Lecz nie­chaj nie pro­si o pie­nią­dze – pie­nię­dzy nie do­sta­nie.

Ce­sarz Ka­rol V roz­ma­wiał z hra­bią de Leve na te­mat Ita­lii.

– Na­le­ży się po­zbyć ksią­żąt ma­ją­cych po­sia­dło­ści we Wło­szech za po­mo­cą tru­ci­zny – po­wie­dział hra­bia.

– A co się sta­nie z moją du­szą? – za­wo­łał prze­ra­żo­ny ce­sarz.

– Je­że­li Wa­sza Ce­sar­ska Mość ma du­szę, to po­wi­nien na­tych­miast ab­dy­ko­wać!

Król Fran­cji Ka­rol IX rzekł kie­dyś do swe­go bła­zna:

– Masz ta­kie wpły­wy na dwo­rze, że ktoś mógł­by po­my­śleć, iż to ty je­steś kró­lem, a ja bła­znem. Może więc się za­mie­ni­my?

Po­nie­waż bła­zen nie od­po­wie­dział, król na­ci­skał da­lej:

– Co, wsty­dził­byś się być wład­cą?

– Nie, pa­nie – od­parł bła­zen po chwi­li wa­ha­nia. – Ale wsty­dził­bym się mieć ta­kie­go bła­zna.

Car Piotr I uka­rał śmier­cią szam­be­la­na Mon­sa, ko­chan­ka swo­jej żony, Ka­ta­rzy­ny I. Nie­szczę­śni­ka wbi­to na pal, póź­niej ścię­to mu gło­wę i wsa­dzo­no ją do sło­ja ze spi­ry­tu­sem. Ten, z roz­ka­zu cara, za­nie­sio­no do po­ko­ju ca­ry­cy. Ka­ta­rzy­na spoj­rza­ła ze smut­kiem na to, co zo­sta­ło z jej ko­chan­ka i rze­kła:

– Oto, moi pań­stwo, do cze­go pro­wa­dzi roz­pu­sta!

Ca­ry­ca Ka­ta­rzy­na II za­pro­si­ła na swój dwór zna­ko­mi­tą wło­ską śpie­wacz­kę na­zwi­skiem Ga­briel­li. Słyn­na diva za­żą­da­ła jed­nak za dwa mie­sią­ce wy­stę­pów w Pe­ters­bur­gu aż pię­ciu ty­się­cy du­ka­tów.

– Tyle nie pła­cę na­wet żad­ne­mu ze swo­ich feld­mar­szał­ków – po­wie­dzia­ła oszo­ło­mio­na ca­ry­ca.

– W ta­kim ra­zie – ri­po­sto­wa­ła Ga­briel­li – niech Wa­sza Ce­sar­ska Mość każe śpie­wać swo­im feld­mar­szał­kom.

Ce­sarz Le­opold II bar­dzo do­brze grał na fle­cie. Pew­ne­go razu ka­pel­mistrz na­dwor­ny ode­zwał się do nie­go w te sło­wa:

– Szko­da, że Wa­sza Ce­sar­ska Mość nie zo­stał fle­ci­stą.

– Nie szko­dzi – od­rzekł ce­sarz. – Za to mam więk­szy do­chód.

Pe­wien an­giel­ski ksią­żę po­chwa­lił się kró­lo­wi Bel­gów Le­opol­do­wi II po­sia­da­niem licz­ne­go za­stę­pu służ­by.

– Czy Wa­sza Kró­lew­ska Mość wie, że mam lo­ka­ja, któ­re­go je­dy­nym za­ję­ciem jest zaj­mo­wa­nie się moją faj­ką?

– To jesz­cze nic – od­parł król. – Ja do tej sa­mej funk­cji za­trud­niam czte­rech lu­dzi. Je­den przy­no­si faj­kę, dru­gi ją na­py­cha, trze­ci za­pa­la…

– A czwar­ty? – za­py­tał z cie­ka­wo­ścią ksią­żę.

– Ten jest po to tyl­ko, by ją pa­lić, bo ja nie cier­pię faj­ki…

Król ba­war­ski Lu­dwik II spo­tkał w cza­sie prze­jaz­du przez swój kraj bez­no­gie­go wie­śnia­ka wlo­ką­ce­go się o ku­lach.

– Gdzie­ście stra­ci­li nogę? – za­py­tał chło­pa.

– Pod Se­da­nem.

– A nie po­zna­je­cie mnie?

– Nie.

– Ja je­stem prze­cież kró­lem ba­war­skim, wa­szym wo­dzem.

– Jak­że ja mo­głem po­znać Wa­szą Kró­lew­ską Mość – uspra­wie­dli­wił się wie­śniak – sko­ro wciąż wal­czy­łem w pierw­szej li­nii.

Pod­czas po­dró­ży przez pół­noc­ne Ni­der­lan­dy Król Fran­cji Lu­dwik XI za­wi­tał na noc­leg do przy­droż­nej obe­rży. Na ko­la­cję ka­zał so­bie po­dać ja­jecz­ni­cę z czte­rech jaj. Ja­kież było jego zdzi­wie­nie, kie­dy za za­mó­wio­ny po­si­łek otrzy­mał ra­chu­nek opie­wa­ją­cy aż na pięć­dzie­siąt ta­la­rów! Ka­zał we­zwać do sie­bie obe­rży­stę i po­iry­to­wa­ny za­py­tał:

– Co to, karcz­ma­rzu, jaj u was bra­ku­je, że tak dro­go li­czysz?

– Jaj ci u nas do­sta­tek, szla­chet­ny pa­nie – pa­dła od­po­wiedź. – Ale kró­lo­wie na­der rzad­ko się tra­fia­ją.

Pięk­na Mał­go­rza­ta de Sas­se­na­ge bar­dzo przy­pa­dła do gu­stu Lu­dwi­ko­wi XI. Dwa lata trzy­mał ją przy dwo­rze i miał z nią dwóch sy­nów.

Pew­ne­go razu Mał­go­rza­ta zwró­ci­ła się do astro­lo­ga, by jej prze­po­wie­dział przy­szłość. Ten spoj­rzał na nią i od­rzekł, że wkrót­ce umrze. I rze­czy­wi­ście, wsku­tek ja­kiejś ta­jem­ni­czej cho­ro­by w okre­ślo­nym cza­sie wy­zio­nę­ła du­cha.

Król, po­dej­rze­wa­jąc zbrod­nię, we­zwał astro­lo­ga i to­nem nie­wró­żą­cym nic do­bre­go za­py­tał:

– Ty, któ­ry wszyst­ko prze­wi­du­jesz, czy wiesz, kie­dy umrzesz?

– Tak, pa­nie – od­po­wie­dział chy­trze astro­log. – W gwiaz­dach prze­wi­dzia­no, że trzy dni przed Wa­szym Ma­je­sta­tem.

Król Lu­dwik XII był bar­dzo oszczęd­ny. Gdy mu raz ktoś po­wie­dział, że lu­dzie śmie­ją się z jego skąp­stwa, od­rzekł:

– Wolę, że się z mego skąp­stwa śmie­ją, niż żeby mie­li nad moją roz­rzut­no­ścią pła­kać.

Pe­wien dwo­rza­nin Lu­dwi­ka XIV, sły­ną­cy z nad­zwy­czaj wy­gó­ro­wa­nych am­bi­cji, zo­stał kie­dyś za­py­ta­ny przez wład­cę, czy zna ję­zyk hisz­pań­ski.

– Nie, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – od­parł zgod­nie z praw­dą.

Wró­ciw­szy do domu, dwo­rza­nin do­szedł do wnio­sku, że py­ta­nie to za­pew­ne wią­że się z ja­ki­miś pla­na­mi Lu­dwi­ka XIV wo­bec jego oso­by – kto wie, może na­wet mógł­by uzy­skać sta­no­wi­sko am­ba­sa­do­ra w Hisz­pa­nii. Nie tra­cąc cza­su, wziął się więc so­lid­nie do na­uki, wi­dząc już oczy­ma wy­obraź­ni sa­me­go sie­bie w prze­pięk­nej re­zy­den­cji.

Po kil­ku mie­sią­cach, znów sta­nąw­szy przed ob­li­czem Lu­dwi­ka XIV, oznaj­mił z dumą:

– Naj­ja­śniej­szy Pa­nie, pra­gnę za­wia­do­mić, że już na­uczy­łem się hisz­pań­skie­go.

– To wspa­nia­le – od­rzekł król. – Win­szu­ję panu z ca­łe­go ser­ca. Bę­dzie pan mógł czy­tać Don Ki­cho­ta w ory­gi­na­le.

