Na wysokim niebie - Danuta Awolusi - ebook

Na wysokim niebie ebook

Danuta Awolusi

4,7

Opis

Pamiętacie, jak w dzieciństwie wasza matka chciała trzymać was blisko siebie, zachowując się przy tym, jak kwoka? Przypominacie sobie chwile, gdy wasz ojciec chciał wiedzieć o was wszystko, a wy tak bardzo pragnęliście swobody i prywatności?

Poznajcie zatem Anię, dziewczynkę z "wolnego chowu", zmuszoną do uwicia własnego gniazda z książek, fantazji i trudów młodzieńczej codzienności. Czy życie wolne od nakazów i rodzicielskich uwag niesie ze sobą same przyjemności? Historia Ani stanowi wzruszającą odpowiedź na to pytanie, będącą jednocześnie opowiadaniem o zmaganiu się młodej osoby z wielką samotnością, problemami ludzi dorosłych, o odkrywaniu przyjaźni i znaczeniu autorytetów.

Powieść "Na wysokim niebie", to nie tylko historia pełna pasji i emocji, to także propozycja dla tych, którzy chcieliby oderwać się od ziemi i poszybować w stronę słońca zwanego nadzieją.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 255

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (45 ocen)
34
9
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KrystynaChutkowskaNOMEJKO

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno się tak nie wzruszyłam. Dziękuję!
10
Rzendkowska

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z lepszych książek, którą miałam okazję przeczytać. Ogrom emocji. Niebanalna. Naprawdę warto po nią sięgnąć.
00
ZMale

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała książka. Czytając ją po policzkach toczyły się nie dwie łzy a rwące potoki. Polecam
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

wzruszająca opowieść....
00

Popularność




www.wydawnictwosol.pl

© 2013 Danuta Awolusi

© 2013 Wydawnictwo SOL

Redakcja i korekta:

Karina Stempel-Gancarczyk

Okładka:

Czartart – Magdalena Muszyńska Izabela Surdykowska-Jurek

ISBN 978-83-62405-82-4

Warszawa 2013

Wydawca:

Wydawnictwo SOLMonika Szwaja • Mariusz Krzyżanowski 05-600 Grójec, Duży Dół [email protected]

ePub i Redakcja techniczna:

Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châ[email protected]

Piotrowi Jędrzejczykowi i wszystkim paniom bibliotekarkom, które tak wiele zrobiły.

Część pierwsza

Chmurne niebo

Rozdział 1

Nie­mal­że przez ca­łą pod­sta­wów­kę cuch­nę­łam. Trud­no mi dzi­siaj po­wie­dzieć, dla­cze­go. Re­gu­lar­ne się­ga­nie po my­dło i wo­dę sta­no­wi­ło dla mnie czyn­ność po­nie­kąd zbęd­ną. W na­szym przy­tła­cza­ją­cym, sza­rym do­mu, gdzie at­mos­fe­ra wy­da­wa­ła się za­wsze gę­sta i ma­ło przy­ja­zna, dba­nie o hi­gie­nę, dba­nie o sa­me­go sie­bie by­ło za­ję­ciem mę­czą­cym. Wie­le moż­na zwa­lić na bie­dę, sta­łą lo­ka­tor­kę czte­rech ścian, w któ­rych spę­dzi­łam ca­łe dzie­ciń­stwo i wiek doj­rze­wa­nia. Bie­da by­ła wgry­zio­na w mo­ją skó­rę jak ten brud, któ­ry stał się mo­im dru­gim ja.

Dziec­ko gru­be i śmier­dzą­ce nie po­win­no się w ogó­le ro­dzić. Nie bę­dzie w sta­nie prze­trwać lat mło­dzień­czych. Tak jak ma­ły żółw, któ­ry gi­nie, za­nim do­trze do brze­gu oce­anu. Po pro­stu je­go szan­se są zni­ko­me i w su­mie nikt mu nie współ­czu­je. A na­wet kie­dy mi­ną naj­gor­sze cza­sy, w gło­wie czło­wie­ka już na za­wsze po­zo­sta­nie echo daw­nych dni. Za­pach szkol­nych ko­ry­ta­rzy i smak upo­ko­rze­nia. Skąd się bio­rą fru­stra­ci, sa­mo­bój­cy, mo­że na­wet mor­der­cy? To naj­pew­niej wła­śnie oty­łe dzie­ci z pod­sta­wów­ki, któ­re już na za­wsze w niej po­zo­sta­ną.

Ży­cie nie jest ła­twe, po­wia­da­ją fi­lo­zo­fo­wie bez dy­plo­mu. Cóż, tą praw­dą wy­bru­ko­wa­na jest dro­ga przez mę­kę. Jed­nak ludz­ki or­ga­nizm i umysł po­tra­fi znieść wie­le. Gra­ni­ce sta­le się prze­su­wa­ją, co tyl­ko po­głę­bia po­czu­cie nie­na­wi­ści do sa­me­go sie­bie. Kie­dy już my­ślisz, że dłu­żej nie wy­trzy­masz i mo­że w koń­cu bę­dziesz miał si­łę, aby ze so­bą skoń­czyć, oka­zu­je się, że jed­nak mo­żesz iść da­lej. Ły­kasz to, co pod­su­wa ci los, i po pro­stu brniesz przez ba­gno, aż do ko­lej­nej bra­my po­sto­jo­wej, przez któ­rą i tak przej­dziesz. Je­śli się­gnąć pa­mię­cią do za­cnej li­te­ra­tu­ry, przy­po­mi­na się stwier­dze­nie o sy­zy­fo­wej pra­cy. W pew­nym sen­sie za­wsze by­łam Sy­zy­fem, wta­cza­łam swój głaz na gó­rę cier­pie­nia, by za chwi­lę znów spaść na sa­mo dno. I tak w kół­ko.

Ja­ko dziec­ko nie mia­łam aż tak głę­bo­kich prze­my­śleń. By­łam sam na sam z mo­imi de­mo­na­mi, któ­re ob­ja­wia­ły się i w szko­le, i w do­mu. Nie moż­na stwier­dzić jed­no­znacz­nie, gdzie by­ło go­rzej. Szko­ła zu­peł­nie mnie przy­tła­cza­ła, odzie­ra­ła z god­no­ści, a dom nie da­wał po­czu­cia schro­nie­nia, nie był wy­ma­rzo­nym azy­lem.

Czy to już dra­mat? Pa­to­lo­gia? A mo­że uża­la­nie się nad so­bą…? Prze­cież każ­de dziec­ko w szko­le mia­ło cięż­ko i mu­sia­ło się zmie­rzyć z ró­wie­śni­ka­mi.

Bzdu­ra. Co za cho­ler­na bzdu­ra! Tak mó­wi tyl­ko ktoś, kto za­li­czał się do kla­so­wych gwiazd. Tych pięk­nych, po­żą­da­nych dziew­cząt, któ­re mo­gły wy­bie­rać, z kim chcą sie­dzieć w ław­ce i z kim bę­dą ba­wić się na prze­rwie. Ta­cy jak ja by­li dla nich po pro­stu nie­wi­dzial­ni. Dziew­czy­ny po­dzi­wia­ne i wpły­wo­we nie zni­ża­ły się do te­go, aby ko­muś do­piec, im wy­star­cza­ło wszech­obec­ne uwiel­bie­nie ze stro­ny ko­le­gów i na­uczy­cie­li. Au­ra igno­ran­cji i po­gar­dy, ja­ką roz­ta­cza­ły wo­kół sie­bie, by­ła i tak przy­tła­cza­ją­ca.

Kie­dy dzi­siaj ana­li­zu­ję tam­tą sy­tu­ację, do­cho­dzę do wnio­sku, że mo­gło być go­rzej. Mi­mo wszyst­ko. Prze­cież wte­dy nie by­ło Fa­ce­bo­oka, te­le­fo­nów ko­mór­ko­wych i kom­pu­te­rów. W na­szej ma­łej mie­ści­nie, li­czą­cej so­bie rap­tem czte­ry ty­sią­ce miesz­kań­ców, elek­tro­ni­ka ogra­ni­cza­ła się pó­ki co je­dy­nie do te­le­fo­nów sta­cjo­nar­nych. Ro­dzi­ce pla­no­wa­li kup­no kom­pu­te­rów, ale do­pie­ro w gim­na­zjum. Po­ję­cie In­ter­ne­tu by­ło za­le­d­wie za­sły­sza­nym ha­słem, któ­re dla więk­szo­ści uczniów szko­ły nic nie zna­czy­ło. Zda­rza­ły się za to kon­fron­ta­cje twa­rzą w twarz, w ob­rę­bie pew­nej gru­py osób. A do te­go moż­na się by­ło na­wet przy­zwy­cza­ić, je­że­li zna­ło się od­po­wied­nie tech­ni­ki, szli­fo­wa­ne przez dłu­gie la­ta.