– Kró­lo­wie otrzy­ma­li wła­dzę od sa­me­go Boga – po­wie­dział kie­dyś Lu­dwik XIV do zgro­ma­dzo­nych wo­kół dwo­rzan. – Je­śli na­wet ka­zał­bym któ­re­muś z was sko­czyć do wody, na­tych­miast mu­si­cie wy­ko­nać roz­kaz.

W tym mo­men­cie je­den z dwo­rzan pod­niósł się ze swe­go miej­sca i szyb­kim kro­kiem skie­ro­wał do wyj­ścia.

– Hola! – krzyk­nął za nim król. – A do­kąd to?

– Uczyć się pły­wać – brzmia­ła krót­ka od­po­wiedź.

W ka­pli­cy kró­lew­skiej pod­czas wy­ko­ny­wa­nia psal­mu Mi­se­re­re w opra­co­wa­niu kom­po­zy­to­ra Je­ana Bap­ti­ste’a Lul­ly­ego król Lu­dwik XIV zwró­cił się do klę­czą­ce­go obok hra­bie­go:

– Czy po­do­ba się panu ten utwór?

– Tak, Wa­sza Wy­so­kość. Mu­zy­ka jest cu­dow­nie mięk­ka dla uszu, jed­nak bar­dzo twar­da dla ko­lan…

Lu­dwik XIV lu­bił pi­sać wier­sze. Pew­ne­go razu po­ka­zał prób­kę swo­jej twór­czo­ści po­ecie Bo­ile­au-De­spre­au­xo­wi.

– To nic nie­war­te wy­po­ci­ny – po­wie­dział po­eta.

– Ależ to ja pi­sa­łem! – wy­krzyk­nął obu­rzo­ny król.

– A, je­śli tak, to w po­rząd­ku. Król bo­wiem jest je­dy­nym czło­wie­kiem, któ­re­mu wol­no pi­sać nędz­ne wier­sze.

Mo­lier zmarł, od­mó­wiw­szy przy­ję­cia świę­tych sa­kra­men­tów, w związ­ku z czym ksiądz nie chciał go po­cho­wać w po­świę­co­nej zie­mi. Mimo próśb kró­la Lu­dwi­ka XIV, na­wet ar­cy­bi­skup nie chciał uchy­lić tego za­ka­zu.

– Jak głę­bo­ko się­ga po­świę­co­na zie­mia? – za­py­tał król.

– Na czte­ry sto­py, Wa­sza Wy­so­kość – od­parł du­chow­ny.

– A więc po­cho­waj­cie go na głę­bo­ko­ści sze­ściu stóp – za­de­cy­do­wał Lu­dwik XIV.

Su­ro­wa ety­kie­ta pa­nu­ją­ca na dwo­rze Lu­dwi­ka XIV cha­rak­te­ry­zo­wa­ła się mię­dzy in­ny­mi szcze­gól­nym ro­dza­jem słu­żal­czo­ści i po­chleb­stwa. Pew­ne­go razu król za­py­tał księ­cia d’Uzès, kie­dy jego żona spo­dzie­wa się roz­wią­za­nia.

– Kie­dy Wa­sza Kró­lew­ska Mość ra­czy roz­ka­zać – pa­dła od­po­wiedź.

Lu­dwik XV bar­dzo pra­gnął syna – na­stęp­cy tro­nu, a tym­cza­sem ro­dzi­ły mu się same cór­ki. Tro­chę lek­ce­wa­żą­co na­zy­wa­no je przed chrztem ko­lej­ny­mi licz­ba­mi po­rząd­ko­wy­mi. Była więc „Pani Pierw­sza”, „Pani Dru­ga”, „Pani Trze­cia”…

Kie­dy w roku 1738 do­nie­sio­no kró­lo­wi o przyj­ściu na świat ko­lej­nej cór­ki za­miast syna i za­py­ta­no, czy na­zwać ją „Pa­nią Siód­mą”, zde­spe­ro­wa­ny mo­nar­cha wark­nął:

– Nie. Pa­nią Ostat­nią!

Król Fran­cji w la­tach 1774-1792, Lu­dwik XVI, gra­jąc z dwo­rza­na­mi w kar­ty, przy­pi­sał so­bie wy­gra­ną, choć jego prze­ciw­nik był od­mien­ne­go zda­nia. Inni dwo­rza­nie ze­bra­ni wo­kół sto­łu mil­cze­li dys­kret­nie. Na to wszedł ksią­żę de Gram­mont.

– Roz­sądź ty, kto z nas dwu ma słusz­ność – roz­ka­zał król.

– Z pew­no­ścią nie Wa­sza Kró­lew­ska Mość – od­rzekł ksią­żę.

– Skąd ta pew­ność, kie­dy na­wet nie wiesz, o co cho­dzi?

– Gdy­byś miał choć cień słusz­no­ści, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – od­parł de Gram­mont, wy­traw­ny znaw­ca lu­dzi – sto­ją­cy wo­kół dwo­rza­nie z pew­no­ścią by nie mil­cze­li.

Spa­ce­ru­jąc razu pew­ne­go po pa­ła­co­wym ogro­dzie, Lu­dwik XVI uj­rzał dwie pięk­ne grusz­ki. Wró­ciw­szy do kom­nat, we­zwał ogrod­ni­ka i ka­zał mu je ze­rwać. Ten wy­ko­nał oczy­wi­ście po­le­ce­nie i przy­niósł owo­ce kró­lo­wi. Bę­dą­cy aku­rat w do­brym hu­mo­rze mo­nar­cha za­to­pił zęby w jed­nym z nich, dru­gi zaś dał ogrod­ni­ko­wi. Ze zdzi­wie­niem za­uwa­żył jed­nak, że pra­cow­nik do­byw­szy noża za­bie­ra się za obie­ra­nie skór­ki.

– Jak­że to? – za­py­tał. – To ja grusz­kę z łu­pi­ną jem, a ty nie po­tra­fisz?

– Ależ po­tra­fię, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – za­pew­nił go ogrod­nik. – Tyl­ko jed­na grusz­ka wpa­dła mi w coś pa­skud­ne­go, a nie wiem, któ­ra to była.

W cza­sach fran­cu­skiej Re­stau­ra­cji pa­ry­ski Pan­te­on za­mie­nio­no po­now­nie na ko­ściół. Ktoś za­żą­dał, żeby usu­nąć znaj­du­ją­ce się tam szcząt­ki Wol­te­ra, bluź­nier­cy, bez­boż­ni­ka i li­ber­ty­na. Temu po­my­sło­wi sprze­ci­wił się jed­nak zde­cy­do­wa­nie sam król Lu­dwik XVIII.

– Nie! – oświad­czył. – Zo­staw­cie go tu, gdzie jest! Aż nad­to bę­dzie uka­ra­ny, słu­cha­jąc co­dzien­nie mszy świę­tej.

Pe­wien hra­bia an­giel­ski pod­czas wi­zy­ty we Fran­cji chwa­lił się przed kró­lo­wą Ma­rią Lesz­czyń­ską, żoną Lu­dwi­ka XV, przy­na­leż­no­ścią do jed­ne­go z naj­star­szych ro­dów i przy każ­dej oka­zji pod­kre­ślał swe po­cho­dze­nie. W pew­nej chwi­li kró­lo­wa spy­ta­ła go z uśmie­chem:

– Moż­na by są­dzić, hra­bio, że pań­scy przod­ko­wie znaj­do­wa­li się już w arce No­ego?

– Ależ nie, Naj­ja­śniej­sza Pani! – za­pew­nił ją roz­mów­ca. – Moi przod­ko­wie mie­li wła­sny sta­tek!

Król Lu­dwik Fi­lip pod­czas swej po­dró­ży przez Fran­cję przy­je­chał do ma­łe­go pro­win­cjo­nal­ne­go mia­stecz­ka. W cza­sie uro­czy­ste­go obia­du bur­mistrz, wła­ści­ciel skle­pu, ba­wił kró­la roz­mo­wą:

– Szko­da, że Wa­sza Kró­lew­ska Mość nie przy­wiózł żony ze sobą!

– A pań­ska żona gdzie jest? – spy­tał w od­po­wie­dzi król.

– O, ona musi dbać o in­te­res!

– No wi­dzi pan – ro­ze­śmiał się król. – U mnie to samo. Prze­cież ktoś musi in­te­re­su pil­no­wać!

Ksią­że Flo­ren­cji Co­si­mo Me­di­ci, zwa­ny Wiel­kim, roz­gnie­wał się pew­ne­go razu na swe­go przy­ja­cie­la i za­pra­gnął go uka­rać.

– Pan nasz, Je­zus Chry­stus, na­ka­zał nam mi­ło­wać na­wet nie­przy­ja­ciół swo­ich – ujął się za nie­szczę­śni­kiem je­den z dwo­rzan.

– Znam do­brze na­uki Je­zu­sa – od­burk­nął ksią­żę – ale prze­ko­na­ny je­stem, że nig­dzie nie po­wie­dział: „Mi­łuj­cie przy­ja­ciół”.

Co­si­mo Me­di­ci, wład­ca Flo­ren­cji, twór­ca po­tę­gi rodu Me­dy­ce­uszy, le­żał z za­mknię­ty­mi ocza­mi pod­czas swej ostat­niej cho­ro­by. Jego cór­ka Ka­ta­rzy­na za­py­ta­ła:

– Dla­cze­go, oj­cze, tak czę­sto za­my­kasz oczy?

– Cór­ko, czy­nię tak, aby się przy­zwy­cza­ić do tego, że wkrót­ce nie będę ich już w ogó­le otwie­rał.

Car Mi­ko­łaj I Ro­ma­now spo­tkał kie­dyś pi­ja­ne­go ofi­ce­ra.

– Ty su­kin­sy­nu! – za­wo­łał zde­gu­sto­wa­ny. – Co byś zro­bił, gdy­byś był na moim miej­scu i pi­ja­ne­go ofi­ce­ra spo­tkał?

Ofi­cer stru­chlał roz­po­znaw­szy wład­cę, ale wnet się opa­mię­tał i śmia­ło od­po­wie­dział:

– Naj­ja­śniej­szy Pa­nie! Gdy­bym ja był na two­im miej­scu, to­bym z taką pi­ja­ną świ­nią na­wet nie ga­dał.

Po uśmie­rze­niu po­wsta­nia wę­gier­skie­go w 1849 roku car Mi­ko­łaj I za­py­tał swo­ich dwo­rzan:

– Czy wie­cie, w czym je­stem po­dob­ny do kró­la Jana III So­bie­skie­go?

– Nie, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie.

– W tym mia­no­wi­cie, że obaj po­peł­ni­li­śmy to samo głup­stwo. Ura­to­wa­li­śmy Wie­deń i Au­strię.

Car Mi­ko­łaj II miał już dwie cór­ki i nie­cier­pli­wie ocze­ki­wał na­ro­dzin na­stęp­cy tro­nu. Po trze­cim po­ro­dzie zo­stał jed­nak za­wia­do­mio­ny przez hra­bi­nę Igna­tie­wą, że Naj­ja­śniej­sza Pani zno­wu ra­czy­ła uro­dzić cór­kę.

– Do li­cha, to już trze­cia – wes­tchnął car.

– Co ro­bić? – od­po­wie­dzia­ła wes­tchnie­niem hra­bi­na. – Naj­ja­śniej­szy Pan ra­czy się jesz­cze raz po­fa­ty­go­wać…

W jed­nym z ol­brzy­mich skła­dów woj­sko­wych w Pe­ters­bur­gu prze­cho­wy­wa­no 24 000 ko­żu­chów ba­ra­nich. W cza­sie woj­ny ro­syj­sko-ja­poń­skiej w 1904 roku mi­ni­ster­stwo po­le­ci­ło wy­dać je dla ar­mii wal­czą­cej na Da­le­kim Wscho­dzie. Pro­blem był jed­nak w tym, że w kar­to­te­kach fi­gu­ro­wa­ło wpraw­dzie 24 000 ko­żu­chów, ale na­praw­dę było ich 12 800. Brak po­zo­sta­łych wy­tłu­ma­czo­no krót­ko:

– 11 200 ko­żu­chów zja­dły my­szy.

Gdy o tym wy­pad­ku do­nie­sio­no ca­ro­wi Mi­ko­ła­jo­wi II, ten na­pi­sał na do­nie­sie­niu:

„Zwol­nić wszyst­kie my­szy z zaj­mo­wa­nych przez nie sta­no­wisk!”.

Na po­że­gnal­nym wy­stę­pie ar­tyst­ki, pan­ny Ri­ves, obec­ny był Na­po­le­on III. Gdy wy­cho­dził z te­atru, ktoś z bli­skich lu­dzi za­py­tał go o opi­nię na te­mat wy­stę­pu. Obu­rzo­ny ce­sarz od­po­wie­dział:

– Jak to? Nie dość, że za­pła­ci­łem za bi­let pięt­na­ście ty­się­cy fran­ków, to jesz­cze mam coś my­śleć.

Ju­lia, uko­cha­na cór­ka Okta­wia­na Au­gu­sta, po­ja­wi­ła się raz w jego obec­no­ści ubra­na dość wy­zy­wa­ją­co. Ura­zi­ło to ce­sa­rza wiel­ce, lecz nie rzekł ani sło­wa. Na­za­jutrz Ju­lia ubra­ła się w strój od­mien­ny: skrom­ny i przy­zwo­ity. Za­do­wo­lo­ny Au­gust zwró­cił jej uwa­gę:

– O ileż god­niej­szy niż wczo­raj­sze odzie­nie jest ten strój cór­ki ce­za­ra.

– Dziś ubra­łam się dla oczu ojca – od­rze­kła Ju­lia. – Wczo­raj zaś dla oczu męża.

Po­ja­wił się oneg­daj w Rzy­mie czło­wiek z pro­win­cji, zwra­ca­ją­cy po­wszech­ną uwa­gę nie­zwy­kłym po­do­bień­stwem do Okta­wia­na Au­gu­sta. Kie­dy wie­ści do­szły do ce­za­ra, ten na­tych­miast ka­zał spro­wa­dzić so­bo­wtó­ra przed swe ob­li­cze

– Po­wiedz mi, do­bry czło­wie­ku – za­py­tał go – czy mat­ka two­ja była kie­dyś w Rzy­mie?

– Mat­ka nig­dy – od­parł tam­ten. – Ale czę­sto by­wał tu mój oj­ciec.

Po zwy­cię­stwie Okta­wia­na Au­gu­sta pod Ak­cjum po­wi­tał go pe­wien czło­wiek z kru­kiem. Ptak wy­raź­nie po­wie­dział:

– Wi­taj Okta­wia­nie, zwy­cię­ski wo­dzu!

Okta­wian ku­pił kru­ka za dwa­dzie­ścia ty­się­cy se­ster­cji. W póź­niej­szym cza­sie do­wie­dział się, że sprze­daw­ca miał jesz­cze dru­gie­go kru­ka, któ­ry mó­wił:

– Wi­taj zwy­cię­ski wo­dzu… An­to­niu­szu!

Pew­ne­go razu opo­wie­dzia­no Okta­wia­no­wi Au­gu­sto­wi o dwu­dzie­stu mi­lio­nach dłu­gów, ja­kich na­ro­bił za swe­go ży­cia pe­wien rzym­ski ekwi­ta. Au­gust ka­zał na au­kcji po­śmiert­nej ku­pić dla sie­bie pier­nat z jego łóż­ka. Wi­dząc zdzi­wie­nie oto­cze­nia, wy­ja­śnił:

– Musi mieć wła­ści­wo­ści na­sen­ne pier­nat, na któ­rym mógł ten czło­wiek spać, ma­jąc tyle dłu­gów.

Sta­ni­sław Au­gust Po­nia­tow­ski, prze­cha­dza­jąc się po Ogro­dzie Sa­skim, spo­strzegł szlach­ci­ca, któ­ry miał siwą bro­dę, lecz wło­sy na gło­wie zu­peł­nie czar­ne. Gdy król je­go­mość oka­zał zdzi­wie­nie tą oko­licz­no­ścią, sław­ny z dow­ci­pu szam­be­lan Wol­ski ob­ja­śnił mo­nar­sze:

– Dla­te­go, Wa­sza Kró­lew­ska Mość, ów szlach­cic ma bro­dę siwą a gło­wę czar­ną, że wię­cej pra­co­wał gębą niż gło­wą.

Ksią­żę Ra­inier, wład­ca Mo­na­ko, wy­glą­da­jąc pew­ne­go dnia przez okno swe­go pa­ła­cu, dał wy­raz wiel­kie­mu nie­za­do­wo­le­niu z po­wo­du bra­ku war­ty przed jego po­sia­dło­ścią.