Dzie­ci. Nikt nie po­tra­fi nie­na­wi­dzić tak pa­skud­nie, jak dzie­ci. Mło­dość da­je pew­ne przy­wi­le­je – żad­ne­go za­kła­ma­nia i ob­łu­dy. Wszyst­kie de­mo­ny są na wierz­chu, od­kry­te aż do mo­men­tu, kie­dy po­ja­wia się prze­ko­na­nie, że war­to za­ło­żyć ma­skę. Ca­ła na­tu­ral­ność dzie­ci opie­ra się je­dy­nie na tym, że po­tra­fią wprost ubli­żać i bez cie­nia wsty­du upo­ka­rzać in­nych. Czy zda­ją so­bie spra­wę, że za­da­ją ból? Śmiem twier­dzić, że tak, ale to nie ma zna­cze­nia. Pięt­no i tak po­zo­sta­nie, cza­sem uśpio­ne, a cza­sem ży­we i wi­docz­ne go­łym okiem. Nie­kie­dy zna­czą­ce ca­łe do­ro­słe ży­cie…

Mo­je pie­kło ja­ko cuch­ną­ce­go oby­wa­te­la kla­sy B do­pie­ro się roz­po­czy­na­ło. Po­cząt­ko­wo ró­wie­śni­cy nie bar­dzo wie­dzie­li, jak się wo­bec mnie za­cho­wy­wać. Sie­dzia­łam so­bie sa­mot­nie w ostat­niej ław­ce, ze zgar­bio­ny­mi ra­mio­na­mi i twa­rzą za­kry­tą ze­szy­tem w li­nie. Na­uczy­ciel­ka już pierw­sze­go dnia po­de­szła do mnie, pro­sząc, aby ro­dzic przy­szedł do szko­ły. No tak, chcia­ła wy­ja­śnić, dla­cze­go śmier­dzę i nie mam skom­ple­to­wa­nych pod­ręcz­ni­ków. Kla­sa spo­glą­da­ła na mnie jak na eg­zo­tycz­ne zwie­rzę, z mie­szan­ką obrzy­dze­nia i cie­ka­wo­ści.

Ma­ma ni­g­dy się nie po­ja­wi­ła u wy­cho­waw­czy­ni, a ta po­sta­no­wi­ła igno­ro­wać mój stan. W szko­le by­łam każ­de­go dnia, więc nie mo­gła mi za­rzu­cić ni­cze­go złe­go. Oczy­wi­ście po­za smro­dem i bra­kiem przy­bo­rów szkol­nych. Ist­nia­łam, czy te­go chcia­no, czy nie, więc mo­ja obec­ność sta­ła się czymś nor­mal­nym, choć rów­no­cze­śnie bar­dzo uciąż­li­wym. Przy­naj­mniej dla cia­ła pe­da­go­gicz­ne­go.

I tak trwa­łam, ty­dzień za ty­go­dniem, mie­siąc za mie­sią­cem, rok za ro­kiem. Prze­py­cha­na i po­py­cha­na, do­tar­łam z tru­dem do pią­tej kla­sy szko­ły pod­sta­wo­wej, ma­jąc już wów­czas wy­ro­bio­ny sys­tem na to, aby prze­trwać. Prze­czoł­gać się ja­koś i móc eg­zy­sto­wać, do­zna­jąc moż­li­wie jak naj­mniej­sze­go uszczerb­ku.

Nie jeź­dzi­łam na żad­ne wy­ciecz­ki szkol­ne, nie do­kła­da­łam się do pre­zen­tu na dzień na­uczy­cie­la, nie ku­po­wa­łam upo­min­ku na mi­ko­łaj­ki. Nie mia­łam pie­nię­dzy i by­ło to spra­wą oczy­wi­stą. Tak więc pew­ne­go dnia nie zdzi­wi­łam się aż tak bar­dzo, kie­dy na­sza wy­cho­waw­czy­ni, pa­ni Koź­miń­ska, we­zwa­ła mnie po lek­cji do sie­bie. Przy jej biur­ku stał nie­ja­ki Ro­bert Mi­kul­ski z po­waż­ną, nie­co za­tro­ska­ną mi­ną. No­gi się po­de mną ugię­ły, bo wie­dzia­łam, że nie wró­ży to nic do­bre­go.

– Aniu – po­wie­dzia­ła nie­co gniew­nie – Ro­bert mó­wi, że z ple­ca­ka znik­nę­ło mu sie­dem zło­tych. Po­dob­no wi­dział, jak je bie­rzesz. Czy to praw­da…?

Sta­nę­łam ze spusz­czo­ną gło­wą, nie wie­dząc, co po­wie­dzieć. Nie by­łam zło­dziej­ką, choć nie­raz mnie bar­dzo ku­si­ło, by nią zo­stać.

– To nie ja, pro­szę pa­ni – wy­bą­ka­łam. A mó­wi­łam wte­dy nie­skład­nie, ją­ka­łam się w stre­su­ją­cych sy­tu­acjach. Mo­ja dyk­cja wo­ła­ła o po­mstę do nie­ba.

– Ja wi­dzia­łem! – ode­zwał się Ro­bert, pa­trząc wprost na mnie.

Na­stą­pi­ła chwi­la krę­pu­ją­cej ci­szy. W koń­cu prze­mó­wi­ła wy­cho­waw­czy­ni:

– W ta­kim ra­zie spra­wa po­cze­ka do ju­tra, bo ja mu­szę te­raz iść na dy­żur. Aniu, prze­myśl wszyst­ko. Bę­dzie le­piej, je­że­li się przy­znasz. – Po tych sło­wach pa­ni Koź­miń­ska wy­szła z kla­sy, a za nią po­dą­żył Ro­bert, by opo­wie­dzieć ko­le­gom, na ja­ki faj­ny po­mysł wpadł przed chwi­lą.

Uda­łam się do do­mu, a w gło­wie brzmia­ły mi sło­wa: „Bę­dzie le­piej, je­że­li się przy­znasz”. A więc wy­rok już za­padł, po­zo­sta­wa­ło przejść swo­ją dro­gę krzy­żo­wą, pro­sto na Gol­go­tę.

‹›

Rozdział 2

Jako uczen­ni­ca szko­ły pod­sta­wo­wej ży­ją­ca na tak zwa­nym mar­gi­ne­sie nie mia­łam bla­de­go po­ję­cia o war­to­ści pie­nią­dza. Na­wet w pią­tej kla­sie, do któ­rej wów­czas uczęsz­cza­łam, kwo­ta sied­miu zło­tych wy­da­wa­ła mi się hor­ren­dal­na. Nie wie­dzia­łam, ile rze­czy moż­na za to ku­pić, ale by­łam pew­na, że du­żo. Ina­czej chy­ba nie by­ło­by z te­go ta­kiej spra­wy…?

To wy­da­rze­nie mia­ło miej­sce w cza­sie, kie­dy więk­szość dzie­ci otrzy­my­wa­ła już kie­szon­ko­we od ro­dzi­ców na drob­ne wy­dat­ki. Owe pie­nią­dze każ­de­go dnia by­ły ra­do­śnie wy­da­wa­ne na chip­sy, ba­to­ni­ki i oran­ża­dę w bu­tel­kach. Da­wa­ło to po­czu­cie słod­kiej nie­za­leż­no­ści.

Ja, rzecz ja­sna, nie mia­łam pie­nię­dzy. Je­dze­nie za­bie­ra­łam z do­mu i ono mu­sia­ło wy­star­czać. Oczy­wi­ście, że za­zdro­ści­łam in­nym, ale z du­mą go­dzi­łam się na wszyst­ko, co przy­no­sił mi los. Szko­da, że Ro­bert Mi­kul­ski po­sta­no­wił zbu­rzyć mój spo­kój.

War­to po­świę­cić Ro­ber­to­wi kil­ka słów, bo to po­stać, któ­ra w ko­lej­nych la­tach ode­gra­ła w mo­im ży­ciu zna­czą­cą ro­lę.

Dzie­ci w szko­le moż­na po­dzie­lić na róż­ne ka­te­go­rie, cza­sem prze­ni­ka­ją­ce się wza­jem­nie. Ist­nia­ły więc gru­py bo­ga­tych i bied­nych. Bo­ga­ci naj­czę­ściej by­li wpły­wo­wi. Funk­cjo­no­wa­ły gru­py cho­ro­wi­tych i nie­śmia­łych, a tak­że przy­wód­ców sta­da. Sam­ce al­fa mo­gły być nie­bez­piecz­ne. Na koń­cu usta­wia­ła się gru­pa prze­cięt­nia­ków – tych nie pa­mię­ta się za­zwy­czaj za do­brze, bo w cią­gu wie­lu lat nie zdo­ła­li ni­czym się wy­róż­nić. Ni­by bez­piecz­ni, ni­by neu­tral­ni – osta­tecz­nie wpa­da­ją w ot­chłań nie­pa­mię­ci…

Ro­bert Mi­kul­ski był rów­no­cze­śnie bo­ga­ty, wpły­wo­wy i wy­ra­stał na przy­wód­cę, któ­ry prze­cie­rał szla­ki oraz wy­zna­czał tra­sę dla swo­jej wa­ta­hy. Za nim po­dą­ża­li wszy­scy chłop­cy w kla­sie, da­jąc mu moc­ne opar­cie.

Od pierw­szej kla­sy szko­ły pod­sta­wo­wej Ro­bert był rów­nież mo­im ka­tem. Naj­pierw je­dy­nie słow­nym, ale z ro­ku na rok je­go dzia­ła­nia sta­wa­ły się co­raz śmiel­sze i bar­dziej od­czu­wal­ne, tak­że na mo­im cie­le. Nie ma to jak po­pchnąć raz czy dwa kla­so­we­go śmier­dzie­la. A już naj­le­piej, je­że­li przez przy­pa­dek się po­tknie lub wpad­nie na ścia­nę. To jak rzut za trzy: po­wód do du­my i na­ma­cal­ny do­wód, że jest się sam­cem al­fa.

Ro­bert nie prze­bie­rał w środ­kach. Był agre­syw­ny, ale lu­bił tak­że błysz­czeć. To z je­go żar­tów śmia­ła się ca­ła kla­sa, to on był naj­le­piej ubra­ny, to on był naj­lep­szym spor­tow­cem, to on… mógł chy­ba wszyst­ko. Kto mu się nie pod­po­rząd­ko­wał, mu­siał li­czyć się z ka­rą. Kto po­peł­nił błąd, mu­siał za nie­go za­pła­cić. Sys­tem szkol­ny ma struk­tu­rę ma­fii, do­syć roz­bu­do­wa­ną, ale opar­tą na pra­wach krwi, sza­cun­ku i ści­śle okre­ślo­ne­go ko­dek­su po­stę­po­wa­nia. Ro­bert, ja­ko naj­praw­dziw­szy herszt, był tak­że prze­bie­gły, po­tra­fił pla­no­wać i prze­wi­dy­wać. To czy­ni­ło z nie­go wy­bit­ne­go łow­cę, któ­ry za­wsze do­się­gał swej zwie­rzy­ny. Tak się skła­da­ło, że to ja sta­no­wi­łam je­go ulu­bio­ny cel. Wie­le ra­zy ba­wił się ze mną, po­zwa­la­jąc mi ucie­kać, biec przed sie­bie, by osta­tecz­nie mnie do­paść i osa­czyć. Nie, nie by­łam jak ga­ze­la, wy­star­cza­ją­co zwin­na i szyb­ka, aby umknąć. By­łam cięż­ka i nie­zgrab­na, jak byk na are­nie, któ­ry mio­ta się, krwa­wiąc, aż w koń­cu pa­da, zu­peł­nie osła­bio­ny.

Kie­dy więc zo­sta­łam oskar­żo­na o kra­dzież, zro­zu­mia­łam, że po­lo­wa­nie we­szło na wyż­szy po­ziom. Wa­ta­ha znu­dzi­ła się zwy­kłym przed­sta­wie­niem, po­trze­bo­wa­ła lep­sze­go wi­do­wi­ska, w któ­re moż­na za­an­ga­żo­wać tak­że na­uczy­cie­li – ni­cze­go nie­świa­do­mych i jak za­wsze za­mknię­tych na oczy­wi­sty pro­blem.

Na­stęp­ne­go dnia po roz­mo­wie z Koź­miń­ską, w trak­cie tak zwa­nej go­dzi­ny wy­cho­waw­czej, na­uczy­ciel­ka po­pro­si­ła mnie, sza­now­ne­go Ro­ber­ta oraz trój­kę kla­so­wą na ko­ry­tarz. Prze­wod­ni­czą­cy, za­stęp­ca prze­wod­ni­czą­ce­go i skarb­nik wbi­li we mnie spoj­rze­nia, przy­słu­chu­jąc się wy­wo­do­wi wy­cho­waw­czy­ni.

– Aniu, bę­dzie le­piej, je­że­li się przy­znasz. Dla­cze­go ukra­dłaś te pie­nią­dze? Po­wiedz te­raz – za­czę­ła nie­cier­pli­wym to­nem, bo chcia­ła tę spra­wę jak naj­szyb­ciej za­mknąć.

– To nie ja – od­po­wie­dzia­łam, nie pa­trząc na nią, ale na po­sadz­kę. W ustach mia­łam su­cho. Nie po­tra­fi­łam pod­nieść gło­wy i spoj­rzeć ni­ko­mu w oczy. Pa­ni Koź­miń­ska nie by­ła złą na­uczy­ciel­ką, ale za to fa­tal­nym pe­da­go­giem. Nie mia­ła po­ję­cia o psy­cho­lo­gii dziec­ka, dla­te­go nic jej nie po­wstrzy­ma­ło przed sto­so­wa­niem ob­ra­nej tak­ty­ki.

– Aniu – pod­ję­ła z cie­niem groź­by w gło­sie – je­że­li się nie przy­znasz, bę­dę zmu­szo­na we­zwać po­li­cję – oznaj­mi­ła.

Po­li­cję?! Po­czu­łam, jak no­gi wra­sta­ją mi w zie­mię. W wy­obraź­ni wi­dzia­łam już błysk po­li­cyj­ne­go ko­gu­ta oraz sa­lę są­do­wą. Sły­sza­łam w uszach wy­rok i śmiech Ro­ber­ta. Ta wi­zja prze­to­czy­ła się przez mo­ją gło­wę z szyb­ko­ścią roz­pę­dzo­ne­go po­cią­gu. W tym mo­men­cie ko­ry­ta­rzem prze­szła pa­ni od tech­ni­ki. Nie za bar­dzo ją lu­bi­łam.

– A co to za zgro­ma­dze­nie? – wy­skrze­cza­ła.

– Ania ukra­dła ko­le­dze sie­dem zło­tych. Wła­śnie mam za­miar we­zwać po­li­cję – od­po­wie­dzia­ła po­waż­nym to­nem wy­cho­waw­czy­ni, a ja po­czu­łam fa­lę go­rą­ca, ude­rza­ją­cą mi do gło­wy. Koź­miń­ska po­de­szła na chwi­lę do ko­le­żan­ki, zo­sta­wia­jąc mnie sa­mą w asy­ście ró­wie­śni­ków. Za­pa­dła krę­pu­ją­ca ci­sza, któ­rą prze­rwał prze­wod­ni­czą­cy.

– Ty, słu­chaj, ty się le­piej przy­znaj, bo jak cię wsa­dzą, to na­wet szko­ły nie skoń­czysz.

– Ale ja…

– Na­wet jak nie ukra­dłaś, to się przy­znaj. Mó­wię ci.

Go­rącz­ko­wo my­śla­łam nad je­go sło­wa­mi. Miał ra­cję. Mo­gli mnie wsa­dzić, a prze­cież nikt nie bę­dzie mi wie­rzył. Ro­bert miał za­miar ze­zna­wać prze­ciw­ko mnie, a on ład­nie pach­niał i miał mar­ko­we ubra­nia. De­cy­zja mo­gła więc być tyl­ko jed­na.

Kie­dy Koź­miń­ska po­de­szła do nas po­now­nie, wie­dzia­łam już, co mu­szę zro­bić.