– Eks­ce­len­cjo! – po­in­for­mo­wał go szef szta­bu. – Po­ło­wa ar­mii za­mia­ta wła­śnie dzie­dzi­niec pa­ła­cu, a dru­ga po­ło­wa po­szła z dzieć­mi Wa­szej Ksią­żę­cej Mo­ści na spa­cer.

Do ce­sa­rza rzym­sko-nie­miec­kie­go Ru­dol­fa II przy­szedł raz że­brak i rzekł:

– Pro­szę cię, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie, o hoj­ne wspar­cie, bom jest two­im krew­nym po Ada­mie.

– Idź, przy­nieś wór – roz­ka­zał mu ce­sarz.

Dziad po­szedł i przy­niósł wór, my­śląc, że go ce­sarz na­peł­ni. Ale ten rzu­cił do nie­go grosz i rzekł:

– Niech każ­dy krew­ny po Ada­mie da ci grosz, a wnet bę­dziesz miał peł­ny wór. W koń­cu sta­niesz się bo­gat­szy ode mnie.

W cza­sie wi­zy­ty ce­sa­rza Etio­pii Haj­le Se­las­sje w Ju­go­sła­wii, w jed­nym za­kła­dów pra­cy, któ­re wi­zy­to­wał, wznie­sio­no na jego cześć okrzyk:

– Wi­ta­my to­wa­rzy­sza ce­sa­rza!

Król Ste­fan Ba­to­ry, jak wia­do­mo, nie znał ję­zy­ka pol­skie­go, na­to­miast świet­nie mó­wił po ła­ci­nie. Pew­ne­go razu za­gad­nął ar­cy­bi­sku­pa lwow­skie­go:

– Jak­że ty, księ­że, zo­sta­łeś bi­sku­pem w Ko­ście­le ła­ciń­skim, kie­dy mało co umiesz po ła­ci­nie?

– Tak jak Wa­sza Kró­lew­ska Mość kró­lem w Pol­sce, choć po pol­sku nie umiesz – od­po­wie­dział ar­cy­bi­skup.

Kie­dy peł­nią­cy obo­wiąz­ki na­miest­ni­ka Egip­tu Aemi­liusz Rek­tus prze­słał ce­sa­rzo­wi Ty­be­riu­szo­wi ko­lej­ną ratę po­dat­ków z pro­win­cji, dużo wyż­szą jed­nak niż zwy­kle, ce­sarz po­le­cił swym urzęd­ni­kom ode­słać nad­wyż­kę na­miest­ni­ko­wi wraz z na­stę­pu­ją­cym ko­men­ta­rzem:

„Do­bry pa­sterz strzy­że swo­je owce, a nie ob­dzie­ra ich ze skó­ry”.

Se­nat za­pro­po­no­wał ce­sa­rzo­wi Ty­be­riu­szo­wi na­zwa­nie mie­sią­ca wrze­śnia jego wła­snym imie­niem, a paź­dzier­ni­ka imie­niem jego mat­ki, Li­wii. Ty­be­riusz od­mó­wił, py­ta­jąc przy oka­zji:

– A co zro­bi­cie, gdy bę­dzie­cie już mie­li trzy­na­stu ce­za­rów?

Kró­lo­wa Wik­to­ria przy­ję­ła kie­dyś na au­dien­cji kró­lo­wą jed­nej z na­le­żą­cych do An­glii wy­se­pek.

– I w mo­ich ży­łach pły­nie an­giel­ska krew – rze­kła nie bez dumy eg­zo­tycz­na zna­ko­mi­tość.

– Jak to? – zdzi­wi­ła się Wik­to­ria.

– Mój dziad zjadł an­giel­skie­go ge­ne­ra­ła Mil­le­ra.

Ce­sarz nie­miec­ki Wil­helm II pod­czas swe­go po­by­tu w Wind­so­rze u kró­la Wiel­kiej Bry­ta­nii Je­rze­go V za­chwy­cał się wspa­nia­ły­mi traw­ni­ka­mi w par­ku ota­cza­ją­cym za­mek i pro­sił o zdra­dze­nie mu se­kre­tu ich pie­lę­gno­wa­nia. Król Je­rzy za­wo­łał ogrod­ni­ka, któ­ry wy­ja­śnił:

– To bar­dzo ła­twa rzecz. Kosi się traw­nik co­dzien­nie i pod­le­wa przez 700 lat, a tra­wa sta­je się gę­sta jak naj­bar­dziej pu­szy­sty dy­wan.

Kie­dy król Wła­dy­sław Ja­gieł­ło że­nił się po raz czwar­ty, tym ra­zem z księż­nicz­ką Son­ką Hol­szań­ską, bi­skup kra­kow­ski Zbi­gniew Ole­śnic­ki zwró­cił mu uwa­gę, że jego wy­bran­ka jest zbyt mło­da. Król od­parł na to z obu­rze­niem:

– Kie­dym się że­nił z Gra­now­ską, mó­wi­li­ście, że za sta­ra i że brzyd­ka. Jak­że więc wam do­go­dzić?

Pol­ski król Zyg­munt Sta­ry był na­mięt­nym kar­cia­rzem. Gra­jąc kie­dyś z dwo­rza­na­mi we flu­sa – kie­dy mu przy­szły dwa kró­le – zgło­sił, że ma trzy.

– A gdzie trze­ci? – za­py­ta­no przy spraw­dza­niu.

– A tom ja – od­rzekł ze spo­ko­jem król Zyg­munt i zgar­nął pulę.

Zyg­munt Sta­ry miał ra­czej opi­nię ma­ło­mów­ne­go, ale za mło­dych lat, w gro­nie osób bli­skich, po­zwa­lał so­bie na żar­ty i ce­lo­wał nie­kie­dy w zręcz­nych po­wie­dzon­kach. Pe­wien ma­gnat, któ­ry bar­dzo pra­gnął zo­stać kanc­le­rzem, rzekł raz do nie­go, chcąc go wy­ba­dać:

– Lu­dzie plo­tą, że mam zo­stać kanc­le­rzem

– Nie tur­buj się Wasz­mość – uspo­ko­ił go król Zyg­munt. – Cze­goż to lu­dzie nie ga­da­ją.

Król Zyg­munt Sta­ry pod­czas to­a­le­ty zdej­mo­wał pier­ście­nie z pal­ców i da­wał je do przy­trzy­ma­nia dy­żur­ne­mu dwo­rza­ni­no­wi. Pew­ne­go razu nie upo­mniał się o klej­no­ty i słu­ga, my­śląc, że mo­nar­cha o nich za­po­mniał, za­cho­wał pier­ście­nie przy so­bie. Kie­dy po ja­kimś cza­sie znów przy­szła ko­lej na tego sa­me­go dwo­rza­ni­na, Zyg­munt, wi­dząc wy­cią­gnię­tą dłoń, od­rzekł:

– Wy­star­czą wam daw­ne, te mogą się przy­dać in­ne­mu.

PO­LI­TY­CY

Pre­zy­dent USA w la­tach 1825-1829, John Qu­in­cy Adams, po­dej­rze­wa­ny był przez po­li­tycz­nych prze­ciw­ni­ków o sym­pa­tie ary­sto­kra­tycz­ne i ro­ja­li­stycz­ne. Po po­wro­cie z Eu­ro­py ktoś za­py­tał go de­li­kat­nie:

– Po­dob­no roz­ma­wiał pan we Fran­cji z kró­lem fran­cu­skim. Co król panu po­wie­dział?

– Po­wie­dział mi – od­rzekł Adams – abym zszedł mu z dro­gi.

Wy­bit­ne­go po­li­ty­ka ateń­skie­go Al­cy­bia­de­sa za­py­tał je­den z przy­ja­ciół:

– Po­wiedz mi, cze­mu za­da­jesz się z he­te­rą Le­isą, sko­ro wia­do­mo, że ona cię wca­le nie ko­cha?

– Mój dro­gi – od­parł Al­cy­bia­des – wino i ryby tak­że mnie nie ko­cha­ją, a jed­nak mi sma­ku­ją.

Po­li­tyk wę­gier­ski, hra­bia Ju­liusz An­drás­sy, był przez całe ży­cie wiel­kim mi­ło­śni­kiem ko­biet i po­zo­stał nim na­wet gdy skoń­czył już osiem­dzie­siąt­kę. Pew­ne­go dnia, roz­ma­wia­jąc na przy­ję­ciu z ja­kąś mło­dą damą, po­ło­żył jej rękę na ple­cach. Zmie­sza­na tym ko­bie­ta po­pro­si­ła grzecz­nie:

– Czy Wa­sza Eks­ce­len­cja nie mo­gła­by trzy­mać ręki gdzie in­dziej?