– Więc jak, Aniu, przy­znasz się w koń­cu?

– Tak – wy­szep­ta­łam, a z oczu na­tych­miast po­pły­nę­ły mi łzy.

– A dla­cze­go to zro­bi­łaś? – Koź­miń­ska by­ła nie­wzru­szo­na.

– Bo… – Szu­ka­łam w gło­wie po­my­słu. To był po­czą­tek grud­nia, więc szyb­ko zna­la­złam roz­wią­za­nie. – Bo chcia­łam coś ma­mie ku­pić na świę­ta.

– Aniu, tak się nie ro­bi. Niech się ma­ma sta­wi ju­tro w szko­le. Ko­niecz­nie! A te­raz marsz do kla­sy. – Wy­cho­waw­czy­ni otwo­rzy­ła drzwi i tym sa­mym za­koń­czy­ła swo­je ge­nial­ne wy­stą­pie­nie, zwień­czo­ne nie­wąt­pli­wie suk­ce­sem.

Od te­go mo­men­tu sta­łam się kla­so­wą zło­dziej­ką. Za ple­ca­mi sły­sza­łam wy­zwi­ska jesz­cze gor­sze od tych, któ­ry­mi ra­czo­no mnie wcze­śniej. W szkol­nej szat­ni z kie­sze­ni kur­tek zni­ka­ły drob­nia­ki i in­ne dro­bia­zgi. Tak więc udrę­ka nie mia­ła koń­ca, choć tym ra­zem nikt nie zgło­sił ofi­cjal­nie mo­jej kan­dy­da­tu­ry do za­szczyt­ne­go mia­na zło­dzie­ja z szat­ni.

Mo­ja ma­ma oczy­wi­ście nie zja­wi­ła się w szko­le. Na­uczy­ciel­ka z ko­lei szyb­ko zre­zy­gno­wa­ła z ko­lej­nych prób zre­so­cja­li­zo­wa­nia mnie, ka­żąc mi jed­nak od­dać pie­nią­dze. Nie­co in­ną dro­gę wy­brał Ro­bert Mi­kul­ski, któ­re­go pod­łość i bez­czel­ność nie zna­ły gra­nic.

Pew­ne­go dnia, kie­dy pró­bo­wa­łam w do­mu od­ra­biać lek­cje (ni­g­dy nie uda­ła mi się ta sztu­ka), usły­sza­łam dzwo­nek. W drzwiach stał nie kto in­ny jak wła­śnie Ro­bert wraz z kla­so­wą ko­le­żan­ką Ża­ne­tą, któ­ra ży­wi­ła do mnie wy­jąt­ko­wo za­ja­dłą nie­na­wiść. Sło­wem: dwie ja­śnie­ją­ce gwiaz­dy szko­ły w mo­ich skrom­nych pro­gach.

– Kie­dy od­dasz mi ka­sę? – za­py­tał bun­tow­ni­czo, uno­sząc wy­so­ko gło­wę.

– Na ra­zie nie mam. Od­wal się ode mnie. – Bar­dzo się sta­ra­łam, aby mo­je sło­wa za­brzmia­ły dziar­sko.

– Tak? A ma­mu­sia już wie? – uniósł drwią­co głos. – Hej! Psze pa­aaaani! Pa­ni cór­ka ukra­dła mi ka­sę, kie­dy od­da?! – wrza­snął w prze­strzeń po­grą­żo­ne­go w mro­ku ko­ry­ta­rza.

– Ania, co tam się dzie­je? – usły­sza­łam stłu­mio­ny głos mat­ki.

– Spier­da­laj stąd i nie wra­caj! – wark­nę­łam i za­mknę­łam tej prze­dziw­nej pa­rze drzwi przed no­sem. Dy­sza­łam cięż­ko, bo tak po­waż­ne na­ru­sze­nie mo­jej „pry­wat­no­ści” by­ło dla mnie szo­kiem. Zro­zu­mia­łam wte­dy, że szkol­ne prze­śla­do­wa­nia mo­gą się­gnąć o wie­le da­lej, niż po­cząt­ko­wo my­śla­łam. Mo­gły zbu­rzyć na­wet ta­jem­ny świat, któ­ry pie­czo­ło­wi­cie zbu­do­wa­łam we wła­snej gło­wie.

‹›

Rozdział 3

Moja mat­ka by­ła oty­łą ko­bie­tą, o sła­bym ser­cu, po dwóch za­wa­łach. Otrzy­my­wa­ła że­nu­ją­co ma­łą ren­tę. Ży­ła tro­chę we wła­snym świe­cie. Na­wet nie tro­chę: bar­dzo. Pew­ne rze­czy ro­bi­ła me­cha­nicz­nie. Jej uwa­ga sku­pia­ła się na mo­ich dwóch bra­ciach, któ­rzy cho­dzi­li do przed­szko­la. Mu­sia­ła ich tam za­pro­wa­dzić, ode­brać, dać im coś do je­dze­nia. Wszyst­kie te czyn­no­ści wy­ko­ny­wa­ła z pew­nym ocią­ga­niem, za­nie­dbu­jąc więk­szą część obo­wiąz­ków do­mo­wych. Mnie na­to­miast zo­sta­wia­ła zu­peł­nie wol­ną rę­kę. Mo­głam się nie myć (co też czy­ni­łam), nie cho­dzić do szko­ły, a mo­że na­wet wpaść w złe to­wa­rzy­stwo. Sa­ma mu­sia­łam trzy­mać się w ry­zach, choć wy­cho­dzi­ło mi to kiep­sko. Mat­ka po­za wy­ko­ny­wa­niem pod­sta­wo­wych czyn­no­ści spę­dza­ła więk­szość cza­su, ga­piąc się w nasz sta­ry, okrop­ny te­le­wi­zor, któ­ry nie miał na­wet pi­lo­ta. Ka­na­ły trze­ba by­ło zmie­niać ręcz­nie. Cud, że w ogó­le dzia­łał.

Kie­dy sta­łam się do­ro­słą ko­bie­tą, świa­do­mą swo­jej prze­szło­ści, za­pra­gnę­łam do­wie­dzieć się cze­goś wię­cej na te­mat mat­ki, któ­ra – tak jak ca­ła mo­ja ro­dzi­na – po­zo­sta­wa­ła dla mnie ra­czej ob­cym czło­wie­kiem. Do­py­ty­wa­łam, gdzie mo­głam, ale i tak są to ra­czej strzęp­ki in­for­ma­cji.

Mat­ka po­cho­dzi­ła z ubo­giej ro­dzi­ny – my­ślę, że bar­dzo po­dob­nej do na­szej. Bab­cia, któ­rej nie zna­łam, by­ła oso­bą do­syć chłod­ną, zdy­stan­so­wa­ną. Zna­la­zła pra­cę w skle­pie spo­żyw­czym za mar­ną pen­sję. Dzia­dek z ko­lei pra­co­wał cięż­ko w fa­bry­ce, na li­nii pro­duk­cyj­nej, nie mam jed­nak po­ję­cia, co kon­kret­nie ro­bił. Co cie­ka­we – był po stu­diach. Ukoń­czył bo­daj­że fi­lo­zo­fię, ale w ma­łym mia­stecz­ku po ta­kim kie­run­ku nie miał szans na żad­ne sen­sow­ne za­trud­nie­nie i osta­tecz­nie za­jął się pra­cą fi­zycz­ną. To za­pew­ne sta­ło się przy­czy­ną sil­nej fru­stra­cji, któ­ra za­owo­co­wa­ła póź­niej­szy­mi wy­da­rze­nia­mi.

Mo­ją mat­kę od sa­me­go po­cząt­ku ce­cho­wa­ła cho­ro­bli­wa nie­śmia­łość. Pro­blem po­tę­go­wał fakt, że nie by­ła ani ład­na, ani zgrab­na, więc do­my­ślam się, że w szko­le do­świad­cza­ła ta­kich sa­mych pro­ble­mów, jak ja. W każ­dym ra­zie ja­ko dziew­czyn­ka ma­ło się od­zy­wa­ła, by­ła apa­tycz­na, mia­ła pro­ble­my z na­uką. Je­dy­ną oso­bą, któ­rej uda­wa­ło się wy­rwać ją z te­go dzi­wacz­ne­go le­tar­gu, był jej wła­sny oj­ciec. Przy nim mat­ka po­tra­fi­ła się uśmiech­nąć i na czymś sku­pić przez dłuż­szą chwi­lę. Je­go po­czu­cie hu­mo­ru i ener­gia spra­wia­ły, że na ja­kiś czas wy­cho­dzi­ła ze swej sko­ru­py.

Za­sta­na­wiam się cza­sem ze zdu­mie­niem, jak wie­le czyn­ni­ków z prze­szło­ści kształ­tu­je po­śred­nio nasz los. Gdy­by mo­ja mat­ka prze­by­wa­ła ze swo­im oj­cem czę­sto i chło­nę­ła je­go oso­bo­wość, być mo­że i ja mia­ła­bym in­ne dzie­ciń­stwo. Al­bo w ogó­le by mnie nie by­ło…? W każ­dym ra­zie los chciał ina­czej.

Dzia­dek był pro­stym czło­wie­kiem, ale wy­róż­nia­ją­cym się z tłu­mu. W koń­cu od­szedł do in­nej ko­bie­ty. Po ślu­bie z nią wy­je­chał za gra­ni­cę i stra­cił kon­takt z by­łą żo­ną i cór­ką. To bar­dzo wie­le zmie­ni­ło. Bab­cia, wów­czas ko­bie­ta w kwie­cie wie­ku, z chłod­nej i zdy­stan­so­wa­nej sta­ła się zgorzk­nia­ła i peł­na nie­chę­ci. Swo­je dziec­ko, śla­ma­zar­ne i ode­rwa­ne od rze­czy­wi­sto­ści, trak­to­wa­ła za­zwy­czaj z gó­ry. To był ide­al­ny obiekt na wy­ła­do­wa­nie fru­stra­cji i gnie­wu, któ­ry wy­le­wał się z tej ko­bie­ty fa­la­mi. Cza­sem po­tra­fi­ła zbić mo­ją mat­kę na kwa­śne jabł­ko, rzu­cać w nią przed­mio­ta­mi czy po pro­stu wrzesz­czeć, ile sił w płu­cach, że ma jej zejść z oczu.

W ich do­mu pa­no­wa­ła bie­da. Po­rzu­co­na żo­na i śred­nio do­bra mat­ka sta­ła się na do­da­tek oso­bą bez­ro­bot­ną, a je­dy­nym źró­dłem utrzy­ma­nia by­ły ali­men­ty, przy­sy­ła­ne re­gu­lar­nie przez dziad­ka. Te nie­wiel­kie pie­nią­dze le­d­wo star­cza­ły na chleb. Kie­dy więc ma­ma ukoń­czy­ła szko­łę pod­sta­wo­wą, mu­sia­ła iść do pra­cy. Po­ma­ga­ła w skle­pie, za­raz po lek­cjach w za­wo­dów­ce. Nie by­ła do­brym pra­cow­ni­kiem. Wszyst­ko mu­sia­no jej dwa ra­zy po­wta­rzać, czę­sto coś wy­pa­da­ło jej z rąk, a cza­sem po pro­stu od­pły­wa­ła my­śla­mi tak da­le­ko, że kie­row­nik skle­pu kil­ka ra­zy z rzę­du przy­wo­ły­wał ją do po­rząd­ku.

Cie­ka­wi mnie, jak psy­cho­log zdia­gno­zo­wał­by jej przy­pa­dłość. Lu­dzie uwa­ża­li, że jest opóź­nio­na umy­sło­wo. Tak mó­wi­li wszy­scy, któ­rzy mie­li nad nią wła­dzę. My­ślę, że mo­ja mat­ka by­ła oso­bą stra­co­ną dla świa­ta, chro­nicz­nie po­grą­żo­ną w de­pre­sji, któ­rej nikt ni­g­dy na­wet nie chciał le­czyć.

Bab­cia by­ła ogni­wem za­pal­nym, mia­ła wy­nisz­cza­ją­cy wpływ na ży­cie cór­ki. Mat­ka nie po­tra­fi­ła jed­nak zro­bić nic, aby od­mie­nić swój los. Oka­za­ła się na to po pro­stu za sła­ba. Wła­ści­wie je­dy­nym sa­mo­dziel­nym kro­kiem, ja­ki pod­ję­ła, był ślub z mo­im oj­cem. Wiem, że po­zna­li się wła­śnie w skle­pie, gdzie on tak­że do­ra­biał. Dla ma­my ślub ozna­czał wy­pro­wadz­kę z do­mu, dla ta­ty rów­nież, i to mu­sia­ło ich zmo­ty­wo­wać do pod­ję­cia de­cy­zji. Nie do­strze­gam w tym ak­cie ani cie­nia ro­man­ty­zmu. My­ślę, że po pro­stu by­li ludź­mi, któ­rzy spo­tka­li się i po­sta­no­wi­li zwią­zać swe lo­sy, aby uciec od pro­ble­mów. Na ich miej­sce we­szły in­ne, ale to na­tu­ral­na ko­lej rze­czy.

Ma­ma szyb­ko za­szła w cią­żę. I tak się za­czę­ło ży­cie, w któ­rym po­ja­wi­łam się ja. Po uro­dze­niu mnie mat­ka prak­tycz­nie nie wy­cho­dzi­ła z do­mu, pod­upa­dła na zdro­wiu. Wy­ko­ny­wa­ła me­cha­nicz­nie róż­ne czyn­no­ści, z tru­dem ła­piąc kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią.

Kil­ka mie­się­cy po uro­dze­niu młod­sze­go z mo­ich bra­ci prze­szła za­wał. Jak się oka­za­ło – od za­wsze mia­ła pro­ble­my z ser­cem. By­ła oty­łą ko­bie­tą, któ­ra za­my­ka­ła się w czte­rech ścia­nach, więc cho­ro­ba w koń­cu sta­ła się re­al­ną groź­bą. Po tym zda­rze­niu przy­zna­no jej nie­wiel­ką ren­tę, prze­dłu­ża­ną co ja­kiś czas. Sta­no­wi­ła ona je­dy­ny re­gu­lar­ny do­chód w na­szej ro­dzi­nie.

Mój oj­ciec z ko­lei był wy­so­kim, chu­dym fa­ce­tem, wiecz­nie z pa­pie­ro­sem w ustach. Nie miał sta­łej pra­cy, imał się prze­róż­nych ro­bót do­ryw­czych, przy­no­sząc do do­mu psie pie­nią­dze.

Do­praw­dy, ni­g­dy nie by­ło nas na nic stać. Ubra­nia, ku­po­wa­ne na wa­gę w lum­pek­sach, mu­sia­ły wy­star­czać na do­syć dłu­go. Rzad­ko ja­da­li­śmy mię­so, o wie­le czę­ściej po­dro­by, mie­lon­kę i wszel­kie in­ne sub­sty­tu­ty praw­dzi­we­go, smacz­ne­go je­dze­nia. Mi­mo to nie cho­dzi­li­śmy głod­ni. Je­dze­nie za­wsze by­ło do­stęp­ne, co z te­go, że pod­łe. Zresz­tą, nie my­ślę o tym aspek­cie w ne­ga­tyw­ny spo­sób. Są lu­dzie, któ­rzy nie ma­ją na­wet su­chej krom­ki chle­ba. Dla­cze­go więc mia­ła­bym gar­dzić mie­lon­ką ty­rol­ską z musz­tar­dą? Ży­cie uczy po­ko­ry, uczy do­ce­niać rze­czy ma­łe, ale klu­czo­we.

Oj­ciec by­wał agre­syw­ny. Je­że­li czymś go roz­ju­szy­li­śmy, do­sta­wa­li­śmy ba­ty, ale nie po­wta­rza­ło się to zbyt czę­sto. Po­za tym po po­wro­cie ze swo­ich za­jęć sie­dział z mat­ką i oglą­dał te­le­tur­nie­je.

Trze­ba jed­nak przy­znać, że on tak­że nie miał za so­bą ła­twej prze­szło­ści. Dzia­dek pił na umór, więc w do­mu nie by­ło spo­ko­ju. Kró­lo­wa­ła za to bie­da, wiecz­ne pro­ble­my i awan­tu­ry. Kiep­ski wzo­rzec dla mło­de­go chło­pa­ka. Bez­na­dziej­ność wy­zie­ra­ła z każ­de­go ką­ta do­mu. Za­pew­ne to spra­wi­ło, że mój oj­ciec nie po­tra­fił upo­rząd­ko­wać pew­nych spraw. Nie skoń­czył szko­ły za­wo­do­wej, nie był zdol­ny do te­go, aby choć uczęsz­czać na lek­cje. Pra­cy tak­że nie po­tra­fił zna­leźć. Je­że­li się gdzieś za­trud­niał – za­zwy­czaj na czar­no – za­ję­cie al­bo szyb­ko tra­cił, al­bo rzu­cał. W gro­nie ko­le­gów by­wał moc­ny w gę­bie. Du­żo ga­dał, ma­ło ro­bił.