– Bar­dzo chęt­nie – od­parł hra­bia z ga­lan­te­rią. – Nie mia­łem tyl­ko od­wa­gi.

Pod­czas prze­pro­wa­dza­nia wy­wia­du pe­wien dzien­ni­karz zwró­cił się do Lesz­ka Bal­ce­ro­wi­cza:

– Lu­dzie mó­wią, że dla Pana czło­wiek nic nie zna­czy. Trosz­czy się Pan tyl­ko o bu­dżet.

– Niech mó­wią! – po­wie­dział Bal­ce­ro­wicz – Bu­dżet na tym nie ucier­pi.

Je­den z człon­ków Dy­rek­to­ria­tu rzą­dzą­ce­go Fran­cją po oba­le­niu w 1795 roku Ro­be­spier­re’a, na­zwi­skiem La­re­vel­lie­re-La­paux, był za­go­rza­łym an­ty­pa­pi­stą, za­cie­kłym wro­giem re­li­gii ka­to­lic­kiej.

– Kie­dyś stwo­rzę nową re­li­gię – obie­cał.

Obec­ny przy tym inny czło­nek Dy­rek­to­ria­tu, Paul Fra­nço­is de Bar­ras, scep­tycz­ny wo­bec po­my­słów ko­le­gi, po­wie­dział wte­dy:

– W jed­nym tyl­ko wi­dzę moż­li­wość zre­ali­zo­wa­nia tej obiet­ni­cy. Mu­sisz dać się ukrzy­żo­wać.

Pod­czas kon­fe­ren­cji pra­so­wej koń­czą­cej wi­zy­tę mi­ni­stra spraw za­gra­nicz­nych Jó­ze­fa Bec­ka w Lon­dy­nie w 1939 roku, je­den z dzien­ni­ka­rzy za­py­tał go, czy są­dzi, że bę­dzie woj­na. Beck od­po­wie­dział:

– Pro­szę Pana, je­stem mile za­sko­czo­ny, że przed­sta­wi­ciel Pol­ski wi­ta­ny jest w Lon­dy­nie jak pro­rok, ale za­pew­niam Pana, że nig­dy nie mia­łem z tym za­wo­dem nic wspól­ne­go.

Pe­wien gość z Tek­sa­su zwie­rzył się kie­dyś izra­el­skie­mu pre­mie­ro­wi, Da­vi­do­wi Ben-Gu­rio­no­wi:

– U nas w Tek­sa­sie je­dzie się po­cią­giem cały dzień i całą noc, i cią­gle jest Tek­sas.

– Te same kło­po­ty z ko­le­ja­mi mamy tak­że w Izra­elu – od­po­wie­dział z ca­łym spo­ko­jem Ben-Gu­rion.

Da­vid Ben-Gu­rion przy­był do sie­dzi­by izra­el­skie­go par­la­men­tu na po­sie­dze­nie ple­nar­ne bez ma­ry­nar­ki i kra­wa­ta, co wy­wo­ła­ło obu­rze­nie de­pu­to­wa­nych.

– Mam na to po­zwo­le­nie sa­me­go Win­sto­na Chur­chil­la – wy­ja­śnił pre­mier.

– Jak to?

– Ano tak to. Kie­dy ostat­nio by­łem w Lon­dy­nie, pró­bo­wa­łem zdjąć ma­ry­nar­kę i kra­wat, ale Chur­chill prze­szko­dził mi, mó­wiąc, że mogę to zro­bić, ale w Je­ro­zo­li­mie.

Je­den z człon­ków kie­row­nic­twa fran­cu­skich so­cja­li­stów spo­tkał się w cza­sie wi­zy­ty w Izra­elu z Da­vi­dem Ben-Gu­rio­nem. Pod­czas roz­mo­wy pre­mier na­po­mknął o ży­dow­skim po­cho­dze­niu fran­cu­skie­go po­li­ty­ka, na co gość od­po­wie­dział:

– Mu­szę panu wy­znać, że naj­bar­dziej ce­nię w so­bie so­cja­li­stę, na­stęp­nie Fran­cu­za, a do­pie­ro na trze­cim miej­scu Żyda.

– Nic nie szko­dzi – od­parł Ben-Gu­rion. – Tu­taj czy­ta­my od pra­wej do le­wej.

Nowy za­kład mon­ta­żo­wy sa­mo­cho­dów w Izra­elu chciał po­da­ro­wać Ben-Gu­rio­no­wi pierw­szy wy­pro­du­ko­wa­ny tam sa­mo­chód. Wie­lu współ­pra­cow­ni­ków pre­mie­ra było jed­nak prze­ciw­nych przy­ję­ciu tego ro­dza­ju po­da­run­ku. Po dłu­gich per­trak­ta­cjach zgo­dzo­no się na kom­pro­mis i usta­lo­no, że Ben-Gu­rion sym­bo­licz­nie za­pła­ci za sa­mo­chód jed­ne­go izra­el­skie­go lira.

W cza­sie ce­re­mo­nii prze­ka­za­nia po­jaz­du żona Ben-Gu­rio­na, Pau­la, od­cią­gnę­ła męża na bok i po­wie­dzia­ła

– Kie­dy otrzy­mu­jesz sa­mo­chód za taką cenę, to kup przy­najm­niej dwa…!

Pod­czas kam­pa­nii wy­bor­czej Leon Blum, fran­cu­ski pi­sarz i po­li­tyk, oso­bi­ście kie­ro­wał pro­pa­gan­dą w swo­im okrę­gu. Pew­ne­go dnia ze­cer przy­niósł mu do ko­rek­ty ode­zwę i po­wie­dział:

– Trze­ba bę­dzie usu­nąć je­den wiersz, żeby się zmie­ścić na stro­nie.

– Do­sko­na­le – od­parł Blum – skre­śli­my ostat­ni wiersz: „Przy­się­gam, że da­nych wam obiet­nic do­trzy­mam”.

Pre­zy­dent Ja­mes Bu­cha­nan, opusz­cza­jąc w 1861 roku Bia­ły Dom, po­wie­dział do swo­je­go na­stęp­cy Abra­ha­ma Lin­col­na:

– Kie­dy, opusz­cza­jąc to miej­sce, bę­dziesz rów­nie szczę­śli­wy jak ja, gdy te­raz wra­cam do domu, bę­dziesz stu­pro­cen­to­wym szczę­ścia­rzem.

W wie­deń­skiej ka­wiar­ni Café Cen­tral do sta­łych by­wal­ców, obok Lwa Troc­kie­go, na­le­żał rów­nież Mi­ko­łaj Bu­cha­rin, któ­ry tak da­le­ce za­an­ga­żo­wał się w pro­gram so­wiec­kiej re­wo­lu­cji, że nie­mal­że do­pro­wa­dził się do za­ła­ma­nia ner­wo­we­go. W sta­nie sil­nej de­pre­sji zwró­cił się o po­ra­dę do le­ka­rza. Ten za­le­cił mu to­wa­rzy­stwo ko­bie­ty.

Po ja­kimś cza­sie le­karz spo­tkał Bu­cha­ri­na i za­py­tał o wy­nik ku­ra­cji.

– Wspa­nia­ła! – od­po­wie­dział en­tu­zja­stycz­nie Bu­cha­rin. – Ca­ły­mi no­ca­mi dys­ku­to­wa­li­śmy o ka­pi­ta­li­stycz­nej teo­rii Róży Luk­sem­burg…

Do ma­łe­go nie­miec­kie­go mia­sta uni­wer­sy­tec­kie­go przy­je­chał in­co­gni­to kanc­lerz Rze­szy, ksią­żę Bern­hard von Bülow. W re­stau­ra­cji za­py­tał kel­ne­ra, co jest do zje­dze­nia. Ten wy­mie­nił sze­reg po­traw, po czym kanc­lerz za­wo­łał:

– I nic wię­cej? Skan­dal!

Przy jed­nym ze sto­łów sie­dzia­ło kil­ku stu­den­tów, któ­rzy usły­szaw­szy te sło­wa, we­zwa­li kel­ne­ra i każ­dy z nich za­py­tał go o ja­dło­spis. Gdy kel­ner wy­li­czał da­nia, każ­do­ra­zo­wo od­po­wia­da­li:

– I nic wię­cej? Skan­dal!

Wte­dy Bülow pod­szedł do nich i rzekł z obu­rze­niem:

– Je­stem ksią­żę Bülow, kanc­lerz Rze­szy.