Po­cząt­ko­wo miesz­kał z mo­ją mat­ką w do­syć ob­skur­nym miesz­ka­niu, wy­na­ję­tym za mar­ne gro­sze, ale tak się zło­ży­ło, że je­go ro­dzi­ce zmar­li do­syć wcze­śnie. Dzia­dek w koń­cu się za­pił – je­go wą­tro­ba nie wy­trzy­ma­ła. Bab­cia z ko­lei cho­ro­wa­ła na no­wo­twór i zmar­ła nie­dłu­go po mę­żu. Nie wiem, jak ta­ta przy­jął ich odej­ście, ale na pew­no zy­skał dzię­ki te­mu dom.

Śle­dząc lo­sy tych lu­dzi, tra­gicz­ne, bez­na­dziej­ne i w su­mie z gó­ry ska­zu­ją­ce ich na po­raż­kę, my­ślę so­bie, że i tak mo­głam go­rzej skoń­czyć. We wspo­mnie­niach, po la­tach, nie wi­nię ro­dzi­ców za dom, ja­kie­go nie stwo­rzy­li. Nikt ich te­go nie na­uczył, więc skąd mie­li wziąć wzor­ce i si­łę do dzia­ła­nia? Tak to in­ter­pre­tu­ję i mo­gę po­go­dzić się z wie­lo­ma rze­cza­mi. Dzię­ki te­mu mam świa­do­mość, że ich obo­jęt­ność nie wy­ni­ka­ła z nie­na­wi­ści. By­ła czymś, co wy­pły­wa­ło z ich prze­szło­ści, z ich wła­snych ro­dzin­nych gniazd, któ­re by­ły ułom­ne i po­zba­wio­ne uczuć.

Jak wspo­mi­na­łam, miesz­ka­li­śmy w do­mu po dziad­kach, oj­ciec się w nim wy­cho­wał. Bu­dy­nek był do­syć du­ży, co mia­ło swo­je plu­sy i mi­nu­sy. Plu­sem by­ło to, że na pię­trze mia­łam swój po­kój, w któ­rym mo­głam się za­szyć. Dom nie da­wał mi po­czu­cia bez­pie­czeń­stwa, ale przy­naj­mniej sta­no­wił miej­sce od­osob­nie­nia. Mi­nus sta­no­wił fakt, że wy­da­wał się wiecz­nie brud­ny (cięż­ko by­ło po­sprzą­tać do­kład­nie par­ter i pię­tro), a w zi­mie pa­no­wa­ła w nim szo­ku­ją­co ni­ska tem­pe­ra­tu­ra, bo na wę­giel za­wsze bra­ko­wa­ło pie­nię­dzy. Być mo­że dla­te­go cho­dzi­łam re­gu­lar­nie do szko­ły: przy­naj­mniej nie mar­z­łam na kość.

W do­mu ni­g­dy nie pa­no­wa­ła ser­decz­na at­mos­fe­ra. Mat­ka ży­ła w swo­im świe­cie, oj­ciec tyl­ko coś bur­czał, moi bra­cia ro­bi­li, co chcie­li. To by­ło miej­sce ra­czej przy­gnę­bia­ją­ce, choć mo­że po­win­nam się cie­szyć, że w ogó­le ist­nia­ło…

Czte­ry ścia­ny, w któ­rych uwi­łam swo­je wła­sne gniaz­do, aby móc z nie­go wy­sko­czyć i szy­bo­wać po wy­so­kim nie­bie. Bu­dy­nek, któ­ry przy­gar­niał mnie na noc, gdzie mo­głam się sku­lić, od­pły­nąć, udać, że mnie nie ma dla świa­ta. Po­wierzch­nia kil­ku­set me­trów kwa­dra­to­wych, w któ­rej ży­łam, obok nie­zna­nych mi lu­dzi. A jed­nak po la­tach wciąż na­zy­wam ją do­mem, do­mem ro­dzin­nym.

W dzie­ciń­stwie naj­bar­dziej na świe­cie ce­ni­łam wszyst­ko to, co by­ło za dar­mo. Praw­dzi­wym ob­ja­wie­niem dla mnie sta­ła się więc bi­blio­te­ka. Wspa­nia­łe miej­sce, do któ­re­go ucie­ka­łam kil­ka ra­zy w ty­go­dniu, sta­ra­jąc się nie nad­uży­wać go­ścin­no­ści pań bi­blio­te­ka­rek.

Dwie pra­cu­ją­ce tam ko­bie­ty mia­ły co do mnie mie­sza­ne uczu­cia. Na pew­no nie po­do­bał im się mój za­pach. Z dru­giej stro­ny, zdu­mie­wał je mój nie­spo­ży­ty ape­tyt na czy­ta­nie. Po­chła­nia­łam lek­tu­ry ca­ły­mi sto­sa­mi. Mu­sia­ły na­wet zwięk­szyć li­mit ksią­żek na mo­im kon­cie, bo trzy zde­cy­do­wa­nie nie wy­star­cza­ły mi na dłuż­sze week­en­dy.

Lu­bi­łam cho­dzić do bi­blio­te­ki z jesz­cze jed­ne­go po­wo­du. Dy­rek­tor­ka, pa­ni Sa­bi­na, by­ła chy­ba je­dy­ną oso­bą na zie­mi, któ­re od­no­si­ła się do mnie ze szcze­rą sym­pa­tią. Mój smród i sta­re ubra­nia zda­wa­ły się jej nie prze­szka­dzać. Za­wsze, kie­dy aku­rat mia­ła dy­żur, za­pra­sza­ła mnie na her­ba­tę owo­co­wą i roz­ma­wia­ła o prze­czy­ta­nych książ­kach, szko­le i róż­nych ży­cio­wych spra­wach. Uwiel­bia­łam te na­sze po­ga­węd­ki. Czu­łam się waż­na, wie­dzia­łam też, że mo­gę za­py­tać o wszyst­ko. To wła­śnie pa­ni Sa­bi­na po­mo­gła mi póź­niej upo­rać się z pierw­szą mie­siącz­ką i in­ny­mi pro­ble­ma­mi, na któ­re mo­ja mat­ka nie by­ła w sta­nie mnie przy­go­to­wać.

Pa­ni Sa­bi­na pod­su­wa­ła mi cie­ka­we książ­ki. Ka­za­ła prze­czy­tać Cha­tę wu­ja To­ma, Pol­ly­an­nę i Anię z Zie­lo­ne­go Wzgó­rza. Każ­da z po­le­co­nych przez nią ksią­żek za­bie­ra­ła mnie w cał­kiem no­wy świat. Cza­sem cu­dow­ny, cza­sem prze­ra­ża­ją­cy, ale za­wsze zu­peł­nie in­ny od mo­je­go.

Dy­rek­tor­ka bi­blio­te­ki zda­wa­ła so­bie spra­wę, że fa­tal­nie się uczę i że na­uczy­cie­le z tru­dem prze­py­cha­ją mnie z kla­sy do kla­sy, jak zgni­łe ja­jo, któ­re nie mo­że za­wa­dzać dłu­żej, niż to ko­niecz­ne. Nie sta­ra­ła się mnie na si­łę zmie­niać, a je­dy­nie wska­zy­wa­ła ko­lej­ne lek­tu­ry, kształ­tu­jąc we mnie naj­praw­dziw­szą mi­łość do li­te­ra­tu­ry. Wie­dzia­ła, że wcze­śniej czy póź­niej wy­da to plon, że wy­star­czy odro­bi­na cier­pli­wo­ści, któ­rej jej nie bra­ko­wa­ło.

Do do­mu zno­si­łam to­ny ksią­żek, nie tyl­ko mło­dzie­żo­wych. Po­nie­waż te­le­wi­zor był dla mnie prak­tycz­nie nie­do­stęp­ny, za­my­ka­łam się w po­ko­ju na dłu­gie go­dzi­ny i cał­ko­wi­cie za­tra­ca­łam w fan­ta­stycz­nych kra­inach, peł­nych ma­gii i cza­rów. To był mój spraw­dzo­ny spo­sób na prze­trwa­nie. Ża­den psy­cho­log ani pe­da­gog nie zdo­łał za­pew­nić mi tak szczel­nej ochro­ny, jak po­sta­cie z ksią­żek, to­wa­rzy­szą­ce mi w każ­dej chwi­li. Umie­jęt­ność czy­ta­nia, któ­ra by­ła prze­cież dar­mo­wa, uwa­ża­łam za naj­do­sko­nal­szy wy­na­la­zek na świe­cie. Książ­ki sta­ły się czymś o wie­le lep­szym niż fil­my. Zu­peł­nie od­ci­na­ły mnie od rze­czy­wi­sto­ści. Pa­mię­tam, jak wiel­kim od­kry­ciem był dla mnie Har­ry Pot­ter. Świat wy­kre­owa­ny przez au­tor­kę, od­two­rzo­ny z tak wiel­ką pie­czo­ło­wi­to­ścią, da­wał mi złud­ną wia­rę, że gdzieś tam ist­nie­je mo­że in­ny wy­miar, w któ­rym ja rów­nież mo­gła­bym być kimś in­nym. Ma­rzy­łam w snach, że tak­że do mo­ich drzwi za­pu­ka ol­brzym i oświad­czy, że jed­nak na­le­żę do szko­ły ma­gii i cza­ro­dziej­stwa, do któ­rej po­win­nam się nie­zwłocz­nie udać. Chcia­łam mieć wier­nych przy­ja­ciół i móc do­ko­ny­wać cu­dów za po­mo­cą różdż­ki.

Książ­ki by­ły mo­im je­dy­nym azy­lem już od pierw­szej kla­sy szko­ły pod­sta­wo­wej. Nie­ste­ty, wie­dza wy­nie­sio­na z se­tek prze­czy­ta­nych po­wie­ści nie prze­kła­da­ła się w żad­nym stop­niu na oce­ny w szko­le. Za­nie­dby­wa­łam na­ukę to­tal­nie, brzy­dzi­łam się nią, bo ona w ża­den spo­sób nie po­zwa­la­ła mi ode­rwać umy­słu od przy­ziem­nych spraw. Nu­ży­ły mnie przed­mio­ty ści­słe i głu­pia hi­sto­ria, ja pra­gnę­łam wy­ra­zi­stych bo­ha­te­rów i wspa­nia­łej ak­cji. Tyl­ko na to mia­łam miej­sce w gło­wie i nie mo­głam za­prze­pa­ścić tej ostat­niej de­ski ra­tun­ku, po­zwa­la­ją­cej mi uchro­nić się przed apa­tią.

‹›

Rozdział 4

Kie­dy za­mknę­łam drzwi za Ro­ber­tem i Ża­ne­tą, mi­nę­łam wy­nędz­nia­ły sa­lon, gdzie sie­dzie­li ro­dzi­ce, i uda­łam się do po­ko­ju z moc­nym po­sta­no­wie­niem, że szyb­ko znik­nę w świe­cie o wie­le przy­jem­niej­szym niż ten, w któ­rym mu­sia­łam prze­by­wać na co dzień.

Mo­je przy­gnę­bie­nie po­tę­go­wa­ła myśl, że mie­li­śmy do­pie­ro po­czą­tek grud­nia, a więc chłod­ne­go okre­su, pod­czas któ­re­go nie mo­głam do koń­ca cie­szyć się wol­no­ścią. Nie­ła­two by­ło tak po pro­stu spę­dzać czas na ze­wnątrz, kie­dy tem­pe­ra­tu­ra spa­da­ła po­ni­żej ze­ra. A cza­sem lu­bi­łam wy­rwać się z czte­rech ścian i po­czy­tać w miej­scach, któ­re uda­ło mi się wy­na­leźć w po­bli­skim par­ku. To by­ły spe­cjal­ne za­kąt­ki, bar­dzo rzad­ko uczęsz­cza­ne, gdzie ota­czał mnie bło­gi spo­kój. W wa­ka­cje po­tra­fi­łam spę­dzić tam ca­ły dzień, za­po­mi­na­jąc zu­peł­nie o upły­wie cza­su. Do­pie­ro głód przy­po­mi­nał mi o po­wro­cie do do­mu, w któ­rym ra­czej nikt nie mar­twił się mo­ją nie­obec­no­ścią.

Mo­im ulu­bio­nym miej­scem by­ła wnę­ka pod sta­rym drze­wem, two­rzą­ca coś w ro­dza­ju przy­tul­nej no­ry. W le­cie nie do­cie­ra­ły tam upal­ne pro­mie­nie sło­necz­ne, zaś na wio­snę miej­sce by­ło osło­nię­te od wia­tru. Nie­ste­ty – w grud­niu nie mo­głam po­zwo­lić so­bie na wy­ciecz­kę w uko­cha­ne miej­sce.

Wcho­dząc po scho­dach na gó­rę, mar­twi­łam się rów­nież zbli­ża­ją­cy­mi się świę­ta­mi. Szcze­rze nie zno­si­łam te­go okre­su, w któ­rym wszy­scy wy­da­wa­li się pod­eks­cy­to­wa­ni i szczę­śli­wi. W na­szym do­mu by­ła to praw­dzi­wa ka­tor­ga.

Mat­ka, wy­rwa­na ze swe­go le­tar­gu, usi­ło­wa­ła przy­rzą­dzić wi­gi­lię. Po­nie­waż gmi­na wie­dzia­ła, że na­le­ży­my do naj­uboż­szych, otrzy­my­wa­li­śmy za­wsze tro­chę żyw­no­ści i bo­nów. Dwu­dzie­ste­go czwar­te­go grud­nia ma­ma po­dej­mo­wa­ła więc pró­bę ugo­to­wa­nia cze­goś, co skła­da się z kil­ku dań, jest świe­że i go­rą­ce. Nie by­ło to dla niej ła­twe. W kuch­ni pa­no­wał cha­os, ona sa­ma mia­ła na twa­rzy wy­raz pa­ni­ki i nie wie­dzia­ła, za co się za­brać. Koń­czy­ło się za­zwy­czaj tym, że na sto­le po­ja­wiał się barszcz z kar­to­nu, su­che ziem­nia­ki, ry­ba nie­oczysz­czo­na z łu­sek i opła­tek. Opła­tek wy­da­wał się czymś sur­re­ali­stycz­nym i po­zo­sta­wał za­wsze nie­tknię­ty aż do sa­me­go koń­ca wie­cze­rzy.

Wi­gi­lię za­pa­mię­ta­łam ja­ko je­dy­ny wie­czór w cią­gu ro­ku, kie­dy wspól­nie za­sia­da­li­śmy do sto­łu. Te­le­wi­zor gło­śno grał, co by­ło nam wszyst­kim na rę­kę, bo nie mu­sie­li­śmy słu­chać upior­nej ci­szy, ja­ka pa­no­wa­ła po­mię­dzy na­mi. Ma­ma wra­ca­ła wte­dy „do sie­bie”, bra­cia wrzesz­cze­li i prze­rzu­ca­li się wy­zwi­ska­mi, a oj­ciec jadł, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od ekra­nu. Ja sa­ma sta­ra­łam się skoń­czyć ko­la­cję jak naj­szyb­ciej, a póź­niej ulot­nić się do swo­je­go po­ko­ju. O ko­lę­dach i pre­zen­tach w ogó­le nie by­ło mo­wy. Nie bo­la­ło mnie to. Nie moż­na tę­sk­nić za czymś, cze­go w za­sa­dzie się nie zna.

Na tym koń­czy­ła się at­mos­fe­ra świąt w mo­im do­mu. Po­zo­sta­łe dwa dni spę­dza­li­śmy jak za­wsze osob­no, po­grą­że­ni we wła­snym świe­cie. Moi bra­cia roz­ra­bia­li w sa­lo­nie, ro­dzi­ce oglą­da­li te­le­wi­zję, a ja czy­ta­łam na gó­rze. Je­dy­nym plu­sem był fakt, że w lo­dów­ce znaj­do­wa­ły się pro­duk­ty in­ne od tych, któ­re ja­da­łam w cią­gu ro­ku. Cza­sem dzię­ki bo­nom tra­fia­ła się szyn­ka w pusz­ce, se­ry, a tak­że sło­dy­cze. Bra­łam, ile mo­głam, i cie­szy­łam się sa­mot­no­ścią. Ta­kie by­ły mo­je pry­wat­ne świę­ta, któ­re urzą­dza­łam so­bie sa­mej naj­le­piej, jak mo­głam.