– I nic wię­cej? Skan­dal! – ryk­nę­li stu­den­ci.

W roku 1939 pre­mier bry­tyj­ski, Ar­thur Ne­vil­le Cham­ber­la­in, na jed­nym ze spo­tkań z dzien­ni­ka­rza­mi pra­sy świa­to­wej zo­stał za­py­ta­ny:

– Co pan są­dzi o wzra­sta­ją­cym na­pię­ciu w Eu­ro­pie Środ­ko­wej i groź­bie woj­ny ze stro­ny Nie­miec?

– Pan Hi­tler – od­po­wie­dział pre­mier – jest z na­tu­ry ar­ty­stą, a nie po­li­ty­kiem. Gdy za­koń­czy się spór z Pol­ską, pan Hi­tler z pew­no­ścią resz­tę ży­cia po­świę­ci sztu­ce, a nie pro­wa­dze­niu wo­jen.

Gdy Chrusz­czow w swym słyn­nym prze­mó­wie­niu na XX Zjeź­dzie KPZR w 1956 roku pięt­no­wał i gro­mił okrut­ne cza­sy sta­li­now­skie, ktoś z sali wy­krzyk­nął:

– A gdzie by­li­ście wów­czas wy, to­wa­rzy­szu, gdy mor­do­wa­no tych wszyst­kich nie­win­nych lu­dzi?

– Niech wsta­nie ten, kto to po­wie­dział – rzekł Ni­ki­ta Sier­gie­je­wicz, prze­ry­wa­jąc czy­ta­nie.

Na sali za­pa­no­wa­ła ci­sza, po­wia­ło gro­zą. Ale oczy­wi­ście nikt się nie pod­niósł.

– Oto jest od­po­wiedź, to­wa­rzy­sze – po­wie­dział Chrusz­czow. – Ja by­łem wte­dy w tym sa­mym po­ło­że­niu, co te­raz ten, któ­ry po­sta­wił po­wyż­sze py­ta­nie.

Za­py­ta­no kie­dyś Win­sto­na Chur­chil­la, ja­kie kwa­li­fi­ka­cje po­wi­nien mieć jego zda­niem do­bry po­li­tyk.

– Musi po­sia­dać umie­jęt­ność prze­po­wia­da­nia, co zda­rzy się ju­tro, za mie­siąc, za rok – wy­ja­śnił pre­mier. – A na­stęp­nie umieć wy­ja­śnić, dla­cze­go się to nie zda­rzy­ło.

Pod­czas po­sie­dze­nia Izby Gmin, od­by­wa­ją­ce­go się w 1942 roku, w któ­rym uczest­ni­czył Win­ston Chur­chill, je­den z de­pu­to­wa­nych szep­nął do są­sia­da:

– Mó­wią, że Chur­chill jest już za sta­ry, by brać udział w pra­cach rzą­du.

– Owszem – rzekł na to Chur­chill, zwra­ca­jąc się w ich stro­nę. – Mó­wią rów­nież, że jest głu­chy.

W obec­no­ści Win­sto­na Chur­chil­la po­chwa­lo­no kie­dyś przy­wód­cę kon­ku­ren­cyj­nej Par­tii Pra­cy, Cle­men­ta At­tlee:

– To czło­wiek nie­zwy­kle skrom­ny.

– Ma ku temu wszel­kie po­wo­dy – wtrą­cił Chur­chill.

Kie­dy za­pro­po­no­wa­no, żeby kon­fe­ren­cja mię­dzy­na­ro­do­wa w spra­wie utwo­rze­nia Or­ga­ni­za­cji Na­ro­dów Zjed­no­czo­nych ze­bra­ła się na pięć dni w San Fran­ci­sco, Win­ston Chur­chill za­de­pe­szo­wał do Fran­kli­na De­la­no Ro­ose­vel­ta:

„Nie wi­dzę moż­li­wo­ści utwo­rze­nia w cią­gu pię­ciu dni or­ga­ni­za­cji dla urzą­dze­nia świa­ta. Na­wet Wszech­mo­gą­cy po­trze­bo­wał w tym celu sied­miu dni!”.

Win­ston Chur­chill od­wie­dził kie­dyś Man­che­ster. Po urzą­dzo­nym na jego cześć ban­kie­cie, bur­mistrz mia­sta na­chy­lił się do nie­go i za­py­tał szcze­rze:

– Pa­nie pre­mie­rze, czy po­zwo­li­my, aby ze­bra­ni za­ba­wi­li się jesz­cze tro­chę, czy też chce pan wy­gło­sić prze­mó­wie­nie…?

Kie­dy po zdo­by­ciu Pa­ry­ża Chur­chill prze­mó­wił przez ra­dio do jego miesz­kań­ców, za­czął od na­stę­pu­ją­cych słów:

– Fran­cu­zi – uwa­żaj­cie! Będę mó­wić po fran­cu­sku, co dla mnie sta­no­wi wiel­ki wy­si­łek, a dla was bę­dzie cięż­ką pró­bą wa­szej przy­jaź­ni z Wiel­ką Bry­ta­nią.

Po jed­nym z prze­mó­wień po­li­tycz­nych po­de­szła do Chur­chil­la ja­kaś ko­bie­ta.

– Dwie rze­czy w panu bu­dzą we mnie od­ra­zę – po­wie­dzia­ła. – Pań­skie po­glą­dy i pań­skie wąsy.

– Może się pani nie oba­wiać – od­po­wie­dział spo­koj­nie Chur­chill. – Nig­dy nie ze­tknie się pani bli­żej ani z jed­nym, ani z dru­gim.

Na pew­nym ofi­cjal­nym przy­ję­ciu kel­ner, na­le­wa­jąc szam­pa­na, ob­lał nie­chcą­cy ły­si­nę Win­sto­na Chur­chil­la. Prze­ra­żo­ny kel­ner za­stygł jak słup soli, a wo­kół za­pa­no­wa­ła na­gle gro­bo­wa ci­sza. Prze­rwał ją do­pie­ro sam Chur­chill:

– Do­praw­dy, mój dro­gi, uwa­ża pan, że to mi po­mo­że?

W wol­nych chwi­lach Win­ston Chur­chill uwiel­biał ma­lo­wać. Kie­dyś na­wet urzą­dził wy­sta­wę swych ob­ra­zów. Po jej zwie­dze­niu, były bry­tyj­ski pre­mier Ha­rold Mac­Mil­lan po­wie­dział:

– Te­raz już ro­zu­miem, dla­cze­go Win­ston za­jął się po­li­ty­ką. Mu­siał mieć inny za­wód, by nie umrzeć z gło­du.

Pew­ne­go dnia, gdy Win­ston Chur­chill po­ka­zy­wał przy­ja­cie­lo­wi swe ob­ra­zy, ten za­py­tał:

– Dla­cze­go ma­lu­jesz tyl­ko kra­jo­bra­zy?

– Po­nie­waż drze­wa nie na­rze­ka­ją na to, że są lub nie są do sie­bie po­dob­ne.

Na wieść o tym, że Ema­nu­el Shin­well mia­no­wa­ny zo­stał bry­tyj­skim mi­ni­strem woj­ny, Win­ston Chur­chill bar­dzo się ucie­szył.

– Na pew­no nie bę­dzie woj­ny – sko­men­to­wał ten fakt ra­do­śnie. – Już kie­dy Shin­well był mi­ni­strem opa­łu, nie było opa­łu.

Roz­ma­wia­jąc kie­dyś z Win­sto­nem Chur­chil­lem, Bri­git­te Bar­dot po­skar­ży­ła się na pra­sę, któ­ra pi­sząc o niej, uży­wa­ła ini­cja­łów B.B.

– Ależ niech pani nie na­rze­ka – od­parł Chur­chill. – Pani ini­cja­ły są cza­ru­ją­ce. Co by pani po­wie­dzia­ła na moim miej­scu?

Wy­bit­ny fran­cu­ski po­li­tyk i mąż sta­nu, Geo­r­ges Cle­men­ce­au, miał w swej wiej­skiej po­sia­dło­ści wiel­kie­go i nie­zwy­kle ostre­go owczar­ka al­zac­kie­go.

– Ten pies jest tak groź­ny, że gry­zie na­wet mo­ich przy­ja­ciół – po­stra­szył pew­ne­go razu gosz­czą­ce­go u nie­go po­li­ty­ka.

– No to nie ma znów tak wie­le do gry­zie­nia – za­uwa­żył gość.