W tym ro­ku mia­ło nie być ina­czej, do­dat­ko­wo mu­sia­łam jesz­cze od­dać pie­nią­dze, któ­rych nie ukra­dłam. Ta myśl do­pro­wa­dza­ła mnie do fu­rii i na­peł­nia­ła nie­na­wi­ścią. Wie­dzia­łam z ksią­żek, że nie­spra­wie­dli­wość ist­nie­je, ale nie są­dzi­łam, że ma aż tak gorz­ki smak.

Do­wlo­kłam się więc do po­ko­ju i wró­ci­łam do lek­tu­ry ko­lej­ne­go to­mu Ani z Zie­lo­ne­go Wzgó­rza, któ­rej za­zdro­ści­łam jak ni­ko­mu in­ne­mu na świe­cie.

Tym­cza­sem w szko­le zbli­ża­ły się upior­ne mi­ko­łaj­ki i jak za­wsze po­ja­wiał się pro­blem, któ­ry nie­szczę­śnik wy­lo­su­je mo­je na­zwi­sko i bę­dzie mu­siał ku­pić mi pre­zent. W ze­szłym ro­ku sta­ra­łam się prze­ko­nać oj­ca, że po­trze­bu­ję cho­ciaż kil­ka zło­tych, ale nie uda­ło się i kla­so­wy ko­le­ga zo­stał bez po­da­run­ku, co ozna­cza­ło dla nie­go wiel­kie roz­cza­ro­wa­nie. W za­sa­dzie roz­pła­kał się na oczach wszyst­kich, pa­trząc na ich wspa­nia­łe upo­min­ki. Ja za to do­sta­łam tro­chę sło­dy­czy i ku­bek. By­ło to na­wet mi­łe, w koń­cu pre­zen­tów w za­sa­dzie nie otrzy­my­wa­łam.

W tym ro­ku spra­wa zo­sta­ła roz­wią­za­na nie­co ina­czej. Wy­cho­waw­czy­ni wzię­ła mój los, a mnie po­wie­dzia­ła (wca­le nie na stro­nie), że nic nie mu­szę jej ku­po­wać. Cóż, ka­mień z ser­ca! Po­zo­sta­ła per­spek­ty­wa ob­je­dze­nia się sło­dy­cza­mi w dniu kla­so­wej wi­gi­lii i ode­bra­nia upo­min­ku, któ­ry choć­by był naj­brzyd­szy na świe­cie, mnie i tak się spodo­ba. Ta­ki wła­śnie jest urok ku­po­wa­nia cze­goś bied­nym dzie­ciom – sa­tys­fak­cja gwa­ran­to­wa­na.

Za­raz po lek­cjach mia­łam za­miar pójść do bi­blio­te­ki i spę­dzić w niej kil­ka go­dzin. Za­le­ża­ło mi tym bar­dziej, że pa­ni Sa­bi­na wy­bie­ra­ła się na przed­świą­tecz­ny urlop i mia­łam ją zo­ba­czyć do­pie­ro po No­wym Ro­ku.

Po nud­nej lek­cji geo­gra­fii w koń­cu uda­ło mi się opu­ścić szko­łę. No, pra­wie. Dro­gę na bo­isku za­gro­dzi­ła mi gru­pa chło­pa­ków wraz z Ro­ber­tem na cze­le, któ­ry miał wy­jąt­ko­wo znu­dzo­ną mi­nę.

– Ej, ty, śmier­dziel­ko, żar­łaś kie­dyś żół­ty śnieg? – wrza­snął i na­tych­miast ci­snął we mnie śnież­ką, sku­tecz­nie tra­fia­jąc do ce­lu. Mu­sia­łam ja­koś ich omi­nąć, ale wie­dzia­łam, że i tak nie unik­nę naj­gor­sze­go.

– Cuch­ną­ca be­ka, do­kąd le­cisz? Śnieg to za­mro­żo­na wo­da, mo­że się umy­jesz?

W tym mo­men­cie ze­rwa­łam się do bie­gu, ale by­ło już za póź­no. Zo­sta­łam po­wa­lo­na na zie­mię, a naj­więk­szy dry­blas za­czął bru­tal­nie wcie­rać mi śnieg w twarz. Si­łą uda­ło mu się roz­chy­lić mo­je usta, do któ­rych na­tych­miast wsy­pał się bia­ły puch, mro­żąc mi ję­zyk, zę­by i pod­nie­bie­nie. Kie­dy już mo­ja twarz pło­nę­ła czer­wie­nią, a pod kurt­ką znaj­do­wa­ła się od­po­wied­nia war­stwa lo­du, zo­sta­wi­li mnie w spo­ko­ju. Trud­no by­ło mi wstać, chłód prze­nik­nął cia­ło do szpi­ku ko­ści. Ale prze­cież to nie był pierw­szy raz, otrze­pa­łam się więc i ru­szy­łam przed sie­bie, do bi­blio­te­ki. Tam cze­ka­ła na mnie go­rą­ca her­ba­ta i cie­pły ka­lo­ry­fer.

Na mój wi­dok pa­ni Sa­bi­na tyl­ko za­ci­snę­ła usta. Wie­dzia­ła, co się sta­ło, ale wie­dzia­ła rów­nie do­brze, że nic się nie da z tym zro­bić. Ta­cy już by­li chłop­cy – za­cho­wy­wa­li się jak opraw­cy. Nie­któ­rzy z nich mie­li ni­g­dy z te­go nie wy­ro­snąć.

– Jak w szko­le? – za­py­ta­ła i łyp­nę­ła na mnie okiem. Cze­goś mu­sia­ła się do­wie­dzieć.

– Wszyst­ko OK. Ja­koś tam le­ci. – Spró­bo­wa­łam za­ta­ić praw­dę, ale wo­bec pa­ni Sa­bi­ny mi­mo wszyst­ko chcia­łam być szcze­ra. – Oskar­żo­no mnie o kra­dzież sied­miu zło­tych, mu­szę od­dać ko­le­dze.

Pa­ni Sa­bi­na nie za­py­ta­ła, czy to zro­bi­łam. Wie­dzia­ła, że nie, do­brze mnie zna­ła, choć tak wie­le rze­czy przed nią ukry­wa­łam. Po chwi­li już po­iła mnie cie­płą her­ba­tą i za­chę­ca­ła do roz­mo­wy o ostat­nio prze­czy­ta­nych książ­kach. Ra­zem cze­ka­ły­śmy na ko­lej­ny tom Pot­te­ra, więc opo­wie­dzia­ła mi naj­now­sze plot­ki do­ty­czą­ce fa­bu­ły. Miał to być Har­ry Pot­ter i Za­kon Fe­nik­sa. Da­ta pre­mie­ry jesz­cze nie zo­sta­ła usta­lo­na. By­łam tym bar­dzo pod­eks­cy­to­wa­na, bo czu­łam się tro­chę tak, jak­bym mia­ła po­je­chać w od­wie­dzi­ny do uko­cha­ne­go przy­ja­cie­la. Pa­ni Sa­bi­na za­wsze mnie pierw­szej po­zwa­la­ła wy­po­ży­czyć naj­now­szy tom przy­gód ma­łe­go cza­ro­dzie­ja, a póź­niej, kie­dy lu­dzie już się nim znu­dzi­li, mo­głam cie­szyć się książ­ką, jak dłu­go chcia­łam. Ma­rzy­łam, że kie­dyś ku­pię so­bie ca­łą se­rię na wła­sność i bę­dę trzy­ma­ła ją w do­mu, na pół­ce, roz­ko­szu­jąc się tym wi­do­kiem.

Czas mi­jał szyb­ko i zo­sta­ło już tyl­ko kil­ka­dzie­siąt mi­nut do za­mknię­cia bi­blio­te­ki. Czę­sto wy­cho­dzi­łam ra­zem z pa­nią Sa­bi­ną, któ­ra pod­wo­zi­ła mnie do do­mu i je­cha­ła do sie­bie. Miesz­ka­ła w są­sied­niej miej­sco­wo­ści.