Bę­dąc już w po­de­szłym wie­ku, Geo­r­ges Cle­men­ce­au wy­brał się na ba­zar po za­ku­py.

– Ta mar­chew jest sta­now­czo za dro­ga – rzekł do jed­nej z prze­ku­pek, żą­da­ją­cej za pę­czek aż sześć­dzie­się­ciu fran­ków – Nie dam wię­cej niż pięć­dzie­siąt.

– No do­brze już, do­brze – od­rze­kła po­jed­naw­czo ko­bie­ta. – Niech bę­dzie pięć­dzie­siąt. Ale to tyl­ko dla­te­go, że jest pan po­dob­ny do na­sze­go po­czci­we­go Cle­men­ce­au.

Gdy Cle­men­ce­au miał już 83 lata, le­karz za­pro­po­no­wał mu ku­ra­cję od­mła­dza­ją­cą. – Mam jesz­cze czas – od­parł po­li­tyk. – Musi pan po­cze­kać, aż się po­sta­rze­ję…

Pre­zy­dent Gro­ver Cle­ve­land był w sta­łym kon­flik­cie z ame­ry­kań­skim Se­na­tem, na­to­miast zu­peł­nie po­praw­nie ukła­da­ły mu się sto­sun­ki z Izbą Re­pre­zen­tan­tów. Pew­nej nocy pre­zy­dent zo­stał obu­dzo­ny z głę­bo­kie­go snu.

– Wsta­waj, zło­dzie­je są w izbie! – krzy­cza­ła Fran­ces, jego mał­żon­ka.

– Ależ moja dro­ga – od­po­wie­dział spo­koj­nie Cle­ve­land. – Zło­dzie­je są być może w Se­na­cie, ale z pew­no­ścią nie w Izbie.

Pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych Ca­lvin Co­olid­ge zna­ny był po­wszech­nie ze swej ma­ło­mów­no­ści. Na pew­nym przy­ję­ciu po­de­szła do nie­go go­spo­dy­ni domu, mó­wiąc z cza­ru­ją­cym uśmie­chem:

– Pa­nie pre­zy­den­cie, za­ło­ży­łam się, że uda mi się wy­do­być od pana przy­najm­niej trzy sło­wa…

– Prze­gra­ła pani – od­parł zim­no Co­olid­ge.

Jesz­cze jako wi­ce­pre­zy­dent Ca­lvin Co­olid­ge przyj­mo­wał pra­wie wszyst­kie za­pro­sze­nia na obia­dy i ko­la­cje. Nig­dy jed­nak nie za­bie­rał gło­su i nie prze­ma­wiał. Ali­ce Ro­ose­velt Lon­gworth za­gad­nę­ła go kie­dyś:

– Dzi­wię się, że pan przy­cho­dzi na te przy­ję­cia, to musi być nie­zwy­kle nud­ne dla pana.

– Czło­wiek musi prze­cież jeść – od­po­wie­dział zwięź­le Co­olid­ge.

Jako wi­ce­pre­zy­dent w ad­mi­ni­stra­cji Har­din­ga, Co­olid­ge miesz­kał dość skrom­nie w apar­ta­men­cie w Wil­lard Ho­tel w Wa­szyng­to­nie. Pew­ne­go wie­czo­ru w bu­dyn­ku ho­te­lo­wym wy­buchł nie­du­ży po­żar i wszy­scy go­ście ze­bra­li się w holu na dole. Mimo że po­żar szyb­ko uga­szo­no, stra­ża­cy nie po­zwa­la­li po­wró­cić do po­ko­jów. Znie­cier­pli­wio­ny ocze­ki­wa­niem Co­olid­ge udał się po scho­dach na górę. Za­trzy­mał go stra­żak i za­py­tał:

– Kim pan jest?

– Je­stem wi­ce­pre­zy­den­tem – od­po­wie­dział.

– A, to w po­rząd­ku – rzekł stra­żak, ale za chwi­lę za­trzy­mał Co­olid­ge’a i za­py­tał: – Jest pan wi­ce­pre­zy­den­tem, ale cze­go?

– Wi­ce­pre­zy­den­tem Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

– To pro­szę na­tych­miast po­wró­cić do holu – roz­ka­zał stra­żak. – My­śla­łem, że jest pan wi­ce­pre­zy­den­tem za­rzą­du ho­te­lu.

Wi­ce­pre­zy­dent Co­olid­ge uczest­ni­czył w uro­czy­sto­ści wmu­ro­wa­nia ka­mie­nia wę­giel­ne­go pod bu­do­wę bu­dyn­ku rzą­do­we­go. Wy­ko­nał sym­bo­licz­ny sztych szpa­dlem. Tłum lu­dzi cze­kał na tra­dy­cyj­ne prze­mó­wie­nie. Szef pro­to­ko­łu zwró­cił się do Co­olid­ge’a, by po­wie­dział kil­ka słów. Co­olid­ge chwi­lę po­my­ślał, spoj­rzał na świe­żo wy­ko­pa­ną zie­mię i po­wie­dział, po­ka­zu­jąc pal­cem:

– Jaka wspa­nia­ła gli­sta dla węd­ka­rzy. – Po czym od­szedł w kie­run­ku cze­ka­ją­cej na nie­go li­mu­zy­ny.

Żona Ca­lvi­na Co­olid­ge’a (a ra­czej mał­żon­ka, bo na tym szcze­blu ma się już mał­żon­ki, a nie żony) ka­za­ła na­ma­lo­wać jego por­tret i w dniu uro­dzin po­wie­si­ła mu go w ga­bi­ne­cie. Kie­dy do pre­zy­den­ta przy­szedł pe­wien kon­gres­men, ten bez sło­wa wska­zał por­tret. Gość przy­glą­dał się przez pięć mi­nut i rów­nież nic nie po­wie­dział. Wte­dy do­pie­ro ode­zwał się Co­olid­ge:

– Je­stem tego sa­me­go zda­nia.

Pani Co­olid­ge zwie­dza­ła wraz z mę­żem, ale w od­dziel­nej gru­pie, no­wo­cze­sną ku­rzą fer­mę. W pew­nym mo­men­cie za­py­ta­ła opro­wa­dza­ją­ce­go:

– Czy ko­gut ko­pu­lu­je wię­cej niż raz dzien­nie?

– Kil­ka­na­ście razy – od­po­wie­dział prze­wod­nik.

– Po­wiedz­cie to pre­zy­den­to­wi – po­pro­si­ła pani Co­olid­ge.

Chwi­lę póź­niej zja­wił się pre­zy­dent i po­wie­dzia­no mu, że ko­gut może ko­pu­lo­wać kil­ka­na­ście razy dzien­nie.

– Z tą samą kurą? – za­py­tał Co­olid­ge.

– Nie, za każ­dym ra­zem z inną – od­po­wie­dział opro­wa­dza­ją­cy.

– Po­wiedz­cie to pani Co­olid­ge – po­wie­dział pre­zy­dent.

Ca­lvin Co­olid­ge zdo­był fo­tel pre­zy­den­ta USA jako czło­nek Par­tii Re­pu­bli­kań­skiej.

– Jak to się dzie­je, pa­nie pre­zy­den­cie, że z ra­mie­nia re­pu­bli­ka­nów kan­dy­du­je do Se­na­tu pe­wien no­to­rycz­ny łotr i ka­na­lia? – za­py­tał go kie­dyś pe­wien do­cie­kli­wy dzien­ni­karz.

– Ta­kie są re­gu­ły de­mo­kra­cji – wy­ja­śnił Co­olid­ge. – Tego typu osob­ni­cy są u nas tak licz­ni, że mają peł­ne pra­wo do swych przed­sta­wi­cie­li w Se­na­cie.

Ca­lvin Co­olid­ge ucho­dził za ma­ło­mów­ne­go skne­rę. Pew­ne­go razu sie­dział na fo­te­lu u fry­zje­ra w Ver­mont. W tym cza­sie wszedł do za­kła­du miej­sco­wy le­karz.

– Cal, czy wzią­łeś pi­guł­ki, któ­re ci ostat­nio da­łem? – za­py­tał.

Po chwi­li mil­cze­nia Co­olid­ge od­rzekł:

– Nie.

Le­karz znów za­py­tał:

– Czy czu­jesz się le­piej?

Znów upły­nę­ło parę mi­nut, za­nim Co­olid­ge wy­du­sił z sie­bie:

– Tak.

Kie­dy fry­zjer skoń­czył go strzyc, wstał z fo­te­la i po­szedł w kie­run­ku drzwi.

– Mr Co­olid­ge – ode­zwał się de­li­kat­nie fry­zjer – czy nie za­po­mniał pan o czymś?

– Prze­pra­szam – zre­flek­to­wał się za­gad­nię­ty. – By­łem tak po­chło­nię­ty roz­mo­wą z dok­to­rem, że za­po­mnia­łem panu za­pła­cić.

Ko­le­ga Ca­lvi­na Co­olid­ge’a chciał kie­dyś po­ży­czyć od nie­go pięć do­la­rów, ale spo­tkał się z od­mo­wą. Wie­le lat póź­niej od­wie­dził on Co­olid­ge’a już jako pre­zy­den­ta i po­now­nie po­pro­sił o po­ży­cze­nie pię­ciu do­la­rów. I tym ra­zem Co­olid­ge od­mó­wił.

– Jed­no mogę po­wie­dzieć z całą pew­no­ścią – rzekł przy­ja­ciel. – Suk­ces ży­cio­wy wca­le cię nie zmie­nił.

Pew­ne­go razu dzien­ni­karz za­py­tał pre­zy­den­ta Co­olid­ge’a:

– Ja­kie ma pan hob­by?

– Utrzy­ma­nie swe­go sta­no­wi­ska – szcze­rze od­po­wie­dział Co­olid­ge.

Kon­gres­men Al­len T. Tre­adway z Mas­sa­chu­setts po­pro­sił Co­olid­ge’a o fo­to­gra­fię, mó­wiąc, że wpraw­dzie ma jego por­tret, ale jesz­cze z cza­sów, gdy był on za­stęp­cą gu­ber­na­to­ra tego sta­nu.

– Po co panu moja fo­to­gra­fia? – burk­nął pre­zy­dent. – Uży­wam prze­cież cią­gle tej sa­mej twa­rzy.

W Bia­łym Domu trwał re­mont. Ar­chi­tekt po­pro­sił Co­olid­ge’a na pod­da­sze i po­ka­zał, jak znisz­czo­ne zo­sta­ły stro­py bu­dyn­ku pod­czas po­ża­ru spo­wo­do­wa­ne­go przez An­gli­ków w cza­sie woj­ny w 1814 roku.

– Woli pan drew­nia­ne czy sta­lo­we stro­py, Pa­nie Pre­zy­den­cie? – za­py­tał.

– Pro­szę za­ło­żyć sta­lo­we – zde­cy­do­wał Co­olid­ge. – Ale ra­chu­nek za na­pra­wę pro­szę prze­słać kró­lo­wi an­giel­skie­mu.

Pew­ne­go dnia Ca­lvin Co­olid­ge po­dej­mo­wał śnia­da­niem w Bia­łym Domu am­ba­sa­do­ra Wiel­kiej Bry­ta­nii. Nie chcąc ura­zić go­spo­da­rza swym dwor­skim za­cho­wa­niem, am­ba­sa­dor pró­bo­wał na­śla­do­wać przy sto­le ma­nie­ry pre­zy­den­ta. Kie­dy pre­zy­dent po­sta­wił fi­li­żan­kę do góry dnem, am­ba­sa­dor zro­bił to samo. Kie­dy Co­olid­ge na­lał mle­ka na ta­le­rzyk, dy­plo­ma­ta bry­tyj­ski po­stą­pił po­dob­nie. Wów­czas Co­olid­ge, z mści­wym uśmie­chem na twa­rzy, wziął ta­le­rzyk z mle­kiem i po­sta­wił przed le­żą­cym u jego stóp ko­tem.

Wkra­cza­ją­ce­mu try­um­fal­nie do Lon­dy­nu Oli­ve­ro­wi Crom­wel­lo­wi zwró­co­no uwa­gę na tłu­my wi­ta­ją­cych go miesz­kań­ców.

– Za­pew­niam pa­nów – od­po­wie­dział nowo mia­no­wa­ny lord pro­tek­tor – że by­ło­by ich tyle samo, gdy­by pro­wa­dzo­no mnie na sza­fot.

W cza­sie po­dró­ży na Da­le­ki Wschód w 1957 roku, Jó­zef Cy­ran­kie­wicz spo­tkał się z Mao Tse-Tun­giem i za­py­tał go, czy mają u sie­bie w kra­ju opo­zy­cjo­ni­stów sprze­ci­wia­ją­cych się bu­do­wie so­cja­li­zmu w Chi­nach.

– Oczy­wi­ście – od­parł Mao.

– A ilu ich jest? – kon­ty­nu­ował Cy­ran­kie­wicz.

– Oko­ło 30 mi­lio­nów.

Po chwi­li prze­wod­ni­czą­cy Mao zwró­cił się do pol­skie­go pre­mie­ra:

– A czy w Pol­sce też ma­cie opo­zy­cjo­ni­stów?

– Oczy­wi­ście.

– A ilu ich jest?

– Mniej wię­cej tyle samo, co u was – od­parł Cy­ran­kie­wicz.

Po­li­cja dro­go­wa za­trzy­ma­ła kie­dyś przy­szłe­go sze­fa dy­plo­ma­cji Izra­ela, Mo­sze Da­ja­na, ja­dą­ce­go sa­mo­cho­dem z nad­mier­ną szyb­ko­ścią. Przy­stą­pio­no do wy­pi­sy­wa­nia dość wy­so­kie­go man­da­tu, na co zde­ner­wo­wa­ny po­li­tyk za­wo­łał:

– Pa­no­wie, mam tyl­ko jed­no oko. Na co więc po­wi­nie­nem pa­trzeć… na szyb­ko­ścio­mierz czy na dro­gę?

Kró­lo­wa An­glii, Wik­to­ria, bar­dzo li­czy­ła się z opi­nia­mi swe­go kon­ser­wa­tyw­ne­go pre­mie­ra, Ben­ja­mi­na Di­sra­ele­go. Pew­ne­go razu za­py­ta­ła go:

– Jaką pan wi­dzisz róż­ni­cę mię­dzy nie­szczę­śli­wym wy­pad­kiem a nie­szczę­ściem?

– To pro­ste, Naj­ja­śniej­sza Pani – od­parł Di­sra­eli. – Gdy­by mój naj­gor­szy wróg, lord Glad­sto­ne (przy­wód­ca bry­tyj­skich li­be­ra­łów) wpadł do mo­rza, był­by to nie­szczę­śli­wy wy­pa­dek. Gdy­by jed­nak ktoś wy­cią­gnął go z wody, to by­ło­by nie­szczę­ście.

Pod­czas swych za­gra­nicz­nych po­dró­ży ge­ne­rał de Gaul­le miał zwy­czaj co­dzien­ne­go wy­sy­ła­nia licz­nych de­pesz do mi­ni­strów w Pa­ry­żu i żą­da­nia na­tych­mia­sto­wej od­po­wie­dzi. Tak też było w cza­sie jego po­dró­ży po kra­jach Ame­ry­ki Ła­ciń­skiej. Pew­nej nocy obu­dzo­no mi­ni­stra spraw za­gra­nicz­nych, Co­uve de Mu­rvil­le’a i do­rę­czo­no mu te­le­gram od de Gaul­le’a wy­sła­ny z po­kła­du okrę­tu zmie­rza­ją­ce­go wła­śnie do Peru. Tekst był krót­ki:

„Czy znasz na­zwi­sko pe­ru­wiań­skie­go mi­ni­stra spraw za­gra­nicz­nych?”.

Za­spa­ny i wście­kły de Mu­rvil­le ka­zał od­po­wie­dzieć jesz­cze kró­cej:

„Tak, pa­nie ge­ne­ra­le”.

– Pa­nie ge­ne­ra­le – zwró­cił się pew­ne­go razu do de Gaul­le’a mer Stras­bur­ga.

– Trze­ba zro­bić wszyst­ko, by nie do­pu­ścić do zjed­no­cze­nia Nie­miec. Nie prze­sta­ję o tym my­śleć od trzy­dzie­stu lat.

– A ja, mój dro­gi, po­wta­rzam to samo od ty­sią­ca lat – od­po­wie­dział ge­ne­rał.

Lon­dyn, rok 1943. De Gaul­le ostro kry­ty­ku­je swe­go ko­mi­sa­rza spraw za­gra­nicz­nych De­je­ana. Ten w pew­nym mo­men­cie nie wy­trzy­mu­je i od­po­wia­da:

– Pa­nie ge­ne­ra­le, je­stem rów­nie do­brym pa­trio­tą i rów­nie do­brym Fran­cu­zem jak pan.